Rozdział 13
W chwilach, gdy masz paskudny humor, najczęściej jak na ironię posyłają cię do miejsca, w którym nie możesz swojej niechęci do świata wyrazić. W takich sytuacjach zazwyczaj albo ukrywa się emocje, by potem móc je wyzwolić, albo okazuje się jedynie ich część, albo bez skrępowania od razu wszystkie.
Sean Bryant miał tak właśnie teraz, a co do radzenia sobie w danych okolicznościach - preferował trzecią metodę.
Parę minut po śniadaniu ci herosi, którzy mieli uczestniczyć w misji, zaczęli się zbierać. Nowi rodzice zastępczy chłopca zaproponowali mu (czytaj: zmusili go), by pomógł bogu Terminusowi w kontroli każdego obozowicza.
Sam Terminus był okropny. Po pierwsze, był posągiem bez rąk - więc na jego widok Sean nie mógł się powstrzymać od parsknięcia śmiechem i wygłoszenia niezbyt uprzejmego komentarza.
W efekcie szary kamienny łeb się wściekł i wygłosił mu pouczający wykład, okazując swoją najbardziej irytującą cechę - nadmierną sztywność. Wyjaśnił, że tymczasowo dał wolne swojej stałej asystentce Julii i że dzisiaj Sean będzie wypełniał jej obowiązki.
- Niby dlaczego ja? - buntował się chłopiec, przeciągając leniwie sylaby. - Jest tyle ludzi a akurat ja. Wszyscy są przeciwko mnie?
Koniec końców nie udało mu się jednak wybłagać zwolnienia. Z czystych nudów, gdy herosi jeszcze nie przychodzili, oglądał położoną w rogu tacę z pozostawionymi przez Rzymian brońmi, opierając łokcie na blacie stolika, a dłońmi obejmując policzki. Minę miał znudzoną, choć jego błękitno-zielone oczy błyszczały. Po jakimś czasie nie wytrzymał. Zerknął na Terminusa. Bóg był do niego odwrócony i recytował cały regulamin rzymskiego obozu (wcześniej wyjaśnił, że go to uspokaja). Sean policzył w myślach do trzech. A potem sięgnął po czarny nóż ze skórzaną rękojeścią, który już wcześniej rzucał mu się w oczy.
Był już tak blisko od złapania sztyletu. Trzy, dwa, jede...
BUM!!!
Sean wzdrygnął się i stłumił w piersi krzyk, gdy poczuł uderzenie na całym ciele. Automatycznie odskoczył do tyłu.
- A-ha! - krzyknął z triumfem Terminus, odwracając się do niego. - Nie wiesz, że trzeba trzymać ręce przy sobie, chłopcze?
- Pfff... - Sean wywrócił wymownie oczami. - Widziałem, jak Julia to dużo razy ruszała.
- Julię darzę pełnym zaufaniem! - huknął bóg. - Znam ją od małego! Rozumiem, że ostatnie zdarzenia mogły być dla ciebie trudne, ale to nie jest usprawiedliwienie do łamania zasad.
Sean prychnął pod nosem.
- Niech ci będzie. To co mam niby robić, żeby mieć zaufanie przestarzałej karykatury boga?
Spojrzenie Terminusa było mniej więcej tak przyjazne jak klinga czarnego noża.
- Zważaj na swoje słowa, półbogu, bo widzę, że wdałeś się w tę mniej przyjemną stronę Apollina. Żeby zdobyć moje zaufanie, musisz po prostu przestrzegać zasad. Czy to jest jasne?
- Oczywiście. Uwielbiam twoje zasady. Są super. Możesz wymienić kilka?
Jeśli Terminus wyczuł sarkazm w jego głosie, nie dał tego po sobie poznać, natomiast ostatnie pytanie wyraźnie go poruszyło.
- Sean, czyżbyś nie słuchał mojego interesujące wywodu przez te bite pół godziny? Skandal! Pierwsza zasada: zawsze słuchać się Terminusa! Czyli mnie! Druga zasada... - lustrował go uważnie wzrokiem. - W razie gdyby pojawił się, dajmy na to, wojenny grecki okręt, nie wolno mi wylądować na naszym terenie. Trzecia zasada - rzymskie togi muszą być wiązane...
Sean skrzywił się.
- Nie, nie! - skrzyżował ręce na piersi. - Takie, co mogą mi się przydać teraz. Á propos tego zaufania i broni.
- Wszystko może ci się przydać teraz - fuknął Terminus. - A więc togi rzymskie, prawidłowo związane, są wyrazem szacunku obozowiczów dla ich stanowisk oraz...
Młody Rzymianin podparł się rękami blatu, po czym usiadł na stoliku.
- Ale kiedy będę mógł obejrzeć ten sztylet?
Terminus zmrużył swoje zimne, kamienne oczy. Każdy inny Rzymianin odczułby przynajmniej trochę skruchy pod takim spojrzeniem - każdy, kto znał zwyczaje boga granic. Ale Sean, choć słyszał o nim wiele, stanowił wyjątek. Gdy posąg dłużej mu się przyglądał, nie wypowiadając ani słowa, chłopiec zagwizdał sobie.
Terminus prawie eksplodował ze złości.
- Ach, dobra, dobra - Sean uśmiechnął się kpiąco. - No to powiedz mi. Proszę.
Ostatnie słowo najwyraźniej wywarło jakieś wrażenie na Terminusie. Bóg prześwietlił wzrokiem Seana, jakby usiłował odgadnąć, co kryje się za jego mimo wszystko zarozumiałym wyrazem twarzy.
- Hm, a więc jednak masz w sobie trochę kultury - wymamrotał. - Tylko nie kpij ze mnie, młody. Odpowiadając na twoje pytanie, Julia pomagała mi przez kilka miesięcy, sprawując się dobrze. Dopiero wtedy została mianowana oficjalnie moją asystentką. A ty póki co możesz tylko stać tu, mieć się na baczności i w ewentualności wziąć od kogoś broń. Ale wtedy po prostu podsuń tacę, zrozumiano?
Uśmiech na twarzy Seana bladł z każdym słowem Terminusa, aż w końcu zmienił się w grymas, gdy dotarło do niego znaczenie tych informacji.
- Kilka miesięcy? - jęknął. - No nie! Będę tu najwyżej jeden dzień! Co jest niby złego w obejrzeniu głupiego noża?
- To nie jest wcale głupi nóż - zaprotestował z oburzeniem Terminus. - Wszystkie miecze, sztylety i inne bronie, jakie tu widzisz, należały do herosów, którzy podczas powstawania rzymskich cesarzy wyruszyli na misje. Już nigdy ich nie zobaczyliśmy.
Jeśli ta informacja zrobiła jakieś wrażenie na Seanie, to nie dał tego po sobie poznać.
- Aha - tak brzmiał jego jedyny komentarz. - Ciekawe - dodał jednak po chwili.
Terminus wydął ze złością policzki i już miał wygłosić mu kolejny wywód, gdy zaczęli nadchodzić herosi.
- Masz szczęście - syknął - ale później pogadamy.
Sean stłumił uśmiech pod nosem. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na czarny nóż, a potem przyjrzał się nadchodzącemu tłumowi półbogów. Czekało go ciekawe parę minut.
***
Przed praktycznie każdym wyjazdem organizowano najpierw krótką naradę. Nowa, dziewięcioosobowa drużyna z Lavinią Asimov na czele musiała przedyskutować wszystko po raz ostatni z pretorami i całym senatem.
(A także innymi obozowiczami, którzy po prostu przyszli, by posłuchać - wśród nich był na przykład Connor, który planował jechać zaraz do sklepu i wstąpił tylko na chwilę).
Laurel poprawiła torebkę na ramieniu, po czym zajęła pierwsze wolne miejsce z brzegu. Senatorzy zasiedli po bokach w swoich typowo rzymskich, białych togach (nieliczni w czarnych). Pretorzy mieli na sobie purpurowe płaszcze i pełne zbroje, pomimo że sami nie wybierali się na misję.
Przemowę zaczął Frank. Starał się zachować powagę i pewność siebie, szczególnie w obecnej sytuacji, jednak średnio mu się udawało. Tak jak niemal każdy Rzymianin, był już wyraźnie znudzony nieustannie powtarzającym się schematem - zebranie, misja, porażka. Zebranie, misja, porażka. Chłopakowi brakowało jakiegokolwiek błysku w oku, a jego czarne włosy sterczały potężną falą nad czołem - najwyraźniej nie zdążył ich ułożyć. Teraz przeczesał je jedynie ręką i odchrzaknął.
- Dobra, zaczynamy. Ave! Zanim dzisiejsza grupa wyruszy na wyprawę, mamy parę spraw do uzgodnienia.
Przez krótką chwilę, gdy Hazel wyciągała twardą teczkę z jakimiś dokumentami, słychać było pojedyncze szepty. Ale gdy już podsunęła je pod nos, zebrani ucichli.
- Pierwsza sprawa - powiedziała. - Już o tym słyszeliśmy, ale przypominam. Percy Jackson opuszcza Obóz Jupiter. Dzisiaj około południa przyjedzie zabrać resztę bagaży.
Głos jej lekko zadrżał, ale kontynuowała.
- Druga sprawa. Dostaliśmy niedawno informację, że Chaos powstanie na ostateczną bitwę siódmego lutego.
Gdyby oznajmiła, że nad nimi właśnie leci bomba, która za chwilę zabije wszystkich w Obozie Jupiter, Nowym Rzymie i w okolicy, zapewne zareagowaliby spokojniej.
Jeden z senatorów, Larry, dźwignął się z miejsca i usiłował przekrzyczeć tłum.
- Ej, ej! To nie może być prawda! Nie jesteśmy gotowi!
- Trzeba było powiedzieć wcześniej! - burzył się Hank z Trzeciej Kohorty.
- To żart, prawda? - Connor Hood usiłował upchnąć do plecaka grubą książkę zatytuowaną Słownik wyrazów bliskoznacznych, ale kątem oka obserwował zamieszanie.
Laurel serce zaczęło walić. Siódmy lutego. Na wszystkich bogów Olimpu - dziś był pierwszy. Mieli tak mało czasu!
A jednak pozostała spokojna. W tym całym zamieszaniu mogła przynajmniej przyjrzeć się osobie, która wzbudzała w niej ciekawość już od dawna.
Parę miesięcy temu Owen odpowiedział jej o swoim starym śnie, w którym główną rolę odgrywał właśnie Tyler Clarke. Nie było to nic konkretnego, jednak to pytanie...
"Co jeszcze chcesz powiedzieć?"
...to pytanie, które wyszło z ust Reyny Ramirez-Arellano, nadal nie dawało Laurel spokoju. O co mogło chodzić?
Teraz Tyler siedział zaledwie dwa miejsca obok niej. O dziwo, on też nie zareagował jakoś gwałtownie. Zacisnął zęby, ale wzrok miał skupiony, jakby nad czymś intensywnie myślał. Lea i Luis byli równie spokojni. Czyżby wiedzieli to wcześniej?
W końcu, gdy herosi zaczęli naprawdę krzyczeć, Hazel interweniowała. Wstała i zawołała:
- Cisza!
Spod ziemi wyskoczyło parę diamentów, jakby w celu zwrócenia uwagi Rzymian. Najwyraźniej jednak pomogło, bo na sali momentalnie zapadło milczenie. Nawet Connor zdążył już włożyć słownik do plecaka i go zapiąć, więc teraz siedział cicho.
Hazel odetchnęła.
- Dziękuję. Otrzymaliśmy tę informację dopiero dziś rano, anonimowo. Ktoś miał sen na ten temat. I nie, to nie jest żart.
- Zdajemy sobie sprawę - wtrącił Frank - jak mało mamy czasu. Właśnie dlatego musimy działać. Czy możemy przejść dalej?
Rozejrzał się. Nikt nie wyraził sprzeciwu, parę osób skinęło głową albo powiedziało cicho "tak".
- Świetnie - Hazel zagarnęła palcami włosy za uszy. - Znaleźliśmy nowe miejsce warte przeszukania. "Tam" to strasznie niejasne pojęcie. Lavinio! - zwróciła się do centurionki.
Asimov odchrząknęła natychmiast.
- Um, tak... - wyszła na środek, po czym omiotła brązowymi oczami całą salę. - No więc jedziemy do starej szkoły Owena i Harper. No bo... to tam się wszystko zaczęło...
Dalej Laurel przestała słuchać. Ta szkoła... Omal nie parsknęła śmiechem. Pamiętała, jak cudownie było przez całe dziesięć miesięcy udawać zwykłą uczennicę, martwić się o to, czy da radę wyznać Owenowi miłość, odrabiać lekcje i robić mnóstwo innych rzeczy, mając przy sobie wszystkich przyjaciół żywych (łącznie z Annabeth). Wszystko układało się tak pięknie, dopóki nie pojawił się Chaos i nie wywrócił jej życia do góry nogami.
Ale skoro to już się stało...
Proszę bardzo - pomyślała heroska. - Zrobię, co będzie trzeba. Czeka nas świetna wycieczka!
A Lavinia mówiła dalej.
- ...my jakoś radę. No. - Odwróciła się. - To jedziemy, nie?
Laurel rzuciła ostatnie spojrzenie na Tylera (oczywiście ukradkiem), a potem razem z całą dziewięcioosobową drużyną udała się do ich busa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top