Rozdział 8


Hejka kochani! Spóźniony z wczoraj rozdział Fenkell. Jestem ostatnio totalnie zabiegana w związku z dużymi zmianami w moim życiu, więc czasem omsknie mi się jakiś termin. Wybaczcie! Jak się dziś czujecie? Dajcie koniecznie znać, jak się podobał rozdział i polećcie Fenkell, będzie fajnie, I will promise. 

Instagram: agatamania.autorka

Twitter: #fenkellwattpad


William

Nigdy nie podejrzewałem, że można zestresować kogoś spotkaniem z rodziną. Dopiero kiedy Withsor wychodzi z restauracji w obecności swojej obstawy a mój wzrok skupia się na Meredith, rozumiem, że być może odrobinkę się pospieszyłem ze swoją nadmierną śmiałością. Fakt faktem, że to wyborna okazja, by zarobić grube pieniądze i pomóc moim ludziom, ale wściekłe spojrzenie Mer i drganie jej palcy upewniają mnie, że nie jest zachwycona moim działaniem.

— Jesteś największym debilem, jakiego było mi dane poznać — warczy przez zaciśnięte zęby.

— Miałem powiedzieć twojemu ojcu, kim jestem naprawdę? — Unoszę pytająco brew. Najpewniej wyglądam, jakbym z niej kpił, choć wcale nie mam tego na celu.

— Miałeś się po prostu zamknąć — fuka.

Widząc, jak zbiera swoje rzeczy, sam zaczynam to robić. Lokal opuszczam jako cień za jej plecami, na który najwyraźniej nie chce zwrócić uwagi. Ta dziewczyna jest zmienna, jak wiosenna pogoda. Uśmiecham się pod nosem. Jednocześnie staram się ją dogonić. Na szpilkach potrafi nadawać naprawdę mordercze tempo.

— Wyluzuj, nic złego się nie stanie — mruczę, układając dłoń na jej ramieniu. Musi odrobinę zwolnić, jeśli faktycznie nikt w tym mieście się nie spieszy.

— Mój ojciec jest pierdolonym mistrzem pokera, zbija na tym fortuny — wyrzuca z siebie podenerwowana, zatrzymując się na przeciwko mnie.

Nawet na obcasach jest dużo niższa ode mnie. Śmiało mógłbym oprzeć się dłońmi o jej głowę. Mam ochotę się roześmiać, ale w takiej sytuacji stawiam na powagę. Wyśmianie jej najpewniej nie byłoby najlepszym posunięciem. Każdego dnia coraz bardziej udowadnia mi, że ma w sobie więcej energii i rozumu niż można by podejrzewać. Chwytam dłońmi jej ramiona i delikatnie zniżam się na własnych kolanach.

— Uspokój się, Meredith — mówię najspokojniej jak potrafię.

Odwraca ode mnie wzrok. Jest onieśmielona, choć nie ma we mnie niczego, co mogłoby wywoływać w niej poczucie wstydu. Nawet nie dorastam jej do pięt.

— Twój ojciec być może jest mistrzem w pokera, ale to ja żyję na nim od ponad dziesięciu lat — zapewniam.

Fenkell ma swoje zasady. Z uczciwej pracy w gettcie rzadko da się przeżyć. Szczególnie, gdy mowa o przeżyciu dla więcej niż jednej osoby. Ja dbam również o swoich bliskich. Stoimy za sobą murem a w świecie, z którego pochodzimy naprawdę ważne są plecy.

Kiwam głową na potwierdzenie własnych słów. Meredtih jeszcze przez chwilę wygląda na naprawdę szalenie rozdrażnioną. Dopiero, kiedy przesuwam kciukami po jej skórze nabiera więcej powietrza w płuca i ze zdwojoną siłą wypuszcza je prosto na mnie. Lubię, kiedy zadziera głowę, żeby popatrzeć mi w oczy i zaprzeczyć temu, że czasem rumieni się na mój widok.

— Spróbuj nie wygrać, a uduszę cię przy pierwszej lepszej okazji — ostrzega poważnym tonem głosu.

— Śmiem twierdzić, że zdążyłbym pięć razy powalić cię na ziemię — parskam.

Ruszamy spacerem w nieznanym mi kierunku.

— Nie mów hop, mam sporo asów w rękawie — chrypi, mrugając w moją stronę i znów wyprzedza mnie żwawym krokiem.

— Dokąd idziemy?! — krzyczę za jej plecami.

— Zrobić z ciebie tutejszego! — odpowiada nieprzejęta spojrzeniami przechodniów, które padają na mnie.

Wywracam oczami i rzucam im dość oschłą odpowiedź własnym wzrokiem. Czy ci ludzie nigdy nie żartują? Może wcale nie różnimy się od siebie tak bardzo, skoro również za granicą getta ludzie są zepsuci i podejrzliwi?

— Czyli? — dopytuję, gdy w końcu znajduję się tuż obok niej.

— Ojciec nie wpuści cię do domu w takiej koszuli — mówi, wtykając mi palec między żebra.

— A ciebie wpuści we wszystkim? — parskam żartobliwie, sądząc, że to dość retoryczne pytanie, na które padnie twierdząca odpowiedź.

Meredith przystaje i wpatruje się gdzieś przed siebie. Unosi leniwie kącik ust, ale robi to w najbardziej zgorzkniały sposób, jaki kiedykolwiek było mi dane oglądać. Nawet moje pełne politowania uśmiechy nie równały się z tym, na co patrzyłem. Przełknąłem ślinę, niechętnie zauważając, że zaczynam jej współczuć. Współczułem cholernej Withsorce i cóż, to definitywnie działo się naprawdę.

— Nie — chrypi, splatając przedramiona pod piersiami. — Na każde przyjęcie muszę mieć na sobie coś nowego — rzuca podenerwowana. — Dlatego idziemy na zakupy. — Wzdycha, powoli ruszając z miejsca.

Zmierzamy w kierunku ulicy wypełnionej butikami i salonami wszelkiej maści. Nie wygląda, jakby się tam spieszyła, choć każdy, kto o niej słyszał, powiedziałby raczej, że jest miłośniczką zakupów. Zaczynam rozumieć, że to nie ona jest łasa na pieniądze.

— A potem trochę uzupełnimy twój portfel, żebyś miał czym grać. — Słyszę jej rozdrażniony głos.

— Mer... — mówię nieco niepewnie, zmuszając ją, by zatrzymała się w miejscu.

Cholera, wygląda naprawdę niebiańsko, gdy odwraca się przez ramię i patrzy na mnie zaszklonymi oczami w odcieniu fiołków. Karcę się w głowie za własne myśli. Kobieta jest władcą świata, tylko kobiety pociągają za sznurki i mam wrażenie, że właśnie to chce udowodnić stojąca przede mną niewiasta. Posyłam jej spokojny uśmiech.

— Wygram to — zapewniam. — Obiecuję.

Zszokowana patrzy na mnie jeszcze przez chwilę. Prawdopodobnie nawet nie wie, co powiedzieć, ale w mojej głowie siedzi tylko to, że nie musi mówić absolutnie nic. Czasem lepiej milczeć. Być może dlatego do sklepów podążamy w całkowitym milczeniu.

***

Trzy dni mijają jak z bicza strzelił. Mam na sobie garnitur, którego ceny nawet nie chcę pamiętać. Moja matka ułożyłaby nam życie na kilka miesięcy za taką kwotę. Poprawiam spinki przy rękawach i przełykam ślinę. Muszę wygrać z wielu powodów i być może to właśnie ta konieczność przygniata mnie najbardziej. Fakt, że obiecałem coś komuś a przede wszystkim samemu sobie. Meredith poczęstowała mnie kilkunastoma tysiącami i cóż, nie mogę ich zmarnować.

— Jesteś gotowy? — pyta, pojawiając się za moimi plecami.

Wcześniej wskazywała miejsce parkingowe swojemu kierowcy. Rozciągam plecy i spoglądam na nią nieco z góry.

— Nie mam innego wyboru, Meredith — mówię poważnie.

— Zawsze możemy zawrócić...

— Nie — zaprzeczam stanowczo, przyjmując jej rękę pod łokieć. — Sam się w to wkopałem i sam się z tego wykopię — zapewniam.

Moje słowa brzmią naprawdę pewnie. Sęk w tym, że nie mam pojęcia, ile w nich prawdy. Zmierzamy w kierunku olbrzymiej rezydencji. Wszędzie widzę pozłacane ozdoby, płaskorzeźby i wirujące światła, pomiędzy którymi przechadzamy się tak, jakbyśmy robili to od zawsze. Nie możemy ściągnąć masek i wszystko powinno być dobrze.

— Panno Withsor. — Wysoki, czarnoskóry kamerdyner wita się z nią skinieniem głowy. Mimo wszystko zatrzymuje nas przy drzwiach. — Czy pani gość zechce wspomóc służbę drobnym napiwkiem? — pyta niby jej, a niby mnie.

W każdym razie jego wzrok pada na mnie. Przez chwilę mierzymy się na spojrzenia. Przy lewej kieszeni spodni czuję dłoń Meredith, która sunie po mojej skórze. Nie robi tego bez powodu, co oczywiste, dlatego w kierunku kamerdynera błyskam szerokim, śnieżnobiałym uśmiechem.

— Oczywiście — skinam głową. Na kilka sekund puszczam talię Mer. Z kieszeni wydobywam plik banknotów, które musiała tam niepostrzeżenie wsunąć. Podaję pieniądze mężczyźnie, który z uznaniem potrząsa głową i zaprasza nas ręką do środka. — Dziękuję za gościnę — dodaję uprzejmie.

— Wypadasz naprawdę dobrze — parska Meredith, znów przylegając do mojego ciała.

— Ależ dziękuję, panienko — przedrzeźniam ją.

Kilka kroków później znajdujemy się przed wielkimi schodami. Zrobione ze szkła i podświetlone w odpowiedni sposób robią naprawdę olbrzymie wrażenie.

— Zechcą państwo zagrać w jedną z rozgrywek? — pyta uprzejmie kolejny służący.

Zaczynam mieć wrażenie, że w domu Withsorów jest więcej służby niż samych Withsorów. Witam się z mężczyzną uściskiem ręki.

— Jesteśmy umówieni na pokera z moim ojcem — rzuca beztrosko Meredtih.

Podziwiam jej upór, który nie pozwala nas wydać. Doskonale prezentuje się w swojej masce nieskazitelnej bogaczki, która przyprowadziła nową zdobycz do domu. Nawet jej paznokcie suną po moim boku tak, jakby chciała zaznaczyć, że należę tylko do niej. Zaciskam palce mocniej na jej talii.

— W takim razie proszę schodami w górę.

Przemierzamy stopnie naprawdę powolnie. Pamiętam o tym, by nigdzie się nie spieszyć. Delektując się spokojem biegnącego czasu i szampanem, którego podano nam jeszcze na stopniach, docieramy do olbrzymiego, okrągłego stołu.

Rozglądam się po zajętych miejscach. W istocie rzeczy odnajduję samego Witshora i kilku jego znajomych, którzy spoglądają na mnie w dość wymowny, oceniający sposób. To jedynie sprawia, że mam ochotę utrzeć im nosa. Wciągam powietrze, widząc ilość pieniędzy wystawioną na blacie.

— A więc zjawił się pan — mówi z uznaniem staruszek.

— W rzeczy samej. Nie odpuściłbym takiej rozgrywki — mówię najbardziej elegancko, jak potrafię.

Meredith zajmuje wolne miejsce, obok jednego z pustych krzeseł. W tym samym czasie ja dorzucam swoją część do puli. Pozostałe pieniądze trzymam skrzętnie zamknięte w kopercie, z której będę mógł dobierać stawki.

— Mamy dziś pokaźną sumę — komentuję, zajmując swoje miejsce. Podwijam rękawy, tak jak robią to wszyscy.

— Mam nadzieję, że ona znacznie wzrośnie — dodaje Witshor, unosząc kieliszek szampana ku górze. — Za owocną grę!

— Za owocną grę! — odpowiada mu tłum, w którym znajduje się również mój głos.

Karty zostają rozdane. Kryje na twarzy zadowolenie, które wykwita gdzieś w mojej głowie. Z taką pulą kart mam naprawdę wielkie szanse na wygraną, choć nawet w innym przypadku zapewne dałbym radę ugrać niezłe pieniądze. W pokerze nie liczy się jedynie dobra talia, ale również rozum i umiejętność odwracania uwagi przeciwników.

— Nie mieliśmy przyjemności się sobie przedstawić — zauważa Witshor.

— To prawda — kiwam głową, nawet nie unosząc wzroku. — William Sinceler — przedstawiam się fałszywym nazwiskiem.

William Smith nie brzmiałby dostatecznie dostojnie, jak śmię domniemywać. Jestem pewien, że Meredith właśnie zdała sobie sprawę z tego, że nigdy nie słyszała mojego prawdziwego nazwiska i zadaje sobie w głowie pytanie, na ile to, co powiedziałem jest prawdziwe. Ja z kolei nie mam zamiaru nadużywać prawdy tego wieczoru. Wręcz przeciwnie, mam ochotę na naprawdę dobry pokaz łgarstwa.

— Tom Withsor — mówi spokojnie staruszek. Pierwsza z jego kart ląduje na blacie. — Pochodzi pan z bogatej rodziny?

— Zgadza się — odpowiadam łagodnym, wręcz znużonym głosem. Meredith przygotowała mnie na to, że skończę jako ofiara na przesłuchaniu, dlatego nie robiło to na mnie większego wrażenia. — Przepuszczam swój spadek w Detroit.

— Pochodzi pan z innego miasta? — rzuca zaciekawiony Withsor.

Odsłaniamy pierwszą turn. Nie dzieje się nic ciekawego. Gra nabierze tempa dopiero za kilkanaście minut.

— Owszem — potakuję. — Moja rodzina wywodzi się z Nowego Jorku — rzucam pewnym siebie tonem głosu.

Z imperiów, które zdołały przetrwać katastrofy XXI i XXII wieku to właśnie Nowy Jork trzymał się najlepiej. Zaraz po nim było Detroit, dlatego musiałem nieco podgrzać atmosferę. Z satysfakcją spoglądam na mężczyzn, którzy wymieniają się pełnymi uznania spojrzeniami.

— To doprawdy imponujące, panie Sinceler. Przyjechał pan tutaj bez ochrony?

— Nie czuję potrzeby bycia śledzonym dzień i noc — odpowiadam nieco arogancko.

Chcę wykorzystać swoją szansę jak najbardziej się da i pokazać, że stoję na wygranej pozycji od samego początku.

— Poza tym zdaje mi się, że jestem wśród przyjaciół — dodaję poważnie. — Nie ma konieczności, bym zabierał ze sobą ochoronę — zapewniam.

Stary Withsor uśmiecha się pod nosem i kręci głową z pobłażaniem. Po chwili na stole leży już kolejna suma pieniędzy, którą podbił stawkę.

— Pięć tysięcy dolarów — mówi, patrząc mi prosto w oczy.

Najwyraźniej mnie sprawdza i liczy na to, że szybko odpuszczę. Nie widzę takiej konieczności. Mer zapewniła mi pole do popisu a ja mam zamiar nieustępliwie grać va bank.

— Sprawdzam — wtrącam od razu. Przy okazji dorzucam kolejne pięć tysięcy.

— Gra zapowiada się pięknie — odpowiada, zacierając ręce. — Szkoda, że niekażdy ma szansę na takie rozrywki. — Wzdycha teatralnie. — Biedni ludzie z getta, to taka niesprawiedliwość...

Mer zaciska mocniej palce na moim udzie. Pod stołem nikt nie ma prawa tego zauważyć. Doskonale wiem, co chce osiągnąć, ale nie musi mnie upominać. Żadne farmazony nie są w stanie zdjąć ze mnie kamiennej maski. Dokładam pieniądze.

— Sprawdzam — mówi Withsor. — Podbijam stawkę o kolejne dwadzieścia tysięcy — dopowiada. — W każdym razie to dość przewrotne, że każdy dostaje swoją rolę w świecie...

— To prawda — zgadzam się, poprawiając mankiety rękawów. — System jest niemal doskonały. — Tymi słowami z pewnością łechtam jego ego. — Inni muszą mieć gorzej, by drudzy żyli na poziomie.

— Dokładnie — odpowiada. — Szczęściem od Boga należy nazwać to, że znajdujemy się tutaj dzisiaj...

Przed kolejnym odkryciem kart Withsor wznosi toast. Popijam szampana po łyczku, by się nie rozkojarzyć. Alkohol często bywa przeciwnikiem w grze. Tutaj potrzeba mi jedynie skupienia a nie drogich bąbelków.

— Podbijam stawkę o dziesięć tysięcy — wtrąca jeden z graczy.

Szybko dochodzimy do irracjonalnej sumy pieniędzy, jaką jest dwieście tysięcy dolarów. To wystarczająco dużo, żebym mógł wspomóc bliskich. Zażarcie gramy jeszcze przez chwilę.

— Pas — mówi ostatni gracz, który pozostał w kolejce poza mną i Withsorem.

Teraz mam szansę na naprawdę piękne zwycięstwo. Oblizuję spierzchnięte wargi. Serce łomocze mi tak głośno, że niemal słyszę je we własnych bębenkach. Mimo tego na zewnątrz nawet nie drgam. Potrzebuję psychicznej przewagi nad przeciwnikiem.

— Jest pan naprawdę pewien swego, panie Sinceler.

Głos Withsora jest nieco zachrypnięty i paskudnie nowobogacki. Chce mnie rozdrażnić, ale ja nie mam zamiaru wypaść z rytmu.

— Bez obrazy... . — Wzdycham przeciągle, biorąc kolorowe kartoniki między palce. — Ale ma pan słabe karty — kwituję z satysfakcją wymalowaną na twarzy.

Zdolność obserwacji, to kolejna cecha, którą od urodzenia wpaja się dzieciakom w Fenkell. Należy obserwować, dedukować i brać to, po co przyszliśmy. Szybko zauważyłem, że Withsor ani razu nie zaryzykował. Gra ostrożnie i zachowawczo a to może oznaczać tylko jedno. Nie ma szans na wygraną.

— Skąd ta pewność?

— Zaraz się przekonamy — szepczę. — Sprawdzam — mówię, dorzucając do puli ostatnie pieniądze.

Patrzę na żednącą minę starszego mężczyzny. Kręci głową, jakby zirytowany tym, że dał się podejść. Na stole lądują dwie jego karty. Cóż... serce prawie wyskakuje mi z klatki piersiowej. Jeszcze nigdy nie czułem takiej radości, ale nie mogę jej okazać. Zamiast tego z gracją i nutką arogancji, malującą się w moim uśmiechu, wyciągam swoje karty.

— Poker — chrypię usatysfakcjonowany.

— Zaryzykował pan... — stwierdza Withsor przez zaciśnięte zęby. — I się opłaciło — mruczy niezadowolony. — Gratulacje, panie Sinceler.

— To nie ryzyko — zapewniam. — Nie chcąc pana obrazić, od początku wiedziałem, że wygram — parskam, zwijając pieniądze do niewielkiego metalowego sejfu, który przyszykowano na stole. — Grał pan zbyt zachowawczo, jak na to, że miałby posiadać pan zwycięskie karty — mówię, patrząc mu prosto w oczy.

Jeszcze nigdy nie czułem się tak spełniony. Wstaję z krzesła i podaję dłoń Meredith, która z szerokim uśmiechem ją przyjmuje. Wspiera się na niej a potem odwraca do ojca, dobijając go swoją słodką, triumfalną miną.

— Mówiłem, że wygram — szeptam, gdy zbiegamy po szklanych schodach.

Meredith śmieje się beztrosko, przylegając do mnie bliżej. Z wielkim trudem muszę przyznać, że mógłbym tego śmiechu słuchać przez wieki. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top