Rozdział 7

Hej kochani, jest sobota, więc tym razem w terminie zostawię Wam 7 rozdział Fenkell do poczytania. Mam nadzieję, że książka przypadnie Wam do gustu <3 Buziaki x

Twitter: #fenkellwattpad

Instagram: agatamania.autorka 

— Nie myślałam, że się zgodzisz — burknęłam, kiedy kilka dni później czekaliśmy na przystanku autobusowym, aż przyjedzie po nas mój szofer.

Dokładnie ten sam, któremu obiecałam urwać jaja, jeśli tylko powie cokolwiek mojemu ojcu.

Moje słowa działają na Williama, jak najlepsza komedia. Wybucha gromkim śmiechem, choć moja twarz jest niemal kamiennie poważna. Dałam się ponieść chwili, jak największa idiotka i tym samym opóźniłam swój misterny plan zemsty o ponad tydzień. Tak zwany tydzień ciszy, podczas którego zawodnicy nie przygotowywali się do gali, bo inni charowali, by przygotować miejsce walk.

— Dlaczego miałbym się nie zgodzić? — pyta. — Zobaczę, co mnie czeka, jeśli jakimś cudem wygram finałową walkę — parska.

Nadal nie dociera do mnie, że on naprawdę bierze udział w tym chorym procederze. Bicie niemal do granic wytrzymałości, tylko po to, żeby zyskać trochę pieniędzy i wygodnego czasu. Przymykam powieki. Jedwab, w którym pojawiłam się pierwszego dnia w Fenkell przyjemnie łaskocze moją skórę. Naprawdę lubię materiał swoich ubrań. Will siedzi obok mnie w starej bawełnianej koszuli, ale wciąż wygląda bardziej elegancko niż większość mieszkańców getta.

— Naprawdę chcesz wygrać? — pytam zaciekawiona.

— Jaki inny powód miałbym, żeby przygotowywać się od lat do udziału w Inferno? — dopytuje znużony moim ciekawstwem.

Wzruszam ramionami. Niewątpliwie ma rację. Jeśli mają jakiś cel w ciągłym okładaniu worków i samych siebie, to niewątpliwie jest to właśnie wygrana. Trudno mi jedynie przełknąć fakt, że są do tego zmuszeni przez mojego ojca, który nieźle zarabia na ich nieszczęściu. Wzdycham.

— Co jeśli nie wygrasz? — dopytuję po chwili.

Czekamy na przystanku już dłuższy czas. William finalnie wyciąga z kieszeni spodni paczkę papierosów. Otwiera kartonowe wieczko i częstuje mnie jednym a ja cóż, z chęcią go przyjmuję. Palę częściej niż ktokolwiek z moich bliskich myśli. Trzask zapalniczki trwa kilka sekund, po których delektuję się drapiącym smakiem tytoniu.

— Cóż... — mruczy pod nosem. Zaciąga się naprawdę mocno. Chwilę później z jego ust wydobywa się spory kłębek dymu. — Lepsza droga jest taka, że zostanę w zapyziałym Fenkell, walcząc o każdy dzień życia i przygotowując się do kolejnej gali...

— A gorsza?

— Taka, że skończę na wózku albo cmentarzu — parska gorzko.

Przełykam ślinę. Przygniatające jest poczucie winy, które nieustannie mi towarzyszy. Wiem, że to nie ja tym wszystkim steruję. Wiem też, że w świecie, który prawie zniknął z mapy wszechświata trudno wymagać podstawowych praw i dogodności, ale do cholery... wciąż jesteśmy tylko ludźmi i nie mogę pozbyć się z głowy wrażenia, że zwyczajnie o tym zapominamy. Dlaczego świat jest na tyle dziwny, że człowiek nie widzi człowieka w drugiej osobie? Zerkam niepewnie na Williama i nie pytając go o zdanie, opieram głowę o jego umięśnione ramię.

— Wolisz to przespać? — pyta żartobliwie.

— Tak, zdecydowanie — odpowiadam pół żartem, pół serio.

Może lepiej zasnąć na zawsze i nie patrzeć na to wszystko? Co jeśli mi się nie uda i będę przygnieciona żalem do końca życia?

— W takim razie muszę cię zmartwić. — Wzdycha przeciągle.

Obserwuję, jak jego papieros upada na ziemię a on podnosi stopę, by go przydeptać.

— Chyba przyjechała nasza karoca — ironizuje.

Wywracam oczami. Gaszę niedopałek i unoszę wzrok. Czarna limuzyna stoi przed nami. Ochroniarz, który odwoził mnie ostatnim razem patrzy na nas całkowicie spanikowany. Boi się mojego wzroku, bo właśnie tego nauczył go mój ojciec. Służba drży przed nami, jakbyśmy mieli ich wszystkich zabić.

Zgrabnie kroczę w kierunku pojazdu, ciągnąc za sobą Williama.

— To William, mój przyjaciel — przedstawiam go kierowcy.

Veron nieśmiało uśmiecha się pod nosem i ściska niepewnie sporą dłoń Williama. Will jedynie kiwa głową na powitanie. Najwyraźniej woli się nie odzywać a ja w pełni to rozumiem. Światy się przenikają, zmieniamy swoje bezpieczne sfery i choć on nie ma o tym pojęcia, robimy to dla dobra innych.

— Mam nadzieję, że nie wygadałeś niczego ojcu.

— Nie, panienko. — Słyszę słaby, rozedrgany głos. — Wciąż myśli, że przebywa pani w spa, zadbałem, żeby nikt tam nie wydał pani planów.

Kiwam głową z uznaniem. Poklepuję również ramię mojego podwładnego i z przyjaznym (mam nadzieję, bo uśmiechanie się nie jest moją mocną stroną) uśmiechem otwieram sobie drzwi.

— Jechałeś kiedyś czymś takim? — pytam ze śmiechem Williama, który kręci pobłażliwie głową.

— Mając trzy lata, kiedy bawiłem się klockami lego i miałem tam limuzynę — parsknął.

Wybucham najszczerszym śmiechem. Czasem lepiej zaśmiać się tragizmowi w oczy. Tak jest po prostu łatwiej. Nie wiedzieć czemu czuję przyjemną ulgę, kiedy zajmuję miejsce na skórzanym siedzeniu, włączam ulubione piosenki Lany del Rey i zamykam za sobą drzwi pojazdu.

— Do Detroit, Veron — mówię poważnie, przymykając powieki.

Ruszamy do mojego piekielnego domu.

***

Miejskie powietrze uderza we mnie, gdy tylko wysiadam z auta. W Detroit pełno spalin, zapachów płynących z fabryk i biurowców, ale również gastronomii, która prężnie rozwija się od lat. Poza tymi wszystkimi walorami bądź w zależności od punktu widzenia wadami, Detroit dostało również łatkę najniebezpieczniejszego, hazardowego miejsca w obecnym drugim świecie, bo tak nazywa się lata po 2025.

Zgodnie z moją prośbą, którą poczyniłam jeszcze w samochodzie Veron wysadza nas niemalże w samym centrum. Znajduje się tutaj ulica pełna atrakcji, kluby, restauracje, kina, teatry a nawet miejska fontanna, która od samego rana tryska krystalicznie czystymi kroplami. Przerzucam pasek torebki na ramię i dość zaciekawiona obserwuję reakcję Williama. Stoi kawałeczek przede mną i rozgląda się na boki, zatrzymując wzrok na wszystkim, co tylko ma w jego zasięgu.

— I jak się podoba? — pytam nieco zalotnie, uderzając go zaczepnie w ramię.

Maleńki uśmieszek, który wykwita na jego ustach jest lekiem na moje skatowane serce. Mimowolnie sama unoszę kąciki ust i spoglądam gdzieś przed siebie. Niby znam to miasto, jak własną kieszeń, ale po dłuższym czasie spędzonym w Fenkell sama czuję się tak, jakbym była pod wrażeniem.

— Robi wrażenie — mówi, kiwając z uznaniem głową.

Jest nadmiernie spokojny. Trudno rozczytać jego emocje, gdy na przemian jedynie śmieje się i złości. Całe życie, które miał musiało wyprać z niego większość emocji. Wciągam powietrze nosem, gdy chłodny wiatr rozwiewa moje włosy.

— Myślałeś już, co chciałbyś zrobić po przyjeździe tutaj?

— Nie musisz wracać do domu, jako kochająca córka? — parska ironicznie.

Rzucam mu znużone spojrzenie.

— Wrócę, kiedy będę uważała to za stosowne — odpowiadam.

— Dobrze, niegrzeczna dziewczynko — żartuje, układając dłoń na mojej głowie i czochrając moje włosy, jak małemu dziecku.

Zaciskam zęby, aby nieprzyjemnie nie skomentować jego szczeniackiego zachowania. Mam tylko nadzieję, że nie zrujnował całej mojej fryzury, bo o tyle, co w Fenkell mogłam nosić się w tłustym kucyku i zmoczonych lokach, o tyle w Detroit każde pasemko musiało przylegać mi do głowy. Tutaj znał mnie każdy.

— Jestem po prostu dość duża, żeby decydować o samej sobie — bąkam pod nosem, gdy ruszamy w przód zatłoczoną ulicą. — Jaki jest twój plan wobec tego?

— Chciałbym coś zjeść, jeśli to nie problem — rzuca, zerkając na mnie z góry. Jest stanowczo zbyt wysoki, gdy nie mam szpilek.

— Tutaj mam wszystko za darmo. — Wzruszam ramionami. — Dla kogoś z moim nazwiskiem nic nie jest problemem w tym mieście — zauważam, ale mój głos wcale nie brzmi arogancko, czy pewnie siebie. Wręcz przeciwnie sama umiem wysłyszeć w nim smutną nutę, która najwyraźniej przyciąga również uwagę Williama.

— A więc zjedzmy to, na co masz ochotę — mówi, biorąc mnie pod ramię.

Zaskoczona idę za nim, by nadążyć za serią szybkich kroków, które wykonuje.

— Lubisz coś konkretnego?

— Włoskie makarony — odpowiadam.

— W takim razie prowadź do najbliższej włoskiej knajpy — parska śmiechem. — Jakoś trzeba ci poprawić ten podły humor.

To naprawdę miłe z jego strony. Ba, to jest tak miłe, że nawet się tego nie spodziewałam. Mrugam zaskoczona powiekami, ale szybko śmieję się razem z nim. Czasami słowa nie są potrzebne. Ciągnę go za dłoń w kierunku malutkiej ulicy. To właśnie na niej mogę spokojnie zjeść, bez obawy o to, że ktoś zrobi mi serię zdjęć z sosem pomidorowym na ustach.

***

— Tak według ciebie wygląda knajpa? — burczy pod nosem, kiedy wchodzimy do mojej ukochanej restauracji z kuchnią włoską.

W lokalu roztacza się piękny zapach, z głośników płynie przepiękna italska muzyka a stoliki są udekorowane w naprawdę elegancki sposób. Uśmiecham się pod nosem, szarpiąc Williama za ramię i tym samym zaciągając go w głąb pomieszczenia, w którym się znajdujemy.

— Tutaj nie ma knajp, Will — mówię prawie szeptem, kiedy przechodzimy obok kelnera w garniturze.

Widzę, jak wywraca oczami, ale nie komentuję tego. Z gracją podchodzę do kasy i pytam o wolne stoliki. Miła staruszka ubrana w kwiecistą sukienkę szeroko się uśmiecha i spogląda nieco za moje plecy.

— Tam jest wolny stolik, złociutka. — Wskazuje palcem na mały dwuosobowy boks, dookoła którego rozwieszono dekorację imitującą bluszcz oplatający weneckie winnice.

— Dziękuję pani najmocniej.

Kierujemy się do wskazanego miejsca. Z ulgą siadam na obitym skórą krześle i głodna jak wilk przyciągam do siebie kartę dań.

— Błagam, zamówmy coś szybko — jęczę. — Potrzebuję jedzenia niemal na już.

William śmieje się ze mnie pod nosem. Jestem pewna, że sam jest głodny, ale cóż, on być może przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy. Nieśmiało układa wytatuowane, szczupłe palce na czarno-białym kartonie i otwiera go przed sobą.

— To wszystko brzmi, jak coś czego nigdy nie miałem w ustach — żartuje przyciszonym głosem.

— Wybacz — mówię cicho.

Przyzwyczajona do miejskich wygód nawet nie myślę o tym, że dla Williama wszystko jest całkowicie nowe. Mam ochotę strzelić sobie mentalną piątkę.

— Polecasz mi coś konkretnego? — dopytuje, zamykając menu.

Kładzie ręce na blacie i patrzy mi prosto w oczy. Jego błyszczące spojrzenie jest jeszcze intensywniejsze, gdy żółtawe światło lampy pada prosto na jego twarz. Jest cholernie przystojny i nic nie mogę poradzić na to, że nieświadomie przygryzam wargę. Bawi go to, a ja spuszczam wzrok na listę potraw i cicho się śmieję z własnego braku dyskrecji.

— Poprzegryzasz sobie usta — mówi rozbawiony, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku.

Im dłużej się we mnie wpatruje, tym bardziej mi gorąco. Nawet pomimo sprawnie działającej klimatyzacji, czuję się tak, jakby wrzucono mnie do wrzącej lawy. Pąsowiejące policzki próbuję ukryć za kartą dań, ale domyślam się, że na niewiele się to zda.

— W takim razie będę musiała o nie bardziej zadbać.

Cichy komentarz z mojej strony bawi go jeszcze bardziej. Wywracam oczami. Jestem dość stanowczą i pewną siebie kobietą a teraz nie mam nawet pewności, co do tego czy byłabym w stanie odmówić czegokolwiek temu piekielnie tajemniczemu bokserowi.

— Mogę ci polecić spaghetti puttanesca* — mówię jak gdyby nigdy nic.

— Ladacznica? — Parska śmiechem.

— Znasz włoski? — Unoszę zdziwiona brew ku górze i lustruję go spojrzeniem. To kolejna nieoczekiwana zdolność Williama, o której nie miałam zielonego pojęcia.

— Jak widać — kwituje. — Czytałem co nie co po włosku jako nastolatek. — Wzrusza obojętnie ramionami. — Ale o spaghetti ladacznicy nie słyszałem — żartuje wesoło, zamykając kartę dań.

— Nazwa może nie jest zbyt fortunna, ale makaron przepyszny — zapewniam. — Możemy zamówić dwie porcję — oferuję.

William kiwa na znak zgody głową i splata palce dłoni na stole.

— W takim razie niech moim pierwszym posiłkiem tutaj będzie makaron ladacznicy — mówi, oblizując usta i patrząc mi prosto w oczy.

Przełykam ślinę, orientując się, że serce uderza o moją klatkę piersiową dwa razy mocniej. Spuszczam wzrok na własne buty. Dlaczego miałam wrażenie, że wcale nie myślał o posiłku?

***

Dwadzieścia minut później na blacie leżą już dwa półgłębokie talerze. Aż po brzegi są wypełnione makaronem wymieszanym z sosem pomidorowym, warzywami i filetem z sardeli. Ozdobione ziołami danie pachnie oszałamiająco dobrze. Wciągam zapach nosem i przełykam ślinę.

— Nie mogłam się doczekać. — Śmieję się cichutko, ochoczo chwytając za widelec.

Zdziwiona zauważam, że William mi nie odpowiada. Wbijam ząbki w potrawę i spoglądam na niego, próbując znaleźć przyczynę jego milczenia. Oczy niemal wypadają mi z orbit. Jak wygłodniałe zwierzę William pożera swoją porcję w zawrotnym tempie. Nieustannie nawija makaron i wkłada go do swoich ust, nie dbając o to, że poplami koszulę a nawet o to, że goście siedzący przy stoliku obok patrzą na niego, jak na obłąkańca. Wycieram kącik ust bawełnianą chusteczką.

— Will... — szepczę.

Cieszę się, że mu smakuje, ale jednocześnie jestem wściekła, że nie zdążyłam przedstawić mu zwyczajów panujących w Detroit. Powinnam była to zrobić, tak jak zrobił to dla mnie Daniel, kiedy pojawiłam się w Fenkell. Moja nieuwaga może kosztować nas naprawdę wiele. Przepraszającym wzrokiem spoglądam na oburzoną kobietę tuż obok nas. Nie wiem, co zrobić, by choćby zwrócił na mnie uwagę.

— Will... — Ponawiam swoją błagalną prośbę, ale to na nic się zdaje.

Jest w transie a ja nie wiem czy powinno być mi wstyd, czy żal. On naprawdę nigdy nie widział tyle jedzenia. Wzdycham przeciągle. Nieśmiało wyciągam dłoń z chęcią złapania go za rękę i zatrzymania, ale nie daję rady zrobić tego na czas. Klnę w myślach, gdy nad nami zawisa niski, męski głos. Rozpoznaję go bez problemu, ale jestem pewna, że zwiastuje problemy.

— Od razu widać, że nie jesteś stąd — zwraca się do Williama.

Całe moje ciało momentalnie się spina. To zarzut i to naprawdę poważny, bo jeśli nie z Detroit, to skąd miałby być? Odpowiedź jest niemal oczywista.

— Co tutaj robisz, tato? — warczę przez zaciśnięte zęby.

Zupełnie nieoczekiwanie tracę apetyt. Unoszę rozdrażnione spojrzenie na własnego ojca. Stoi przy naszym stoliku w towarzystwie Silvera, swojego ochroniarza. Na sobie ma biały garnitur z najnowszej kolekcji a jego palce zdobią liczne sygnety. Każdy kto go widzi w promieniu kilkunastu metrów, wie, że z tym człowiekiem nie wolno zadzierać.

Zerkam ukradkiem na Williama, próbując go ostrzec, ale on nic sobie z tego nie robi. Ku mojemu zdziwieniu prostuje się elegancko, poprawia rękawy, w całkowitym milczeniu sięga po bawełnianą chusteczkę i z gracją ociera nią usta.

— Wnioskuje to pan ze względu na...? — pyta nieco nonszalancko.

Mam wrażenie, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej. Znajduję się w potrzasku. Jestem w Detroit kilka godzin i już zdążyłam znacznie skomplikować sobie życie. Przymykam powieki, modląc się o litość świata i o to, by ten niefortunny zbieg wydarzeń nie wpłynął na mój plan.

— Na szybkość jedzenia, chłopcze — mówi, jakby to było oczywistością. — W Detroit nikt nie musi się spieszyć, powinieneś znacznie zwolnić, jeśli chcesz, by uważano cię za tutejszego — dopowiada, udając dobrego doradcę.

Jestem pewna klęski. Miętolę w placach brzeg sukienki.

— Za dużo kombinujesz ta... — Zaczynam, ale nie jest dane mi skończyć.

— Uważam, że nadinterpretuje pan, to co przed chwilą pan widział — wtrąca się William.

Mam szczere chęci zwymiotować z nerwów. To znaczy na wymioty zbiera mi się zawsze, gdy muszę wdawać się w dyskusję z ojcem, ale tym razem jestem pewna, że to czysty stres, który płynie w moich żyłach.

— Czyżby, chłopcze?

— Z pewnością — dopowiada, jakby rozmawiał z kimś tak wpływowym po raz tysięczny. — Cenię sobie swój czas a przez nadmiar pracy nie mogłem zjeść ani jednego posiłku od kilku godzin — tłumaczy dość wiarygodnie.

Zasadniczo mogłam się tego spodziewać. Ludzie w Fenkell potrafią kłamać jak z nut, są świetnymi aktorami i manipulatorami a William właśnie prezentuje swoje umiejętności na moich oczach.

— Cóż, jeśli to prawda, to z pewnością mogę jedynie pogratulować — odpowiada niechętnie ojciec.

— Skończyłeś przesłuchanie, tato? — mruczę zażenowana.

— Ależ nie miałem złych zamiarów — śmieje się donośnie, klepiąc się po opasłym brzuchu. Wywracam oczami. Mam ochotę uciec i wymazać się z pamięci Williama. — Muszę już iść, ale jeśli będziesz miała chęci to zabierz kolegę na nasze środowe spotkanie przy pokerze — zaprasza nas wyniośle.

Wiem, że to kolejna forma sprawdzenia, w jakim towarzystwie się obracam. Będzie chciał wiedzieć, skąd się znamy, jaki majątek posiada William, kim jest z zawodu a potem oceni jego umiejętności w grze w pokera.

— Nie sądzę, żeby William miał ochotę...

— Zasadniczo chętnie zagram z panem w pokera — przerywa mi William, mrugając do mnie wesoło.

Mi wcale nie jest do śmiechu. Mam ochotę krzyczeć i płakać, jak małe dziecko, które straciło swoją ulubioną zabawkę. Wszystko komplikuje się stanowczo zbyt mocno a ja zaczynam żałować, że dałam się uwieść bokserskiemu spojrzeniu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top