Rozdział 4
Rozdział typu spontaniczny, ale zapraszam do czytania :) Dawajcie znać na TT czy Ig, jeśli jeszcze czytacie Wattpada... może warto sobie za darmo poczytać :D Na dole notki nie zostawiam, bo jestem w trakcie wykładu, ale mnie naszło na wstawienie bahah. Miłego dnia kochani!
Ig: agatamania.autorka
Twitter: #fenkellwattpad
Meredith
Kilka dni później wiem już niemal wszystko. Siedzę z nosem w stosie papierów, które dostarczył mi Daniel a w ekranie laptopa odbija się moja zmęczona twarz. Na nosie mam okulary, które pozwalają mi poprawnie rozczytywać drobny druczek. Przeciągle ziewam.
Ukradkiem spoglądam na zegar. W Fenkell czas niemiłosiernie się dłuży. Chodzenie po cokolwiek małymi kroczkami okazało się być bardziej nużące niż zakładałam. Zamykam wieko laptopa. Tego jednego dnia mam już dosyć pracy. Wystarczy mi wiedzieć, tyle, ile wiem.
Wystarczy mi wiedza o tym, że jestem córką prawdziwego skurwesyna, choć tego byłam świadoma od kilku lat. Nie sądziłam jednak, że skurwesyństwo wielkiego Withsora można mierzyć jeszcze większą miarą niż ta, którą noszę w sercu. Jednak. Pozory bywają mylące. Przymykam powieki i odchylam głowę w tył. Oparcie motelowej kanapy nie jest wygodne, ale z pewnością daje możliwość odpoczynku a tylko tego pragnę.
Wiem już, że ojciec zbija fortunę na cudzym nieszczęściu. Zdaję sobie również sprawę z tego, że zmusza tysiące dzieci do morderczej pracy nad sobą, bo pieprzona Gala Inferno jest jedynym biletem po lepsze życie. Do listy jego grzechów dopisuję tysiące kłamstw, wysyłanie ludzi na zsyłki do getta, rządzenie cudzymi emocjami a nawet... .
— Chryste — jęczę pod nosem, zdając sobie sprawę z tego, że przez ponad dwadzieścia lat życia mieszkałam z wyrodnym, nieczułym mordercą.
Mój ojciec jest tyranem godnym Hitlera i trzeba powiedzieć to głośno. W swoim doskonałym planie nie przewidział tylko jednego elementu. Zbuntowanej córki. Podczas gdy on myśli, że ja wypoczywam w jednym z jego kurortów, ja siedzę zmotywowana do tego, by zepsuć całą hierarchię, jaką zbudował. Chcę zniszczyć system. Uwolnić ludzi. Spalić te cholerne mury, bo nikt nie zasłużył na to, co się dzieje. Ja wiem to najlepiej.
Słońce powoli znika za linią horyzontu. Na zewnątrz robi się pomarańczowo a na niebie nie ma ani jednej chmurki. Pod względem pogody jest piękny dzień. Chyba tylko takie drobnostki można doceniać w Fenkell. Innych pobudek do radości nie widzę. Już po kilku dniach rozumiem, dlaczego wszyscy w tym cholernym miejscu są zgorzkniali i lodowaci. Mimowolnie wspominam bezduszne spojrzenie Williama. Zastanawiam się jedynie czy patrzy tak na wszystkich a przede wszystkim, czy był taki zawsze. Potrząsam głową.
— O czym ty myślisz, idiotko? — warczę sama na siebie.
Niechętnie wstaję z sofy. Jestem umówiona z Danielem w klubie. W zasadzie spotkanie trwa od piętnastu minut, ale nieszczególnie się tym przejmuję. Chyba każdy, kto śledzi moje życie wie, że nie słynę z punktualności. Jest wręcz przeciwnie. Narzucam na siebie czarną bluzę i przetarte jeansy. Chwilę później opuszczam pokój a klucze wrzucam do kieszeni spodni.
— Na Inferno też się spóźnisz?
Głos Williama dochodzi do moich uszu w sekundę po tym, jak znalazłam się wewnątrz klubu. Przesuwam zirytowanym wzrokiem po jego twarzy.
— Po pierwsze na Inferno będę zajęta — mówię całkowicie poważnie. — Po drugie trenujecie tutaj boks czy uszczypliwe komentarze? — pytam ironicznie.
Daniel uśmiecha się z rozbawieniem i wędruje w moją stronę. Zaciska mnie w swoich ramionach tak, jakby chciał mnie udusić. William nawet na mnie nie spogląda. Owija dłonie bandażami i przymyka powieki, jakby próbował się zrelaksować.
— Spóźniłaś się o tyle czasu, że mieliśmy czas i na to, i na to — żartuje Daniel, który jest już gotowy do ćwiczeń.
— Widzicie... — Wzdycham, rozkładając ręce. — Dzięki mnie zyskaliście nowe umiejętności, powinniście mi podziękować — ironizuję.
William prycha pod nosem i zerka na mnie z ukosa. Ciemne tęczówki padają na moją twarz, sprawiając, że w moim organiźmie nagle ubywa powietrza. Przymykam powieki i wciągam je nosem. W tym samym czasie on odwraca głowę a ja bezpiecznie mogę funkcjonować w jego towarzystwie.
Wchodzą na ring. Wiem, że im nie przeszkadzam, bo dopiero zaczynają rozgrzewkę.
— Znalazłaś wszystko, czego potrzebujesz? — pyta Daniel.
— Tak — potwierdzam. — Nawet odrobinę więcej niż chciałam, ale to lepiej dla mnie.
— I zapewne gorzej dla nas — burczy William.
— Stary...
Daniel najwyraźniej szybko mi zaufał. Być może na wzgląd wspólnego znajomego a być może po prostu czuł się przy mnie pewnie. Nie mam pojęcia, dlaczego zrobił dla mnie wszystko, o co prosiłam, ale jestem wdzięczna. Kręcę przecząco głową i macham ręką w powietrzu.
— W porządku — zapewniam. — Przyzywczaiłam się, że pan bokser nie ma do mnie krzty zaufania — mówię nieco rozżalona, ale wciąż z pełnym zaufaniem.
— Nie mam powodu, żeby je mieć.
— Nie znasz mnie.
Wzruszam ramionami, kiedy on patrzy na mnie dość wymownie. Doskonale wiem, jak bardzo jest pokrzywdzony i cóż, jest mi go nawet żal, ale nie upoważnia go to do tego, żeby uprzykrzać mi życie.
— Mam propozycję — mówi nieśmiało Daniel, który szykuje swój worek do treningu.
Szybko zauważam kolejność ćwiczeń: rozgrzewka, ćwiczenie ciosów na worku treningowym i potem trening wręcz. Przenoszę wzrok na Daniela i przechylam głowę w pytający sposób.
— Pójdźmy dzisiaj do Vendetty — sugeruje, ale ja ni cholery nie mam pojęcia, o czym mówi. — We trójkę — zaznacza dobitnie, patrząc na zmarkotniałego Williama.
— Gdzie?
Spoglądam na nich, jak największa idiotka na świecie.
William uśmiecha się pod nosem. Wymierza pierwszy cios w worek. Trzask roznosi się echem po sali treningowej. Niczym grom z jasnego nieba trafia we mnie spojrzenie, którym obdarza mnie, odwracając się na chwilę przez ramię.
— Lubisz pokera? — pyta niespodziewanie.
Mrugam powiekami całkowicie zszokowana. Ziarenko radości zasiada na moim sercu, gdy w nosie czuję doskonałą okazję, by utrzeć Willowi nosa.
— Powiedzmy, że grywam od czasu do czasu. — Oblizuję wymownie wargi.
— W takim razie ubierz się w jakąś starą sukienkę i przyjadę pod motel o dwudziestej — mówi, szokując samego Daniela.
Ja patrzę na Bronsona a Bronson na mnie i tak właśnie tkwimy w wielkim kole zdziwienia, które nas ogarnęło. William, który jeszcze przed chwilą milczał jak grób i twierdził, że mi nie ufa, właśnie zaoferował, że eksportuje mnie do... Vendetty. To kasyno lub klub, przemyka mi przez myśl. Nawet w Fenkell ludzie muszą mieć gdzie się bawić i robić ciemne interesy.
— Masz auto? — pytam z powątpiewaniem.
— Nie tylko u was istnieje coś takiego.
Nic więcej już nie mówię. Wracam do motelu, omijając cały ich trening, tylko po to, żeby założyć na siebie jedyną sukienkę, jaką Daniel upchnął do walizki. W fiołkowym materiale wyglądam naprawdę niewinnie a wcale się taka nie czuję.
Aż do dwudziestej towarzyszy mi dziwaczny stres. Nawet nie wiem dlaczego. Nie potrafię logicznie wytłumaczyć powodu, dla którego mój żołądek wywraca fikołki. Być może to strach przed tym, jak wygląda wieczorne a przede wszystkim nocne getto. Niby wiem, że nie wychodzę sama a z drugiej strony wciąż w głowie obijają mi się wszystkie straszne historie z tego miejsca. Przed oczami widzę rozkładające się zwłoki, na które wpadłam zaraz po przyjeździe.
— Chryste — marudzę, bo czas niemiłosiernie mi się dłuży.
Serce podchodzi mi aż do gardła, kiedy w pokoju rozlega się pukanie do drzwi. Na miękkich nogach wstaję z sofy i wędruję do nich.
— Kto tam? — pytam, opierając głowę o drewno.
Po drugiej stronie słyszę cichy męski chichot. Mimowolnie sama unoszę kącik ust ku górze. Śmiech człowieka, który niemal wiecznie nosi kamienną maskę na twarzy jest dla mnie orzeźwiający.
— Święty Mikołaj.
Parskam. Czasem mam ochotę wyrzucić tego człowieka przez okno. Czasami jest naprawdę intrygujący. Otwieram drzwi. Stoimy naprzeciwko siebie, patrząc na swoje sylwetki. Założył czarną koszulę. Brakuje jej kilku guzików, ale wciąż wygląda cholernie elegancko, na jego umięśnionym ciele.
— A przyniosłeś mi prezent? — żartuję, przekraczając próg.
— Liczyłaś na bukiet kwiatów i czekoladki? — ironizuje.
Biegnę kilka kroków przed siebie. Sukienka rozwiewa się na boki, kiedy śmieję się niewinnie, jak łaknąca zabawy dziewczynka.
— Tak, tylko o tym marzyłam — mówię rozbawiona.
— W takim razie przykro mi, że zawiodłem twoje oczekiwania.
Rzucam mu pobłażliwe spojrzenie. Otwiera mi drzwi w swoim starym mercedesie. Siedzenie skrzypi pod ciężarem mojego ciała. Mam ochotę się roześmiać. Czy ten samochód rozpadnie się, gdy tylko ruszymy?
— Mogę dać ci gumę do żucia zamiast czekolady — śmieje się, wystawiając w moim kierunku srebrną paczkę gumy Orbit.
— Oh, jakież to romantyczne, Williamie — mówię, udając oczarowanie. — Poproszę jedną...
Mięta rozlewa się na moim języku, kiedy przegryzam smakołyk.
— Cały jestem cholernie romantyczny — odpowiada z przekąsem.
— Mniej więcej tak romantyczny, jak pszczoła, która chce mnie użądlić.
Wywracam oczami. Jest naprawdę zabawny a przede wszystkim sympatyczny, kiedy na mnie nie burczy, ale zdaję sobie sprawę z tego, że taki stan nie potrwa długo. Kiedy tylko przypomni sobie, kim jestem w jego oczach, znów jego spojrzenie zaleje chłód.
William
Resztę drogi milczymy wręcz w nieznośny sposób. Nie mam zielonego pojęcia, o czym mógłbym rozmawiać z córką Withsora. Sama perspektywa jechania z nią samochodem wydaje mi się nierealna, ale niewątpliwie się dzieje.
Parkuję pod Vendettą kilkanaście minut później. Fenkell nie jest duże. W getcie wszędzie jest blisko, bo komunikacja miejska prawie tu nie istnieje a paliwo ma rekordowe ceny. Nawet do klubu wiozę Withsorkę na oparach, które zdobył dla mnie Daniel. Bronson ma łeb do interesów i potrafi zrobić coś z niczego.
— Wysiadaj, śpiąca królewno — mówię do przysypiającej dziewczyny.
Wygląda na naprawdę zmęczoną. Zupełnie, jakby ciężko nad czymś pracowała, choć trudno mi w to uwierzyć.
— Nie śpię — mruczy niewyraźnie pod nosem.
Obserwuję uważnie, jak przeciera palcami powieki. Chyba pierwszy raz w życiu mam okazję patrzeć na nią w natrualnej odsłonie. Brakuje jej blasku fleszy, dopracowanego makijażu i kilku filtrów z Instagrama, którymi najczęściej upiększa swoje delikatne oblicze. Bez całej obróbki wygląda naprawdę ładnie. Jak młoda, skromna dziewczyna, z którą chętnie umówiłbym się na kawę.
Odwracam od niej wzrok, gdy tylko orientuję się, o czym myślę. Stukam palcami o dach auta.
— Długo będę na ciebie czekał? — pytam zniecierpliwiony.
— Wieczność — bąka, wysiadając ostrożnie z pojazdu. — Jak kocha, to poczeka... czy coś — komentuje szczeniacko.
Wywracam oczami. Przy mnie jest prawdziwą małolatą. Trzaskam drzwiami i odchodzę od Mercedesa. Przy okazji wymijam również Meredith, która z rozdziawioną miną wpatruje się w moje plecy. W Fenkell łatwo poczuć na sobie czyjś wzrok.
— W takim razie nie poczekam.
— Tylko żartowałam! — woła za mną niemal zdesperowana.
Wizja przebywania w getcie przeraża ją bardziej, niż jest gotowa przyznać. Twardą ma jedynie skorupę. Reszta jej ciała niemal trzęsie się wrażliwością, którą chowa głęboko w sercu. Co się stało, że nie chcesz pokazać prawdziwej siebie, Meredith Withsor... ?
— Ja również. — Wzdycham przeciągle, gdy spanikowana dobiega do mnie i chwyta mnie za rękaw koszuli, jak zagubione dziecko. — Strachajło — komentuję.
— To, że ty jesteś przyzwyczajony do gangsterów i zwłok na ulicy, nie znaczy, że dla mnie to normalne otoczenie — warczy zestresowana.
Zatrzymuję się na kilka sekund. Spoglądam na nią z góry. W blasku księżyca i gwiazd wygląda naprawdę czarująco. Mimowolnie unoszę kącik ust do góry. Widzę, jak rozchyla wargi i niemal niezauważalnie przełyka ślinę. Czy naprawdę robię na niej aż takie wrażenie? Czy cichy chłopak z getta mógłby jej czymś zaimponować? Oblizuję spierzchniętą wargę. Naprawdę lubię doprowadzać ją do szału, wygląda uroczo, gdy piekli się, jak rozwydrzona małolata. Jej klatka piersiowa zatrzymuje się na kilka sekund, kiedy schylam się do jej ucha i rozchylam usta. Powietrze, którym z trudem oddycham każdego dnia, smaga jej skórę.
— Uważaj jeszcze na szczury — chrypię jej do ucha a potem zostawiam, robiąc krok do przodu.
Na wkurzone warknięcie, które wypada z jej gardła reaguję śmiechem. Czasem zapominam, jak to jest po prostu się bawić.
Meredith
Niemiłosiernie zirytowana podążam za nim aż do wejścia do klubu Vendetta. Mam jeszcze większą nadzieję na to, że zmierzę się z nim jeden na jeden w pokera, bo mam zamiar utrzeć mu nosa tak szybko, jak to możliwe.
Nie znoszę, gdy ktoś stroi sobie ze mnie żarty i cóż, on nie jest wyjątkiem. Nawet jeśli cholernie ciekawi mnie jego osoba, nie pozwolę mu rozdawać kart. Ani w pokerze, ani w życiu.
Mijamy stół do bilardu, kilka starych automatów do gier i parkiet zapełniony naćpanymi kobietami. Krzywię się pod nosem. Oglądanie tego wszystkiego pochłania mnie na tyle, że wpadam na plecy Williama, gdy tylko się zatrzymuje.
— Siema — mówi mniej formalnie niż zazwyczaj.
Wita się z kilkoma kolegami, którzy siedzą już przy stole. Nie wyglądają na sympatycznych, ale staram się nie stresować. Po przeciwnej stronie drewnianego blatu, widzę roześmianą twarz Daniela.
— Nie mówiłeś, że wpadniesz z laską — rzuca jeden z mężczyzn.
Przewracam oczami. Grubiańskie zakładanie, że mężczyzna, który przyszedł z kobietą ma tylko jedno w głowie.
— Bo nie przyszedł — odpowiadam lodowatym tonem głosu, uprzedzając Williama, który unosi ręce w obronnym geście. — Jak widać nie ma przy sobie kija i nadal potrafi chodzić bez podpierania się — komentuję kąśliwie, obchodząc cały stół, tak bym spokojnie mogła zająć wolne krzesło obok Daniela.
— To Mer — mówi Bronson. — Opowiadałem wam o niej.
Spoglądam na niego w niezrozumieniu. Mógłby chociaż powiedzieć, co o mnie nagadał. Odgrywanie przedstawienie bez wiedzy o treści scenariusza nieszczególnie mnie interesowało.
— Kumpela Camerona? — zagaja rudowłosy chłopak, który na czubku głowy nosi czarny kapelusz.
— Zgadza się — bąkam niechętnie.
— Opowiesz nam coś o sobie? — pyta podejrzliwie brązowowłosa piękność, opierająca dłonie na ramionach kolejnego z graczy.
Przełykam ślinę. Nie mam pojęcia co, ile i czy prawdziwie odpowiedzieć. Mam ochotę zatłuc Daniela. Wywłoka najwyraźniej mnie sprawdza a ja cóż, jestem ugotowana i to kurwa mało powiedziane.
— Mer nie lubi mielić jęzorem.
Przenoszę wzrok na Williama, który podciąga rękawy koszuli aż do łokci. Rozpływam się nad pięknem jego tatuaży, gdy siada dokładnie naprzeciwko mnie. W linii prostej dzieli nas tylko blat i plik kart oraz kilka żetonów.
— Za to lubię pokera — chrypię, oblizując wargi.
Nachyliwszy się nad olbrzymią powierzchnią stołu, sięgam po karty. Muszę jak najszybciej uciec od nieufnych spojrzeń. Zarzucam włosy za ramiona i samym spojrzeniem rzucam Williamowi wyzwanie.
— Gramy? — pytam niby wszystkich, ale jednak skupiam się całkowicie na nim.
— Gramy — potakuje.
Ciche tchnienie wypada z moich ust, kiedy pozbywam się stresu. Tasuję zebrane karty i rozdaję je pozostałym. Każdy wyciąga po dwie. Zaczynamy zabawę, którą mam nadzieję wygrać. Will patrzy na kartę, rzucając hasło do sprawdzenia.
Większość nie ma nawet w połowie tak dobrych kart, jak ja i William. Jestem tego pewna.
— Podbijam do setki — mówię, oblizując wargi.
Nawet nie obchodzi mnie czy gramy na żetony, czy też na prawdziwe pieniądze. Jestem tą osobą, która w kwestii gry w pokera nie ma czego się obawiać.
— Dwieście — rzuca William.
— Pas — mówi ktoś z boku.
Absolutnie nie obchodzi mnie obecność innych. Każdy dawno powinien się zorientować, że walka toczy się między mną a Williamem. Patrząc mu prosto w oczy wysuwam kolejne karty. Sprawdzamy.
— Do trzystu — szeptam.
Blokujemy ze sobą spojrzenie. Widzę nerwy w jego oczach. Nie znosi przegrywać. Jestem wręcz oszołomiona tym, jak podobni jesteśmy będąc do siebie, choć pochodzimy z dwóch różnych światów.
Żetony obijają się o stół. Kolejne osoby pasują a my znów odkrywamy karty. Wkrótce zostajemy sam na sam, dokładnie tak, jak liczyłam. William i Daniel najwyraźniej nie spodziewali się, że ,,gra od czasu do czasu'' jest latami praktyki.
Spoglądam w skupieniu na karty i oblizuję ze smakiem usta. Robię to, ilekroć wyczuwam na horyzoncie triumf. Paznokciami wolnej dłoni stukam o krawędź stołu. Spojrzenie wciąż mam rozdzielone między kartoniki trzymane w palcach a zszokowanego Williama. Gdy wykładam zwycięską kartę na blat widzę w jego oczach, to co chciałam ujrzeć. Zorientował się, że kobiety są najpiękniejszymi pułapkami, jakie stworzył Bóg.
— Poker — mruczę z satysfakcją. — I co teraz powiesz, panie doskonały?
Szybko orientuję się, że przy stole nie ma żywej duszy. Zniknęli między innymi atrakcjami, zostawiając mnie naprzeciwko młodego diabła.
Zaciska szczękę z całej siły i odchyla się w tył. Nie wiem, co myśli, ale to pociąga mnie najbardziej.
— Myślę, że... — Z niecierpliwością czekam na to, co powie. — Że nie jesteś tak zepsuta, jak myślałem.
Tylko tyle chciałam usłyszeć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top