Rozdział 2

Hej kochani! Stwierdziłam, że wstawię kolejny rozdział z okazji Dnia Kobiet i być może, żeby troszkę zachęcić Was do czytania! Ślę Wam dużo buziaków i życzę miłego dnia. Na dole nie ma notatki, więc jak zwykle: Niech nas będzie więcej, zapraszam do komentowania i wrzucania informacji pod #fenkellwattpad. 

Instagram: agatamania.autorka 

Miłego czytania i buziaki! (rozdział bez korekty...) 

Meredith

Jest kilka minut po jedenastej, kiedy nieproszona krzątam się między korytarzami klubu bokserskiego. Daniel obiecał mnie znaleźć, ale ja nie miałam zamiaru czekać. Odpowiedzi wolę szukać u źródła a budynek, w którym się znajduję, zdaje się być kluczem do sukcesu.

Upewniam się po kilka razy, że jestem sama i na palcach skradam się w kierunku biura. Ktoś musi prowadzić miejsce takie, jak to, nawet jeśli to tylko zapyziałe, brudne getto. Wszędzie panuje jakaś hierarchia a przynajmniej taką mam nadzieję.

Omal nie dostaję zawału serca, kiedy próbuję przemknąć z końca ciemnego korytarza do drzwi opatrzonych napisem ,,BIURO KLUBU''. Zamiast dotrzeć bez problemu do celu (tak, jak wymyśliłam to sobie w głowie), wpadam z impetem na coś irracjonalnie twardego. Ciche syknięcie wypada spomiędzy moich malinowych ust.

— Daniel nie mówił, że cię znajdzie?

Masując obolały od uderzenia obojczyk, ściągam brwi. Wypuszczam powietrze ustami i unoszę hardo brodę, bo innego scenariusza nie przyjmuję. Nie mogę być na straconej pozycji nawet przez kilka sekund. Niewielkie wahania przynoszą porażki a ja takowych do siebie nie dopuszczam.

— Mówiłam, że usłyszałam? — rzucam zaczepnie.

Wzruszam niewinne ramionami. Znów przetrzepuję dłonią bluzkę. Mam wrażenie, że wszędzie dookoła mnie osadza się brud. Nawet powietrze wydaje się być dziwacznie stęchłe i parne. Wciągam powietrze nosem, bo nic innego mi nie pozostaje. Czekam na odpowiedź, która błądzi, gdzieś w umyśle Williama. Patrzy na mnie, jak drapieżnik na ofiarę, ale absolutnie się tym nie przejmuję. W gettcie każdy patrzy na każdego wilkiem.

— Nawet jeśli nie usłyszałaś, to z pewnością nie powinno cię tu być.

William ściąga brwi i zaplata przedramiona na rozbudowanej klatce piersiowej. Wzdycham przeciągle. Mam szczere chęci zwyczajnie go zignorować, ale jest jedną z moich furtek do zemsty i nie mogę po prostu odejść. Zaplatam kosmyk ciemnych włosów za nieestetycznie odstające ucho.

— Wyluzuj, Will — mówię przesłodzonym głosem. Chyba mimowolnie macham rzęsami, sądząc, że każdy mężczyzna leci na właśnie takie gesty. — To jedyne miejsce, jakie znam w tym syfie, gdzie miałabym pójść?

— Gdziekolwiek. — Wzrusza ramionami. — Albo zaczekać na Daniela w motelu, jak przystało na grzeczną dziewczynkę, która nie chce zginąć na ulicach Fenkell.

— Mówiłam, że nie ...

— Nie możesz być aż tak głupia i głucha — rzuca z przekąsem. — Nie skradałabyś się tutaj, jak kot na dachu, gdybyś po prostu szukała pomocy — zauważa.

Cholera, jest dobry. Czy każdy jest tak podejrzliwy w tym cholernym miejscu? Nie dość, że człowiek chce im pomóc, to jeszcze musi ciągle uważać na swoje życie. Żałosne.

— Więc, co mnie zdradziło, skoro chodzę cicho, jak kocica? — pytam całkowicie poważnie.

Unoszę brew ku górze w geście zapytania a plecy opieram o chłodną ścianę. Mam dziwaczne przeczucie, że nasza pogawędka nie skończy się od razu.

William uśmiecha się nonszalancko pod nosem i sięga po miotłę, która stała ówcześnie oparta o ścianę. Znów wciągam powietrze nosem. Ten człowiek ma w sobie zdecydowanie za dużo rozwagi, jak na mój styl bycia i wybuchowy charakter. Podczas, gdy ja nie potrafię usiedzieć w miejscu i ciągle mielę językiem, on zdaje się wyznawać zasadę, że milczenie jest złotem.

— W zasadzie to nic — mówi w końcu.

Włosie miotły elegancko przesuwa się po zakurzonej, panelowej podłodze. Zerkam na niego zdziwiona.

— Nic, poza cieniem twojej sylwetki — parska. — Nie zauważyłaś tamtej smugi światła. — Wskazuje palcem na niewielki, jaskrawy pasek, krzątający się po podłodze. Wydobywa się z kantorka. — Przygasł, gdy postawiłaś krok a ja na twoje nieszczęście akurat byłem w środku — tłumaczy, jak małemu dziecku.

Klnę w myślach na własną głupotę. Nigdy nie byłam super-szpiegiem czy specjalistką od włamań, ale do cholery, o takich podstawach mogłam myśleć. Zagryzam wargę i boleśnie przymykam powieki. Nutka wstydu błąka się po moich żyłach. Głupie błędy kosztują dużo.

— Więc? Co tutaj robisz?

Spogląda na moją twarz z jeszcze większą surowością niż poprzedniego dnia. Nie ufa mi i prawdopodobnie nigdy tego nie zrobi. Rozważam w głowie za i przeciw. Powinnam powiedzieć prawdę czy kłamać, jak z nut, aż do osiągnięcia celu? Mój ojciec ma ludzi wszędzie i choć nie wydaje się, by William był jednym z nich, to wciąż mam wątpliwości. Powoli staję się jedną z nich. Każdy każdemu wilkiem.

— Chcesz usłyszeć prawdę czy fragment prawdy wymieszany z bezpieczną wymówką? — pytam, oblizując spierzchnięte wargi.

William znów unosi kącik ust. Nieco pobłażliwie, jakby chciał zaznaczyć, że wcale nie obchodzą go moje słowa. Finalnie opiera się o miotłę i przechyla głowę nieco w bok.

— Ufasz mi? — zadaje pytanie.

Komu można tutaj ufać? Zadaję to pytanie w głowie. Odpowiedź najpewniej brzmi: nikomu. Samemu sobie, bo na tym świecie, każdy powinien dbać o siebie.

— Nie — odpowiadam stanowczo.

— Więc nie mów mi prawdy — radzi mi. Rozdziawiam usta ze zdziwienia. — Tutaj nie można wypuścić z siebie choćby kropli szczerości, zjedzą cię — mówi poważnie.

— W takim razie zostańmy przy wersji, w której szukałam informacji, na temat przedsięwzięcia, o którym wczoraj rozmawialiśmy.

Will prycha pod nosem. Najwyraźniej uważa, że nie powinnam się w to wtrącać i być może ma rację. Niemniej jednak każdemu będzie o wiele lepiej, kiedy dopełni się zemsta.

— To nie dla ciebie — karci mnie.

Mam ochotę się zaśmiać na całe gardło. Ludzie mają nieznośny nawyk oceniania innych po posturze i aparencji. Kto by pomyślał, że taka filigranowa kobietka, jak ja, potrafi utrzymać zimnokrwistego konia i przenieść ponad trzydzieści kilogramów we własnych rączkach. Nikt. Z pewnością nie ktoś, kto nie ma bladego pojęcia o jeździectwie. Marszczę nos. Tęsknię za treningami szybciej niż powinnam.

— A to dlaczego? — pytam rozbawiona. — Bo nie jestem napakowanym mięśniakiem ze scyzorykiem w kieszeni? — rzucam.

William uśmiecha się lekko. Za pewne nie robi tego celowo, bo skupia się na pracy, ale jego uśmiech jest naprawdę urokliwy. Dość szczery, jak na miejsce, w którym się wychował.

— Masz stanowczo zbyt cięty język, Meredith.

Spojrzenie, którym mnie obdarza jest obezwładniające. Przełykam ślinę i odwracam głowę w innym kierunku. Nie mogę dać się rozproszyć. Cel jest jeden.

— Być może. — Wzruszam niedbale ramionami. — A ty stanowczo zbyt szybko oceniasz ludzi.

— Być może.

Przez chwilę milczymy. Pomieszczenie wypełnia jedynie dźwięk włosia, które styka się z podłogą. Kurz fruwa dookoła moich stóp, zamkniętych w podziurawionych trampkach w fioletowym kolorze.

— Jak ręka? — pytam w końcu, przerywając niezręczną ciszę.

William odstawia miotłę. Drewno głucho stuka o betonową ścianę. Wystawia lewą dłoń przed siebie. Jest zabandażowana starym kawałkiem szmaty. Na środku materiału widnieje bordowa, zaschnięta plama, która miesza się z brudem. Krzywię się nieznacznie. William opuszcza dłoń.

— Nie przerwałaś mi żadnego nerwu, więc bez tragedii — odpowiada. — Ale dam ci radę — rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. — Nie próbuj tego z nikim innym w tej okolicy. Oni wbiliby ci ten scyzoryk w serce i kroili tak długo, jak tylko zdołałabyś oddychać — chrypi.

Nieprzyjemny dreszcz wspina się po moich plecach, aż do mojego karku. Biorę głębszy oddech. Muszę się uspokoić. Kilka słów nie może mnie stłamsić. Nie powinnam dopuszczać do siebie ani krzty pieprzonego przerażenia. Jednak on ma coś w swoich oczach i ta iskra wzbudza niepokój.

— Dzięki za łaskę — żartuję gorzko.

— Nie znam czegoś takiego — zapewnia mnie, opierając się o ścianę po przeciwległej stronie korytarza. — A ty zadajesz stanowczo zbyt wiele pytań.

— Chciałam znaleźć odpowiedzi sama, ale mi przeszkodziłeś — parskam, kręcąc głową.

Jego plecy odbijają się od ściany. Leniwym krokiem podchodzi do mnie i zatrzymuje się stanowczo zbyt blisko mojego ciała. Nasze klatki piersiowe znów stykają się ze sobą. Nie tracę czujności. W kieszeni mam kolejny nożyk. Tym razem nieco ostrzejszy. Powstrzymuję się jednak, z ciekawością śledząc jego twarz. Jakaś cząstka mnie czuje nie uzasadnioną potrzebę zgłębiania tego człowieka.

— Nie we wszystko powinnaś się wtrącać, Mer — szepcze mi prawie w usta.

— Gdybym miała inny plan, niż się wtrącać, najpewniej nie przekroczyłabym granicy Fenkell — mówię stanowczo.

— Właśnie. Skoro ktoś taki, jak ty się tutaj znalazł, to najpewniej oznacza, że należy na niego uważać — polemizuje. — Wciąż jesteś tylko pyskatą Withsorką — kręci głową z pobłażaniem. — A ja naprawdę nie lubię małolat, które mieszają w naszym świecie.

W jego głosie wybrzmiewa ostrzeżenie, którego nie rozumiem, ale z którego się cieszę. Sam ton głosu, którego używa, wskazuje na to, że nienawidzi mojej rodziny z taką samą wzajemnością, jak ja robię to na co dzień.

— Skąd podejrzenie, że chcę wam zaszkodzić? — pytam zaciekawiona.

— Czy twój ojciec zrobił coś dobrego, odkąd doszedł do władzy? — zadaje pytanie, na które odpowiedź jest oczywista.

— Nie. — Kręcę żywo głową. — Zastanów się, więc czy ktoś taki, jak on, jest w stanie kochać swoje dzieci — rzucam.

William błądzi wzrokiem po mojej twarzy. Waha się. Nie wie, co odpowiedzieć, bo na takie pytanie nie był zwyczajnie przygotowany. Tym razem to ja weszłam na swój teren i zdobyłam przewagę.

— Otóż to — podsumowuję jego milczenie.

Z całej siły uderzam w zgięcie jego ręki. Nie spodziewa się tego i odskakuje z syknięciem przyklejonym do ust. Krzywi się, kręcąc obolałą kończyną. Po kilku sekundach rzuca mi wściekłe spojrzenie.

— Za szybko wydajesz wyroki, Williamie — mówię stanowczo, poprawiając rękaw bluzki. — Nie wszyscy są tacy, jak wy czy tacy, jak oni — rzucam oskarżycielsko.

Odwracam się na pięcie. Na ten moment mam serdecznie dość dyskusji z tajemniczym bokserem z getta. Serce wali mi, jak młot a skronie pulsują z nerwów. Nie zdobyłam tego, po co przyszłam i jestem wściekła, bo muszę czekać na czyjąś łaskę. Zarzucam ciemne, kręcone włosy na plecy i idę przed siebie.

— Powiedz Danielowi, że zobaczymy się jutro o dwunastej w barze po drugiej stronie ulicy — rzucam cierpko.

Resztę dnia mam zamiar spędzić w motelu, przeszukując dokumenty ojca, które skopiowałam na własny tablet. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top