Rozdział 15
Dzień dobry, moje kochane kolorowe misie! Witam Was (jak zwykle po dłuższej przerwie...)! Skończyłam właśnie pisać Fenkell, co oznacza, że mogę już bez wyrzutów sumienia wrzucić je na Wattpada w całości i oddać Wam do czytania! Będę super wdzięczna, jeśli zostawicie mi jakąś opinię o tej książce <3
Twitter: #fenkellwattpad
Instagram: agatamania.autorka
— Jesteś pewny, że mam tutaj być? — pytam Williama, kiedy podchodzimy kilka dni później pod klub bokserski.
Nie jestem przekonana, co do tego pomysłu. Niekoniecznie przepadam za sportem, w którym oni są szaleńczo zakochani. Tymczasem William niemal wyciągnął mnie na siłę z motelu, przerywając mój sen o spokojnym, normalnym życiu i przywlekł mnie pod drzwi klubu. Nie czuję się usatysfakcjonowana, kiedy cichcem wślizgujemy się do środka.
— Tak — odpowiada, wzruszając ramionami.
Rzuca pęk kluczy na rozpadającą się komodę, która stoi w niewielkiej odległości od drzwi i ściąga z ramion jeansową poprzecieraną kurtkę.
— Nie wiem, co mam tutaj robić — burczę pod nosem niczym niezadowolona nastolatka.
— Pomożesz mi trochę — mówi. — Uznałem, że Daniel zasługuje na trochę odpoczynku po wszystkim, co dla nas zrobił...
Daniel w tej samej chwili pojawia się między dwoma framugami, za którymi znajduje się część klubu oddzielona od łazienek i sal treningowych. Unosi brew z uznaniem a potem śmieje się przyjaźnie i już wiem, że nie mam potrzeby, by marudzić. William ma rację, nikt inny nie wsparłby nas w Fenkell.
— Jeśli wolisz, Mer, to mogę zostać — zapewnia Brownson, ale ja od razu kręcę przecząco głową.
— Nie wiedziałam po prostu, co tutaj będzie się odbywać — odpowiadam spokojnie.
Splatam przedramiona pod piersiami i przyglądam się Willowi, który zbija z Danielem przyjacielskiego żółwika.
— W porządku, mega miło z waszej strony — odpowiada chłopak.
— Lecisz od razu? — dopytuje William.
— Tak — kiwa energicznie głową. — Obiecałem zająć się rodzeństwem — dodaje.
Mrugam zdziwiona powiekami. Szybko orientuję się, że w Fenkell wszystkie istotne informacje po prostu omijają ludzkie uszy i oczy. Spędzam tam masę czasu i dopiero teraz słyszę o tym, że Daniel ma jakiekolwiek rodzeństwo.
— Nawet nie wiedziałam, że je masz — parskam, kiedy Brownson podąża do drzwi.
Obdarza mnie głupkowatym uśmiechem i wzrusza łagodnie ramionami. Jest człowiekiem, który dla wszystkich chce dobrze. Nawet nie jest zaskoczony tym, co powiedziałam a przecież znamy się naprawdę długo.
— Mam młodszego brata i dwie siostry bliźniaczki — odpowiada rozbawiony.
Nie jestem w stanie uwierzyć w jego słowa. To dla mnie coś całkowicie abstrakcyjnego.
— To naprawdę uświadamia mnie, że żyję z ludźmi, których praktycznie nie znam — jęczę pod nosem.
— Po prostu o nic nie pytasz — zauważa słusznie William.
— A nie pytasz, bo nauczyłem cię pierwszego dnia, że dopytywanie o cokolwiek i kogokolwiek w Fenkell często łączy się z kłopotami — dodaje Daniel, salutując wesoło w powietrzu.
— Fakt — mruczę pod nosem.
— W każdym razie spadam — mówi chłopak, chwytając za klamkę. — Bawcie się dobrze!
Kiwamy z Williamem głowami i machamy do przyjaciela na pożegnanie. Zamykam za nim drzwi na klucz i zakładam ręce na biodra.
— I co niby mamy do zrobienia? — pytam, głęboko wzdychając.
Pomagałam im w pracy zaledwie kilka razy, dlatego nie mam zielonego pojęcia, na czym polegają ich codzienne obowiązki. Liczę na to, że dostanę mopa i wiadro wody i cóż, wcale się nie mylę. William znika w kantorku a chwilę potem w mojej dłoni ląduje czerwony kij mopa.
— Wiem, że o tym marzyłaś — parska rozbawiony z mojej rozanielonej miny.
— Tak, spełniłeś moje najskrytsze sny — śmieję się żartobliwie.
Zanurzam materiałową część sprzętu w wysokim wiadrze. W środku jest już woda, którą najpewniej wymieszano z jakimś środkiem chemicznym. Kilka razy potrząsam materiałem, by finalnie przytknąć go do paneli.
— A ty co masz zamiar robić? — pytam zaciekawiona, zamaszyście machając mopownicą przy ziemi.
Krople wody spadają absolutnie wszędzie. Nabrałam jej odrobinę za dużo, ale nie przestaję pracować. Wszystko się wchłonie a przynajmniej taką mam nadzieję.
— Posprawdzam sprzęt, ewentualnie trochę podreperuję to, co ostatnio jest w gorszym stanie. — Wzrusza ramionami.
Kiwam głową na znak potwierdzenia. To dobry pomysł. Bądź, co bądź w każdym sporcie najważniejsze jest bezpieczeństwo. Wcale nie dziwię się temu, że William i Daniel chcą korzystać jedynie ze sprawnych narzędzi. W zasadzie to najważniejsze przy pracy z dziećmi a ich przez klub przewija się sporo.
Skupiona wracam do pracy absolutnie nie spodziewając się, że będziemy robić cokolwiek innego. Łudzę się jeszcze przez kilka sekund, że pozostaniemy przy sprzątaniu klubu, ale w momencie, gdy czuję ciarki na karku, wiem już, że bardzo się mylę. William z pewnością wlepia we mnie swoje świdrujące spojrzenie. Zawsze, gdy to robi czuję się całkowicie obezwładniona, choć nawet nie stykamy się ciałami.
Przełykam ślinę. Podpierając się na mopie, prostuję plecy i zerkam na Williama, przechylając pytająco głowę.
— No? — pytam nieco ironicznie. — O co chodzi, szefie? — rzucam żartobliwie.
Widzę jedynie kącik jego ust, który lawiruje ku górze w charakterystyczny, ironiczny sposób.
— A potem potrenujemy — rzuca na odchodne.
Mam wrażenie, że oczy niemal wypadają mi z orbit. Patrzę na niego, jak na ducha, nie mając pojęcia, co powinnam odpowiedzieć.
— My? — pytam skonsternowana.
— Tak — mówi spokojnie, odwracając się na pięcie. — Potrenujemy.
Dźwięk śliny, którą przełykam z niemałą trudnością roznosi się echem po całym pomieszczeniu.
— Mam na sobie sukienkę, ćwiczenie w niej nie będzie rozsądne! — wołam za nim.
Przyciskam mopa do podłogi tak mocno, jak tylko się da. Mam wrażenie, że w cholerne mycie paneli wkładam więcej serca, niż w cokolwiek innego. Zrobię wszystko, żeby jego popaprany plan się nie ziścił.
— Masz też stary dres w szafce! — odkrzykuje.
Tak właśnie kończy się dyskusja. Zaciskam paznokcie na plastiku i próbuję wmawiać sobie w głowie, że wspólny trening nie skończy się źle.
***
Przeważnie, gdy liczymy na cokolwiek, szybko okazuje się, że spełnia się nasz najgorszy koszmar i nic nie możemy na to poradzić. Ja również nic nie mogę poradzić na to, że zostałam zmuszona do przywdziania dresu i zamiast siedzieć bezpiecznie w motelu, koncentrując się na planach wysłanych przez Sally, czekam na Williama przed prowizorycznym ringiem.
Splatam przedramiona pod piersiami. Pulsujący ból głowy, najpewniej spowodowany stresem, coraz bardziej mi dokucza. Wywracam oczami na samą myśl o konieczności ćwiczenia.
— Nie wyglądasz na zadowoloną — parska prześmiewczo William, wchodząc do pomieszczenia.
Na ławce treningowej kładzie dwa kartoniki. Spokojnie krząta się po sali, gdy ja zwyczajnie mam ochotę uciekać. Nos podpowiada mi, że zostawienie nas samych na ringu w pustym klubie bokserskim nie jest najrozsądniejszym zagraniem ze strony losu.
— Boli mnie głowa — mruczę.
— Może to ciśnienie — rzuca całkowicie obojętnie. — Na dworze pogoda ciągle się zmienia.
Cóż, definitywnie miał rację. W Fenkell na przemian lało i wychodziło słońce a to z pewnością nie wypływało dobrze na czyjekolwiek samopoczucie. Być może sama byłam nieszczęśniczką, która padła ofiarą pogody. Wzdycham przeciągle i posyłam mu znużone spojrzenie.
— A być może to naprawdę wielka niechęć do trenowania tego sportu — bąkam niezadowolona.
Boks nie kojarzy mi się z niczym dobrym. O wiele bardziej wolę się taplać w końskim łajnie i stajennym kurzu niż uderzać w kogokolwiek a nawet w worek. Boks kojarzy mi się aktualnie jedynie z despotycznym ojcem, który skazuje zawodników na kalectwo lub śmierć.
— Nikt nie każe ci go trenować na stałe — zauważa słusznie William, wkładając dłonie do mąki bokserskiej.
— Wciąż źle mi się to wszystko kojarzy. — Przechylam głowę w bok i przymykam powieki. Wiem, że zanim wskoczymy na ring, będziemy jeszcze trochę rozmawiać. William potrzebuje czasu na staranne przygotowanie się do treningu.
— Chcę cię nauczyć tylko poprawnego wymierzania ciosów — zapewnia spokojnie. Nie patrzy na mnie. Ze skupieniem przewiązuje swoje dłonie bandażami. — Nie każę ci tutaj wygrać walki bokserskiej — parska.
— I całe szczęście — odpowiadam nieco ironicznie.
Nic nie mogę poradzić na to, że kąciki moich ust wirują ku górze. Lubię, gdy William z czarnego charakteru, przemienia się w naprawdę sympatycznego mężczyznę, z którym można porozmawiać i się pośmiać.
— W pudełku są damskie rękawice — informuje mnie, zerkając obok siebie. — Załóż je.
Kiwam głową. Zdecydowanym krokiem podchodzę do ławki i otwieram nieco pomięty karton. Ze środka wyciągam dwie, mniejsze i krwiście czerwone rękawice, które nieudolnie próbuję założyć na swoje dłonie.
— Chyba będziesz musiał mi pomóc — rzucam żartobliwie.
William pięć razy zdążyłby już założyć swój sprzęt. Tymczasem ja niesamowicie męczyłam się, by choćby wsunąć rękawicę do końca.
— Masz szczęście, że jeszcze nie założyłem swoich.
Perłowy śmiech mężczyzny rozchodzi się między ścianami budynku. Oczarowana patrzę, jak podchodzi do mnie i z precyzją zapina odpowiednie skuwki rękawic. Teraz trzymają się idealnie. Moje ręce są chronione przez ich gruby materiał.
— Voila — rzuca. — To nie jest takie trudne.
— Ciekawe, jak ty byś sobie poradził, gdybym kiedyś kazała ci się ubrać w cokolwiek jeździeckiego — bąkam.
Moje słowa brzmią nieco jak wyzwanie. William kocha wyzwania, więc od razu podłapuje mój ton głosu.
— Niech będzie. — Wzdycha głębko. — Jeden trening boksu, za jeden trening jazdy konnej. Pasi? — zerka na mnie przez ramię.
Wybucham gromkim śmiechem. Przed oczami mam już Williama, odbijającego się o grzbiet konia i błagającego o moją litość. Mało kto wie, że jestem naprawdę wybredną trenerką.
— Umowa stoi — zgadzam się.
— A teraz wskakuj na ring — mówi, kiwając głową w stronę olbrzymiego materaca i linek.
Nie mam innego wyjścia. Podpisałam pakt z diabłem, więc nieudolnie przechodzę pod linkami i wdrapuję się na środek. Robię krótką rozgrzewkę, powtarzając ruchy Williama, który najwyraźniej zapomniał, że mi również przyda się rozgrzać zastane mięśnie.
— Co teraz? — pytam, kiedy kończymy początkową fazę treningu.
Niby nie zrobiliśmy nic konkretnego a ja już jestem upocona. Przecieram przedramieniem czoło.
— Teraz to — mówi poważnie William, przyciągając worek treningowy na środek ringu. — Najpierw ja poćwiczę, jeśli nie masz nic przeciwko.
— Jasne — odpowiadam od razu.
Jak dla mnie William może nawet ćwiczyć sam. Koniec końców powinien przygotowywać się do Inferno a nie skupiać się na mnie i uczeniu mnie podstaw boksu. Jeśli miałabym chęci na takie zabawy, umówiłabym się na zajęcia razem z miejscowymi dziećmi.
— Potrzymasz tutaj? — pyta, pokazując mi, w jaki sposób podtrzymać tył worka, by go nie wywrócić.
— Nie ma problemu.
Przynajmniej tak sądzę, ale moje słowa szybko zostają zweryfikowane. Okazuje się, że to wcale nie jest tak proste, jak sobie wyobrażałam. Pierwsze uderzenie czuję w kościach. Kolejne niemal odpycha mnie do tyłu. Zaciskam zęby z całej siły. Zszokowana zauważam, że William wcale nie skupia się na uderzeniach. O, nie. Wręcz przeciwnie, on patrzy prosto na mnie.
Niebezpieczna nuta przebija się przez jego bystre spojrzenie. Przełykam ślinę. Z całej siły zapieram się na nogach, nie chcąc upaść. Zgniecenie przez worek treningowy definitywnie nie jest moją wymarzoną śmiercią. Im dłużej przypatruję się mężczyźnie, tym szybciej rozumiem, co rozgrywa się w jego głowie.
Nie trenował od jakiegoś czasu a teraz, kiedy to robi, wylewa z siebie całe zło, które dostało się do jego środka w ostatnim czasie. Niemal jęczę, gdy wymierza kolejne ciosy. Słyszę jego urywany oddech, widzę zamglone spojrzenie i już wiem, że jest w diabelskim transie. Psychiczny ból zastępuje fizycznym. Obserwuję jego prywatne oczyszczenie.
Nie spodziewam się jednak, że również ja, jestem jego fragmentem.
— A pieprzyć to! — wrzeszczy odskakując od worka, jak poparzony.
— Co ty robisz? — chrypię przez zaciśnięte gardło.
On z kolei nie odpowiada. Zrywa z nadgarstków rękawice a potem robi to z moimi. Wycofuję się, gdy rusza prosto na mnie i kulę plecy, jak przestraszone zwierzę. Nie mam pojęcia, co dla mnie szykuje, ale kiedy układa dłonie na moich policzkach, opuszcza mnie cały strach.
— Przepraszam — szepcze. — Potrzebuję cię — mówi spokojnie, wodząc nosem przy mojej twarzy.
Układam dłonie na jego klatce piersiowej. Unosi się nierównomiernie, jakby wpadła w szał.
— W porządku — zapewniam. — Nie przeszkadza mi to.
Wtłaczam więcej powietrza w płuca, kiedy jego usta przywierają do moich. Nie jest delikatny, ale rozumiem go. On chce tylko świętego spokoju i zatracenia. Wślizguje się językiem między moje wargi i nie mogę powstrzymać nadchodzącego tornada.
Burza, która rozpętywała się między nami była jej idealnością. Jęknęczę cicho, gdy zjeżdża z pocałunkami na moją szyję. Raz po raz kąsa skórę a ja drżę pod wpływem jego dotyku. Uciekam. Uciekamy razem do świata zupełnie innego niż ten, w którym jesteśmy uwięzieni.
— Jesteś moim nemezis — szepcze.
Nie potrafię mu odpowiedzieć. Will popycha mnie na ścianę. Syczę, stykając się z nią plecami. Unoszę ręce, pozwalając mu zabrać mój T-shirt. Podniecenie wybucha w jego oczach. Szarpie moim ciałem i układa je tyłem do siebie. Wsłuchuję się w dźwięk rozpinanej sprzączki, by po chwili czuć go przy sobie. Mój dres ląduje na ziemi a on znajduje się tak blisko mnie, jak jeszcze nigdy.
Kciukiem wędruje prosto na moją kobiecość, co sprawia, że zamieram. Wciągam powietrze nosem, gdy przyjemne mrowienie rozlewa się w moim podbrzuszu. Chryste, uwielbiam jego dotyk. Uwielbiam go.
Wariuję, kiedy jego przyrodzenie znajduje się między moimi pośladkami. Chwilę później skupiam się już jedynie na tym, by przyzwyczaić się do jego ciała, które bada moje wnętrze. Wszystkie emocje przelewamy w to, co robimy, nie przejmując się otaczającym nas światem. Na tych kilka sekund mam wrażenie, że znalazłam się we właściwych ramionach. Teraz muszę znaleźć tylko sposób na to, żeby to nigdy się nie skończyło.
Hihi, kocham tą dwójeczkę serio, są totalnie inni niż wszyscy bohaterowie, których wykreowałam. A Wam jak się podobają? Może powiecie co u Was, dawno mnie tu nie było, chętnie posłucham jak się czujecie?
Do zobaczenia za dwa dni w kolejnym rozdziale!
Mal x
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top