Rozdział 14


Witam Was kochani po dłuższej przerwie! Mam tyle pracy i nauki, że nie wiem, w co włożyć w ręce, dlatego zwlekam z publikacją dosłownie wszystkiego... . Zapraszam Was do czytania i podzielenia się istnieniem tej historii, bardzo mi tym pomożecie! Przy okazji przypominam, że 20 lipca premiera mojej drugiej książki papierowej: Odkupienia win! Buziaki! 


Kilka kolejnych dni William spędzał samotnie na siłowni, a ja nie mogłam mieć o to pretensji. Wystarczająco dużo stracił czasu na wyjazd do Detroit, a potem pogrążył się w rozpaczy po śmierci matki. Dzwoniłam do niego, co jakiś czas, sprawdzając, jak się trzyma. Ja skupiam się na kontynuowaniu swojego planu.


Wszystko, co ułożyłam w głowie, było naprawdę proste. Podczas finałowej walki mam zamiar dostać się do systemu sterowania bankowością ojca i przepuścić wszystkie jego pieniądze. Nie chcę ich dla siebie. Nie są mi potrzebne. Ba, nie chcę nawet na nie patrzeć, nie wspominając o żadnym dotykaniu czy sprawianiu sobie za nie przyjemności. Co to, to nie. Ja pragnę tylko jednego — pomóc ludziom, których skazano za bycie dobrymi. Zepsuto ich aż do cna, zmuszając do robienia nieludzkich rzeczy, by przeżyć. Plan zakładał więc przekazanie wszystkiego, co chciał wydoić na cierpieniu innych, tym, którzy naprawdę tego potrzebują.

— Masz dobre wieści? — pytam, gdy odbieram połączenie od Sally.

Kilka sekund zajmuje mi, by zrozumieć, że znów przeżuwa gumę niczym krowa najzieleńszą trawę. Trzask balonowego bąbelka dochodzi do mojego ucha. Krzywię się nieznacznie pod nosem i przewracam oczami. Nawet w najpoważniejszych sytuacjach Sally potrafi być cholernie beztroska. Nie mam pojęcia, jak to robi, ale taką po prostu ma duszę.

— Akurat tak się składa, że mam — parska śmiechem.

Wydycham powietrze z ulgą. Byłam przerażona perspektywą usłyszenia innych wieści, ale jej przyjemny chichot jedynie upewnia mnie w tym, że wszystko idzie po mojej myśli. Jestem tym naprawdę zszokowana, bo dotychczas byłam pewna, że to nie ma prawa się udać. Okazuję się jednak, że odpowiedni ludzie na odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie potrafią zdziałać cuda.

— Niczego innego nie chciałam usłyszeć — mówię z ulgą.

Stukam paznokciami w klawiaturę laptopa, którego ukrywam od samego przyjazdu do Fenkell. Otwieram skrzynkę pocztową. Znam Sally dość dobrze, by wiedzieć, że z pewnością coś mi tam podeśle. Wystukuję hasło.

— Na maila dostaniesz zestawienie finansów twojego ojca z kont bankowych w Detroit i jednego ze Szwecji — tłumaczy.

Czekam kilka sekund. Zaraz potem faktycznie na mojej skrzynce pojawia się jedna nowa wiadomość od użytkownika Sally Morgan. Klikam w nią i uważnie przyglądam się załącznikom, które dodała. Wszystko się zgadza, niewielkie i niegroźne wpływy i przelewy z kont w Detroit i miliardowe sumy na ostatnim koncie.

— Świetnie, Sally — mruczę zadowolona pod nosem. — Jesteś genialna — chwalę ją szczerze.
To nawet nie jest żart. Ona po prostu jest geniuszem w swojej dziedzinie i nikt nie może jej tego odmówić. Jest to niepodważalny fakt.

— Tak, tak, wiem — ironizuje wesoło, zmuszając również mnie do uniesienia kącików ust. — Ale to nie koniec niespodzianek! — piszczy mi do słuchawki.

— Masz coś jeszcze? — pytam zszokowana.

Byłam prawie pewna, że resztą technicznych spraw będę musiała zająć się sama, a tymczasem Sally zdaje się być podekscytowana całą operacją bardziej niż ja. Zaciskam usta i przymykam powieki, czekając na jej słowa. Serce bije mi jak oszalałe. Jestem coraz bliżej.

„To dla ciebie, John..." — myślę, wzywając imię zmarłego brata.

— Owszem! — żucie gumy zostaje znacznie przyspieszone, a akompaniuje mu szybkie i sprawne stukanie w klawiaturę. Sally ewidentnie przesyła mi kolejne dane. Marszczę brwi. — Dostaniesz teraz dwa skompresowane pliki — tłumaczy niczym profesjonalista. Cieszę się, że to robi, bo informatyka zdecydowanie nie jest moją mocną stroną.

— Jasne — odpowiadam. — Mam — dodaję po chwili, gdy ikonka poczty powiększa się. — Co z nimi?

— Najpierw kliknij ten dłuższy — prosi.
Wykonuję jej polecenia jak maszyna. Zszokowana obserwuję, jak na moim laptopie instaluje się program ochrony danych. Mrugam zdziwiona powiekami.

— Ochrona? — pytam.

— Antywłamaniowa i to jeszcze z antywirusem — chwali się, jak dumne dziecko a ja nie mam nic przeciwko temu. — Teraz pobierz drugi plik i usuń maila, resztą się zajmę.

Pobieram niewielki folder zapełniony skanami, a potem wrzucam maila od Sally do kosza. Zakładam, że usunie go z przestrzeni internetowej w ułamku sekundy. Nie mogę jednak wciąż zrozumieć, co znajduje się w drugim folderze.

— Musisz mieć ochronę, żeby nikt poza tobą tego nie dostał — mówi stanowczo. — Udało mi się wygrzebać z sieci wszelkie hasła dostępu do kont i firm twojego ojca — mówi już odrobinę poważniej.

Otwieram poszczególne zdjęcia. Moja szczęka powoli opada do dołu i tym razem nie jest to metafora. Dosłownie czuję, jak otwieram usta z podziwu. Nie sądziłam, że zobaczę to wszystko tak szybko.

— Jakim cudem... — ledwo wyduszam z siebie te słowa.

— Nie ma za co — parska Sally. — Musiałam się trochę nakopać i wbić do czarnej sieci, ale oto one — mówi zadowolona z siebie.

— Chryste, jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało — wyznaję oszołomiona. Tym razem również nie żartuję, choć sam tekst nie brzmi nazbyt poważnie.

— Dziękuję, odpłacisz mi się później!

— Z pewnością — zapewniam.

— A tobie, jak idzie? — pyta Sally, gdy zamykam laptopa, wiedząc, że teraz już po prostu nie mogę niczego skopać.

— Mam już wszystko poza miejscami walk — przyznaję.

— Szybko się z tym uporałaś — mówi nieco zdziwiona.

— Cameron ogarnął mi kumpla z Fenkell — przyznaję. Chwytam za butelkę wody, którą mam przed sobą i upijam potężny łyk. — Los chciał, że Daniel jest bokserem, więc we wszystko zostałam wprowadzona.

— Woah, musisz robić świetne wrażenie, skoro ci zaufali...

— Nie wszyscy ludzie są tutaj chodzącymi potworami — zapewniam, przymykając powieki.
Jestem prawie pewna, że znaczna część ludzi z Fenkell to dobre osoby, które po prostu zostały skrzywdzone i nie mają innego wyboru niż krzywdzić. William zdaje się to potwierdzać.

— Być może — mówię niepewnie. — A być może pokazałam im, że nie mają innego wyjścia niż mi zaufać — charczę.
W tle słyszę śmiech Sally. Wiem, że zna mnie, jak własną kieszeń.

— No tak, prawdziwa niezależna kobieta — parska.

— Bingo — odpowiadam jej ze śmiechem.

Naprawdę tęsknię za naszymi spotkaniami i rozmowami do rana. Kiedy tylko upadałam, ona zawsze była przy mnie, by mnie podnieść. Można rzec, że to mój anioł stróż a jak powszechnie wiadomo w piekle do aniołów tęskni się jeszcze bardziej.

— Dam ci znać, gdy tylko się dowiem, gdzie są walki — mówię.

— A potem do mnie wrócisz? — pyta z nadzieją dziecka.

Jesteśmy tylko skrzywdzonymi dziećmi. Taka właśnie jest prawda. Dorośli to po prostu skrzywdzone dzieci, które wyrwano z idyllicznego świata beztroski.

— A potem do ciebie wrócę — zapewniam. — Nie przeszkadzam... — rzucam po chwili ciszy. — Do usłyszenia, Sally.

— Do usłysze...

Nie słucham jej do końca. Wiem, że powiedziałaby coś jeszcze i musiałybyśmy kontynuować rozmowę. To z kolei nie miałoby sensu. Tęskniłabym jeszcze bardziej i zmarnowała dzień. Tymczasem ja miałam zamiar wyjść z motelu. Chciałam zobaczyć Fenkell z każdej strony, po prostu przespacerować się po nim i obejrzeć wszystko to, z czego w Detroit uczyniono tajemnicę.

***
Dwie godziny później nieśmiało otwieram drzwi klubu bokserskiego i wślizguję się do niego niepostrzeżenie. Z daleka słyszę komendy Williama, który najwyraźniej prowadzi zajęcia dla chłopców. To wyjaśnia, dlaczego zamek nie jest zamknięty na klucz. Zbliżam się cichcem do sali treningowej i zerkam niepewnie zza framugi. Grupa najmłodszych właśnie ćwiczy z ciężarkami. Uśmiecham się rozkosznie, patrząc na Williama, który surowym wzrokiem mierzy każdego ucznia, co jakiś czas dając przydatne wskazówki.

— Hej — mówię cicho, stając obok niego.
Przedramiona ma splecione na własnej klatce piersiowej. Wygląda jak figura, której nie można tknąć palcem. Jest stanowczy i wzbudza postrach. Przy nim wyglądam jak maleńka laleczka. Spogląda na mnie z góry przez kilka sekund, wraca leniwie wzrokiem do chłopców i unosi nieznacznie kącik ust.

— Camil, zginaj bardziej łokcie! — krzyczy.
Wzdrygam się na donośny ton jego głosu. Chłopiec nic sobie z niego nie robi. Kiwa jedynie głową na znak potwierdzenia.

— Co tu robisz? — pyta zachrypniętym głosem Will.

— Pomyślałam, że wpadnę — przyznaję, wzruszając ramionami. — Chciałam pójść potem na spacer po Fenkell, ale nie jestem przekonana co do samotnej wyprawy — mruczę nieśmiało pod nosem.

William nie odzywa się przez chwilę. Z pewnością nad czymś się zastanawia. Zmarszczone czoło zdecydowanie potwierdza moją hipotezę. Rozgląda się po sali. Najpewniej zrozumiał aluzję, którą mu przedstawiłam.

— Kończę za piętnaście minut — oznajmia sucho. — Poczekaj u Daniela w kantorku — mówi.
W myślach oddycham z ulgą. Przy nim będę czuła się bezpieczniej i ... cóż, spędzę z nim trochę czasu. Najwyższy czas się chyba przyznać przed samą sobą, że po prostu chcę spędzać z nim czas. Przynajmniej póki mogę.

— Trenerze! — słyszę piskliwy głos czarnoskórego chłopca, który ćwiczy w kącie.
Przekrzywiam głowę, splatając przedramiona pod piersiami. William skina głową.

— Tak, Guliermo?

— To pana dziewczyna?! — pyta wesoło chłopiec, nie zaprzestając podnoszenia hantli.
William wygląda tak, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Ma rozchylone usta i zwyczajnie nie wie, co powiedzieć. Ja z kolei próbuję się nie roześmiać, choć powstrzymuję się resztkami sił i zaciskam zęby. Niesamowicie bawi mnie fakt, że potężnego i mrocznego Williama Smitha zagiął właśnie góra dziesięcioletni dzieciak.

— A co to za pytania, wścibskie mendy? — pyta rozbawiony William, spuszczając z siebie powietrze.

— A tak pytam! — śmieje się chłopiec. — Bardzo pani ładna!

— Dziękuję — odpowiadam rozbawiona.

— I pasuje do trenera! — odkrzykuje inne dziecko.
Tym razem śmieję się w głos. Salutuję wesoło do Williama, który wzdycha zażenowany i odwracam się na pięcie. Sam musi sobie radzić ze swoimi uczniami.

— Czekam w kantorku! — krzyczę.

Potem znikam za ścianą i kieruję kroki do miejsca, w którym Daniel z fascynacją spożywa kolejną zupkę chińską.

— Tylko się umyję i możemy iść.

William informuje mnie o swoich planach w dość pobieżny sposób. Rzuca Danielowi krótkie ,,cześć'', w biegu chwyta ręcznik i już go nie ma. Nawet nie jestem w stanie mu odpowiedzieć. Znika zanim mówię cokolwiek. Wzdycham przeciągle.

— Wpadł w wir pracy i treningów po śmierci Dorothy — mówi ponuro Daniel.

W rękach trzyma plan zajęć na następny tydzień i skrzętnie go uzupełnia. Czarny tusz nieustannie przesuwa się po białym papierze, który zadrukowano tabelką.

— Właśnie widzę — mruczę niezadowolona.

— Dobrze, że przyszłaś, może chociaż na chwilę zluzuje — stwierdza pod nosem. Nawet nie unosi wzroku.

Daniel to naprawdę świetny przyjaciel. Zajęty i nieco ekstrawagancki, ale opieka, którą darzy Williama naprawdę mi imponuje. Ich relacja przypomina mi tą, którą mam z Sally. Uśmiecham się do niego przyjaźnie. Paznokciami stukam w drewniany blat.

— Nie jestem pewna, ale miło, że tak sądzisz — odpowiadam zgodnie ze swoimi odczuciami. — Po prostu chcę obejrzeć dokładniej Fenekell...

— Wszędzie taki syf, jak tutaj — parska Daniel.

Odpowiadam śmiechem na jego słowa.

— W takim razie chcę zobaczyć ten syf, który panuje w Fenkell — mówię rozbawiona.

Mam zamiar upewnić się, że to, co zmieniam zwyczajnie na to zasługuje.

— Wciąż dobrze, że nie będziesz sama...

— Zginęłaby w godzinę — mruczy William, wchodząc do kantorka.

W rękach podrzuca kluczyki, których nigdy wcześniej nie widziałam. Marszczę brwi, zarzucając sobie torebkę na ramię.

— Pożyczam staruszka — mówi do Daniela.

Chłopak jedynie kiwa głową. Ewidentnie przyjął do wiadomości pożyczkę i nie miał nic przeciwko niej.

— Staruszka? — pytam, kiedy wychodzimy z pomieszczenia.

— Zgadza się — odpowiada spokojnie. — Pojedziemy motorem Daniela — mówi poważnie, kiedy wychodzimy na podwórze od tyłu budynku.

Zszokowana wpatruję się w stary, z pewnością reperowany tysiące razy motor, który stoi przed nami i błyszczy w promieniach słońca. Przełykam ślinę. Ta maszyna zdecydowanie nie wygląda, jak coś bezpiecznego.

— Czy to w ogóle odpala? — jęczę zniesmaczona, kiedy William podchodzi do siedzenia.

Spod niego wyjmuje dwa kaski. Jeden większy, drugi mniejszy. Podaje mi czerwony a ja naprawdę niechętnie wkładam go na głowę. Mam wrażenie, że pachnie stęchlizną. Pewnie nie powinno mnie to dziwić.

— Ba! — mówi rozbawiony, wsiadając na maszynę. — To nawet jeździ — rzuca żartobliwie.

— Nie możemy iść pieszo? — marudzę, wlekąc się w kierunku pojazdu.

William podkopuje nóżkę, która trzymała motor w pionie i chwyta energicznie za kierownicę. Kluczyk ląduje w stacyjce. Widzę, jak klepie miejsce za sobą. Nie jestem przekonana, co do takiej wycieczki. Mam wrażenie, że straciłam resztki zdrowego rozsądku, gdy przekładam nogę przez siedziedzenie i wtulam się w plecy Willa.

— Trzymaj się! — krzyczy ze śmiechem.

Warkot silnika przyprawia mnie o mdłości. Chciałam spaceru a będę miała prawdziwe highway to hell. Przełykam ślinę a mimo tego nie protestuję. Dla jego śmiechu jestem w stanie zrobić wszystko.

Wyjeżdżamy na drogę. Will kieruje tym chyboczącym się ustrojstwem, jakby całkowicie świadomie chciał nas zabić.

— Zwolnij! — wrzeszczę, gdy nagle dodaje gazu jeszcze bardziej.

Wbijam paznokcie w jego tors, modląc się, żeby nie spać.

— Nie ma mowy! — krzyczy wesoło. — Chwyć się mocniej!

— Zabijesz nas! — oponuję.

— Nie bój się! Wiem, co robię! — warczy. — Otwieraj oczy!

— Skąd wiesz, że są zamknięte?!

W istocie rzeczy przymykam powieki już od dłuższej chwili, bo zwyczajnie reaguję tak w sytuacji zagrożenia.

— Rozrywasz mi skórę swoimi szponami! — ironizuje.

Ledwo go słyszę. Wiatr smaga moje uszy z dwóch stron.

— Mówię ci, otwórz oczy! — nakazuje mi.

Nie powiem, jeśli coś mnie w życiu denerwuje, to właśnie rozkazywanie mi. Fakt faktem, że sama mam taki nieznośny nawyk, ale cholera jasna, ileż można słuchać krzyków na siebie. Pędzi, jak wariat i jeszcze śmie mi rozkazywać.

Mimo tego, że z pewnością zirytowały mnie jego nieustanne polecenia, otwieram oczy. Dopiero wtedy rozumiem, co chciał osiągnąć naprawdę. Pokazuje mi to, co chciałam zobaczyć, czyli piekło, jakim jest Fenkell. Jedziemy na tyle szybko, że miasto zostaje pochłonięte w wizji przemijającego obrazu.

Ludzkie twarze rozmyte w rozmaite kształty przypominają mi bardziej potwory niż ludzi. Monstrualne kreatury pełznęły z podejrzliwym wzrokiem przez betonowe uliczki. Krzyki, wrzaski, piski i błagania docierają do moich uszu, ale zaraz milkną. Mkniemy między dantejskimi kręgami, próbując uciec przed tym, co najgorsze. Ciężko dyszę zatracając się w obrazach, które mijamy i w dźwiękach, które ledwo smagają moje uszy. Oni wszyscy żyją, ktoś błaga o jabłka w niższej cenie, ktoś inny prosi o krople wody, inni napadają a jeszcze inni usuwają się w cień. Tak wygląda miejsce, któremu należy pomóc.

Motor hamuje z piskiem przy murze, odgradzającym Fenkell od reszty świata. William ściąga kask i spogląda na mnie błyszczącym wzrokiem ciężko oddychając.

— Zobaczyłaś, to co chciałaś? — pyta zachrypniętym głosem.

Ledwo powstrzymuję się, by nie dopaść do jego warg.

— Tak — potwierdzam, potrząsając głową.

Teraz jestem już pewna. To miejsce zasługuje na zbawienie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top