Rozdział 13

Hejka kochani! Pardon za błędy, rozdział bez korekty! Wrzucam spóźniony, bo mnie podróż do Białegostoku mózg wyprała i całkiem zapomniałam... Życzę miłego dnia i czytania! Jak się dziś czujecie?

Twitter: #fenkellwattpad

Instagram: agatamania.autorka 


— Jesteś pewna? — pytam Sally.

Sally to moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Razem z nią i Cameronem chodziłam do klasy w prywatnej szkole na obrzeżach Detroit. O tyle, co Cama niekoniecznie chciałam mieszać w zemstę na ojcu, o tyle Sally dałam duży kredyt zaufania i powiedziałam jej o wszystkim zaraz przed wyjazdem do Fenkell. Potrzebowałam kogoś, kto zostanie na miejscu i będzie moją prawą ręką.

— Stuprocentowo pysiaku. — Słyszę. Wyraźnie słyszę też zawzięte przeżuwanie gumy balonowej i stukanie długimi paznokciami w klawiaturę. — Twój ojciec ma trzy konta bankowe, tak jak ustaliłyśmy wcześniej — kontynuuje. — Osobiste, firmowe i to, na które wpływa cały syf z walk — dodaje. — To trzecie jest kontem w Szwecji, tam nie obowiązują go zasady amerykańskiej bankowości i nikt nie sprawdza, skąd pochodzą wpływy na konto.

— To musi być to — mruczę.

— Nie ma innej opcji, moja droga.

— Jesteś w stanie wbić się na to konto? — pytam bez zastanowienia.

Przy okazji przetrzepuję w dłoniach czarną, obcisłą sukienkę. To jedyne, co mam przy sobie i co jakkolwiek nadaje się na pogrzeb. Od powrotu do getta minęło kilka dni. Dziś musiałam stawić się na jedynym cmentarzysku w Fenkell, bo oto błagalnie poprosił mnie William. Nie wiem, dlaczego, ale czułam, że nie mogę go zawieść. Widocznie nigdy nie byłam tak nieczuła, jak sądziłam. Albo to getto zmieniło mnie nie do poznania i potrzebowałam chociaż jednej bliskiej duszy.

— Będzie naprawdę trudno — odpowiada. — To zagraniczna bankowość, w dodatku cholernie dobrze strzeżone.

Przymykam powieki. Potrzebuję mieć dostęp do tego cholernego konta i najlepiej potrzebuję tego w terminie Gali Inferno, którą mam zamiar rozłożyć na łopatki.

— Ale jak się postaram, to jestem w stanie coś skombinować — parska.

Oddycham z uglą. Sally skończyła informatykę rok wcześniej niż jej rówieśnicy i cóż była najlepszym hakerem dostępnym na Czarnym Rynku. O tym drugim fakcie wiedziało niewielkie grono osób a ci, którzy korzystali z jej usług znali ją jedynie po pseudonimie.

— Zapłacę ci ile tylko będziesz chciała — zapewniam.

— Daj spokój — odpowiada spokojnie. Jestem pewna, że macha w powietrzu ręką, lekceważąc moją obietnicę zapłaty.

— Nie ma takiej opcji — mówię poważnie. Rzucam sukienkę na kanapę i rozglądam się za tuszem do rzęs, który posiałam gdzieś w niechlujnym pokoju. — Nie dam ci pracować za darmo. — Wzdycham.

— W nagrodę mam twoją przyjaźń i dozgonną wdzięczność — parska.

Śmieję się razem z nią, bo nigdy nie umiem się przed tym powstrzymać. Kiedy tylko jej kąciki ust układają się w wesoły rogalik, moje również muszą się właśnie tak układać. Jest jedną z niewielu osób, do których mam bezgraniczne zaufanie, być może dlatego, że również jej nowobogackie Detroit nie dało rady zniszczyć.

— To prawda — przytakuję jej rozbawiona. — Niemniej jednak nie mamy pięciu lat, zapłacę ci — dodaję stanowczo.

— A potem pojedziemy do spa?

— A potem pojedziemy do spa — potwierdzam.

Kiedy tylko dopnę swego i skończę piekło tysięcy ludzi żyjących z dnia na dzień w Fenkell, pozwolę sobie na wszystkie przyjemności świata. Tyle, ile będzie mi dane potem żyć, tyle będę z tego życia korzystać a spa w towarzystwie Sally brzmi naprawdę kusząco. Mimowolnie patrzę na swoje zniszczone paznokcie i krzywię się pod nosem.

— I do kosmetyczki — burczę niezadowolona.

— Jest aż tak źle? — pyta, komentując mój ton głosu,

Nie wiedzieć czemu w mojej głowie kreuje się obraz Williama. Sally nie ma pojęcia o jego istnieniu i cóż, na razie wolę, żeby tak właśnie pozostało, dlatego nie rozpoczynam całej historii, o tym jak prawie mnie zabił, aż do tego, jak trafił ze mną do Detroit.

— Nie, nie jest — mówię, wypuszczając ustami powietrze. — Ale paznokcie mam w tragicznym stanie — parskam.

— Rozumiem — śmieje się wesoło. — Będę czekać, jesteśmy w kontakcie — mówi.

— W kontakcie, Sally — potiwerdzam.

Odsuwam telefon od ucha i wciskam ikonę czerwonej słuchawki. Niech Sally pracuje na sukces tysięcy. Tymczasem ja uszykuję się na najsmutniejszy dzień w życiu jednego z najbardziej skrzywdzonych przez los i ostatnie czasy człowieka.

***

W pewien sposób wiedziałam, że pogrzeby to dość przybijające wydarzenia. Pogrzeb mamy Willa upewnił mnie jednak, że zwyczajnie nic gorszego od śmierci najbliższej osoby nie może człowieka spotkać.

Teraz stoję ubrana w czarną zwiewną sukienkę i spoglądam na niewielką grupkę ludzi, która otacza zasłonięty czerwoną płachtą dół. Składam ręce w charakterystyczny koszyczek, choć nigdy nie byłam wierząca. Kątem oka zerkam na Williama.

Czuję niemal rozdzierający ból, gdy bezwiednie wpatruję się w jego kamienną twarz. To kolejne oblicze, którego obawiam się u ludzi. Twarz, która pokazuje jedynie pustkę. W Williamie tego dnia nie zostało nic, co miałoby cokolwiek wspólnego z emocjami. Przepłakał je na moim ramieniu, teraz już jedynie funkcjonował, obojętnie przypatrując się ziemi, która pochłonęła jego matkę.

Kręcę przecząco głową, jakbym chciała wypędzić z niej natłok myśli. Nie mogę skupiać się na wszystkim dookoła. Mam swój cel i sama sprawiam, że on jest mi coraz bardziej odległy. Wzdycham znużona samą sobą. William przełyka ślinę na tyle głośno, że zmuszam się do uniesienia głowy. Nic nie mówię. Wiem, że to on chce przerwać męczącą nas ciszę. Nie odzywamy się od siebie, odkąd zjawiłam się na cmentarzu. Wymieniamy jedynie krótkie spojrzenia, które pomagają nam się porozumiewać, ale nie mówimy, bo najpewniej nie mamy pojęcia, co należałoby powiedzieć. Przynajmniej ja nie mam pojęcia. Tego jestem pewna.

— A więc to koniec? — pyta niczym rozczarowany chłopiec.

Mam ochotę go przytulić, ale wiem, że nie mogę zrobić tego na oczach wszsytkich zebranych. Prawdopodobnie obserwują nas również ci, którzy niekoniecznie mają dobre zamiary.

— Tak, na to wygląda — chrypię, przypatrując się ostatnim ludziom, którzy odkładają niewielkie bukieciki pod świeżym grobem.

— Już nigdy nie wróci? — mówi, jakby przybity.

Wzdycham przeciągle, bo nie wiem, co innego mogłabym począć. Słowa są tak bezużyteczne w przypadku śmierci. W jej obliczu chowają się wszyscy a wyrażenie czegokolwiek za pomocą słów wydaje się całkowicie nieodpowiednie. Przysuwam się do niego, by czuł moje wsparcie, ale wciąż nie dotykam. Zachowujemy odpowiedni, bezpieczny dystans w miejscu, w którym blisko z drugim człowiekiem można być jedynie pod osłoną nocy.

— Nie wróci — szepczę.

Widzę, jak boleśnie opadają jego powieki i mam ochotę krzyknąć z rozpaczy. Nawet nie potrafię rozluźnić krtani, która zaciska się, tak jakby była na niej pętla. Szubienica wisi nad nami w swojej niewidzialnej postaci, kiedy stoimy przed symbolem śmierci. Ta biała kreatura stoi z nami twarzą w twarz i uśmiecha się w grymasie, o którym wolałabym zapomnieć. Wolę zapomnieć o wszystkim, co przynosi ból.

— Chcesz tutaj jeszcze zostać? — pytam, gdy mija nas ostatnia osoba, która pojawiła się na cmentarzysku.

William przez chwilę stoi w bezruchu, jakby zastanawiał się nad odpowiednią odpowiedzią. Jego wzrok wbity jest w coś niewidocznego przed nami a ja po prostu czekam, bo wiem, że tego jednego dnia zwyczajnie nie należy go pospieszać.

— Nie — chrypi niepewny własnych słów. Czubkami palców miętosi rękawy garnituru. — Nie — mówi odrobinę bardziej stanowczo i odwraca się na pięcie w kierunku wyjścia.

Wzdycham. Idę za nim krok w krok, śledząc go aż do wielkiej, mosiężnej bramy.

— Wracamy do mieszkania? — pytam nieśmiało, przytrzymując go za łokieć.

Rozgląda się dookoła siebie, jakby nie potrafił mi odpowiedzieć. Przymyka powieki. Widzę, że jedyne czego mu potrzeba, to odrobina ciszy i spokoju.

— Nie wiem — mruczy, przecierając dłońmi twarz. Jest wykończony. — Nie mam siły prowadzić — przyznaje.

Mrugam zdziwiona powiekami. Nigdy nie widziałam kogoś w gorszym stanie. On po prostu rozpadał się na moich oczach i sam przyznawał, że nie jest w stanie wykonać nawet najprostszych czynności.

— Mogłabyś gdzieś nas zawieźć? — pyta, zerkając na mnie błagalnie.

W uszach dzwoni mi ,,nas'', którego nigdy nie było. Zaciskam paznokcie na skórzanym pasku starej, podziurawionej torebki, którą mam przy sobie.

— Jasne — odpowiadam bez wahania.

Jeśli tylko poprosi mnie o najmniejszą błahostkę, będę w stanie zrobić dla niego wszystko. Ba, jestem pewna, że byłyby nawet okoliczności, w których rzuciłabym się dla niego w ogień, bo jest jednym z niewielu prawdziwych ludzi w moim życiu.

Will podaje mi kluczyki do starego Mercedesa. Nie czuję się szczególnie pewnie na miejscu kierowcy, z racji tego, że większość życia po prostu podwożono mnie, gdzie tylko potrzebuję, ale wciąż mam prawo jazdy i to jest chwila, w której z pewnością z niego skorzystam. Mam nadzieję bez większych szkód na czyimś życiu i zdrowiu. Krzywię się pod nosem, ustawiając sobie fotel.

— Coś powinnam wiedzieć, o tej machinie śmierci? — pytam żartobliwie, próbując rozluźnić atmosferę.

William pomimo ponurego nastroju parska pod nosem i kręci litościwie głową. Widzę jak stopniowo opadają kąciki jego ust, ale cieszę się, że choć na sekundę na jego twarzy zakwitł uśmiech.

— Powoli na sprzęgle, reszta jest sprawna — zapewnia.

Nie jestem co do tego przekonana, bo auto wygląda, jakby miało się rozpaść, gdy tylko dodam gazu, ale nie wybrzydzam. Jestem w gettcie, równie dobrze mogłam poruszać się po nim pieszo. Zapinam pas, wsadzam kluczyki do stacyjki i ostrożnie odpalam.

— Gdzie jechać? — pytam.

— Na razie po prostu jedź przed siebie.

Kiwam głową na znak potwierdzenia. Odpuszczam powoli oporne sprzęgło i dodaję gazu. Zszokowana zauważam, że ruszyłam całkiem płynnie. Potem widzę już tylko drogę przed sobą. Nie boję się jechać, bo mam go obok siebie.

***

Serce bije mi jak oszalałe, kiedy żółwim tempem podjeżdżam na niewielki klif na obrzeżach Fenkell. Mam wrażenie, że każde szarpnięcie kierownicą wyrzuci nas za barierkę, która również nie jest pierwszej młodości.

— To tutaj — mówi William, kiedy oszołomiona zatrzymuję się prawie na szczycie podjazdu.

Mam wrażenie, że odpłynę z nadmiaru emocji, ale nim zdążę choćby wziąć oddech, on znów zatrzymuje się w moich płucach. Obraz przed nami po prostu zwala z nóg. Czuję się zniewolona pięknem, które widzę a przecież wciąż jestem w paskudnym Fenkell. Urwisko sprawia jednak, że czuję się, jak w obrazku z książeczek dla dzieci. Głęboka zieleń trawy, delikatnie powiewający wiatr, słońce świecące prosto na nas a pod nami cały świat. Nie mogę posiąść się z zachwytu, kiedy William po prostu wysiada z auta.

Odpinam pas, ale obserwuję również jego. Powoli idzie przed siebie, by finalnie usiąść na trawie i odpalić papierosa. Nie wiem, co jest aż tak pociągającego w tym pięknym obrazie, ale nie mogę oderwać od niego wzroku. Jak w amoku sama opuszczam pojazd i chwilę później zasiadam z nim ramię w ramię.

— Chcesz? — pyta, wystawiając w moją stronę paczkę papierosów.

Od razu do mojego nosa dochodzi przyjemny zapach mentolowej wkładki.

— Jasne.

Sekundę potem trzask zapalniczki odpala mojego papierosa a tytoń przyjemnie drażni moje płuca. Co jakiś czas otrzepuję popiół, nieustannie podziwiając piękno, które nas otacza. Siedzimy w milczeniu. Dziś mam zamiar jedynie odpowiadać. Mam wrażenie, że to lepsza strategia niż zmuszać go do rozmowy, o czymkolwiek.

— Ładnie tutaj, prawda? — pyta zamyślony. Ciemne niczym smoła oczy wbija w linię horyzontu.

— Naprawdę pięknie — przyznaję od razu. Pocieram nagie kolano dłonią. — To kolejna twoja oaza? — pytam, zaciągając się papierosem.

William unosi kącik ust. Robi to nieco kpiąco, jakby chciał mnie wyśmiać, ale wiem, że nie ma tego na celu. To z pewnością coś na rodzaj jego mechanizmu obronnego.

— Bingo, Mer — chrypi.

Fajkę obraca między palcami, nie bojąc się, że przypali sobie skórę. Jest pogrążony we własnych myślach, ale przy okazji zwraca uwagę też na mnie. Jakimś cudem zaczyna się przy mnie swobodnie czuć a ja mogę jedynie za to dziękować. Zerkam w błękitne niebo, które spokojnie sunie ponad nami.

— Podoba mi się tutaj — mówię cicho, przymykając powieki.

— Nie wszystko w Fenkell zdążyło zgnić — parska.

— W Detroit wszystko zalało się szkłem i betonem, nie ma tam miejsca, na coś takiego — mówię, gestykulując ręką.

— W takim razie miło mi, że mogę ci to pokazać — odpowiada.

Gasi papierosa na trawniku. Robię to zaraz potem, bo końcówka zaczyna drażnić żarem opuszki moich palców. Opieram się na rękach. Siedzę rozmarzona na klifie, oglądając świat z góry.

— Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem za to wdzięczna. — Wzdycham przeciągle. — Aż nie chce mi się wracać do domu... — mówię nieświadomie i dopiero po chwili rozumiem, że popełniłam olbrzymi błąd. Klnę w myślach. Rozpoczęłam rozmowę, której naprawdę nie chciałam.

— Kiedy masz zamiar?

Jego głos robi się coraz ciemniejszy. Zupełnie, jakby podświadomie przekazywał mi, że mój powrót wcale mu się nie podoba. Być może to tylko złudne wrażenie, które tworzę w swojej głowie, ale nic nie mogę poradzić na to, że czuję się przygnieciona. Jestem pewna, że ta rozmowa zabrnie o wiele za daleko, żebym mogła to przetrwać.

— Nie mam pojęcia — przyznaję szczerze. — Najpewniej po Gali — burczę, przełykając ślinę.

William marszczy brwi i zerka na mnie zaciekawiony. Prędzej czy później zwyczajnie musiałam powiedzieć mu, o co chodzi i czułam, że ta chwila właśnie nadchodzi. Nieświadomie odwróciłam głowę w drugą stronę, jakby próbując uniknąć jego spojrzenia. Nie chciałam, żeby mnie oceniał. Nie chciałam, żeby mnie znienawidził.

— Dlaczego akurat po Gali? — chrypi podejrzliwie.

Zaciskam usta z całej siły. Chcę coś powiedzieć, ale nic nie przechodzi mi przez gardło. Piekielny stres po prostu mnie rozrywa. Przymykam powieki.

— Mer! — mówi stanowczo. Ton jego głosu robi się agresywny, co naprawdę mi nieodpowiada. Drgam nerwowo. Wiem, że na mnie patrzy. Ciarki, które wspinają się po moim karku, zmuszają mnie do odwrócenia się w jego stronę. — Co Inferno ma wspólnego z twoim pobytem w Fenkell?! — pyta zniecierpliwiony.

Jestem prawie pewna, że w myślach modli się, żebym go nie zawiodła. Pociągam nosem. Wiem, że to, co chcę zrobić, nie jest złe, ale czuję się przytłoczona sytuacją. Po raz pierwszy będę musiała powiedzieć komuś, o co chodzi tak naprawdę i ta świadomość zwyczajnie mnie miażdży.

— Meredith... — chrypi.

Układa dłoń na moim podbródku i podciąga go do góry. Tym samym zmusza mnie do konfrontacji z wszelkimi lękami, które w sobie noszę. Patrzę w jego bystre oczy i wiem, że chcę, żeby wiedział. Łapczywie chwytam powietrze. To jest tak trudne. Łkam cicho, kręcąc przecząco głową.

— Chcę... — mruczę niepewnie, próbując nie krztusić się własnymi łzami.

Wciąż trzyma palce na mojej twarzy. Ciepły prąd przechodzi po moim kręgosłupie, gdy opuszkami palców ściera słoną ciecz z mojej twarzy. Wiatr otula nas, jak swoje ukochane dzieci.

— Chcę tylko zemścić się na ojcu — przyznaję otwarcie.

Nie mogę temu zaprzeczać. To moja jedyna pobudka, by znaleźć się w Fenkell.

William patrzy na mnie, jak na ducha a ja wiem, o czym myśli. Czego mogło mi w życiu brakować? Byłam dzieckiem najbogatszego mężczyzny na świecie i cóż, całe życie wszystko dostawałam pod nos.

— Dlaczego tak bardzo go nie znosisz? — pyta zdumiony.

Ostrożnie zabieram jego dłoń z mojej twarzy, choć dzięki niej czułam się o tysiąckroć bezpieczniej. Wstaję z chłodnej ziemi i potrzebuję nogi z trawy, która do nich przyległa. Moje myśli tworzą tornado. Pułapkę, z której nie mogę się wydostać. Przymykam powieki, rozmyślając o tym, ile cierpiałabym, rzucając się z klifu. Wiatr roztrzepuje moje włosy na boki, gdy finalnie otwieram załzawione oczy. Powoli, ostrożnie, jakby bojąc się, że powiem zbyt wiele, rozchylam drżące wargi.

— Kiedy miałam szesnaście lat mój ukochany brat rozbił samochód ojca po szkolnej imprezie — mówię zachrypniętym głosem. Czuję, że moja krtań jest spuchnięta, ale nie chcę zawrócić. Muszę po prostu uporać się z przeszłością. — W ramach kary ojciec wysłał go do Fenkell — dodaję, łykając nadmiar śliny.

Serce zwalnia swojego bicia. Omiata mnie jedynie rozdzierający smutek. Czuję się jak zbity worek treningowy i nie obchodzi mnie nawet szok, który maluje się na twarzy Williama.

— Zginął tutaj — parskam gorzko. — I nikt nigdy nie dał mi się z nim pożegnać — wyrzucam z siebie, zalewając się łzami. — To był tylko niewinny dzieciak i głupi samochód — mówię. — Dlatego tak bardzo nie znoszę tego świata, tego pieprzonego materializmu i ...

Zamieram, kiedy William bez słowa wstaje i podchodzi do mojego ciała. Nim mówię coś jeszcze zamyka mnie w szczelnym uścisku. Zanużam twarz w zagłębieniu jego szyi, czując, że to moje miejsce na ziemi.

— Pomogę ci ze wszystkim — szepcze mi do ucha. — Obiecuję, Mer. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top