Rozdział 11

Dziś sobota (i o dziwo się nie spóźniam!) a to oznacza rozdział Fenkell! W dodatku wypadło tak, że to rozdział uwaga, uwaga, ZE SMUTEM. O ile dobrze rozumiem znaczenie tego słowa. W każdym razie dziś Wielka Sobota, a więc nie pozostaje mi nic innego niż wierzącym złożyć najserdeczniejsze życzenia z okazji Wielkanocy - wesołego, smacznego jajka, mokrego Lanego Poniedziałku i bogatego zajączka! Z kolei niewierzącym życzę najserdeczniej dużo odpoczynku! 

Miłego czytania i dajcie znać, jak się podobało!

Menel. 

Twitter: #fenkellwattpad

Instagram: agatamania.autorka


Meredith

Nie pomyliłam się. William przez całą drogę niespokojnie machał nogami a jego szczęka pozostawała zaciśnięta. Był cholernie podburzony i najwyraźniej stracił kontrolę. Nie sądziłam jednak, że całkowicie wyłączył zdrowy rozsądek.

Ledwo przechodzimy przez drzwi a on już popycha mnie na hotelową ścianę. Syczę z bólu i podniecenia jednocześnie. Słyszę dźwięk pracującego zamka. Mija sekunda a on już jest przy mnie. Nie mówi absolutnie niczego. Być może nie ma na to ochoty, a być może wie, że postępujemy cholernie źle. Wbrew zasadom, które wyznaczył nam świat. Jego usta rozpoczynają wędrówkę po moim ciele. Przysuwa się do mojej szyi i składa na niej zachłanne pocałunki, które czyszczą do cna moje hamulce. Włosy stają mi dęba. Czuję się rozjuszona, gdy podrzuca mnie na własnych rękach i bezpretensjonalnie ściska mnie za pośladki.

Jęczę mu w usta, gdy robi to znacznie mocniej niż zwykle.

— To szaleństwo — chrypi mi w usta, układając moje ciało na kanapie.

— Lubię takie szaleństwo — parskam, choć nieustannie trudno wziąć mi głębszy oddech. — Sam mówiłeś, że czasem trzeba być odrobinę spontaniczniejszym — dodaję, wodząc długimi paznokciami po jego karku.

— Nie wiem czy aż tak — mruczy przy moim uchu.

O ja pieprzę, myślę wariacko, gdy sunie językiem tuż za moim uchem.

— Ale nie mam zamiaru przestawać — zapewnia.

Oszalałam na punkcie jego porywczości. Zrywa ze mnie ubrania a ja nie pozostaję mu dłużna. Mamy sporo pracy, dlatego chcę zacząć, jak najszybciej. Moje ciało skupia się tylko na tym, żeby połączyć się z tym cholernie przystojnym, tajemniczym mężczyzną.

Nie pozwola mi długo czekać a ja nie mam zamiaru marudzić. Łapie mnie za biodra i bezceremonialnie zabiera się do pracy nad moją przyjemnością. Jego palce krążą po mojej łechtaczce, gdy z zachwytem podziwiam jego skupioną twarz.

— Możesz...

Próbuje o coś zapytać, ale słyszę w jego głosie zawahanie. Jest zupełnie niepotrzebne. W tamtej chwili mogłabym zrobić dla niego absolutnie wszystko.

— Mów — warczę, wypinając biodra ku górze.

— Patrzeć na mnie — dokańcza swoją myśl. — Patrz na mnie, Mer — żąda.

W jego oczach płonie ogień. Jestem w stanie się nim bardzo sparzyć, ale chyba to pociąga mnie najbardziej. Moje ciało wariuje z podniecenia, gdy czuję jego penisa między moimi nogami. Powoli wsuwa się do środka a ja zaciskam paznockie na hotelowej pościeli. Patrzy na mnie lubieżnie, jakbym była wszystkim, czego pragnie. Porusza się rytmicznie, wprawiając mnie w stan ekstazy. Cholera, wiem już, że chcę trwać w tym wiecznie.

Czując jego dotyk na całym swoim ciele i patrząc prosto w jego spowite tajemnicą oczy, robię się wściekła na wszechświat, który nie potrafi zatrzymać czasu nawet na chwilę. Każda kolejna sekunda oddala mnie od mężczyzny, z którym mogłabym stworzyć piękną historię.

— Mer... — upomina mnie, gdy przymykam powieki, spowita przyjemnością.

Jego ruchy są cholernie dokładne. Wie, jak mnie dotykać, żebym znalazła się w niebie, choć wcale nie zna mojego ciała. Dopiero je poznaje i robi to cholernie dobrze. Zagryzam wargi, otwierając oczy tak bardzo, jak tylko mogę to zrobić. Przyjemne dreszcze przesuwają się po każdym centymetrze mojej skóry. Wciskam paznokcie w jego plecy, gdy znacznie przyspiesza swoje ruchy. Niespodziewanie obraca mnie na brzuch i klepie w pośladek. Syczę podniecona do granic możliwości. Teraz spokojnie mogę zamknąć oczy.

Wciągam powietrze nosem, gdy czuję jego twarz przy swojej kobiecości. Powoli wsuwa we mnie język. Ciepło rozlewające się w moim podbrzuszu niemal mnie miażdży.

— Chryste, Will — mruczę, będąc na skraju.

Za plecami słyszę jego uroczy śmiech. Jest cholernie figlarny i właśnie to pociąga mnie w nim najbardziej. Doskonale wie, co się święci a jego język zastępuje penis, który zanurza się we mnie aż po nasadę. Nie wytrzymuję długo szaleńczego tempa, które narzuca. Naprzemiennie wpuszczam i wciągam powietrze do swojego ciała, czując, jak szybko napinają się moje mięśnie.

Chwilę potem opadamy spełnieni na kanapę. Mimowolnie układam głowę na jego ramieniu. Łapiemy na siłę powietrze, które uciekło z nas gdzieś po drodze.

— Nic zobowiązującego, Mer — mruczy.

— Nic zobowiązującego — potwierdzam jego słowa, choć sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

Jedno jest pewne - musimy wrócić do Fenkell i powinnam zająć się swoim planem. Na wszystko inne przyjdzie jeszcze czas.

***

— Zabrałeś wszystko? — pytam, przeżuwając miętową gumę, gdy kolejnego dnia definitywnie musimy wyjeżdżać.

— Niewątpliwie tak — mruknął, uderzając o olbrzymią walizkę, którą mu podarowałam. — Obawiam się, że jest tam więcej niż miałem przez całe swoje życie — parska żartobliwie.

Wciągam powietrze nosem, zdając sobie sprawę z tego, że on naprawdę może mieć rację. Wszystko, co kupił za wygraną w Detroit, pieniądze i kilka rzeczy osobistych najpewniej stanowiły większy majątek niż jego oczy kiedykolwiek widziały.

— Daniel odbierze nas z przystanku?

Muszę zadać to pytanie. Jeżdżenie limuzyną po Fenkell byłoby debilizmem na miarę naszych czasów.

— Moim samochodem — odpowiada.

— Wspaniale.

— A ty, panno porządnicka? — rzuca zaczepnie, zerkając na moją obcisłą sukienkę, przyzdobioną srebrem.

— Słucham, bokserku?

Przygryzam wargę, celowo się z nim drocząc. Naprawdę lubię mieć ubaw z jego poważnej miny, która wskazuje na zdenerwowanie albo znużenie. Patrzy na mnie, jak na małe niesforne dziecko.

— Jesteś niepojęcie upierdliwa — komentuje moje szczeniackie zachowanie. — Zabrałaś ciuchy na przebranie czy masz dziś ochotę na samobójstwo? — rzuca lekko, chwytając walizkę za rączkę.

Kierujemy się do przeszklonych drzwi hotelu, w którym mieszkał. Faktycznie wyglądam nienagannie. Czerwona koktajlowa sukienka opina moje ciało, podkreślając jego atuty. Srebrne zdobienia w okolicach rękawów i dekoltu dodają jej wielkomiejskiego szyku, ale również uroku, który współgra z moją młodzieńczą aparycją. Odgarniam włosy za ramię. Kółka walizki szurają po betonie, gdy wychodzimy na zewnątrz.

— Oczywiście, że zabrałam — odpowiadam. — Nie jestem głupia.

— Pierwszego dnia sprawiałaś inne wrażenie — parsknął.

Miałam ochotę sprzedać mu kuksańca pod żebra, jak najlepsza przyjaciółka, ale finalnie powstrzymałam się przed tym gestem. Skróciłam go do krótkiego, aczkolwiek dość wymownego spojrzenia, którym pokarałam beznadziejny humor Williama. Jeśli coś sprawiało mu przyjemność w naszej znajomości, to zdecydowanie wypominanie mi błędów i obrażanie mojej osoby.

— Pierwszego dnia tutaj podpadłeś mojemu ojcu — przypomniałam zgryźliwie. — Sądzę, że jesteśmy kwita — mruknęłam, splatając przedramiona pod piersiami.

— Myślałem, że po wczorajszym jesteśmy kwita...

Wybałuszam oczy, jak spodziewając się ataku ofiara. Początkowo mam wrażenie, że jedynie się przesłyszałam, ale szybko dociera do mnie, że on naprawdę powiedział to, co usłyszałam. Mrugam powiekami w zawrotnym tempie i przełykam ślinę. Po raz pierwszy nie mam pojęcia, co odpowiedzieć. Powinnam się z nim zgodzić, zaprzeczyć a może po prostu ominąć temat, udając, że on wcale mnie nie obchodzi? Oblizuję spierzchnięte wargi językiem. Potrzeba mi zdecydowanie o wiele więcej powietrza.

— To ja zdecyduję, kiedy spłacisz swoje długi — odpowiadam nieco wyzywająco, choć jestem prawie pewna, że zdążył już z pięć razy zauważyć moje zakłopotanie.

— Och, czyli chcesz więcej? — szepcze mi przy uchu, szeroko się uśmiechając.

Robi to specjalnie. Jestem pewna, że chce mnie rozdrażnić i nic nie mogę poradzić na to, że irytacja wymieszana ze wstydem krąży po moich żyłach w zawrotnym tempie. Zastanawiam się, jak bardzo ucierpi mój plan, jeśli po drodze do osiągnięcia celu, zabiję jednego z bokserów.

— Wmawiaj sobie, co chcesz, Will — burczę. — Ja trzymam się zasad, czyli tego, że wszystko, co tutaj się wydarzyło nie miało zobowiązań.

— Chciałbym ci wierzyć — mówi spokojnie, odsuwając się ode mnie.

Limuzyna parkuje po drugiej stronie ulicy. Jednocześnie chwytamy za swoje walizki i ruszamy do przodu. Akurat nie przejeżdża wiele aut, więc możemy spokojnie przejść na drugą stronę. W Detroit to rzadkość. Zazwyczaj ulice są szalenie zakorkowane.

— Ale? — pytam niechętnie, stukając obcasami o betonowy chodnik.

— Ale wciąż się nad czymś zastanawiasz a twoje policzki są czerwone — parska.

Nim wymyślę odpowiedź, on już siedzi we wnętrzu czarnego, eleganckiego pojazdu. Kręcę głową z dezaprobatą. To nie ma sensu. Nawet jeśli się zarumieniłam, to przecież nie oznacza, że mam co do niego jakiekolwiek wymagania.

— Faceci — burczę poirytowana.

Do limuzyny wsiadam w dość kiepskim nastroju. Nawet nie patrzę na Williama, który zajął miejsce na kanapie po drugiej stronie. Wywracam oczami.

— Dokąd panienko? — słyszę z kabiny kierowcy.

Vincent patrzy prosto we wsteczne lusterko, przez co mogę napotkać jego ciekawski wzrok.

— Do Fenkell — odpowiadam gorzko.

Vincent przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik ryczy a potem powoli ruszamy w podróż powrotną.

— Co powiedzieć pani ojcu? — pyta sympatycznie starszy mężczyzna, który doskonale wie, że nie szykuję niczego dobrego, a z pewnością niczego, o czym mógłby wiedzieć mój ojciec.

— Centrum rekreacji zdrowotnej — burczę.

Takiej wymówki jeszcze nie wciskałam, choć jest naprawdę stabilna. W Centrum mam zapewnioną całkowitą dyskrecję, nawet przed własnym ojcem. Jest to jedno z niewielu miejsc, którymi nie zarządza osobiście i na które zwyczajnie nie ma wpływu. Co jakiś czas zapewnia mi tam jednak pobyty ze względu na kontuzyjność sportu, który uprawiam.

— Dobrze, panienko — zgadza się Vincent.

— Dziękuję, to naprawdę miłe, że mnie nie wsypałeś — odpowiadam spokojnie, zapominając o tym, jak groziłam mu, gdy za pierwszym razem zostawiał mnie za murami getta.

— Nie śmiałbym zawieść panienki rozkazów — zapewnia.

Kiwam wdzięcznie głową. Zaraz potem obracam się tak, by mieć widok na to, co znajduje się za oknem. Muszę odpocząć. Pozostawianie domu po raz kolejny daje mi poczucie spokoju. Widocznie nawet piekło jest przyjemniejsze od cholernego Detroit.

— Wyglądasz, jakbyś cieszyła się, że wracasz do getta — komentuje William.

Gdy na niego spoglądam znów ma przymknięte oczy i skupia się na tym, żeby odpocząć. Dobrze wiem, że tak długi wyjazd będzie owocował jego nadmiarem pracy w Fenkell. Musi odrobić wszystkie treningi i oddać Danielowi stracone godziny trenerskie. Będzie wykończony i doskonale o tym wie.

— Nie cieszę się — zapewniam.

Radość z takiego powodu byłaby z pewnością aż nadto irracjonalna. Być może nawet sprawiłaby mu zawód.

— Ale z pewnością czuję się tam lepiej niż przy ojcu — przyznaję otwarcie. Kłamstwem się brzydzę.

— Tak, to widać — komentuje. — Zastanawia mnie tylko, dlaczego tak bardzo go nienawidzisz?

Zadaje to pytanie całkowicie spokojnie, ale doskonale wiem, że oczekuje odpowiedzi. Wciąż nie ma pojęcia, po co sama wpakowałam się do Fenkell i jego ciekawość musi narastać z dnia na dzień. Z natury jest podejrzliwy a ja cóż, ukrywam przed nim to, co najbardziej mnie boli. Jest kilka sekund, w których myślę, że powiem mu prawdę. Szybko jednak zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam na to siły. Zwyczajnie nie jestem gotowa, by zdradzić mu swoje zamiary krok po kroku.

— To ciekawe, że go tak bardzo nie znoszę, prawda? — pytam gorzko, przymykając powieki.

— Cóż, z reguły dzieci powinny kochać rodziców a rodzice powinni kochać dzieci — odpowiada filozoficznie.

Być może właśnie tak powinno być, bo tak zaprojektowano świat. Podobno tak stworzył nasze rasy Bóg, o ile kiedykolwiek istniał i miał dla kogokolwiek litość. Niestety świat dawno przestał postępować zgodnie z jakąkolwiek moralnością. Tutaj mężowie zabijają żony, matki duszą własne dzieci a jedni gardzą drugimi. Urodziłam się w wieku, w którym naczelną zasadą każdego człowieka powinno być ,,nienawidzę, więc jestem''.

— Z reguły — bąkam pod nosem. — Z reguły nie zdradza się również swoich tajemnic, więc pozwól, że zachowam ją na razie dla siebie — mówię zmęczona.

Sądzę, że będzie dopytywał. Ba, mam prawie stuprocentową pewność, że będzie chciał wiedzieć, bo zasadniczo ma do tego prawo, po tym, jak weszłam z butami w jego życie a przede wszystkim znalazłam się na jego terenie. To był ten niebezpieczny pierwiastek, który wniosłam do jego poukładanego planu. Przewrotnie oboje niszczyliśmy to, na co tak bardzo pracowaliśmy.

On jednak nie mówi ani słowa. Z zaciekawieniem przygląda się mojej twarzy. Siedzimy w całkowitym milczeniu, patrząc sobie w oczy i wsłuchując się w dźwięki miasta, które żyje za oknami limuzyny.

Zszokowana obserwuję, jak na jego twarzy pojawia się niewielki uśmiech. Kiwa spokojnie głową.

— W porządku — mówi. — Ale gdybyś czegoś potrzebowała, to jestem obok — zapewnia.

Mrugam skołowana powiekami. Nie spodziewałam się od niego takich słów. Nie mogę uwierzyć w to, że to ten sam facet, który kilka tygodni wcześniej próbował poderżnąć mi gardło w damskiej toalecie. Spuszczam wzrok na własne buty. Cała siła, którą staram się emanować na co dzień, po prostu ze mnie ulatuję.

— Dzięki, Will — szepczę. — Naprawdę dziękuję.

Już w tamtej chwili wiem, że nigdy nie będę nikomu tak wdzięczna, jak jemu. Ten prosty człowiek z getta okazał mi więcej serca niż ktokolwiek inny a podobno go nie ma. Tak przynajmniej twierdzi.

***

Z limuzyny wysiadamy kilkanaście minut później. Droga była całkiem długa a tym samym milcząca. Will wysiada pierwszy, by móc zadzwonić po Daniela a ja sprawnie przebieram się na tylnej kanapie pojazdu. Z pięknego łabędzia staję się szaroburą kaczką. Zostawiam biżuterię i drogie dodatki. Zamiast czerwonej sukienki wybieram nieestetyczny dres. Przeczesuję dłonią włosy, by trochę je zwichrować i przeciągle wzdycham.

— Jest panienka gotowa? — pyta Vincent.

— Tak — zapewniam. — Zabierz proszę do domu rzeczy, które tutaj zostawiam.

— Oczywiście.

— Cześć, Vincent — mówię, otwierając sobie drzwi.

— Panienko Withsor? — woła mnie.

Zatrzymuję się na kilka sekund we wnętrzu auta. Spoglądam w lusterko, żeby wiedział, że oczekuję na jego słowa. Przekrzywiam pytająco głowę.

— Proszę pamiętać, że w każdej chwili mogę po panienkę przyjechać — mówi przyjaźnie.

Jestem naprawdę wzruszona jego oddaniem. W rodzinie jest traktowany jak popychadło i cóż, ja sama często właśnie tak musiałam go traktować, by nie zawieść ojca i jego chorych ambicji panowania nad światem. Od dawna wiem jednak, że to dobry człowiek z czystym sercem i oddanym umysłem. Uśmiecham się szeroko i kiwam energicznie głową.

— Dobrze, dziękuję — odpowiadam. — Resztę pieniędzy z cła za przekroczenie granicy weź proszę dla siebie — mówię stanowczo.

Sama reszta najpewniej wyniesie o wiele więcej niż jego dotychczasowa wypłata. Patrzy na mnie całkowicie zszokowany. Nim zdąży odmówić, po prostu zamykam drzwi. Unoszę wesoło ręce, prezentując się Williamowi w dresach.

— Cóż za zmiana — parska wesoło. — Prawdziwa dziewczyna z getta — żartuje, przedrzeźniając moje ruchy,

— Ten dres kosztował więcej niż twoje garnitury — rzucam żartobliwie, choć jest to prawda. To stary, sprany, ale wciąż markowy dres, który z metką byłby warty fortunę. Na całe szczęście zniszczyłam go w stajni i śmiało mogę teraz paradować w nim po Fenkell.

— Mam tylko jeden — rzuca nieco oburzony.

— To prawdziwe bogactwo — śmieję się. — Kiedy będzie Daniel?

Moje słowa przerywa pisk opon. Z ust Williama wydobywa się ciche ,,już''. Patrzymy na srebrną furę, która na oparach hamuje niedaleko od nas. To, że nas nie potrącił, było chyba cudem.

— Ma wejście smoka — komentuję pod nosem.

William odpowiada mi śmiechem, ale gdy tylko Daniel wybiega z samochodu, wiem już, że coś definitywnie jest nie tak. Zatrzymuje się przed nami zdyszany. Jego oczy są zaszklone. Raz patrzy na mnie, raz na Williama, jakby chciał przeprosić za to, co się stało. Pytanie jednak brzmiało, co tak naprawdę się wydarzyło. Co wywołało w nim tak wielką panikę?

— Daniel? — pytam zdziwiona.

Zszokowana spoglądam na jego dłonie. Drżą. Jest cały spięty.

— Will... — chrypi.

William momentalnie marszczy brwi. Patrzę, jak mocno zaciska się jego szczęka, gdy spogląda na Daniela. On też już wie, że coś się wydarzyło.

— Will.,. — chrypi znów Daniel, jakby nie chciało mu przejść przez gardło to, co ma nam do przekazania. — Chryste, Will... tak mi przykro...

— Co się stało, stary?! — warczy William. — Powiedz mi, do cholery! — mówi, zaciskając palce na ramionach przyjaciela.

Zapada nurtujące milczenie. Świat, który odgrywa swoje scenariusze dookoła nas milknie, jakby ktoś zamknął nas w próżni. Cisza jest przytłaczająca. Jest zwiastunem burzy, która nieuchronnie nadchodzi.

— Daniel... — szepczę błagalnie, chcąc spuścić powietrze.

Chłopak przełyka nerwowo ślinę i patrzy prosto w oczy Williama.

— Bardzo mi przykro, Will — mówi zdesperowany. — Twoja matka nie żyje...

Te słowa trafiają w moją głowę, jak uderzenie obuchem. Niemal tracę grunt pod stopami. Machinalnie odwracam się w kierunku Williama, który zastygł w miejscu niczym woskowa figura.

— Ktoś ją..., zabili ją — kończy a ja mam wrażenie, że wszyscy straciliśmy właśnie kawałek serca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top