Rozdział 10-Antagonista. Akt 1
Wokół Sobotniej Góry krążyła mała jasnobrazowa istotka. Była nie większa niż przeciętny kruk. Miała ciało jelenia, co podkreślało okazałe poroże, osadzone na jej smukłej głowie. Jednak tu kończyły się podobieństwa do tego zwierzęcia. Zamiast kopyt to zwierzę miało tygrysie łapy zakończone pokaźnymi pazurami. Ponadto gdyby ktoś przejrzał się istotce dokładniej dostrzegłby że zęby stworka były zbyt ostre jak na poczciwego roślinozercę. Jednak cechą która najbardziej odróżniała hybrydę od jeleni były do złudzenia przypominające te orle skrzydła. Ponadto zamiast zwyczajnego malutkiego ogonka, charakterystycznego dla owego gatunku, u tej istotki ogon do złudzenia przypominał ten lwi, z charakterystycznym pędzelkiem na końcu. Latał on na wszystkie strony co oddawało jej zdenerwowanie. Mistrz kazał jej śledzić Polskę. Niestety nie była w stanie przedrzeć się do piekła. Straciła więc z oczu swój cel. Krążyła nad Góra kilka godzin a on nadal nie pojawiał się na powierzchni. Powoli zaczynało się ściemniać co mogło oznaczać tylko jedno. Jej mistrz niebawem wezwie ja do siebie, będzie niezadowolony i być może nawet pozbawi ja wolnej woli lub jeszcze gorzej. Wreszcie słońce zniknęło za nieboskłonem a hybryda poczuła wezwanie. Machnęła raz jeszcze skrzydłami i pełna obaw ruszyła na granicę Polski by spotkać się z mistrzem. Dotarła nad pasmo Tatr. Wleciała do ciemnej groty w górach i odnalazła główną salę jej mistrza.
Istota która zasiadała na wykutym że skał tronie nie przypominała niczego. Ciało miała zbudowane z czarnego dymu, mimo wyglądu człowieka, a przenikliwe żółte ślepia z gadzimi źrenicami przypatrywały się jej ciekawe czym dzisiaj go zaskoczy. Istotka podleciała do człowieka i na jego znak opadła mu na widmowe kolana. Drżała pod wpływem dotyku widma gdy ten ja głaskał. Wiedziała że to nie była pieszczota. Jej mistrz sprawdzał w ten sposób jej wiedzę. Sprawdzał czy zasługuje na kolejny dzień w tej formie, czy powinna zostać pozbawiona swej woli i zostać jedną z jego marionetek. Jakby na przekór w tym momęcie do sali wyleciała taka właśnie istota. Ciało, które do złudzenia przypominało wychudzonego czarnego konia, do tego stopnia kościste że istotka zastanawiała się czy pod skórą zwierzęcia jest coś poza szkieletem, oraz głowa na której osadzone były złamane rogi Jelenia, puste , czarne oczy przegrywały się kolejnej ofierze ich pana, a ogon węża zwisał smętnie za hybrydą. Wylondowała ona przed tronem na swych orlich stopach i zwinęła nietoperze skrzydła. Mistrz się uśmiechnął.
-Marelie, dobrze że jesteś. Wprowadzisz swoją nową koleżankę w tajniki waszej pracy. A teraz czas nadać jej imię.- Głos który wydobył się spośród dymu brzmiał jak zepsuta, zdarta płyta. Istotka zerwała się z kolan mistrza i umknęła przed pierwszym kłębem dymu. Nadanie imienia oznaczało dla niej wieczną niewolę. Młociła skrzydłami tak mocno jak potrafiła lecąc przez kolejne korytarze. Unikając kolejnych obłokow dymu wypadła na powierzchnię i wyleciała jak najwyżej zwiększając jeszcze prędkość...
.... A czarny dym podążał za nią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top