Rozdział 8
Pierwszy sierpniowy wieczór był równie ciepły co cały dzień. Chayse otarł wierzchem dłoni czoło, po czym wybrał odpowiedni numer na ekranie domofonu. Melodię zagłuszył sportowy samochód, który z warkotem silnika opuścił parking ulokowany na parterze wieżowca. Woodard obserwował opadającą garażową bramę, gdy w końcu usłyszał nieco zniekształcony znajomy głos. Dał znać, że to on, a moment później już znajdował się w budynku.
Wnętrze nieco przypominało mu miejsce zamieszkania Reginy Appleton. Nie chodziło jednak o wygląd, lecz o atmosferę. Kamienna połyskująca posadzka i ściany tak czyste, jakby były malowane poprzedniego dnia. W drodze do windy minął lśniące poręcze przy schodach. Zawsze, gdy odwiedzał takie miejsca, miał wrażenie, że zamożni ludzie w jakiś dziwny sposób nie pozostawiają po sobie żadnego brudu. Szybko jednak przypominał sobie, że po prostu ktoś za nich sprząta.
Wszedł do windy i nacisnął przycisk, dzięki któremu miał dotrzeć na siódme piętro. Zanim drzwi całkowicie się zamknęły, znów sięgnął dłonią do srebrnych guzików. Uśmiechnął się lekko do starszej od siebie kobiety, która już z daleka podziękowała mu za poczekanie, po czym wpadła zdyszana do windy. Wysiedli na tym samym piętrze, ale ruszyli w przeciwnych kierunkach. Światło włączyło się automatycznie, gdy Chayse wszedł do szerokiego korytarza. Minął kilka par drzwi, zanim stanął pod tym odpowiednimi. Nawet nie pukał. Od razu sięgnął do klamki tak, jakby wchodził do siebie.
– Co tak wcześnie? – Dobiegający z innego pomieszczenia kobiecy głos był stłumiony. – Już cię wylali?
Chayse prychnął pod nosem i w milczeniu skończył ściągać buty. Założył leżące na widoku kapcie, które Grace najwidoczniej przed chwilą wyjęła. Nie byłoby ich tutaj, gdyby nie były przeznaczone dla niego. Jego siostra miała obsesję na punkcie chowania niepotrzebnych rzeczy, przez co obuwie wszystkich domowników znajdowało się za drzwiami przesuwnej szafy. Postawił swoje buty blisko czarnej pufy, a po drodze do drzwi przejrzał się szybko w dużym lustrze. Gdyby nie potargane włosy i trochę przydługi zarost, to wyglądałby całkiem dobrze.
Wyszedł z ciemnego przedsionka i od razu skierował kroki w stronę kuchni. Dobrze wiedział, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków siostra przywitałaby go już w progu. Ten jeden procent stanowiła sytuacja, w której Grace gotowała. Nie dość, że nie znosiła, gdy ktoś wtedy kręcił się po kuchni, to sama nie potrafiła z niej wyjść, dopóki wszystko nie było gotowe. Było tak, odkąd tylko pamiętał.
Stanął w progu pomieszczenia. Przez duże okno do środka dostawały się wciąż jasne promienie słoneczne, które odbijały się od lśniących frontów białych szafek. Meble pokrywały niemal całą ścianę, a na dodatek sięgały sufitu. Grace była jednak na tyle wysoka, że dosięgała do najwyższych szafek. Z małym problemem, ale jednak dawała radę. Właśnie zamykała jedną z nich, gdy Chayse odchrząknął, by zwrócić na siebie jej uwagę.
– Miło, że tak we mnie wierzysz. – Oparł się ramieniem o framugę otwartych drzwi. Nie potrafił jednak udawać obrażonego, gdy Grace spojrzała na niego z miną, która jednocześnie wyrażała rozbawienie i zdziwienie. Jakby nie wiedziała, czy już może się śmiać, czy ma jeszcze chwilę zaczekać, by nie wyszło niezręcznie. – Wczoraj odwaliłem robotę papierkową za partnerkę z pracy, więc dzisiaj ona robi to za mnie.
– Mhm. – Grace uniosła pokrywkę jednego z trzech garnków postawionych na elektrycznej płycie kuchennej. Przemieszała łyżką jego parującą zawartość. Mimo że jeszcze nie było gotowe, to już świetnie pachniało. – I jak wam się razem pracuje?
– To dopiero drugi dzień.
– I po dwóch dniach jeszcze nie umiesz powiedzieć?
Chayse jednak zdecydował się wejść do kuchni. Odsunął jedno z krzeseł znajdujących się przy niewielkim stoliku. Większy znajdował się w salonie połączonym z jadalnią, ten służył bardziej jako dodatkowy blat przy gotowaniu. Oczywiście był biały jak wszystko w tym pomieszczeniu. Wciąż nie rozumiał, co ciekawego ludzie widzą akurat w takim wystroju.
– Jest okej.
– Okej... – Tym razem Grace skupiła na nim spojrzenie. Oparła ręce na biodrach i z cieniem uśmiechu na ustach pokręciła głową. – Brzmisz teraz jak Elena, gdy pytam ją, jak w szkole. Ale ona ma dziewięć lat, a ty trzydzieści.
– Nigdy nie byłaś dobra z matmy.
Chayse instynktownie odchylił się w kierunku ściany, gdy Grace machnęła łyżką w jego kierunku. Znajdowała się jakieś cztery metry od niego, więc i tak nie zdołałaby go trafić. Poza tym nie pomyliła się wiele, bo o niecały rok. Mimo tego nie mógł przegapić jednej z rzadko nadarzających okazji, by jej dogryźć.
– A gdzie właściwie jest Elena? – rzucił, by pomóc siostrze szybko zapomnieć o tym, co przed momentem powiedział.
– U koleżanki. Tim odbierze ją, jak będzie wracać z pracy. Właśnie, praca. – Znów zerknęła na niego przez ramię. Najpierw jednak musiała odgarnąć burzę ciemnych loków, by cokolwiek zobaczyć. – To podejrzane, że nic nie mówisz.
– Przecież powiedziałem. Jest okej, Vivien też jest okej. Zobaczymy za parę dni.
– Vivien – powtórzyła Grace, sięgając do stojaka na przyprawy. Szybko odnalazła szklany pojemnik z ostrą papryką i dosypała trochę do zupy. Nie pamiętała, czy akurat ten składnik znajdował się w przepisie, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Przepis stanowił dla niej jedynie pewną ramę, którą wypełniała tak, jak akurat miała na to ochotę. – Ładne imię.
– Imię jak imię.
– Jesteś pewien, że nie zaszła ci za skórę? Zachowujesz się, jakby już ci coś zrobiła.
Chayse wyprostował nogi pod stołem, przez co przypadkiem kopnął krzesło. To z hałasem przesunęło się po jasnych kaflach i ściągnęło na siebie uwagę Grace. Już otwierała usta, żeby go upomnieć, więc postanowił jednak pociągnąć poprzedni temat.
– Nie znam jej. Trochę dużo gada o sobie, poza tym może być.
– Niech ci będzie – odparła z westchnieniem. Jeszcze nie tak dawno Chayse dość wylewnie opowiadał jej o swoim życiu. Zmieniło się to w chwili, gdy rozstał się z narzeczoną, którą Grace lubiła. Nigdy jednak nie próbowała go przekonywać, by spróbował wrócić do Maisie. Gdyby chciał to zrobić, nawet by mu to odradzała. Każdy w tym związku miał coś za uszami i najlepszym wyjściem było zerwanie. Poza tym Chayse nie wyglądał na zrozpaczonego z tego powodu. – A śledztwo? Coś fajnego?
– Jeśli uważasz, że morderstwa są fajne, to może.
– Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi.
– Na razie sprawdzamy najbardziej oczywistych podejrzanych.
Pokiwała głową. Nie chciała wyciągać od niego informacji. Po prostu była ciekawa, jak jej młodszy brat radzi sobie na nowym stanowisku. Gdy oznajmił jej, że dostał propozycję takiego awansu i przeniesienia na inny komisariat, miała duże wątpliwości. Nawet mu o nich powiedziała, ale niespecjalnie wziął jej słowa do siebie. Chayse mieszkał tutaj stosunkowo od niedawno. Waszyngton różnił się od niewielkiego Lexington, inne były tu również zbrodnie. Już to, że został szeryfem w ich rodzinnej miejscowości, było dla Grace abstrakcją, a co dopiero praca w wydziale zabójstw. Nigdy nie był typem osoby, która dobrowolnie podejmowała się stresujących zajęć. Grace widziała go raczej w jakiejś spokojnej pracy, więc uganianie się za mordercami wydawało jej się beznadziejnym pomysłem. Miała jednak nadzieję, że się myli, a Chayse nie wypali się w ciągu paru miesięcy.
– Zostaniesz na obiad? – zapytała nieco łagodniej.
– Nie, wpadłem tylko na chwilę. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
– Szkoda. Elena ciągle pyta, kiedy nas odwiedzisz.
– Byłem tydzień temu – odparł po chwili zastanowienia. Właściwie minęło trochę więcej czasu, ale nie zamierzał się poprawiać. Grace i tak na pewno doskonale wiedziała, kiedy u nich był.
– Wiesz, ile to dla dziecka?
– Jeszcze nie tak dawno widywała mnie dwa razy w ciągu roku.
– Wtedy ledwie cię kojarzyła, a teraz jesteś najfajniejszym wujkiem. To różnica – oznajmiła poważnym tonem, ale nie zdołała powstrzymać szerokiego uśmiechu, który moment później pojawił się na jej twarzy. – I ważna funkcja.
Chayse odwzajemnił uśmiech siostry, ale z nieco mniejszym entuzjazmem. Dobrze czuł się w towarzystwie jej rodziny, jednak czasami miał wrażenie, że tylko siedzi im na głowie. Gdy przyjeżdżał tu z Maisie, było jakoś inaczej. Mimo że nawet za nią nie tęsknił, to i tak stale coś sprawiało, że znajdowała się w jego myślach. Potem przypominał sobie, dlaczego zerwali, i jedynie bardziej się denerwował.
– Postaram się wpaść w weekend, ale jej nie mów. Może będę musiał dłużej zostać w pracy.
– Jasne, tylko daj znać, żebyśmy byli wtedy w domu.
Pokiwał głową i odwrócił wzrok od brązowych oczu siostry. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, miał wrażenie, że widzi ich matkę. Z charakteru Grace jednak znacznie bardziej przypominała ojca. Była zaradna, zasadnicza i nieufna wobec obcych, a jednocześnie naprawdę troskliwa dla swoich bliskich. Szybko wyprowadziła się z ich rodzinnego domu, a zgromadzone oszczędności wykorzystała na start w większym mieście. Przez jakiś czas pracowała w korporacji, gdzie poznała Tima, swojego obecnego męża. Sześć lat temu wyprowadzili się razem do Waszyngtonu, bo Timothy dostał tutaj dobrą posadę. Zarabiał tyle, że Grace zdecydowała się jedynie na pracę na pół etatu w niewielkiej firmie. Posada sekretarki nie do końca pasowała do jej kompetencji, ale nie szukała niczego innego. Wolała skupić się na rodzinie. Pracę traktowała bardziej jako okazję do wyjścia z domu i pobycia z innymi ludźmi. Dziesięć lat temu Chayse powiedziałby, że jego siostra jest typem karierowiczki. Dzisiaj jednak wiedział, że nie miał racji.
– Coś nie tak?
– Nie – odparł szybko. Faktycznie miał dzisiaj gorszy humor, ale nic specjalnego się nie wydarzyło. Cały czas jedynie męczyła go myśl, czy dobrze zrobił, że zmienił pracę. Przecież śledztwo w Lexington było dla niego istną udręką, a poza nim nie miał prawie żadnego doświadczenia z mordercami. Gdyby mu tego nie zaproponowano, sam nie wpadłaby na to, że może pracować w wydziale zabójstw. Wizja awansu była jednak na tyle ciekawa i pochlebiająca, że się zgodził. – Po prostu ostatnio wszystko się u mnie zmienia.
– Trochę się dzieje. Ale to chyba dobrze, co? – Gdy jedynie spojrzał w bok, pokręciła głową rozbawiona. Przez chwilę bezskutecznie próbowała zatknąć loki za uszy, ale w końcu się poddała. – Nie tak dawno narzekałeś, że nic się nie dzieje.
– To było dawno – mruknął. Podniósł się z krzesła, ale jeszcze nie ruszył do wyjścia. Wciąż trzymał dłoń na miękkim oparciu mebla. – Jakiś miesiąc temu.
– Faktycznie dawno – rzuciła kpiąco Grace. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na brata, by wiedziała, co ten zaraz powie. Odpowiedź już miała na końcu języka.
– Nie tak dawno mówiłaś, że tydzień to długo – odparł, naśladując jej ton sprzed chwili.
– Mówiłam, że dla dziecka to długo.
Chayse po chwili wahania postanowił nie ciągnąć tego tematu. Rzadko kiedy zgadzał się z Grace, ale mimo tego ich relacje były dobre. Odkąd przeprowadził się do Waszyngtonu, to nawet lepsze niż kiedykolwiek, jednak małe sprzeczki i tak wciąż stanowiły dla nich codzienność. Byłyby poważniejsze, gdyby nie to, że Chayse zazwyczaj ustępował. Przegrana wymiana zdań męczyła go mniej niż wizja prawdziwej konfrontacji.
Głośne pikanie, które rozeszło się po pomieszczeniu, przyciągnęło uwagę Woodarda. To Grace akurat wciskała przyciski na elektrycznej płycie kuchennej. Moment później odeszła od blatu, dzięki czemu domyślił się, że po prostu wyłączyła grzanie pod garnkami. Podeszła bliżej niego akurat, gdy podjął decyzję, że to najwyższy czas jechać do domu.
– Nieważne. Przyzwyczaję się – oznajmił z udawanym przekonaniem. Grace albo to kupiła, albo po prostu też nie chciała już ciągnąć tematu, bo bez słowa ruszyła za nim do korytarza.
– Czyli widzimy się w weekend?
– Chyba tak. Postaram się przyjechać.
Pożegnali się krótkim, ale serdecznym uściskiem. Chayse zdążył postawić dwa kroki, gdy usłyszał szczęk zamka za plecami. Przyspieszył, chociaż tak naprawdę nie miał dzisiaj żadnych konkretnych planów. Nie chciał jednak przez kolejną godzinę odpowiadać na niewygodne pytania siostry. Zmiana tematu też nie wchodziła w grę, bo gdy Grace chciała się czegoś dowiedzieć, była natrętna jak latająca przy uchu mucha. Niby na moment gdzieś przysiadała i dało się powiedzieć dwa zdania o czymś innym, ale zaraz znów zaczynała stopniowo nawiązywać do urwanego wątku, by w końcu zadać to samo pytanie, na które wcześniej nie dostała dostatecznie wyczerpującej odpowiedzi.
Chayse postanowił nie czekać na znajdującą się znacznie wyżej windę. Szybkim krokiem pokonywał kolejne prowadzące w dół stopnie schodów. Szedł przy barierce, lecz dłonie trzymał w kieszeniach spodni. W drodze na parter spotkał tylko dwie osoby, mimo że wieżowiec liczył sobie pewnie ponad setkę mieszkańców.
Gdy szedł do samochodu pozostawionego kilkadziesiąt metrów od budynku, przemknęło mu przez myśl, by pojechać na komendę i jeszcze raz przedyskutować całe to morderstwo Reginy Appleton z Vivien. Zaraz jednak zdał sobie sprawę z tego, że jego partnerki mogło już nie być w pracy. Poza tym sam jeszcze nie do końca wiedział, co myśleć na ten temat.
W drodze do domu postanowił, że dzisiejszy wieczór poświęci na porządne zastanowienie się nad tą sprawą. Zależało mu, by dobrze spisać się przy pierwszym śledztwie w nowym miejscu pracy i na nowym stanowisku. Poza tym chciał w końcu przekonać się, czy w ogóle się do tego nadaje. Jak na ten moment miał stanowczo za dużo wątpliwości. Budujące było jedynie to, że przecież z jakiegoś powodu zaproponowano mu ten awans. Najwidoczniej musiał czymś się wyróżniać. Na razie jednak zupełnie nie wiedział czym.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top