Rozdział 23
Sobota, 5 sierpnia
Oglądanie zmasakrowanych zwłok, na których przeprowadzono już sekcję, nie było dla Chayse'a wymarzonym sposobem na spędzenie poranka. Żołądek wykręcał mu się na drugą stronę przez charakterystyczny zapach panujący w prosektorium i przez blade ciało, na które zerkał tylko od czasu do czasu. Po minie Vivien wnioskował, że też wolałaby znajdować się teraz gdzieś indziej.
– Co więcej chcecie widzieć?
Niski, gardłowy głos postawnego patologa niejedną osobą mógłby przyprawić o dreszcze. Vivien ten mężczyzna zawsze bardziej kojarzył się z rzeźnikiem niż z lekarzem – może to przez ten biały fartuch, który zakrywał jego blade i tęgie ramiona oraz przez rumianą, pucołowatą twarz częściowo pokrytą kilkudniowym zarostem. Za każdym razem, gdy go spotykała, zdawało jej się, że na jego ubraniu ochronnym widzi krew. Nigdy nic takiego nie miało miejsca, to po prostu wyobraźnia płatała jej figla. Żaden inny patolog tak na nią nie działał.
– A co więcej możesz nam powiedzieć? – zapytała Vivien, starając się nie wdychać przy tym zbyt wiele powietrza. Postawiła krok do tyłu, czemu towarzyszył szelest ochraniaczy włożonych na buty.
Doktor Kit Jensen skrzyżował ramiona na piersi. Przeniósł wzrok z detektyw Clyne na jej służbowego partnera stojącego kilka metrów od stołu ze stali nierdzewnej. Nie wyglądał, jakby zamierzał się odezwać. Jensen nie wiedział, czy to pierwsza wizyta śledczego w prosektorium, ale na pewno ich pierwsze spotkanie.
– Wszystko jest w raporcie – mruknął niezadowolony, że bez powodu marnują jego czas.
– A te rany kłute?
– Co z nimi?
– Możesz powiedzieć coś więcej o sposobie, w który zostały zadane? – Vivien sama nie wiedziała, co chce usłyszeć. Wszystko mogło okazać się pomocne.
Patolog utkwił spojrzenie w licznych ranach znaczących brzuch ofiary, kilka z nich znajdowało się również na udach. Większość została zadana jeszcze za życia kobiety, ale niektóre były efektem nadzabijania. Doktor Jensen uwzględnił w raporcie zarówno te informacje, jak i szczegółowe wymiary noża, którym morderca mógł zadać takie obrażenia, więc teraz postanowił się nie powtarzać.
– Rany są liczne, ale dość płytkie – oznajmił od niechcenia.
Tyle to Vivien i Chayse sami wiedzieli. Każde z nich umiało czytać. Detektyw Clyne odwróciła się w stronę partnera. Opierał się ramieniem o ścianę pokrytą lśniącymi białymi kafelkami, nieopodal drzwi wyjściowych. Przez moment rozważała, czy nie powiedzieć mu, że może wyjść, jeśli chce, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Sam na pewno wiedział, co go przerasta, a co jest w stanie znieść. Z kolei, jeśli nie wiedział, to najwyższy czas, żeby się dowiedział. Bez tego trudno mu będzie pracować w wydziale zabójstw.
– Okej, ale co to znaczy w praktyce?
– Że były zadawane szybko, ale nie z jakąś nadzwyczajną siłą. Nóź był wbijany mniej więcej do połowy długości.
Vivien przez chwilę analizowała te słowa. Nie pamiętała, by w raporcie była o tym jakakolwiek wzmianka. Najwidoczniej doktor Jensen pozostawił dać im wolną rękę co do interpretacji. Właśnie dlatego nie lubiła z nim pracować. Musiała się domyślać, zamiast korzystać z gotowych wniosków. Na szczęście nie był jedynym patologiem, który tu pracował. Reszta była bardziej świadoma tego, że w kwestii obrażeń na zwłokach dysponuje większą wiedzą niż policja.
– Morderca nie był w stanie wbić go głębiej czy po prostu mu na tym nie zależało?
– Raczej nie zastanawiał się nad tym, na czym mu zależy.
– No tak, działał pod wpływem emocji. Pewnie się nie zastanawiał – przyznała, mimo że nie spodobała jej się kpina w głosie patologa. – Skoro działał pod wpływem emocji, to powinien wbijać nóż z całej siły. Tak czy nie?
– Pełnej pewności nigdy nie mamy, ale można przypuszczać, że tak.
– Czyli morderca nie jest zbyt silny? – Chayse po raz pierwszy włączył się do rozmowy. Kolejny skręt żołądka uświadomił mu, że to był zły pomysł.
– Raczej nie jest – zgodził się doktor Jensen.
– Malarz wygląda na silnego. Jeszcze coś?
Doktor Jensen nie miał pojęcia, kim jest wspomniany malarz. Skupił wzrok na nienaturalnie bladym ciele młodej kobiety, a potem okrążył stół. Chwycił w dłonie biały materiał, który dotychczas leżał u stóp ofiary, po czym ją zakrył. Vivien i Chayse, tak czy siak, patrzyli na niego, a nie na zwłoki.
– Wygląda to tak, jakby uderzał na oślep, bez żadnego pomysłu.
– Tego się już domyśliliśmy, ale dzięki – odparła równie kpiąco co Jensen przed kilkoma chwilami.
Patolog bez słowa wskazał dłonią na drzwi wyjściowe. Chayse wyszedł bez żadnej dodatkowej zachęty, Vivien też chętnie wyszła z prosektorium, chociaż czuła niedosyt. W niewielkim pokoju, który przypominał łazienkę i odgradzał główne pomieszczeniu od korytarza, oboje pozbyli się jednorazowych ochraniaczy na buty i białych fartuchów. Gdy Chayse kończył myć ręce w umywalce z nierdzewnej stali, w tym swoistym przedsionku pojawił się doktor Jensen. W pomieszczeniu od razu zrobiło się ciaśniej.
– Jeszcze jedno – zaczął jeszcze bardziej markotnie niż wcześniej. – Krawędzie niektórych ran są bardziej poszarpane od innych. Możliwe, że na początku morderca się wahał, dopiero później całkowicie poniosły go emocje.
– Okej, to już coś. Jednak opłacało się przyjechać.
– Komu się opłacało, temu się opłacało.
– Oj, Jensen, nie narzekaj tak. – Vivien była gotowa poklepać go w ramię, ale zatrzymała rękę w połowie drogi. Wolała nie dotykać fartucha patologa, mimo że wyglądał na czysty. – Przecież dostałeś wielką kawę w zamian.
Doktor Jensen jedynie mruknął coś, czego nie zrozumiała, a potem zniknął za drzwiami. Vivien bez słowa wyszła za Chaysem na korytarz, ostatecznie zostawiając za sobą prosektorium. Wzięła głęboki wdech i usiadła na jednym z plastikowych krzeseł przymocowanych do ściany. Nie zrobiłaby tego, gdyby nie Woodard. Od rana był jakiś niespokojny i nieobecny. Co prawda znali się od niedawna, ale dotychczas wydawał jej się przygotowany do tej pracy.
– Wszystko okej?
– Okej – wymamrotał, zerkając na nią z ukosa. Oparł potylicę o błękitną ścianę i splótł ramiona na klatce piersiowej. Przez chwilę zastanawiał się, czy mówić coś więcej, ale Vivien wydawała się autentycznie zainteresowana jego samopoczuciem. – Po prostu nie mogę przestać myśleć o tej sprawie.
– Nie angażuj się tak. Właśnie dlatego staram się nie nazywać ofiar ich imionami – nawiązała do jednej z ich pierwszych rozmów. Chayse najwidoczniej wiedział, co miała na myśli, bo zacisnął usta i kiwnął głową. – To trudne, gdy widzisz człowieka na stole. Jest łatwiej, gdy widzisz ofiarę, zwłoki.
– Pewnie tak. – Westchnął przeciągle i znów przeniósł na nią wzrok. – Dzięki.
– Nie ma sprawy, partnerze – odparła z niewymuszonym uśmiechem, po czym poklepała go po ramieniu. – A teraz wstawaj, mamy dużo roboty. Jedziemy do bloku Reginy.
Vivien ruszyła do wyjścia sprężystym krokiem, a Chayse błyskawicznie do niej dołączył. Wciąż miał nietęgą minę, ale przynajmniej nie siedział bezczynnie. Skręcili w wąski korytarz, by chwilę później przejść przez przestronny i dobrze oświetlony hol, minąć recepcję i dotrzeć do dwuskrzydłowych drzwi. Panujący na zewnątrz skwar od razu dał im się we znaki, a samochód zostawili na parkingu oddalonym o kilka minut. Rano spotkali się pod komendą, dlatego tutaj przyjechali wspólnie autem Woodarda.
– Mam coraz większe wątpliwości co do Cathcarta. – Chayse jako pierwszy przerwał ciszę, która między nimi zapanowała.
– Ja też. Nie mamy na niego nic mocnego, a poza tym on raczej by się nie wahał. No i uderzałby mocniej.
– Gdyby William kogoś wynajął, to pewnie morderca też by się nie wahał.
– A ty nadal o tych wynajmowanych mordercach – rzuciła rozbawiona. Nie pamiętała, kiedy ostatnio rozwiązywała sprawę, w której sprawcą był opłacony zabójca. Takie rzeczy się zdarzały, ale raczej w przypadku osób wysoko postawionych, bogatych lub zajmujących ważne stanowiska. Regina nie zaliczała się do żadnej z tych grup, mimo że pieniędzy jej nie brakowało.
– A czemu nie?
– Oryginalna teoria i tyle. Niestety nie przekonała prokuratora do załatwienia nam bilingów Wiliama i dostępu do historii konta.
– Przecież to mąż – oznajmił Chayse nadal tym samym opanowanym tonem głosu. – Pierwszy z możliwych podejrzanych.
– Ma za mocne alibi.
– Dlatego nie zrobił tego sam, tylko kogoś opłacił.
– Gdyby do sądu wpłynął jej pozew rozwodowy, to byłoby to bardziej prawdopodobne... albo gdyby chociaż miała prawnika, z którym o tym rozmawiała, ale nic z tego. – Vivien wsiadła do samochodu służbowego partnera. Poczekała, aż zajmie on miejsce za kierownicą, po czym zabrała się za dalsze wyjaśnianie tej kwestii. – Gdyby chociaż wspomniała malarzowi albo sąsiadce, że chce się rozwieść, ale...
– Okej, już zrozumiałem. Jett nie, Cathcart nie, William nie, jego kochanka też nie, żona Cathcarta też nie, bo odrzucamy opcję z wynajęciem kogoś do zabójstwa Reginy... – przestał wymieniać, gdyż nie mógł przypomnieć sobie nikogo więcej. Wyjechał z parkingu i włączył się do ruchu. Dopiero dochodziła dziesiąta, więc poranne korki już się skończyły, a te popołudniowe jeszcze się nie zaczęły. Drogi wyglądały wręcz niepokojąco pusto. – To kto nam zostaje?
– Kurier.
– Ten dzieciak?
– Trzeba mu się przyjrzeć. Nadal nie możemy sprawdzić jego alibi, ale możemy popytać sąsiadów Reginy, czy widzieli go tego dnia. Właśnie dlatego tam jedziemy – dodała, gdy przypomniała sobie, że tak naprawdę nie zdradziła mu celu ich podróży.
– Powinniśmy wypuścić Cathcarta.
– Czemu? Możemy go jeszcze trzymać.
– Jeśli w jego komputerze nic nie będzie, to lepiej go wypuścić i dać mu ogon – wyjaśnił nieco żwawiej niż dotychczas. – Może w ten sposób w końcu czegoś się dowiemy.
– Możemy tak zrobić – odparła po chwili zastanowienia. Nie do końca odpowiadało jej to rozwiązanie, ale nie mieli nic do stracenia. – A ja mu wczoraj nagadałam, że wyjdzie we wtorek.
– Zaistniały nowe okoliczności.
Vivien prychnęła rozbawiona, gdy zauważyła, że kąciki jego ust wygięły się lekko ku górze. Mimowolnie na dłużej zawiesiła spojrzenie na jego twarzy. Z profilu wyglądał niemal tak dobrze, jak z przodu. Wciąż nie odkryła, jakim cudem taki kulturalny, spokojny, przystojny i całkiem bystry facet jest singlem. Może miał w sobie coś, co przy bliższym poznaniu zniechęcało do niego kobiety, a może po prostu był wyjątkowo wybredny. Już kilka razy kusiło ją, żeby zapytać, dlaczego z nikim się nie spotyka. Zamiast tego spróbowała zeswatać go z pracującą na komendzie Abigail, ale szybko przekonała się, że to był beznadziejny pomysł. Wydawało jej się, że całkiem dobrze by do siebie pasowali, ale najwidoczniej Chayse był innego zdania.
Niecałe dwadzieścia minut później wchodzili do budynku, w którym do niedawna mieszkała zamordowana Regina Appleton. Detektyw Clyne zapatrzyła się na boazerię angielską zdobiącą białe ściany, dlatego dopiero po chwili dołączyła do partnera idącego schodami na piętro. Czarno-złote balustrady już przy pierwszej wizycie wzbudziły zainteresowanie Vivien, ale teraz podsunęły jej nowy pomysł.
– Przez chwilę myślałam o motywie rabunkowym, ale William twierdzi, że nic nie zniknęło – rzuciła ściszonym głosem, gdy znaleźli się na trzecim piętrze.
– Chodzi ci po głowie to gadanie Ralpha na temat tego, że Regina bała się, że ktoś ukradnie jej projekty?
– Trochę. Szukałam wczoraj w internecie jakichś informacji o niej. Jej ubrania cieszyły się całkiem sporym zainteresowaniem.
– Cathcart mówił, że nie wpuściłaby do domu kogoś obcego – przypomniał Chayse, stając przed drzwiami pani Broadhurst.
– A jej przyjaciółka? – Po minie partnera Vivien wywnioskowała, że tym razem jej nie zrozumiał. Zamiast coś powiedzieć, jedynie wyczekująco jej się przyglądał. – Wmawiała nam, że Regina jest wielce nieszczęśliwa z Willem, który ją zdradza, ale nic nie wspomniała o jej kochanku. Nie wierzę, że nie wiedziała. Poza tym wydaje mi się, że ma dużo mniej kasy niż Regina i William. No i Jensen powiedział, że morderca się wahał i nie był zbyt silny.
– A co z gwałtem? – zapytał sceptycznie Chayse. – I z tym, że morderca ma co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu?
– Może miała współpracownika? – mruknęła nagle rozdrażniona. Jej nowa teoria faktycznie brzmiała mało przekonująco, ale z jakiegoś powodu Vivien nie chciała tak łatwo odpuścić. – Dopiero co sam się upierałeś, że to mogło być morderstwo na zlecenie.
– Nie upierałem się, tylko dałem taki pomysł.
– Szczegóły.
– Chcesz jeszcze raz przesłuchać tę przyjaciółkę? – Chayse nie zamierzał się z nią sprzeczać. Mimo że nie miał pojęcia, jakim cudem Vivien wpadła na taki dziwny pomysł, musiał wziąć pod uwagę to, że dysponowała większym doświadczeniem od niego.
– Tak, ale najpierw trzeba jeszcze raz przejrzeć telefon Reginy. Może to nam wyjaśni, czy koleżanka wiedziała o romansie, czy nie. Jeśli wiedziała, to nas okłamała.
– Idealny pretekst, żeby znowu z nią pogadać.
– Dokładnie tak, Chayse, dokładnie tak – odparła nieco pogodniej, po czym zapukała do drzwi Sally Broadhurst.
Gdy mimo upływu czasu, drzwi pozostały zamknięte, Chayse kilkukrotnie zadzwonił dzwonkiem. Pani Broadhurst miała problemy ze słuchem, o czym śledczy przekonał się podczas rozpytania. Vivien chciała przejść do kolejnych drzwi, ale przekonał ją, by jeszcze chwilę zaczekali. Miał rację, staruszka w końcu pojawiła się w progu. Akurat coś przeżuwała, co jednak nie przeszkodziło jej w odezwaniu się.
– A, to wy – rzuciła zawiedziona, ale jej pomarszczona twarz szybko nabrała podejrzliwego wyrazu. – Nie mówcie, że nie potraficie udowodnić, że to ten furiat jest winny.
– Chcemy zadać pani kilka pytań, możemy wejść? – Vivien zignorowała pytanie starszej pani.
– Nie znam pani. – Sally zlustrowała ją wzrokiem od stóp do głów, przy czym niezadowolona wygięła kąciki ust. – Może by się pani przedstawiła?
– Detektyw Vivien Clyne, a to...
– Pana Woodarda znam. Możecie wejść, ale nie mam dużo czasu.
– Spokojnie, chcemy tylko...
– Nie uspokajaj mnie, dziecko, bo dopiero zrobię się niespokojna.
Vivien zamrugała kilkukrotnie i przeniosła wzrok na służbowego partnera. Kąciki jego ust drgały, bo starał się powściągnąć uśmiech, ale marnie mu to wychodziło. Gestem wskazał, by jako pierwsza przekroczyła próg mieszkania pani Broadhurst. Vivien od razu zauważyła, że ściany w korytarzu zdobiły rodzinne zdjęcia w staromodnych ramkach. Oparła dłonie na biodrach i znowu skupiła swoją uwagę na zgarbionej staruszce, która ciągle jej przerywała. Zanim się odezwała, dotarł do niej głos Chayse'a.
– Jak się pani dzisiaj czuje? – zapytał aż nazbyt serdecznie. – Wszystko dobrze?
– Wszystko to nie, ale w miarę dobrze, chłopcze – odparła o wiele łagodniejszym tonem głosu niż wcześniej. – Syn ma dzisiaj do mnie przyjechać, właśnie na niego czekam.
– Wspominała pani ostatnio, że rzadko panią odwiedza.
– Przejął się, że Regina nie żyje.
– Znał ją?
– Nie znał, ale mu o niej opowiadałam, jak dzwonił. – Pani Broadhurst powłóczystym krokiem skierowała się w głąb mieszkania. Zajęła miejsce na wysłużonym, ale wciąż miękkim fotelu w salonie i poczekała, aż śledczy Woodard i jego koleżanka znajdą się w jej polu widzenia. Żadne z nich nie usiadło. – Wiedział, że mi pomagała, a teraz już jej nie ma i sama zostałam. Biedna dziewczyna. Wciąż mi się śni po nocach.
– Bardzo nam przykro – znów odezwał się Chayse.
– Lepiej powiedźcie, czy ten furiat pójdzie za to do więzienia.
– Śledztwo jest w toku, dlatego chcemy zadać pani kilka pytań.
– To pytajcie, na co czekacie? – popędziła ich i zerknęła na wiekowy zegarek zdobiący jej lewy nadgarstek. Tarcza była tak mała, że ledwo widziała wskazówki, ale i tak wiedziała, że jej syn powinien pojawić się u niej pół godziny temu.
– Wiedziała pani o romansie Reginy i Ralpha Cathcarta?
– Mieszkam naprzeciwko. Nie jestem ślepa.
– I nic pani nie powiedziała? – Vivien nie potrafiła dłużej milczeć. Pani Broadhurst działała jej na nerwy.
– Jak to nie? Przecież powiedziałam, że to na pewno on. Chyba nie myśleliście, że tak sobie zgadywałam? – oburzyła się staruszka, przez co jej głos zabrzmiał skrzekliwie. – Pewnie go zostawiła i ze złości ją zabił. To awanturnik i cham. Nie wiem, jak taka mądra dziewczyna mogła chcieć mieć z nim cokolwiek wspólnego. Jeszcze jest żonaty.
– Regina za to miała męża. – Vivien nie zamierzała bronić Cathcarta, ale pomijanie faktu, że Regina była zamężna, całkowicie zmieniało tę sytuację.
– Miała, ale taki to mąż, jakby go w ogóle nie było.
– Mówiła pani, że dobrze im się układało.
– Bo dobrze, tylko że jego ciągle nie było. Ale jak był, to dobrze – dodała poddenerwowana tym, że nie rozumieją takich prostych rzeczy. – Nie kłócili się, a pan William jest zawsze bardzo kulturalny. Regina na niego nie narzekała.
– Opowiadała pani coś o Cathcarcie? – wtrącił Chayse, powstrzymując służbową partnerkę przed zadaniem kolejnego pytania. Domyślał się, że była o krok od powiedzenia czegoś, co mogłoby skłonić starszą panią do wyproszenia ich z mieszkania.
– Nie. Nie pytałam jej, a ona się nie przyznała.
– Może ktoś inny kręcił się wokół niej?
– Nic nie mówiła – powtórzyła zdecydowanym głosem. – Raczej nie odwiedzali jej żadni inni mężczyźni.
– A co pani powie o kurierze, Martinie Evansie?
– A co z nim? – Staruszka niespokojnie poruszyła się na fotelu i zmrużyła oczy. Krążyła wzrokiem między milczącą od chwili Vivien a Chaysem.
– Po prostu zbieramy informacje.
Pani Broadhurst przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, co miało miejsce po raz pierwszy tego dnia. Wcześniej odpowiadała zaskakująco prędko i żwawo. Teraz jakby uciekła z niej część energii. Odchyliła głowę na przykryte brązowym kocem oparcie fotela i przymknęła powieki. Vivien spojrzała na partnera, nie kryjąc zniecierpliwienia. Jeszcze tego brakowało, żeby staruszka ucięła sobie drzemkę w połowie rozpytywania.
– Miły chłopak – bąknęła, jakby nagle przypominając sobie o ich obecności. – Nie mówi za dużo, ale nie jest gburowaty.
– To jak śledczy Woodard. – Vivien powiedziała to na tyle cicho, że nie zwróciła uwagi pani Broadhurst. Za to Chayse zerknął na nią kompletnie zbity z tropu. – Mówił cokolwiek o sobie?
– Pytałam go kiedyś, dlaczego wybrał taką pracę, to powiedział, że musi pomóc w opłacaniu rachunków.
– A jak zachowywał się w stosunku do Reginy?
– A co pani myśli, że ja znam takie szczegóły z życia sąsiadów? Musiałabym być wścibska, żeby wiedzieć takie rzeczy.
– Miałyście panie stały kontakt, może Regina coś o nim mówiła. – Chayse spróbował załagodzić sytuację. W ciągu tych kilku ostatnich dni zauważył, że wiele osób reagowało na Vivien wyjątkowo negatywnie nawet wtedy, gdy nie zadawała prowokujących pytań. Może to jej ostry ton głosu tak działał na ludzi, a może to sprawka surowego wyrazu twarzy. Gdy się uśmiechała, wyglądała jak zupełnie inna osoba.
– To samo, co ja, czyli że to miły chłopak. Prawie codziennie coś od niej odbierał i nigdy nie robił z tego powodu problemów.
– Widziała pani kiedyś, jak rozmawiają?
– Kiedyś się zdarzyło.
– Jak to wyglądało?
– Jak to jak, normalnie – burknęła nadal poirytowana, ale moment później zmarszczyła brwi i charakterystycznie zacmokała. – Faktycznie Martin przy Reginie był trochę bardziej rozmowny, ale ona bardziej go zagadywała niż ja.
– Jak się do siebie zwracali?
– Po imieniu, przecież codziennie się widzieli.
– Zauważyła pani jakiś kontakt fizyczny między nimi? – wypaliła Vivien, na co Sally Broadhurst się wyprostowała. Zabawne, że na romans Reginy reagowała tak łagodnie, a przez taką niewinną sugestię aż poczerwieniła. – Na przykład kładzenie ręki na ramieniu albo...
– No co pani wymyśla. To, że Regina miała chwilę słabości z Cathcartem, nie znaczy, że sypiała z każdym.
– Nie miałam na myśli romansu. Po prostu pytam o to, czy zauważyła pani, żeby byli w jakimkolwiek stopniu bliżej.
– Na przykład czy stawali blisko siebie, czy rozmawiali na prywatne tematy i tym podobne – Chayse pospieszył z wyjaśnieniem, ale zniesmaczony grymas nie zniknął z twarzy starszej pani.
– Nie wiem, o czym rozmawiali. To, że jestem stara, nie znaczy, że stoję pod drzwiami i podsłuchuję.
– Żadne z nas nie miało tego na myśli. Mogła pani coś usłyszeć podczas odbierania swojej paczki.
Pani Broadhurst zmierzyła wzrokiem śledczego Woodarda. Wydawał się mieć dobre intencje i nie zadawał dziwnych, podchwytliwych pytań. Przez moment starała się rozstrzygnąć, kto rządzi w tej parze. Szybko doszła do przykrego wniosku, że detektyw Clyne. Mówiła, co jej ślina przyniosła na język, a kolega musiał świecić za nią oczami. Sally pokręciła głową, dumając nad tym, jak doszło do tego, że podejrzewali kuriera, skoro mieli Cathcarta na wyciągnięcie ręki. Kogo teraz zatrudniano w tej policji, skoro nawet takiej oczywistej sprawy nie potrafili rozwiązać.
– Regina czasem pytała go o jego pracę, czy ma ciężkie paczki albo od której godziny jeździ – powiedziała po dłuższej chwili. – Nic innego nie słyszałam.
– A on ją o coś pytał?
– Raczej tylko odpowiadał. Zachowywali się normalnie. Tracicie czas, podejrzewając go.
– Sprawdzamy wszystkie tropy. Cathcartem też się zajmujemy, proszę się nie martwić – oznajmił Chayse z nadzieją, że w ten sposób trochę udobrucha staruszkę, ale ona wciąż patrzyła na nich z niechęcią. – Przypomniała sobie pani coś jeszcze, co mogłaby nam powiedzieć? Może coś więcej o romansie Reginy?
– Nic nie wiem. Mówiłam już, że mi się nie przyznała, tylko że to zauważyłam. Cathcart to łajdak i tylko tyle mam do powiedzenia na jego temat.
– To może wie pani coś o tym, jak teraz radzi sobie William Appleton.
– Radzi sobie dobrze, nawet za dobrze. Już sobie nową pannicę sprowadził. Może dlatego Regina musiała spotykać się z tym piekielnym Cathcartem – powiedziała z wyrzutem, specjalnie pierwszy raz od dawna zerkając na Vivien. Pani detektyw od razu to wykorzystała i się odezwała:
– Zna pani tę kobietę?
– Nie znam.
– Wie pani, jak się nazywa?
– Przecież mówię, że nie znam. Opalona szatynka z naszprycowanymi ustami. Tyle wiem. Z panem Williamem nie rozmawiałam, ale nie wygląda, jakby był w żałobie.
Chayse spojrzał na służbową partnerkę. Najpierw tylko wzruszyła ramionami, ale moment później ruchem głowy wskazała w stronę drzwi. On też nie miał więcej pytań. Ten krótki opis pasował do Ruby Robbins, kochanki Williama. Spodziewali się, że kobieta szybko się do niego wprowadzi. Nie po to tyle czasu przekonywała go do rozwodu, żeby teraz odpuścić sobie taką okazję.
– Dziękujemy. Bardzo nam pani pomogła.
– Ktoś musi pomóc, skoro sami nie umiecie poradzić sobie z Cathcartem – mruknęła i podniosła się z fotela, żeby odprowadzić ich do drzwi, a potem zamknąć je na klucz.
– Do widzenia, pani Broadhurst. Miłego dnia.
Staruszka odpowiedziała niezrozumiałym mruknięciem na pożegnanie śledczego, po czym zostawiła ich samych na klatce schodowej. Vivien nawet nie zerknęła w stronę partnera, tylko od razu zapukała do drzwi naprzeciwko, za którymi mieszkał William Appleton. Nic się nie wydarzyło, więc nadusiła dzwonek, a gdy nawet to nie pomogło, przeklęła pod nosem. Spróbowała jeszcze raz, ale znów bez skutku.
– Może zróbmy tak jak na początku – zaproponowała, spoglądając na Chayse'a pierwszy raz, odkąd wyszli z mieszkania pani Broadhurst. – Ja wezmę pierwsze piętro i parter, a ty to i drugie. Na koniec pójdziemy do Williama, może do tego czasu wróci do domu.
– Może być. Czyli jak każde z nas skończy, to spotkamy się tutaj?
– Tak będzie najlepiej.
Ustalili, o co dokładnie mają pytać mieszkańców budynku, po czym każde z nich poszło w swoją stronę – Vivien ruszyła schodami w dół, a Chayse przeszedł na koniec korytarza. Ostatnio takie rozpytanie zajęło im ponad dwie godziny. Oboje liczyli na to, że tym razem pójdzie chociaż trochę szybciej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top