Rozdział 16
Zegar wskazywał parę minut po ósmej wieczorem, gdy Chayse sprawdzał w telefonie, jaki adres kilka godzin wcześniej wysłała mu Vivien. Podniósł głowę i wśród rzędu podobnych budynków dostrzegł kolorowy baner z odpowiednią nazwą. Nigdy wcześniej tu nie był. Dopiero niedawno zamienił dom na przedmieściach na mieszkanie w bloku w Waszyngtonie, przez co jeszcze nie miał okazji rozejrzeć się po okolicy. Po raz pierwszy żył w miejscu, gdzie nie miał ogródka, a za oknem widział przede wszystkim dachy innych budynków. Wciąż przyzwyczajał się do tego hałasu i pośpiechu. Do korków już przywykł. Teraz były nawet mniej uciążliwe niż jeszcze przed miesiącem, gdy dojeżdżał do centrum z położonego obok Waszyngtonu Silver Spring.
Chwycił za klamkę ciężkich drzwi i pchnął je przed siebie. Od razu dotarł do niego gwar mieszających się ze sobą głosów. Przy długim barze było jednak na tyle pusto, że bez problemu dostrzegł dwie barmanki rozmawiające z kolegą z pracy. Ludzie zgromadzili się wokół kilku solidnie wyglądających stolików, ale zanim odnalazł odpowiedni, usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił głowę w drugą stronę, a wtedy jego wzrok padł na machającą Vivien. Gdy zaczął iść w jej kierunku, usiadła i wróciła do rozmowy. Mimo tego zdążył zauważyć, że wyglądała inaczej niż w pracy. Najpierw jego uwagę przykuł mocniejszy makijaż, a potem czarna sukienka sięgająca do połowy uda. Dopiero później zauważył, że oprócz niej przy stoliku siedziało już kilka osób. Rozpoznał jedynie jasnowłosego mężczyznę. Pamiętał, że policjant miał na imię Zach. To właśnie on w poniedziałek rano pilnował, by do mieszkania Reginy Appleton nie dostał się nikt nieuprawniony.
Gdy był już blisko odpowiedniego stolika, Vivien uciszyła wszystkie rozmowy i skierowała uwagę właśnie na niego. Momentalnie poczuł na sobie wzrok kilku par oczu, co w pierwszej chwili kompletnie odjęło mu mowę. Zanim zdążył wymyślić jakiś sensowny, a jednocześnie ciekawy sposób przedstawienia się, Clyne już zabierała głos.
– To właśnie Chayse. – Posłała w jego stronę szeroki uśmiech, po czym wróciła spojrzeniem do reszty towarzystwa. – Pracuje ze mną, więc wiecie, lepiej dobrze go przyjmijcie.
Zaskoczył go śmiech, który momentalnie rozległ się wśród towarzystwa. Na szczęście szybko zaraził się tą wesołością, dzięki czemu przywitał się ze wszystkimi bez skrępowania. Gdy uścisnął dłoń ostatniej osoby, zapytał, czy ktoś chce coś z baru. Zapamiętał zamówienia, po czym odszedł od stolika. Parę minut później przyniósł trzy piwa i jednego kolorowego drinka, którego nazwę słyszał pierwszy raz w życiu. Potem rozsiadł się na miejscu obok służbowej partnerki. Na tapicerowanej ławce było tak mało miejsca, że musieli stykać się ramionami, by jakoś się pomieścić.
– Zawsze jesteś taki spięty? – Vivien ściszyła głos, gdy Chayse odwrócił głowę w jej stronę.
– Nie jestem spięty. Poza tym już o to pytałaś.
– Poważnie?
– Pierwszego dnia – odpowiedział po chwili zastanowienia.
– Co za świetna pamięć – stwierdziła rozbawiona, po czym odwróciła wzrok od jego twarzy. Siedząc tak blisko niego i rozmawiając przy tym przygaszonym świetle, czuła się nieswojo, jakby robiła coś nieodpowiedniego. Chwyciła w dłoń drinka i zaczęła go sączyć przez słomkę. Miętowy smak od razu ją orzeźwił.
– Vivien mówiła, że nie jesteś stąd.
Chayse musiał się wychylić, by spojrzeć na Zacha siedzącego po drugiej stronie detektyw Clyne. Przez te kilka dni pracy na komendzie zdążył zamienić kilka słów z młodym policjantem i jak na razie nie mógł powiedzieć nic złego na jego temat. Wydawał się konkretny, a jednocześnie przyjazny.
– Nie kłamała – przyznał Woodard, jeszcze raz przelotnie zerkając na partnerkę. Ta jednak patrzyła przed siebie. – Jestem z małej miejscowości w Missouri.
– I co tam robiłeś?
– Różne rzeczy. Przez jakiś czas byłem szeryfem.
– Nic nie mówiłeś. – Vivien zmierzyła go wzrokiem, nie kryjąc zaskoczenia. Nie znała go dobrze, ale wydawał jej się zbyt spokojny i ostrożny, żeby móc sprawnie zarządzać ludźmi. Za to dla niej rozstawianie innych po kątach nie stanowiło najmniejszego problemu.
– Nie było okazji.
– Czemu zamieniłeś bycie szeryfem gdzieś w Missouri na bycie zwykłym gliną w Waszyngtonie? – zapytał policjant, którego Chayse poznał dopiero dzisiaj. Może właśnie przez to wyraz jego piegowatej twarzy wydał się Woodardowi wyjątkowo zuchwały. – To idiotyczne. Kasa też na pewno gorsza.
– Ej, bez przesady, jakim zwykłym? – oburzyła się Vivien. – Jeszcze chwila i będzie detektywem w wydziale zabójstw. To ty jesteś zwykły, Phil.
– Ja przynajmniej...
– Stwierdziłem, że to nie dla mnie – wyjaśnił krótko Chayse, przy okazji ucinając dyskusję, która mogłaby wywiązać się miedzy Vivien a niejakim Philem. Nie zamierzał wspominać, że wybrał to miasto z uwagi na związek, który ostatecznie okazał się kompletnym niewypałem. – Poza tym już wcześniej pracowałem w policji. Nie przy zabójstwach, ale pracowałem.
– Czemu akurat Waszyngton? Ani tu ładnie, ani spokojnie.
Chayse przeniósł wzrok z nieprzekonanego Phila na jasnowłosą kobietę. Zapamiętał jej imię, mimo że akurat blondynki rzadko kiedy przyciągały jego wzrok. To akcent ją wyróżniał. Abigail siedziała dokładnie naprzeciw niego, a dłońmi oplatała pustą szklankę. Jako jedyna z towarzystwa była pracownikiem cywilnym komendy, zajmowała się księgowością. Mimo półmroku Chayse był w stanie dostrzec w jej piwnych oczach kilka ciemniejszych plamek, które nadawały im wyjątkowy wygląd.
– Moja siostra tu mieszka – odparł bez zbędnego zastanawiania się. Nie kłamał, ale podał tylko jeden z kilku powodów. – Poza tym chciałem coś zmienić.
– Praca z Vivien to jak z deszczu pod rynnę – znów odezwał się Phil.
– Co, proszę?
Woodard jeszcze nie znał służbowej partnerki na tyle, by potrafić określić, czy jej irytacja była autentyczna, czy specjalnie wyolbrzymiona. Śmiech reszty też niewiele wyjaśnił, ale przynajmniej go rozbawił. Teraz mógł w pełni zobaczyć, jak bardzo Vivien lubiła być w centrum uwagi. Nawet go to ucieszyło, bo chociaż na moment odciągnęło uwagę od niego.
Z każdą kolejną minutą Chayse coraz swobodniej zabierał głos. Poruszane tematy zmieniały się błyskawicznie, przez co połowa grupy często rozmawiała o czymś zupełnie innym niż pozostali. Najgłośniejszy był Phil, przez co ignorowanie go było wyjątkowo trudne. Jako jedyny powoli zaczynał bełkotać.
Po wypiciu drugiego piwa Chayse zapytał, czy ktoś pali, a minutę później był już przed budynkiem właśnie z oficerem Philem Richardsonem. Zatrzymali się kilka kroków od drzwi, przy betonowym koszu na śmieci. Woodard jako pierwszy wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów, więc zaproponował jednego nowemu koledze. Phil w zamian wyciągnął zapalniczkę. Chwilę później każdy z nich rozkoszował się drażniącym gardło dymem.
– I jak? – Jako pierwszy odezwał się Phil.
– Hm?
– Jak ci się ekipa podoba?
Chayse zaciągnął się jeszcze raz, zanim zdecydował się odpowiedzieć, bo akurat Phil najmniej przypadł mu do gustu. Strzepnął popiół i zawiesił spojrzenie na trochę wyższym od siebie mężczyźnie. Mimo że jego brązowe włosy były dość krótko ścięte, i tak targały nimi podmuchy letniego wiatru. Przez to, że zmierzch zapadł jakieś pół godziny wcześniej, a Phil stał zwrócony plecami do ulicznej latarni, Chayse nie był w stanie rozszyfrować wyrazu jego twarzy. Odwrócił wzrok, gdy nieopodal usłyszał stukot obcasów.
– Na razie spoko – odparł beznamiętnie, przyglądając się, jak smukła kobieta wsiada do samochodu, który przed chwilą gnał po ulicy.
– Normalnie jest jeszcze Tyler, ale żona go nie wypuściła. Cholerny pantofel.
– Tyler?
– Jeżdżę z nim – wyjaśnił zdawkowo. – Nawet on ze mną. Ja prowadzę.
– Często tak wychodzicie? – Chayse nie chciał ciągnąć tematu niejakiego Tylera. Ani trochę go nie interesował.
– Różnie. Dla mnie za rzadko.
– Czyli?
– Nie wiem, nie liczę. Jakoś raz w tygodniu – dodał po tym, jak znów wypuścił z ust trochę dymu. – Żona Tylera się spina, bo mają małe dziecko. Potem ten dupek odbija to sobie na mnie.
– Przekichane.
– No.
Chayse zaciągał się raz za razem, żeby jak najszybciej skończyć palić. Nie miał ochoty wysłuchiwać skarg Phila na kogoś, kogo nie znał, a najwidoczniej właśnie na to się zbierało. Przyszedł tu tylko dlatego, że nie miał nic lepszego do roboty. Co prawda chciał poznać nowych ludzi, ale nie takich jak Phil. Ten już od wejścia działał mu na nerwy. Przypominał mu jednego znajomego z rodzinnej miejscowości, o którym Chayse wolałby nie pamiętać.
– A jak z gwiazdą wydziału? – Tym razem Phil brzmiał na o wiele bardziej zainteresowanego niż podczas zadawania pierwszego pytania.
– Vivien?
– No raczej. Widziałeś jakąś inną?
– Mało kogo znam – odparł całkowicie szczerze. Przy okazji spróbował wymigać się od rozwijania tego tematu.
Phil się roześmiał i rozgniótł niedopałek o krawędź kosza na śmieci. Wyrzucił papierosa, a potem sięgnął do kieszeni kurtki po paczkę, by wyjąć jeszcze jednego. Od razu włożył go do ust i zapalił. Wyciągnął paczkę w kierunku Chayse'a, który po chwili zastanowienia przyjął propozycję.
– To jak? – podjął znów Phil, zerkając na nieco niższego od niego Woodarda.
– Okej. Nie narzekam.
– Przecież jej nie powiem, możesz sobie ulżyć.
– Wszyscy myślicie, że źle się z nią pracuje? – zapytał znacznie bardziej ożywiony. Mocno ścisnął papierosa między palcami.
– Nie, czemu?
Nie był w stanie powstrzymać poirytowanego prychnięcia, które kazało mu odwrócić głowę w bok. Wbił wzrok w ruchliwą ulicę. Światła przejeżdżających samochodów szybko sprawiły, że zaczęło mu się mienić przed oczami. Nagle poczuł, jakby wypił znacznie więcej niż dwa piwa. Zmrużył powieki i na chwilę wstrzymał oddech. Potem usłyszał pstryknięcie palcami, które rozległo się znacznie za blisko jego twarzy. Jeszcze zanim otworzył oczy, usłyszał głupkowaty śmiech Phila.
– Bo stale ktoś się dziwi, że według mnie jest okej – rzucił Chayse, gdy ten drugi już ucichł.
– Nie chodzi o pracę.
– To o co?
– O to, że jest łatwa, i nawet się z tym nie kryje – odparł tonem, który idealnie zastępował wzruszenie ramionami.
– Sam powiedziałeś, że w pracy jest dobra. – Chayse'a coraz bardziej irytowała ta wymiana zdań. Zazwyczaj nie był taki drażliwy, ale tego dnia wszystko działało mu na nerwy. – Nie obchodzi mnie, co robi w wolnym czasie. Może spotykać się nawet z połową miasta, ale skoro pracuje dobrze, to jest mi to obojętne.
– Może już coś było, co?
– Praca to praca. Życie prywatne to...
– Jaki profesjonalista się znalazł. Pewnie jeszcze się wokół ciebie nie zakręciła i dlatego tak gadasz – wypalił Phil, którego te tłumaczenia w ogóle nie przekonały.
– A wokół ciebie kiedyś się zakręciła?
– Wie, że nie ma czego u mnie szukać.
Chayse jedynie prychnął i upuścił niedopałek na chodnik. Zdeptał go, a potem wyrzucił do kosza na śmieci. Bez słowa wrócił do budynku, zostawiając za drzwiami Phila. Od początku nie przypadł mu do gustu, ale teraz był już pewien, że nie polubi nowego znajomego. Chayse sam zauważył, że Vivien miała bogate życie towarzyskie, ale akurat to było dla niego najmniej istotne. Ważniejsze było to, że jak na razie się dogadywali, a ona brała jego pomysły pod uwagę. Niczego więcej nie potrzebował.
Postawił kilka kroków w stronę stolika, ale wtedy dostrzegł siedzące przy barze Vivien i Abigail. Gdy służbowa partnerka również go zauważyła, do razu zawołała, by do nich podszedł. Przystanął obok nich, ale wtedy Vivien zeszła z hokera i zabrała kolorowego drinka z pochlapanego blatu.
– Pogadajcie sobie, a ja idę do reszty – oznajmiła, jak gdyby nigdy nic.
Chayse zaskoczony odprowadził ją wzrokiem i dopiero potem odwrócił się w stronę pozostawionej przy barze Abigail. Gdy zauważył opuszczone kąciki jej błyszczących od pomadki ust i wbite w podłogę spojrzenie, od razu zrobiło mu się głupio, że zareagował akurat w taki sposób. Kompletnie nie spodziewał się czegoś takiego. Z wymuszonym uśmiechem zajął miejsce, które moment wcześniej zwolniła Vivien. Barman akurat wycierał blat obok niego, dlatego przy okazji zamówił jeszcze jedno piwo.
– Jesteś stąd? – zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy.
– Nie, z Nashville – odpowiedziała między kolejnymi łykami drinka. Jej szklanka opróżniała się w błyskawicznym tempie.
– To wyjaśnia akcent.
– Pewnie tak.
Obejrzał się przez ramię, ponieważ w barze nagle zrobiło się o wiele głośniej. Od razu dostrzegł grupkę mężczyzn tłoczących się przy wejściu do budynku. Roześmiani chwiejnie przemieszczali się w stronę jedynego pustego stolika. Byli pijani, ale nie wyglądali na agresywnych. Wrócił spojrzeniem do Abigail i tym razem natychmiast natrafił na jej wzrok.
– Zawsze spotykacie się w takim składzie?
– Czasem jest nas więcej.
Chayse pokiwał głową. Czekał, aż kobieta sama powie coś więcej na ten temat albo zada mu jakieś pytanie, jednak ta wyraźnie zamierzała milczeć. Gdy znów nawiązali kontakt wzrokowy, posłał w jej stronę pokrzepiający uśmiech, ale nawet to nie skłoniło jej do mówienia. Podniósł do ust pełen kufel, dając sobie więcej czasu na zastanowienie się, co dalej. Rozmawianie z kobietami zazwyczaj przychodziło mu z łatwością, ale tego wieczoru nie miał ochoty na żadne flirty, szczególnie takie ustawione, jak ten. W tej chwili najbardziej ciekawiło go, czy Vivien to zaplanowała, czy wszystko wydarzyło się przez przypadek.
– W ogóle jak to się stało, że z nimi wychodzisz? Jesteś księgową, raczej nie widzisz ich tak często jak...
– Mijamy się czasem na korytarzu – wcięła mu się w słowo. Jeszcze zanim zaczął wyjaśniać, wiedziała, co miał na myśli. Często ją o to pytano. – Spotykałam się kiedyś z Philem, dlatego zaczęłam z nimi wychodzić.
Chayse uniósł brwi i spojrzał w stronę stolika, przy którym siedziała reszta ich znajomych. Dostrzegł piegowatą twarz mężczyzny, z którym kilkanaście minut wcześniej rozmawiał przed barem. Phil błyskawicznie opróżniał kolejny kufel, który później z hukiem odstawił na czarny blat. Woodard nawet z tej odległości był w stanie zgadnąć, że policjant ścigał się z siedzącym obok Vivien Zachem, a na dodatek wygrał tę rywalizację.
– To trwało chwilę – dodała, czym znów ściągnęła na siebie jego uwagę. Wyprostowała się, by oderwać plecy od twardego i zbyt niskiego oparcia hokera. Brzmiała nieco pewniej niż przed chwilą, ale wciąż była spięta. Jeżeli nie zaciskała dłoni wokół szklanki, to obracała złotą bransoletkę wokół nadgarstka. Musiała mieć mocną głowę, skoro po takiej ilości alkoholu nadal nie była w stanie się rozluźnić. – Wyszłam z nimi kilka razy, gdy byliśmy razem, a potem nic się nie zmieniło.
– No to dobrze, że się dogadujecie – odparł dopiero po chwili. Przez dzisiejsze spotkanie miał wrażenie, że na tej komendzie każdy umawia się z każdym. – Wracamy do reszty?
– Okej.
Udał, że nie słyszy rozczarowania w jej głosie. Poczekał, aż Abigail go wyminie, po czym ruszył za nią w stronę stolika. W tym samym czasie Vivien zaczęła zmierzać w stronę baru. Dopiero gdy zaczepił ją z prośbą, by pogadali chwilę na osobności, zdał sobie sprawę z tego, jak to mogło wyglądać z boku, szczególnie dla jego nowej koleżanki. Trudno. Już zbyt wiele razy robił coś, by przypodobać się innym. Za każdym razem kończyło się to dla niego beznadziejnie.
Zatrzymał się z Vivien przy barze, ponieważ ta chciała zamówić kolejnego drinka. Nachylił się nieznacznie w jej stronę, by móc ściszyć głos. Nie chciał, żeby ktoś ich usłyszał. Mimo że wcześniej opowiadała, o czym rozmawiali przy stoliku, teraz całkowicie zamilkła. Zdawało mu się, że nawet wstrzymała oddech, ale nie rozumiał dlaczego.
– Próbujesz mnie swatać? – zapytał, wykonując nieznaczny ruch głową w stronę stolika, który znajdował się gdzieś daleko za jego plecami.
Vivien wyraźnie odetchnęła z ulgą. Napięcie od razu zniknęło z jej twarzy na rzecz szerokiego uśmiechu. Dopiero wtedy Chayse zorientował się, że cały ten czas patrzył na jej usta, zamiast w oczy. Natychmiast się zreflektował. W jej wzroku było jednak coś na tyle intensywnego, że szybko musiał spojrzeć w inną stronę. Vivien w tym czasie zapłaciła za drinka, który wylądował w jej ręce. Wyglądał zupełnie inaczej niż poprzedni, który na dodatek różnił się od tego przed nim.
– Nie. – Tą odpowiedzią skutecznie ściągnęła na siebie jego uwagę. – Po prostu pomagam ci w podrywie.
– Nie chcę spotykać się z nikim z pracy – oznajmił najbardziej stanowczo, jak w tej chwili potrafił.
Tym razem to Vivien lekko nachyliła się w jego stronę. Tym razem to ona dopiero po chwili podniosła wzrok, by odnaleźć jego oczy. Patrzyła na niego spod długich rzęs. Nie znał jej dobrze, ale zauważył, że coś w wyrazie jej twarzy się zmieniło. Jej uśmiech stał się o wiele bardziej subtelny. Jeszcze zanim się odezwała, wiedział, co usłyszy. Jasno poinformował go o tym delikatny dreszcz, który przebiegł mu po plecach.
– A kto mówił coś o spotykaniu się? – zapytała na tyle cicho, że tylko on był w stanie ją usłyszeć.
– Nie wkręcaj mnie więcej w takie coś.
– O co ci chodzi? – Vivien niezwykle szybko wróciła do swojego standardowego tonu. Cofnęła się o krok i upiła łyk ze szklanki, ale Chayse i tak nie odpowiedział. – Przecież Abby jest miła i ładna.
– To sama się z nią umów – warknął niespodziewanie nawet dla samego siebie. – Chyba że już to zrobiłaś.
Doszczętnie zmazał oznaki wesołości z jej twarzy. Otworzyła usta, jednak, zamiast odpowiedzieć, tylko odwróciła głowę w bok. Wypuściła powietrze z płuc i wzięła głęboki oddech, ale nic to nie dało. Nadal była wyraźnie zirytowana i nawet warstwa podkładu nie była w stanie tego zatuszować.
– Nie.
Musiała porządnie ugryźć się w język, żeby go nie zbluzgać. Gdyby wypiła jednego drinka więcej, już nie byłaby w stanie tego zrobić. Gdy ruszyła się z miejsca, Chayse chciał złapać ją za nadgarstek, ale doskonale wiedziała, kiedy cofnąć rękę. Mimo tego zatrzymała się jeszcze na moment.
– Vivien...
– Mam się nie wtrącać – przerwała mu tym samym ostrym tonem, który pojawił się u niej przed momentem. – Zrozumiałam.
– Chyba nie zamierzasz się teraz obrażać.
– Zamierzam. I właśnie to robię.
Przewrócił oczami, gdy po prostu go wyminęła. Przez chwilę patrzył na do połowy pełen kufel, który trzymał w dłoni, a potem odstawił go na bar. Tutaj kończył się dla niego wieczór. Wolnym krokiem podszedł do stolika i pożegnał się z nowymi znajomymi. Nie dał się namówić na wypicie jeszcze jednej kolejki. Bez zbędnego tłumaczenia się oznajmił, że może następnym razem, po czym ruszył do wyjścia. Po drodze upewnił się, że ma w kieszeni portfel, klucze i telefon.
Zamknął drzwi, odcinając się od gwaru niezrozumiałych głosów, które przez ostatnie trzy godziny mieszały się z jego myślami. Teraz zastąpił je dźwięk sunących po drodze samochodów. Przystanął na chwilę, by wtłoczyć w płuca trochę świeżego powietrza. Temperatura na zewnątrz była znacznie niższa niż w ciągu dnia, ale nadal przyjemna. Idealna na spacer. Od mieszkania dzieliło go tylko kilkanaście minut marszu, dlatego postanowił wrócić na piechotę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top