Epilog

W tym roku listopad w Culver City nie zachęcał turystów do zwiedzania tego małego, aczkolwiek urokliwego miasteczka słynącego z bogatej historii kinematografii i pysznej kawy. To popołudnie pozornie wyglądało jak setki innych listopadowych popołudni. Było dość wietrznie i mroźnie, a na dodatek ciągle padał deszcz. Większość ludzi przesiadywało w swoich małych domkach na idealnych osiedlach, a nawet psy nie miały ochoty na spacery i nie ujadały tak głośno, jak zazwyczaj. W Culver City zapanował spokój, choć czy było to nadzwyczajne zjawisko? Każdy wiedział, że to malutkie miasteczko położone ponad dwadzieścia kilometrów od Los Angeles było definicją nudy. Na pustych ulicach można spotkać było jedynie uczniów wracających ze szkół oraz wymęczonych dorosłych, którzy marzyli tylko o tym, aby dowlec się do swoich łóżek po ciężkim dniu pracy.

Jednak ten dzień był wyjątkowy z innego powodu. Właśnie tego dnia do Culver City zawitała osoba, która odwiedzała to miasteczko tylko raz w roku. Nigdy nie zostawała tam na dłużej, niż godzinę, zawsze była tylko przejazdem, a mimo wszystko widziała w tym mieście dużo więcej, niż widzieli jego mieszkańcy. I jak co roku odwiedzała tylko jedno miejsce.

Wysoki, szczupły mężczyzna w długim, czarnym płaszczu stał na pobliskim cmentarzu, wpatrując się w dwa nagrobki przed sobą. Płynnym ruchem ściągnął kapelusz ze swojej głowy, ukazując siwe już włosy. Mimo swojego dojrzałego wieku wyglądał bardzo dobrze, miał kwadratową szczękę, szlachetne rysy twarzy i bardzo ciemne oczy. Mężczyzna przeżegnał się, a następnie jego skupiony wzrok spoczął na wielu wieńcach, które spoczywały na dwóch identycznych marmurowych płytach. Co roku zastanawiał się, kto przynosił te wszystkie kwiaty. Było ich tak wiele...

– Dzień dobry! – nagle do jego uszu dotarł wesoły, nieco ochrypły głos.

Mężczyzna w płaszczu zerknął na niższego od siebie staruszka, który musiał być już grubo po siedemdziesiątce. Był nieco przygarbiony, ale prezentował się bardzo elegancko w czarnym garniturze i wypastowanych butach. W dłoni trzymał drewnianą, misternie rzeźbioną laskę, o którą się podpierał. Na głowie miał elegancki kapelusz, spod którego wystawało kilka białych, rzadkich kosmyków. Pomimo wielu zmarszczek na twarzy, jego zielone oczy odejmowały mu ładnych paru lat przez to, jak bardzo wesoło świeciły.

– Dzień dobry – odparł młodszy z mężczyzn z lekką rezerwą.

– Bardzo przepraszam, że zawracam panu głowę, ale rzadko w taką pogodę mogę spotkać tutaj kogokolwiek. Większość woli przyjeżdżać tu, gdy jest słonecznie. Podobno jest wtedy dużo milej – zaśmiał się mężczyzna i niezrażony nieprzyjemną miną mężczyzny, stanął bliżej niego.

– Cóż, dla mnie to specjalny dzień – odpowiedział ten w płaszczu, siląc się na grzeczność. W końcu miał do czynienia ze sporo starszym od siebie człowiekiem, który wydawał się być już lekko niedołężny.

– A cóż jest takiego niezwykłego w tym pochmurnym dniu? – zapytał staruszek, opierając się obiema dłońmi o laskę. – Pełno kałuż i wciąż wieje wiatr. Aż muszę przetrzymywać kapelusik, aby mi nie spadł! – zaśmiał się, na co drugi mężczyzna tylko zacisnął usta w wąską linię.

– To dzień urodzin mojego brata – odparł mężczyzna i wskazał palcem na nagrobek.

Staruszek uniósł brwi w zaskoczeniu i zmrużył powieki. Nie widział zbyt dobrze bez swoich okularów, ale potrafił jeszcze odczytać pobłyskujące na złoto litery, które odznaczały się na białym marmurze.

NATHANIEL GABRIEL SHEY

ODDANY SYN, BRAT, PRZYJACIEL I NARZECZONY. NIEZAPOMNIANY

15.11.1996 – 13.01.2022

– To twój brat? – dopytywał staruszek, nie przejmując się tym, że mógł być nietaktowny. – Och, przecież to było tak wiele lat temu!

– Tak, dziś kończyłby siedemdziesiąt cztery lata – westchnął młodszy mężczyzna, uśmiechając się blado pod nosem. – Ja jestem od niego o czternaście lat młodszy. Nie pochodzę stąd, mieszkam w Kanadzie, ale przyjeżdżam tutaj co roku w jego urodziny. Wolę to, niż przyjeżdżanie w rocznicę śmierci – mężczyzna uśmiechnął się ponuro. Po chwili pokręcił głową. – Pan wybacz, ale nawet się nie przedstawiłem. Charlie Shey, bardzo mi miło.

Mężczyzna wystawił dłoń w stronę staruszka, ale ten tylko zerknął na nią, a następnie całkowicie zignorował.

– Och, to bardzo miły gest – odparł staruszek. – Byliście ze sobą blisko?

– Niestety nie – odparł z namacalnym smutkiem w głosie. – Nasi rodzice zmarli, więc wychowywali mnie dziadkowie. On mieszkał tutaj i tak naprawdę wcale go nie pamiętam. Jedynie z opowieści i ze zdjęć. Mieliśmy się spotkać w tym samym roku, w którym zginął, ale niestety był ofiarą wypadku samochodowego i nie zdążyliśmy.

– Wypadek samochodowy? – dopytywał staruszek. – Och, to straszne!

– Niestety to jakieś rodzinne fatum. Moja siostra też straciła życie w podobny sposób – powiedział z nieukrywanym żalem. – Prócz dziadków nie pamiętam nikogo ze swojej rodziny. Powiedzieli mi, że moja siostra zginęła po zderzeniu z ciężarówką. Niestety, mój brat był bardziej pechowy. Jechał ulicą, gdy nagle zapalił się jego samochód i niestety nie zdążyli go odratować.

– Och, tak strasznie mi przykro! – powiedział staruszek i ułożył dłoń na swojej klatce piersiowej. – Bardzo żałuję, że nie mieliście możliwości spotkania. To pewnie jest dla ciebie bolesne.

– W sumie, gdy o tym myślę, czuję trochę ulgę – odpowiedział szczerze. Młodszy z mężczyzn nie miał pojęcia, dlaczego spowiadał się przed całkowicie obcą mu osobą, ale czuł dziwną energię bijącą od staruszka. Jak gdyby mógł mu zaufać. – Wydaje mi się, że bolałoby bardziej, gdybym się z nim widywał, bo miałbym wspomnienia. A tak naprawdę nawet go nie znałem. Był mi całkowicie obcy. Jestem wdzięczny, że tak to się stało.

– Nie tęsknisz? – dopytywał staruszek. Mężczyzna wzruszył ramionami, zaciskając palce na swoim kapeluszu.

– Nie mam za czym. Jak przez mgłę pamiętam tylko pojedyncze rozmowy telefoniczne... miał bardzo ładny głos – zaśmiał się cicho i pokręcił głową. – Ale mam swoją rodzinę. Mam kochającą żonę i trójkę dzieci. Niedługo będę miał również wnuki. Jestem szczęśliwy.

Słysząc te słowa, staruszek uśmiechnął się delikatnie i nad wyraz ciepło.

– Cieszę się – odparł i cicho zakasłał, a kiedy się uspokoił, znów nawiązali kontakt wzrokowy. – Byłeś na pogrzebie?

– Nie – pokręcił głową. – Byłem za mały. Ale od dziadków słyszałem, że ich przyjaciele wyprawili im przepiękny pogrzeb. Był bardzo kameralny, ale podobno taki do nich pasował. Lubili swoją prywatność.

– Przepraszam pana, ale jacy oni? – zapytał zdezorientowany staruszek.

– Ależ bardzo przepraszam, nie wytłumaczyłem dokładniej – szybko zreflektował się Charlie. – Mój brat miał narzeczoną – po tych słowach wskazał na drugi grób, który znajdował się tuż obok tego pierwszego. Był równie pięknie przystrojony żywymi kwiatami. – Jechał z nią wtedy. Jej też nie zdążyli uratować.

Staruszek znów wytężył wzrok, aby przeczytać napis.

VICTORIA JOSELINE CLARK

ODDANA CÓRKA, SIOSTRA, PRZYJACIÓŁKA I NARZECZONA. NIEZAPOMNIANA

12.01.1999 – 13.01.2022

– Och, jaka tragedia. Zmarła dzień po swoich dwudziestych trzecich urodzinach – westchnął smutno staruszek, na co młodszy mężczyzna pokiwał głową.

– Podobno bardzo się kochali. Mieli oddanych przyjaciół, więc pogrzeb przebiegł kameralnie. Jestem im za to wdzięczny, choć nigdy ich nie poznałem.

– Nie poznałeś przyjaciół swojego brata? – dopytywał.

– Nie, bardzo mało wiem o jego życiu. Ale chyba tak jest lepiej. Minęło w końcu prawie pięćdziesiąt lat. To już historia – wzruszył ramionami.

Staruszek również się z nim zgodził.

– Ma pan rację, pół wieku to kawał czasu.

Oboje postali tak jeszcze kilka minut w całkowitej ciszy, obserwując dwa nagrobki, aż w końcu Charlie westchnął.

– Będę się zbierać. Rodzina na mnie czeka – mężczyzna skłonił się staruszkowi i zarzucił na głowę swój kapelusz. – Bardzo miło się z panem rozmawiało.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł.

Charlie Shey ostatni raz zerknął na dwa nagrobki, a następnie skierował się w stronę wyjścia z parkingu. Przyjeżdżał tam regularnie od czterdziestu lat, ale dalej czuł nieprzyjemny uścisk w żołądku. Wiedział, że jego brat odszedł prawie pięć dekad temu, jednak wciąż nosił w sobie dziwną pustkę. Chciałby go poznać. Z opowieści dziadków wynikało, że był naprawdę interesującym człowiekiem. Żałował, że nie miał okazji go poznać.

Staruszek za to wciąż stał na swoim miejscu, wpatrując się w dwa nagrobki. Nie zdziwił się, gdy po kilku minutach miejsce Charliego zajęła inna osoba. Nie musiał nawet na nią patrzeć, aby wiedzieć, kim była. Wyczuwał ją z kilometra.

– Wiedziałem, że tu przyjdziesz – mruknął staruszek, wyginając kącik ust.

Kobieta stojąca obok niego wydawała się równie elegancka, co on. Jej prawie białe włosy kaskadami opadały na jej lekko przygarbione ramiona. Również miała ze sobą laskę, o którą się podpierała, ponieważ kobieta miała już swoje lata. Czarna sukienka zakrywała jej szczupłe ciało, a wielki kapelusz z koronką jej twarz.

– Niby skąd? – zapytała chrapliwym tonem.

– Dziś są jego urodziny – odpowiedział, wskazując laską na nagrobek. – Zjawiasz się tutaj każdego piętnastego listopada.

– Cóż za wnikliwa analiza, Cameronie – prychnęła kobieta, po czym zerknęła na niego kątem oka.

– Dziękuję za komplement, Darcy.

Starsza kobieta, która również była już po siedemdziesiątce, uniosła głowę. Stare blizny, których nabawiła się jeszcze w młodości, wciąż odznaczały się na połowie jej twarzy. Pomimo sędziwego wieku, nie posiadała zbyt wielu zmarszczek. Była to pewnie zasługa wielu drogich kremów, których używała. Nadal lubiła być elegancka i zadbana, choć z kolejnymi upływającymi latami uroda przemijała, czego wiernie się wypierała.

– Dlaczego nigdy ich nie usunęłaś? – zapytał nagle mężczyzna, obserwując jej blizny.

Kobieta przewróciła oczami. Nie lubiła, gdy ktoś za długo przyglądał się jej twarzy. Nawet, jeśli miał być to jej brat.

– Może je polubiłam, co? – warknęła, znów opuszczając głowę.

– Oboje wiemy, że rodzina Emiliano chciała zapłacić za zabieg, ale nie zgodziłaś się – mruknął, przyglądając się swoim zadbanym paznokciom. – I chyba znam odpowiedź na to pytanie.

– W takim razie oświeć mnie, mój bracie – zakpiła, naciągając na dłoń skórzaną rękawiczkę.

– Od lat wyżerają cię wyrzuty sumienia, więc sama siebie karzesz. Dlatego nigdy się ich nie pozbyłaś.

Darcy Wilson przewróciła oczami. Nigdy nie była fanką swojego brata. Może to dlatego od lat nie utrzymywali kontaktu. Cóż, zapewne w skład tego wchodziło jeszcze kilka innych czynników. Jednak najbardziej nie lubiła w nim tej jego jednej cechy. Cholernej spostrzegawczości.

– Nie posiadam czegoś takiego, jak wyrzuty sumienia – mruknęła z wrodzoną nonszalancją.

Cameron zaśmiał się perliście.

– Mam siedemdziesiąt cztery lata – pokręcił z rozbawieniem głową. – Takie rzeczy mogłaś wciskać piętnastoletniemu mnie. Oboje dobrze wiemy, że czujesz się winna tej sytuacji, bo gdybyś pozwoliła powiedzieć Victorii wcześniej o Giselle, to być może to wszystko nie miałoby miejsca – westchnął. – Ale minęło już zbyt wiele czasu, aby wyciągać sobie brudy z przeszłości. Nikt nie jest o to zły. Może kiedyś byliśmy, ale minęło pięćdziesiąt lat, Darcy

– Gadasz głupoty – fuknęła kobieta, a następnie nasunęła na nos przeciwsłoneczne okulary. – Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Nate był dla mnie ważny. Dlatego postanowiłam zajrzeć tu w jego urodziny. Koniec historii. Nie dopowiadaj sobie reszty.

– Skoro tak uważasz... – zaśmiał się starzec.

Już dawno przeszła mu złość na swoją siostrę. Kiedyś, gdy był młody i gniewny, jeszcze mu na tym zależało. Ale miał już swoje lata i nie chciał się kłócić. Żałował tylko, że nie utrzymywali ze sobą stałego kontaktu. Jedynym miejscem, gdzie się spotykali, był cmentarz. Darcy, podobnie jak Charlie, raz w roku odwiedzali to miejsce. Ale Darcy wolała uciekać. Robiła to całe życie. Gnała przed siebie nie patrząc wstecz. Ludzie od zawsze byli jedynie marionetkami w jej rękach. Nie miała rodziny, ani prawdziwych przyjaciół. Gdy uroda minęła, tak naprawdę niewiele jej pozostało. Cameron nawet jej współczuł. Całe swoje życie przeżyła sama.

Cameron tego również nie miał jej za złe. To było jej życie i ona o tym decydowała. Przekonał się o tym już lata temu. Nic nie definiowało człowieka tak, jak jego wybory. Dlatego nienawidził narzucać innym swoich racji. Cała jego rodzina wzięła się od podejmowanych przez niego decyzji. Kiedyś miał z tym ogromny problem. Zrozumieć, dlaczego ktoś postąpił w ten a nie w inny sposób. Z czasem zrozumiał. Oni wszyscy zrozumieli.

– No cóż, będę się zbierać – westchnęła. – Czas na mnie.

– Gdzie tym razem? – zapytał szczerze zaciekawiony.

Darcy wzruszyła ramionami i wygięła pełne usta w uśmiechu.

– Gdzie powieje wiatr.

Z tymi słowami odwróciła się, a następnie podążyła tą samą drogą, co Charlie. Cameron przez chwilę obserwował jej plecy, aż w końcu całkowicie zniknęła mu z widoku. Cieszył się, że upolował dwie pieczenie na jednym ogniu. Swoją siostrę spotykał na cmentarzu średnio co trzy lata, ale był to pierwszy raz, gdy udało mu się porozmawiać z młodszym bratem Nathaniela. Był do niego tak niesamowicie podobny!

Cameron westchnął i zerknął na nagrobek.

– Możesz być z niego dumny – mruknął, mając na myśli młodszego Sheya. Doskonale wiedział, jak bardzo go kochał. – Wyrósł na porządnego człowieka. Wiem, że pewnie sporo mu w tym pomogłeś... – westchnął, a następnie przewrócił oczami i zerknął na drugą płytę. – Tak, wiem, że ty też maczałaś w tym swoje palce. Wszyscy wiemy, że zawsze my pomagasz. Jako jedyna byłaś w stanie go okiełznać, Clark. Dlatego dziś będziemy świętować wasze zdrowie.

Cameron krótko się zaśmiał, a następne przytrzymał swój kapelusz, gdy powiał większy wiatr.

– Kochanie?

Starzec odwrócił się, słysząc znajomy głos obok siebie. Uśmiech rozświetlił jego twarz, gdy dostrzegł swojego męża ubranego w garnitur w kolorze wściekłej żółci. Prezentował się naprawdę zabawnie. Może miał już siedemdziesiąt jeden lat, ale jego licealny styl wciąż się go trzymał. Cameronowi nigdy to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, uwielbiał, gdy na różnych uroczystościach pojawiali się razem, wyglądając przy tym tak skrajnie różnie. On zazwyczaj w czarnych płaszczach i golfach, a jego ukochany Chris Wilson w tych swoich zwiewnych, kolorowych falbankach.

– Chodź już, bo się spóźnimy – poganiał go. – Jak tak dłużej będziesz stał, to się przeziębisz. Jasmine nas zabije, jak nie będziemy na czas.

Cameron zaśmiał się głośno. Czasami zastanawiał się, jak wytrzymał z tym marudą prawie pięćdziesiąt lat. Zaraz jednak szybko sobie przypominał, co było tego powodem. Na świecie nie istniała druga osoba, którą kochałby tak mocno, jak jego. No chyba że w grę wchodziły ich trzy córki i ośmioro wnucząt.

– Już idę, idę – westchnął i powolnym krokiem podszedł bliżej niego.

Christopher od razu złapał go pod ramię, a następnie posłał mu piękny uśmiech. Może jego twarz się zmieniła, stała się zmarszczona i obwisła, a na jego głowie nie było już tylu gęstych loczków, ale uśmiech Chrisa Wilsona (wcześniej Adamsa) pozostawał taki sam.

– Założę się, że w tym roku wygram konkurs na najlepszą lasagne! Wiem, że wyszła przepyszna – ekscytował się mężczyzna, gdy raźnym krokiem dreptali w stronę wyjścia.

– Oczywiście, kochanie.

***

Theodor Clark siedział w swoim ulubionym miejscu w całym domu. Jego prywatny gabinet na piętrze był jego magicznym zakamarkiem, do którego mógł się schować, gdy chciał odpocząć. W jego dłoniach znajdował się kubek gorącej czekolady. Uśmiechnął się sam do siebie i upił łyk. Była przepyszna. Jego żona od zawsze miała dwie lewe ręce do gotowania, toteż to on zajmował się wyżywieniem ich rodziny, ale gorącą czekoladę robiła najlepszą na świecie. Założył ręce na piersi i oparł się tyłem o blat biurka.

W tym samym czasie po korytarzu biegła uśmiechnięta od ucha do ucha Veronica. Piętnasty listopada był zdecydowanie ulubionym dniem siedemnastolatki w całym roku, ponieważ odbywał się wtedy rodzinny, coroczny konkurs na najlepszą lasagne. Opychała się pysznościami, które najczęściej przygotowywały jej ciotki, chociaż i tak najbardziej lubiła tę, którą robił jej dziadek (jej babcia była straszną lebiegą w kuchni). Wiedziała, że zbliżała się godzina, na którą mieli przyjść pierwsi goście, a chciała pomóc jeszcze swojej mamie w udekorowaniu babeczek.

Jednak gdy dziewczyna przechodziła obok gabinetu swojego ojca, przystanęła w miejscu. Dostrzegła go wpatrującego się niezidentyfikowanym wzrokiem w ścianę. Zmarszczyła brwi i zdecydowała się wejść do środka.

– Halo, halo dziadku, zaraz przychodzą goście z pysznościami! – zawołała radośnie, wyrzucając ręce w powietrzu.

Theodor wyrwał się z letargu i spojrzał na swoją wnuczkę. Uśmiech samoistnie wykwitł na jego twarzy. Każdy wiedział, że Veronica była jego ulubienicą. Kochał swoich pozostałych czterech wnuków, ale to najstarsza Veronica była jego oczkiem w głowie. Sam Theo wiedział dlaczego. Te długie, brązowe włosy, zielone oczy i wachlarze gęstych rzęs.

Veronica była małą kopią Victorii Clark.

– Zakładamy się znowu o to, która lasagne będzie najgorsza? – zapytała cwanie i wykrzywiła twarz w teatralnym zastanowieniu. Od małego miała pociąg do dramaturgii. Uwielbiała być w centrum uwagi. – Ja obstawiam, że cioci Ashley. Wujek Matt co roku chce mi wmówić, że robią ją własnoręcznie, ale jestem pewna, że kupują gotową – zaśmiała się.

Theodor odstawił kubek na blat biurka i podrapał się po siwej brodzie.

– A ja za to uważam, że to ciocia Amanda zrobi najgorszą – bawił się wraz z nią. Po jego słowach, Veronica przewróciła oczami.

– Najstarsza córka cioci Mii i wujka Luke'a? No coś ty! – machnęła ręką. – Ona genialnie gotuje. Pewnie ma to po cioci Mii.

– Jedyne, co wychodzi cioci Mii to naleśniki – drwił w najlepsze Theodor, a następnie znów spojrzał na ścianę przed sobą.

Veronica podążyła za jego wzrokiem i już rozumiała, co robił jej ukochany dziadek.

– Była piękna – wyznała szczerze Veronica, obserwując sporych rozmiarów portret swojej nieżyjącej już ciotki – Victorii.

Sporych rozmiarów zdjęcie było zrobione na jej dwudziestych trzecich urodzinach. Kilka godzin przed jej śmiercią. Wyglądała na nim tak wesoło i pogodnie, choć fotografia została zachowana w odcieniach czerni i bieli. Victoria śmiała się na niej do aparatu, ukazując swoje proste, białe zęby. Jej włosy były nieco zmierzwione, a oczy wesoło błyszczały.

Veronica od najmłodszych laty zachwycała się jej urodą. Jej gęstymi włosami, wystającymi obojczykami i pięknymi, pełnymi ustami. Wyglądała dla niej jak ucieleśnienie ideału, więc dążyła do tego, aby wyglądać podobnie.

– Mogę się do ciebie przyłączyć? – zapytała, na co jej dziadek od razu pokiwał głową.

Również oparła się o biurko, prostując swoje długie nogi. Chwilę przyglądała się fotografii jej ciotki, aż w końcu zerknęła na fotografię wuja, która wisiała w równej odległości od zdjęcia Victorii. Jego portret również był czarno-biały. Dziadek opowiadał jej kiedyś, że został wykonany na jakiejś wycieczce do Vegas, czy coś w tym stylu. Nathaniel, bo tak właśnie zwał się ów mężczyzna, wyglądał równie pięknie, choć Veronica musiała przyznać, że nawet ze zdjęcia potrafił ją onieśmielić. Również wpatrywał się w aparat, ale nie uśmiechał się, co dodawało mu powagi. Był naprawdę przystojny. Miał niesamowite kości policzkowe i magnetyzujący wzrok. Zmierzwione włosy opadały mu na czoło.

– Byli tacy piękni – zachwycała się dziewczyna, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nawet na tych zdjęciach widać, że mieli w sobie coś niesamowitego.

– Oczywiście, że mieli – pokiwał głową Theodor, a następnie uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Gdy wchodzili do pomieszczenia, nie było osoby, która by na nich nie spojrzała. Osobno przyciągali uwagę, ale razem byli nie do pokonania. Gdy się pojawiali, każdy chciał z nimi rozmawiać. Szczególnie z Nathanielem, ale on od zawsze był zamknięty.

– Otwierał się tylko przy Victorii – zaśmiała się Veronica, ponieważ dziadek często opowiadał anegdotki o jego zmarłej siostrze i jej narzeczonym.

Lubiła te momenty. Lubiła słuchać ich szalonych historii. Niektórzy w jej wieku wstydzili się swoich rodzin, ale ona swoją uwielbiała. Dosłownie wszystkich, jednak jej największą sympatię zaskarbił sobie dziadek i jego pokolenie. Czasami nie wierzyła w to, że wpadali na takie zwariowane i głupie pomysły. Ale to właśnie historie związane z Victorią i Nathanielem lubiła najbardziej. Były przepełnione pasją, namiętnością i emocjami. Kochała takie rzeczy.

– W rzeczy samej – westchnął. – I przy wujku Luke'u.

– Chciałabym móc z nimi porozmawiać – westchnęła rozmarzona, wpatrując się w nieruchomą fotografię jej ciotki. – Wydaje mi się, że wiele bym się od nich nauczyła.

– To na pewno. Ciocia Victoria jak nic nauczyłaby cię otwierania butelek piwa dosłownie wszystkim – zaśmiał się, a Veronica mu zawtórowała. Theo westchnął. – Też czasami o tym myślę. Kiedy byliśmy w twoim wieku średnio się dogadywaliśmy, ale później staliśmy się nierozłączni. Chciałbym choć ten jeden raz zamienić z nią dwa zdanie. Nawet, jeśli mielibyśmy kłócić się o to, kto będzie sprzątał łazienkę.

– To jej choroba was do siebie zbliżyła? – zapytała nieśmiało dziewczyna.

Jako jedna z nielicznych w jej rodzinie, znała prawdę o tym, co zaszło trzynastego stycznia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku. Większość myślała, że był to tragiczny wypadek samochodowy. Przez to, że była ulubienicą Theodora, opowiedział jej o tym kiedyś, gdy do niego przyszła. Gdy dowiedziała się całej historii, płakała przez godzinę.

– To też, ale wydaje mi się, że po prostu oboje wydorośleliśmy – odparł.

Veronica chwilę milczała, nerwowym ruchem wydeptując dziurę w podłodze. Wiedziała, że jeśli teraz zaczną ten temat, całkowicie się w nim pogrąży i przegapi najlepsze porcje lasagne, ale nie mogła się powstrzymać.

– Nie jesteś zły na to, jak to wszystko się potoczyło? – zapytała w końcu, wyrzucając ręce w powietrzu. Theodor posłał jej zdziwione spojrzenie.

– Na co mam być zły?

– No na to, jak to wszystko się zakończyło! – zawołała i podeszła do obrazów, analizując je wzrokiem. – No popatrz. Opowiadałeś mi ich historię tyle razy. Tyle wycierpieli. Tyle przeszli, a to wszystko zakończyło się tak... tak z dupy! Jestem rozczarowana. Zasługiwali na szczęśliwy koniec! Albo na coś bardziej... no na coś lepszego!

– A uważasz, że to nie jest szczęśliwe zakończenie? – zapytał zaciekawiony, unosząc brew.

Veronica wyraźnie się zmieszała.

– Ech, no dziadku... – dziewczyna podrapała się po głowie. – Wiem, że masz ten czarny humor i w ogóle, ale oni nie żyją. To nie jest szczęśliwe zakończenie. W szczęśliwym scenariuszu powinni mieć ładny domek na przedmieściach i gromadkę dzieci.

– Nate i Victoria z gromadką dzieci domkiem na przedmieściach? Huh, ciekawa wizja – mruknął Theodor i znów upił łyk czekolady.

– Dziadku! – zawołała. – Uważam tylko, że na to nie zasługiwali. I że po tylu latach ta historia powinna skończyć się inaczej. Jestem rozczarowana – westchnęła i znów dramatycznie pokręciła głową, co spowodowało śmiech staruszka. – Ty nie jesteś?

– Otóż nie – wzruszył ramionami, dalej się uśmiechając. – Na początku może byłem zły. Byłem smutny i rozgoryczony, bo nie mogłem pojąć, dlaczego to spotkało właśnie ich, a potem zrozumiałem. Zrozumiałem decyzję i jego i jej. Widzisz, gdy to się stało, przechodziliśmy głęboka żałobę, ponieważ odebrano im życie tak niespodziewanie. Wtedy nie mogłem pojąć, co popchnęło ich do takich decyzji. Ale potem trochę dorosłem i... zrozumiałem.

Mężczyzna znów spojrzał na portret swojej siostry.

– Victoria nie popełniła samobójstwa z głupiego powodu. Nie zrobiła tego w przypływie chwilowego załamania i dlatego, że nie wyobrażała sobie swojego życia bez niego. Zawsze była znana z tego, że analizowała wszystko czterokrotnie i rozkładała w swojej głowie na czynniki pierwsze, ale jestem na sto procent przekonany, że w chwili podejmowania tej decyzji nawet o tym nie myślała. A wiesz dlaczego? – zapytał. Veronica pokręciła głową. – Bo tu już nie chodziło o to, że go kochała. To było coś więcej i zauważyłem to dużo wcześniej. Oni już nie żyli dwoma osobnymi życiami. Jedno oddychało, bo oddychało drugie. I odwrotnie. Przeszli razem przez piekło. Ich organizmy były od siebie uzależnione. Nawet nie wiem, czy miłość jest dobrym określeniem. Moim zdaniem było to coś więcej.

– Kochali się aż tak? – zapytała zszokowana dziewczyna.

– To było szczere, rozwijane przez lata uczucie – pokręcił głową. – Zmienili się. Oboje. Byli w stanie oddać za siebie życie. No bo popatrz. W którym momencie ten zimny chłopak ze zniszczoną psychiką, którego interesował tylko on sam, zmienił się w chłopaka, który bez zastanowienia obronił ją własnym ciałem? Tutaj też jestem pewien, że się nie zastanawiał. Zrobił to. I ktoś może powiedzieć, że było to banalne, ale czy naprawdę? Nathaniel Shey oddający za kogokolwiek swoje życie. Dlaczego skupiasz się na tym, co stało się na końcu, jeśli dużo ważniejsza jest droga, jaką przebyli?

– Bo koniec jest rozczarowujący! – westchnęła i znów wyrzuciła ręce w powietrzu. – I jestem piekielnie zła. Oczekiwałam od takich wielkich historii czegoś innego.

– I bardzo dobrze, że jesteś zła – zaśmiał się mężczyzna. – Gorzej byłoby, gdybyś nic nie poczuła. Gdybyś usłyszała ostatni wers i wzruszyła ramionami. Jesteś zła, a złość to emocja. Uwierz, że nauczyłem się w swoim życiu tego, że nie ma na świecie nic bardziej wartościowego od nich. Emocje rządzą światem i ludźmi.

– Ale chciałabym, aby te emocje były pozytywne – fuknęła.

– A w ogólnym rozrachunku jakie to ma w ogóle znaczenie? Możesz mnie za to zbesztać, ale uważam, że Nathaniel i Victoria obrali najlepsza drogę.

– Śmierć? – zakpiła.

– Spokój – odrzekł spokojnie dziadek. – Zrozumiałem to po czasie. Ich życie było wypełnione złem, żalem i strachem. Byli przepełnieni niepokojem. I oczywiście, że wolałbym, gdyby byli teraz tutaj z nami, ale czy nie możemy cieszyć się tym, że w końcu są razem? I że są szczęśliwi? – zapytał. – Ja również wolałbym scenariusz z ładnym domkiem i dziećmi, ale po latach bólu w końcu się połączyli. I zrobili to w najpiękniejszy możliwy sposób. Zrobili to z miłości. I może uznasz to za głupie, bezsensowne i zbędne, ale jakie to ma znaczenie skoro w końcu zrozumieli, czym ta miłość była? Wydaje mi się, że wszyscy wokół oczekiwali od nich więcej, niż sami chcieli dać. Podjęli takie decyzje. Może byli do tego zmuszeni, ale zrobili to dla siebie. Bo Nate i Victoria zasługiwali na spokój.

Theodor uśmiechnął się wdzięcznie i odstawił pusty kubek na blat biurka.

– Życie to paleta kolorów. Nie ma tylko czarnych i białych kredek. Dlaczego jedni sądzą, że coś jest nieprawdopodobne tylko dlatego, że tego nie kupują? Przecież życie to sinusoida. Czasami jeden dzień może być odcinkiem brazylijskiej telenoweli, a drugi będzie tak nudny, że najciekawsza rzecz, jaką zrobisz to umycie zębów. I to jest w tym wszystkim najlepsze. Życie to niedomknięte wątki. Rozgrzebane sprawy. Czasami za dużo słów przy rzeczach mało istotnych, a za mało przy tych ważnych. To zbyt wysokie wymagania, a czasami i zbyt małe. Życie to idealizowanie rzeczywistości, a czasami dołowanie samego siebie. To połączenia, które zauważa się dopiero z czasem. Nawiązania do rzeczy pozornie nieistotnych. Potrzeba lat, aby to wszystko rozpracować. Czasami historie kończą się szczęśliwie. Inne nie. Możemy czegoś oczekiwać, ale koniec to... tylko koniec. To podczas całej drogi dzieje się magia.

Veronica pociągnęła nosem. Wiedziała, że jej dziadek był mądry, ale czasami nie znosiła tej jego ckliwości i filozofii. Zawsze się wtedy rozklejała.

– Więc uważam, że koniec ich historii jest jak najbardziej szczęśliwy. Bo w końcu przestali interesować się całą resztą i zostali... razem. Tak, jak zawsze tego chcieli.

Nagle ich rozmowę przerwało wtargnięcie Jasmine. Kobieta spojrzała na swojego męża, a następne wnuczkę.

– Halo, halo! – zawołała. – Goście już są! Idziemy! Raz, raz!

Veronica przewróciła oczami, bo chciała popytać jeszcze o kilka innych rzeczy, ale posłuchała swojej babci. Wolała jej nie denerwować.

Wszyscy zeszli do kuchni. Dom rodzinny Clarków wypełniał się gośćmi. Ich rodzina była ogromna, choć nie wszyscy byli ze sobą spokrewnieni. Ale tak się właśnie traktowali.

Po śmierci Nathaniela i Victorii ich najbliżsi przechodzili długą żałobę. Chyba najgorzej zniósł to Luke. Przez rok nie było z nim kontaktu. Z innymi również nie było najlepiej, aż w końcu zaczęli się podnosić. Zaczęli rozumieć to, o czym mówił Theo. Oczywiście, że każda strata bolała i odznaczała piętno, ale potrafiła również łączyć. Ta sytuacja połączyła ich już na wieki i z paczki przyjaciół stali się... rodziną. Żałoba była bolesna, ale z czasem nadeszło zrozumienie.

Zrozumieli, że Victoria Clark i Nathaniel Shey odnaleźli spokój. I nagle zaczęło boleć trochę mniej.

Nikt nie mógł winić ich za to, ze zrobili to z miłości. Zamiast tego cieszyli się, że po tylu latach w końcu zrozumieli, jakie to uczucie. I że zrobili to razem. Że byli zdolni do poświęceń, że nauczyli się kochać. Że stworzyli jedność z tak różnych charakterów. A gdzie byli? To nie miało żadnego znaczenia. Bo ich trud się opłacił.

Ale nie oznaczało to, że wszyscy nagle zapomnieli. O Nathanielu i Victorii pamiętało się zawsze. Przy każdej rodzinnej kolacji zostawiano dwa wolne krzesła, tak jak na każdym ślubie. Nie unikano ich tematu, wręcz przeciwnie, mówiło się o nich. Tak wiele i talk barwnie, bo tacy właśnie byli. Tak mieli ich zapamiętać.

Po ich śmierci ich przyjaciele zaczęli sporo podróżować. Zwiedzili razem pół świata, a wraz z nimi nowonarodzone dziecko Mii i Luke'a. Pierwsze dziecko Jasmine i Theo dostało nosiło imię Nathaniel, a druga córka Laury i Scotta miała na imię Victoria. Wciąż świętowali ich urodziny, jeździli na cmentarz i wspominali stare czasy. Byli szczęśliwi. Szczęśliwi dlatego, że ich przyjaciele kochali się ponad wszystko. A na tym najbardziej im zależało. I oczywiście, że ich strata bolała okropnie mocno, ale musieli się z tym pogodzić.

Piętnasty listopada w ich ogromnej rodzince oznaczał dzień konkursu lasagne, jako że była to ulubiona potrawa Nathaniela. Cały dom wypełnił się głośnymi krzykami, rozmowami i pysznymi zapachami. Łącznie ponad czterdzieści osób mieściło się w niewielkim salonie, siedząc przy stole wykonywanym na specjalne zamówienie.

Jasmine siedziała obok swojego męża, uśmiechając się od ucha do ucha. Scott wraz z Laurą trzymali na kolanach swoje wnuczki. Mia i Luke śmiali się z czegoś, co opowiadała im córka Camerona i Chrisa. Matt, którego droga dziwnym splotem wypadków spotkała się z drogą jego licealnej miłości – Ashley Manson, jak zwykle popijał Burbon, opowiadając głupkowate żarty. A wokół nich wszystkich ich dzieci, wnuki, a wkrótce już prawnuki...

I było dobrze. Od pięćdziesięciu lat było po prostu dobrze.

– Dziadku! – zawył głośno Ernest, podbiegając do Theodora. Mężczyzna szybko uniósł go na ręce i posadził na swoim kolanie. – A opowiesz nam bajkę? Wiesz, że kochamy twoje bajki!

W salonie znów rozniósł się szmer, gdy podekscytowane dzieci niemal błagały go o to, aby coś im opowiedział. Thodor podroczył się chwilę, aż w końcu uciszył ich gestem ręki.

– Dobrze, opowiem wam bajkę! – zawołał tubalnym głosem, przez co nawet dorośli spojrzeli na niego z podekscytowaniem. – Ale jest to bajka długa, zawiła, pełna strasznych momentów, ale i wielkiej radości! – postraszył ich, przybierając różne miny.

Theodor znów się uśmiechnął i nieco ściszył głos.

– Opowiem wam bajkę o tym, jak krzyk zakochał się w ciszy.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top