8. Byliśmy wspomnieniami.

– On nas nienawidzi. Jestem tego pewna. Nienawidzi nas.

Kolejne już tego dnia westchnięcie wydostało się spomiędzy ust mojego brata, który niczym ostatni męczennik, szedł tuż obok mnie, ciągnąc za sobą dwie wielkie walizki na kółkach. W tamtym momencie wyglądał jakby ktoś zastrzelił mu ukochanego chomika, a potem wylał wodę z akwarium, pozostawiając jego rybki na pewną śmierć. Jego zmęczona twarz wykrzywiona była w grymasie, który naprawdę do niego nie pasował, bo nadawał mu tej zgorzkniałej nuty. Roztrzepane kosmyki jego ciemnobrązowych włosów odstawały w cztery różne strony, a pod oczami widoczne były niewielkie sińce. I może widząc go w tym czarnym dresie z Adidasa, w którym wyglądał jak ostatni dres z osiedla, zmęczonego do potęgi entej, ze zblazowanym spojrzeniem, które mordowało mnie za każdym razem, jak tylko otwierałam usta, powinnam była odpuścić, ale nie mogłam.

Nie mogłam, ponieważ świadomość tego, że jedna z najważniejszych dla mnie osób prawdopodobnie jest mną rozczarowana, zawiedziona i jest na mnie zła, powodowała, że miałam ochotę zwymiotować. Westchnęłam ciężko, a to, że mój iPhone jeszcze spoczywał w kieszeni moich czarnych dresów ze ściągaczami na kostkach było spowodowane tylko i wyłącznie tym, że moje obie ręce były zajęte ciągnięciem dwóch bardzo dużych walizek na kółkach. Dodatkowo przez moje ramię przewieszona była ciemna, sportowa torba, a ja sama ledwo szłam już przez to obładowanie. I tylko dlatego nie wyciągnęłam jeszcze swojego telefonu i nie dzwoniłam do Ericka, błagając go o to, aby nie był zły. A był. Zapewne cholernie.

– Victoria, czy mogłabyś się już zamknąć? – burknął w końcu ze zdenerwowaniem, patrząc na mnie kątem oka. – Naprawdę mamy teraz... – zaczął, jednak urwał, ponieważ na naszej drodze pojawiła się jakaś kobieta z mężczyzną, blokując nam przejście. Krótkowłosa blondynka w średnim wieku głośno mówiła coś po niemiecku, wymachując jedną dłonią, a drugą szarpiąc za rączkę walizki tuż przy jej stopach. Facet obok niej przewracał oczami, gderając pod nosem.

Theo przewrócił oczami, ale wyminął ich bez komentarza, chociaż wiedziałam, że cisnął mu się na usta. Poszłam w ślad za nim, pozostawiając w tyle krzyczących już na siebie ludzi, którzy chcąc nie chcąc, przyciągali uwagę innych ludzi wkoło, mimo że każdy był zajęty swoimi sprawami. Jednak chyba ci obcokrajowcy niezbyt się tym przejmowali, jak również tym, że blokowali przejście i większość śpieszących się osób musiała ich wymijać.

– Chciałbym tylko, aby ludzie nie byli irytujący. Czy proszę o tak wiele? – wymamrotał zgorzkniało Theo pod nosem, szarpiąc mocniej za rączki swoich walizek. Nie przestając iść w kierunku wyjścia, obrócił głowę, spoglądając przez ramię na kłócących się ludzi, którzy nadal tkwili praktycznie na środku przejścia. – Jesteśmy na lotnisku, a nie w kawiarni. Tu ludzie się spieszą, do kurwy.

Jednak ja nie przejmowałam się ani ludźmi wokół, ani gderającym Theo, który z każdą minutą był coraz bardziej rozdrażniony. Z roztrzepaniem dmuchnęłam ustami na irytujący kosmyk moich włosów, który wydostał się z mojego niedbałego koka, irytująco łaskocząc mnie w nos. Podążałam za moim bratem, który chyba pragnął wydostać się z lotniska bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ przyspieszył, sprawnie wymijając po drodze turystów z bagażami. Ledwo za nim nadążałam, ponieważ moje walizki były ciężkie, a ja miałam mniej siły niż chłopak. Poza tym, moja głowa wciąż zajęta była myślami o Ericku i o tym, jak bardzo musiał być na nas zły. I jak na zawołanie, coś w moi brzuchu boleśnie się skurczyło, a ja poczułam zawroty głowy.

– Theo, ale on naprawdę nas nienawidzi.

I to było chyba już ciosem poniżej pasa, ponieważ po wypowiedzeniu przeze mnie żałosnym głosem tych słów, nie minęła sekunda, a brunet gwałtownie zatrzymał się w miejscu, przez co o mało nie wpadłam na jego plecy. W ostatniej chwili zdążyłam wyhamować, a irytujący kosmyk włosów znów opadł na moją twarz, przysłaniając mi poprawne widzenie na lewe oko. Ze zdezorientowaniem uniosłam głowę, spoglądając, jak ramiona Theo napinają się, a sam chłopak wzdycha. Zagryzłam wnętrze policzka, obserwując, jak mój brat puszcza rączki walizek, które ciągnął za sobą, a następnie obraca się w moim kierunku. Gołym okiem widać było, jak zły był. Jego oko drgało w tym tiku, który był dla mnie zabawny, ponieważ wyglądało to tak, jakby jego powieka skakała na skakance. Jednak w tamtym momencie jego zacięty wyraz twarzy opanował mnie od parsknięcia śmiechem. Zblokowałam z nim spojrzenie, gdy Theodor zacisnął swoje pełne usta w wąską linię, biorąc głęboki wdech.

– Victoria, nie będę krzyczał, chociaż bardzo mam teraz na to ochotę, ale nie uważasz, że mamy trochę większe zmartwienia, niż to, że Erick jest na nas zły? – zapytał na pozór spokojnie, ale czułam drżenie jego głosu i to, jak bardzo starał się nie ryknąć.

Z nieprzejęciem również puściłam rączki swoich walizek, które stały za moimi plecami, a ja sama założyłam ręce na piersi, unosząc jedną brew. Oko Theo nadal drgało, na jego czole pojawiła się pulsująca żyła, a on sam wyglądał jakby był wulkanem, który szykował się do erupcji. Odchrząknęłam, nie odpowiadając od razu. Rozmowy ludzi w różnych językach wokół mieszały się z hałasem, jaki robiły kółka walizek jeżdżących po jasnych płytkach jak i z głosem kobiety, wydostającym się przez głośniki, która ogłaszała informacje związane z godzinami przylotów i odlotów z lotniska, tworząc jeden wielki gwar. Starałam się skupić myśli, ale na marne, wypuszczając z siebie ciężki oddech. Miałam ochotę przewrócić oczami, bo mimo że byłam ponownie w Kalifornii od jakichś niecałych dwudziestu minut, to już miałam dość.

– Theo, ale to jest ważne, bo... – zaczęłam, ale mój brat nie pozwolił mi dokończyć.

– Victoria, jestem po prawie sześciogodzinnym locie, który spędziłem w całości na słuchaniu twojego ględzenia o Ericku, podczas gdy jakiś rozwydrzony dzieciak kopał nogą w mój fotel. Jestem zmęczony, głodny i obolały, a jedyne, czego teraz pragnę, to położyć się i pójść spać, ale zapewne tego nie zrobię, bo mamy zbyt wiele na głowie, więc proszę, nie dobijaj mnie jeszcze bardziej i przestań drążyć temat, który jest teraz naszym najmniejszym zmartwieniem.

Theo wypuszczał z siebie kolejne słowa niemal na jednym wdechu, nawet nie oddychając, a jego oczy powiększały się z każdą kolejną sekundą, podczas której wydawał się coraz większy i coraz bardziej rozdrażniony. Jednak z dwóch powodów niezbyt się tym przejęłam. Po pierwsze, był moim bratem, a po drugie, nie mogłam brać go na poważnie w tym dopasowanym dresie z włosami jak po uderzeniu pioruna i z wytrzeszczem oczu. I coś czułam, że kilka energetyków, które już wypił, wcale nie poprawiają jego stanu. Przewróciłam oczami, mocniej zaciskając swoje zimne dłonie na ramionach. Spojrzałam najpierw na swoje białe air force, a następnie na twarz Theo, przestępując z nogi na nogę. Nie tylko on miał ciężko, a jego całkowite olanie tej sprawy naprawdę mnie zdenerwowało. Zacisnęłam szczękę, spoglądając na niego ze złością dokładnie tak, jak on na mnie.

– To nie jest nasze najmniejsze zmartwienie. – burknęłam, ponieważ to był poważny temat, a Theodor zachowywał się, jakby nic się nie wydarzyło. – Od kiedy w niedziele wróciliśmy do Maine i powiedzieliśmy mu, że znów wracamy do Culver City, był wściekły. Jest na nas zły, Theo. I to bardzo. Cholera, od tamtej pory nawet się z nim nie widzieliśmy. Nawet nie przyjechał, aby się z nami pożegnać, chociaż do Lewiston wrócimy za jakiś miesiąc, jak nie lepiej. To coś znaczy, a ty masz to w dupie.

Ze zdenerwowaniem przejechałam dłonią po swojej twarzy, dopiero wtedy orientując się, jak szybko i głośno oddychałam. Ale nie mogło być inaczej. Erick był jedną z najważniejszych osób w moim życiu, a świadomość tego, że jest na nas tak zły, aby nawet osobiście się z nami nie pożegnać, była dla mnie jak cios w serce. Od kiedy trzy dni wcześniej w niedziele wyszedł z naszego mieszkania po obwieszczeniu, że z prywatnych przyczyn, o których nie mogliśmy mu powiedzieć, wracamy do Culver City na dłużej, nie odwiedził nas ani razu. Ba! Nawet sam nie zadzwonił, więc to ja męczyłam go kolejnymi połączeniami. Zawsze odbierał, ale jego głos był cięty tak, jak on sam, a rozmowa kończyła się po dwóch minutach, ponieważ zawsze akurat wtedy miał coś ważnego do zrobienia. I naprawdę myślałam, że chociaż w dzień wylotu do Culver City przyjedzie do nas, aby się pożegnać, a może nawet odwieźć nas na lotnisko, ale on napisał tylko głupiego smsa, życząc bezpiecznego lotu i tego, abym napisała po wylądowaniu, że dotarliśmy. I tyle. Zero czegokolwiek.

I naprawdę wiele razy chciałam powiedzieć mu prawdę. Prawdę, dlaczego tam wracamy, ale za każdym razem jak tylko o tym myślałam, rezygnowałam z tego pomysłu, ponieważ gdyby Erick poznał prawdziwy powód naszego tymczasowego powrotu do Culver City, prawdopodobnie zamknąłby nas w piwnicy, aż się opamiętamy i zapomnimy o sprawie. Poza tym, nie chciałam wplątywać go w to wszystko dla jego bezpieczeństwa. Wiedziałam, że się martwił, ale czasami niewiedza była lepsza, niż prawda, a to wszystko było naprawdę delikatne. Jasne, zawsze mogłam jeszcze nakłamać, ale tu pojawiał się problem, ponieważ nie było opcji, abym to zrobiła. Nie jemu. Może jeszcze dwa lata wcześniej zrobiłabym to bez problemu, opowiadając wyssaną z palca bajeczkę niczym prawdziwy bajkopisarz, uśmiechając się perliście, ale nie wtedy. Nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobił. Okłamałam go zbyt wiele razy, aby ponownie to zrobić. I obiecałam mu, że więcej tego nie zrobię. Dlatego milczałam i patrzyłam, jak boleśnie nas ignorował i był po prostu zły.

I może Theo miał to w dupie, ale nie ja. Erick był rodziną, a świadomość tego, że go w jakiś sposób rozczarowałam, była zabijająca.

– Victoria, nic na to nie poradzimy. – mruknął Theo, spuszczając lekko z tonu. Jego ciało nie było już spięte, a jego wzrok lekko złagodniał. – Jesteśmy dorośli i mamy prawo mieć swoje sprawy. Nawet jeśli musimy wrócić do Culver City. To nie jest tak, że po śmierci rodziców to miasto jest jakąś zagrożoną strefą, a Erick nie może pozwolić nam tu wrócić. Jasne, jest ciężko i może obiecał tacie, że się nami zajmie i nie wpakujemy się w kłopoty, ale Culver City to nadal nasze rodzinne miasto, a my mamy prawo mieć swoje życie i swoje własne sprawy. Mamy po dwadzieścia dwa lata, Victoria. Za trzy miesiące nawet dwadzieścia trzy. Nie jesteśmy już dziećmi.

Westchnęłam ciężko, znów spuszczając wzrok na swoje buty, ponieważ Theo mógł mieć trochę racji. Zagryzłam wnętrze policzka, tocząc ze sobą wewnętrzną walkę.

– No niby tak, ale nadal jakoś przykro przez to, co się stało. Mieliśmy się już nie kłócić. – mruknęłam cicho, mocniej obejmując się ramionami. Usłyszałam, jak Theo cicho wzdycha.

– Nie kłócimy się. – odparł miękko, całkowicie odchodząc od swojej złej postawy. Teraz jego głos był gładki i spokojny, a jego wzrok starał się mnie uspokoić. – Erick jest trochę zły, ale mu przejdzie. Przecież nawet zaoferował, że zajmie się Kotem i naszym mieszkaniem.

– Bo go poprosiłam. – mruknęłam dalej nieprzekonana.

Dzień przed wylotem z Lewiston zadzwoniłam do niego i zapytałam, czy zająłby się Kotem i naszym mieszkaniem na czas wyjazdu. Nie chciałam ponownie stresować naszego psa lotem i zmianą otoczenia. Miał ponad dziesięć lat, był staruszkiem, który musiał brać witaminy i odpoczywać, a taki lot byłby niesamowicie trudny. Rozmowa jak zawsze nie była zbyt długa i emocjonalna, ale Erick zgodził się bez zająknięcia, chociaż wcale nie musiał. To było miłe, ale wciąż.

– Przejdzie mu. – powiedział pewnie Theo, przyciągając mój wzrok. Spojrzałam poważnie w jego zielono-brązowe oczy, szukając niemego potwierdzenia jego słów i cóż, znalazłam je. Jego postawa była pewna, wzrok skupiony na mojej twarzy, a lekki uśmiech lekko rozluźnił moje mięśnie. – Pogdera, pogdera i przestanie. Sam wie, że nie może za nas zawsze decydować. Nie jest na nas zły, Victoria. Może zdenerwowany, że mu nie powiedzieliśmy, ale to tyle. To nie tak, że nagle się od nas odwróci. Wiesz, że tego nie zrobi i nie musisz się tym martwić. – zapewniał mnie. – A my przecież nie przeprowadzamy się z powrotem do Culver City na stałe. Cóż, jesteśmy tu w celach... służbowych.

– Służbowych? – zapytałam, nic nie mogąc poradzić na uśmiech, jaki uformował się na moich ustach, ponieważ mój brat powiedział to w naprawdę zabawny sposób. Theo, widząc to, również lekko uniósł kącik swoich ust, kiwając głową.

– Tak. Służbowych. – odrzekł. – A teraz już chodź, bo taksówka nie będzie czekać na nas wiecznie. Umieram z głodu.

Z tymi słowami, Theo odwrócił się, ponownie łapiąc za rączki swoich walizek. Widziałam, że chciał jak najszybciej wyjść z lotniska, ponieważ z narzekającego na turystów zatrzymujących się na środku przejścia, sam zamienił się właśnie w tego turystę. Cóż, może nie zatrzymaliśmy się na środku, a bardziej przy oknach, ale wciąż nie był tym faktem zadowolony. Ruszył ponownie w kierunku, przeszklonych drzwi, a ja podążyłam za nim, z nieco mniejszym uściskiem na sercu. Theo miał rację. Erick nas nie zostawi. Siląc się nawet na lekki uśmiech, w końcu opuściliśmy wnętrze lotniska, wychodząc na dwór. I to spowodowało, iż mój uśmiech powiększył się jeszcze bardziej. Zmrużyłam powieki na oślepiające słońce, którego promienie słoneczne oblały w całości moją twarz oraz ciało. Poczułam ciepło na swojej zziębniętej skórze oraz przyjemny zapach delikatnego wiatru, który bawił się moimi już i tak poplątanymi włosami.

Zawsze tak samo.

– Pogodzie w Kalifornii może równać się chyba tylko pizza z ananasem. – mruknął stojący obok mnie Theo.

Spojrzałam na niego z ukosa, gdy nieprzejęty wyciągnął swoją smukłą szyję, ogrzewając się w ciepłych promieniach kalifornijskiego słońcu, górującego na niebie. Przymknął przy tym lekko powieki, a jego zmęczoną twarz przyozdobił cień niewyraźnego uśmiechu, przez co wyglądał dużo mniej zrzędliwie. Złoto mieniło się na jego długich rzęsach, a jasna poświata zlewała jego wysokie kości policzkowe oraz spierzchnięte wargi. Wyglądał tak błogo i spokojnie. Jakby cały stres spowodowany lotem i wszystkimi sprawami, w jakie znów się uwikłaliśmy, wcale nie istniały. Jakby to cholerne słońce zabierało całą złą energię. Jakby cała Kalifornia to robiła.

Jakby zabierała chłód Maine.

Pokręciłam głową, ponieważ to była niesamowicie głupia myśl i totalnie nieprawdziwa. Totalnie. A to, że ja sama poczułam pewnego rodzaju spokój, który w dziwny sposób wypełniał moje komórki? To zmęczenie spowodowane lotem. Tak. Zmęczenie.

Westchnęłam pokonana.

– Nie obrażaj Kalifornii. – rzuciłam pierwsze, co przyszło mi do głowy, ponieważ byłam zbyt zmęczona, aby rozmyślać nad trudnymi rzeczami.

Czułam się nieco dziwnie. Tak, to słowo było dobrym określeniem tego, co siedziało w moim wnętrzu. Kiedy ponad tydzień wcześniej pierwszy raz wylądowaliśmy w Kalifornii, byłam oszołomiona. Przez emocje nie potrafiłam pozbierać myśli, ale nikt nie mógł mnie winić. W końcu wróciłam do miasta, do którego miałam już nigdy nie zawitać. Ale los był przewrotny. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moje życie okaże się wierutnym kłamstwem, a ja sama spotkam się z przeszłością w postaci moich dawnych przyjaciół z tego miasta. I nie wiedziałam, że spotkam się z samą przyszłością w postaci Vincenta Foixa, który bezapelacyjnie namieszał w tym wszystkim. Teraz ponownie stałam w tym miejscu, mając jednak z tyłu głowy to, że teraz wraz z Theo zostanę tam na dłużej.

Ale mimo tego, że nasz powrót do Culver City był tym razem zaplanowany i zamierzony, to wszystko było takie samo, jak wtedy, gdy pierwszy raz tam przylecieliśmy. Znów czułam się oszołomiona i nie wiedziałam czym było to spowodowane. Znów czułam tak wiele w tak krótkim czasie. Chociaż tamtym razem wylądowaliśmy w nocy, będąc pod obserwacją niezliczonej ilości gwiazd. Wtedy również było ciepło, fakt, jednak gdy teraz staliśmy o piętnastej w pełnym słońcu, mogłam poczuć prawdziwe znaczenie pogody w tym miejscu. Pierwsze kropelki potu wzbierały się na skórze moich pleców ukrytych pod grubą, czarną bluzą, a na policzkach i skroniach czułam już ciepło, co zapewne za kilka sekund miało skonczyć się czerwonymi wypiekami, ale nie przeszkadzało mi to. W Lewiston było chłodno, wietrzenie i deszczowo, a to była pieprzona Kalifornia. Mimo że miałam z tym miejscem stosunek, jaki miałam, to nic nie mogłam poradzić na to, że słońce było tu jaśniejsze niż gdziekolwiek indziej. Nie tak, jak w Maine.

Nie porównuj do siebie Culver City i swojego nowego domu.

– Em. – odchrząknęłam, marszcząc brwi, gdy niepokojące myśli zaczęły krążyć w mojej głowie. Potrząsnęłam nią lekko, spoglądając na uśmiechniętego Theo. To głupota. – To co? Idziemy?

– Tak, chodź. – skinął głową, a następnie pociągnął za rączki swoich walizek, ruszając. – Widzisz gdzieś taksówkę?

Po jego pytaniu rozejrzałam się wkoło, szukając odpowiedniego samochodu. Na parkingu stało ich wiele, a ludzi było również sporo, więc moje pole widzenia było ograniczone, ale w końcu dostrzegłam odpowiednie auto. Szturchnęłam łokciem bok Theo, wskazując głową w tamtą stronę, a następnie razem zaczęliśmy iść w kierunku dużego pojazdu. Mój brat przy zamawianiu zaznaczył, że ma bagaże, więc przysłali dużo większą taryfę, niż zazwyczaj. Kiedy byliśmy już obok samochodu, drzwi od strony kierowcy otworzyły się, a z pojazdu wysiadł taksówkarz. Z opóźnionym refleksem spojrzałam na jego twarz, ponieważ wydawało mi się, że ktoś ze mnie żartował. Bo, cholera, był to ten sam taksówkarz, który przyjechał po nas przy naszej pierwszej wizycie w Culver City.

Niski i pulchny mężczyzna po pięćdziesiątce popatrzył na nas z uśmiechem, który powiększył się jeszcze bardziej, gdy rozpoznał nasze twarze.

– A niech mnie kule biją! – zawołał radośnie, poprawiając na głowie swoją czapkę z daszkiem. – To znowu państwo!

– Dzień dobry. – przywitał się miło Theo, więc i ja skinęłam niemrawo głową.

– Dzień dobry. Państwo znów do Culver City? – zapytał, otwierając duży bagażnik małego busika. Uśmiech ani na chwilę nie znikał z jego pulchnej twarzy.

Nie miałam pojęcia, co jest w tym, że taksówkarze zawsze chcieli rozmawiać. Przecież przeważnie nawet nie znaliśmy swoich imion, a po piętnastominutowej jeździe znało się już cały ich życiorys. Dlatego wolałam ubera.

– Tak. – odparł mój brat, kiedy razem ładowali jego bagaże do samochodu, podczas gdy ja stałam z tyłu, przyglądając się im. Mężczyzna był dobre pół głowy niższy od Theodora, jednak miał dużo więcej siły, ponieważ bez problemu podnosił ciężkie walizki, wpakowując je do pojazdu. – Musieliśmy wrócić do domu po więcej bagaży, ale teraz zostajemy w Culver City na dłużej. Sprawy rodzinne.

– O, to wspaniale. – ucieszył się mężczyzna. Theo odwrócił się w moją stronę, więc zdjęłam sportową torbę z niemym jękiem ulgi, podając ją chłopakowi. – Akurat wracają państwo na festiwal.

Festiwal?

– Jaki festiwal? – pytanie wymsknęło się spomiędzy moich warg nim mogłam chociażby pomyśleć. Zmarszczyłam brwi, podając mężczyźnie swoje walizki, gdy ten wzruszył ramionami.

– Dzień Culver City. – odparł pogodnie. – Takie wydarzenie organizowane od trzech lat. To bardzo fajna zabawa. Chodzę tam co roku z córką i mężem. Jest wielki koncert z wieloma artystami. Jest też dużo straganów z różnymi zabawami, budek z jedzeniem i wesołe miasteczko. Tego dnia każdy kończy pracę wcześniej, a w szkołach nie ma lekcji. Naprawdę bardzo fajna rzecz. Jest za nieco ponad dwa tygodnie.

Uniosłam zdziwiona brew, ponieważ tego się nie spodziewałam. Kiedy tam mieszkaliśmy, Culver City było najnudniejszym miejscem na ziemi. Cóż, przynajmniej jego legalna strona. Burmistrz z radą miasta nigdy nie urządzali żadnych koncertów ani festiwali, a jedynie wystawiali te swoje głupie, nudne bale. Jako chętni przygody i zabawy nastolatkowie musieliśmy sobie radzić sami, więc uczniowie naszego liceum wymyślali swoje własne imprezy. Czy to w opuszczonych wagonach starego pociągu na obrzeżach, czy w lasach. A teraz proszę. Culver City odrobiło lekcje.

– Świetnie. – skwitował kwaśno Theo, przewracając oczami. – A jak my tu mieszkaliśmy to wyczynem był występ kolędników na święta Bożego Narodzenia. – mruknął, na co parsknęłam cichym śmiechem, ponieważ to była prawda.

I ci kolędnicy byli naprawdę okropni.

– Och, no kiedyś tak było, ale nowy burmistrz wprowadził wiele nowych rzeczy. – odparł taksówkarz, zamykając bagażnik, kiedy skończył pakować nasze bagaże.

A te słowa spowodowały u mnie większy szok, niż sama wzmianka o tym domniemanym festiwalu. Nowy burmistrz?

– Culver City ma nowego burmistrza? – zapytał zdziwiony Theo, którego mina była równie zszokowana, co moja. Mrugał zdziwiony, kręcąc delikatnie głową z niedowierzaniem. – Sharewood już nim nie jest?

– Nie jest. – odrzekł mężczyzna, strzepując dłonie. – Trzy lata temu przegrał wybory. Teraz nowym burmistrzem jest Jack Patterson.

Zmarszczyłam brwi, bo byłam pewna, że to nazwisko już obiło mi się o uszy. Kojarzyłam je skądś, ale nie mogłam przypomnieć sobie skąd. Może to był jakiś sąsiad? Albo urzędnik, u którego załatwiałam jakieś sprawy. A może ojciec jakiegoś ucznia z mojego rocznika, albo...

O cholera.

– Jack Patterson? – upewniłam się, no bo bez jaj. Taksówkarz pokiwał głową, lekko zmieszany na moją nagłą reakcję. – On uczył kiedyś w Culver High School? Literatury?

– Tak. – potwierdził.

Theo spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Skąd wiesz?

– Uczył mnie w czwartej klasie na rozszerzeniu. – odpowiedziałam, nadal będąc w lekkim szoku.

Jasne, zawsze lubiłam pana Pattersona, ponieważ był świetnym człowiekiem jak i nauczycielem, chociaż był bardzo wymagający. Ale to właśnie dzięki niemu znów zaczęłam lubić czytać papierowe książki, a nie tylko opowiadania w Internecie na różnych stronach. Przywrócił moją wiarę w autorów i książkowe klasyki, których przedtem nie znosiłam. Był świetny, fakt, ale nigdy nie sądziłam, że zostanie burmistrzem, a tym bardziej, że wygryzie Sharewooda, który na tym stanowisku siedział od lat. Nie pamiętałam okresu, kiedy on tym burmistrzem nie był. Zawsze był panem burmistrzem. Jeszcze jako mała dziewczynka pamiętałam, jak przychodził do naszego domu, aby omówić coś z mamą, która była jego prawą ręką i ulubioną osobą w całej radzie miasta. A teraz mój były nauczyciel literatury przejął jego stanowisko, są jakieś festiwale, a my sami mieliśmy zamiar pracować dla jakiegoś podejrzanego typa, znowu babrając się w nielegalnym syfie.

To było wiele informacji, a ja zastanawiałam się, czy Culver City było aby na pewno tym samym miejscem, które zostawiliśmy przed czterema laty.

Pokręciłam głową, wzdychając, podczas gdy Theo zmrużył powieki, uparcie się nad czymś zastanawiając. Zapewne również rozpracowywał to w swoim umyśle, nie mogąc tego przetrawić. Cóż, tego było sporo jak na jeden raz, ale nie miałam ochoty już więcej tego drążyć, więc zwróciłam się w stronę kierowcy, który nadal uśmiechał się pogodnie.

– Jedziemy? – wyprzedził mnie z pytaniem, więc skinęłam głową.

Wszyscy wsiedliśmy do pojazdu. Ja z Theo znów zajęliśmy miejsca z tyłu. Mężczyzna ruszył z parkingu, gawędząc pod nosem coś o wygranym meczu piłki nożnej jakiegoś klubu, ale ja niezbyt się na tym skupiłam. Kiedy tylko wyjechaliśmy na drogę, wyciągnęłam swój telefon z kieszeni dresów. Szybko sprawdziłam powiadomienia. Miałam kilka wiadomości od Hannah, która nadal gderała, że zostawiłam ją samą na prawie miesiąc. Uśmiechnęłam się na jej złośliwą wiadomość obrażającą naszego niezbyt miłego szefa. Naprawdę nie był zbyt szczęśliwy z powodu mojego urlopu i byłam niemal pewna, że gdyby nie wstawiennictwo Appolinare, prawdopodobnie straciłabym robotę. W przeciwieństwie do szefostwa Theo, który mógł wziąć sobie tyle wolnego, ile chciał, mój szef często był kutasem. I coś czułam, że po moim powrocie będę miała jeszcze bardziej napięty grafik, niż wcześniej. Benson lubił się odpłacać.

Miałam jeszcze kilka powiadomień, ale ze smutkiem stwierdziłam, że żadna wiadomość nie była od Ericka. Bez zastanowienia weszłam w naszą konwersację, szybko wystukując smsa.

Victoria: hej, erick. dojechaliśmy już do culver city.

Zagryzłam dolną wargę, zastanawiając się, czy mężczyzna w ogóle mi odpisze. Obstawiałam, że zrobi to dopiero wieczorem, więc jakie było moje zdziwienie, kiedy mój telefon zawibrował, a jego imię ukazało się na wyświetlaczu.

Erick: To dobrze.

Westchnęłam, mając ochotę uderzyć głową w ścianę. Erick był tym typem osoby, która pisała wypracowania przez wiadomości, dodając czasem głupie emotikony, a teraz dostałam jedynie suche „to dobrze". To mnie mierziło. Świadomość tego, że był na nas zły. Tak, może Theo miał rację i to było nasze życie, a ja nie powinnam zbytnio się tym zadręczać, zważywszy, że mieliśmy teraz na głowie ważniejsze sprawy, ale i tak byłam zmartwiona.

Victoria: byłeś już w mieszkaniu po Kota?

Już wcześniej umówiliśmy się, że Erick zabierze naszego psa do siebie na czas, kiedy będziemy w Culver City. Przez jego pracę w klinice nie mógł przyjechać po niego od razu, gdy jechaliśmy na lotnisko. Nasz lot był na dziewiątą, więc zostawiliśmy go w naszym mieszkaniu, aby popołudniu mężczyzna przyjechał tam i zabrał go do swojego apartamentu. Byłam mu za to cholernie wdzięczna, ale nadal smuciło mnie to, że nie chciał się nawet z nami pożegnać twarzą w twarz. Może dramatyzowałam, ale tak było.

Erick: Tak, właśnie tam byłem. Zabrałem go i zamknąłem całe mieszkanie, ale będę tam zaglądał co jakiś czas.

Victoria: dziękuję ci. za wszystko.

Następnie zablokowałam urządzenie, będąc psychicznie poturbowaną. Potrzebowałam snu. Spojrzałam kątem oka na mojego brata, który w kompletnej ciszy przyglądał się obrazom za oknem, opierając się o nie głową i powolnie mrugając. Wyglądał na wyczerpanego i pragnącego odpoczynku. Między naszą trójką zapanowała cisza, ponieważ nawet taksówkarz zamilkł. W radiu leciała jakaś popowa piosenka, a promienie słoneczne leniwie przedzierały się przez szyby pojazdu, kiedy sunęliśmy po asfaltowej drodze, będąc coraz bliżej Culver City. Ruch nie był duży, więc było spokojnie. A ja znów czułam to uczucie, które towarzyszyło mi przy pierwszym razie. Znów ten stres i dziwny skurcz w brzuchu. To przeklęte miasto działało tak za każdym razem.

Już miałam się odezwać do kierowcy, aby włączył klimatyzację, ponieważ było mi trochę za gorąco, gdy nagle mój wzrok padł na tę oczywiście-pierdoloną-uliczkę, która prowadziła w głąb lasu, jaki otaczał drogę, którą jechaliśmy. Dokładnie tak, jak za pierwszym razem. Droga do jego domu.

– Nie chcę, żeby ta noc się skończyła. Nigdy.

– Więc nigdy się nie skończy.

Zacisnęłam szczękę, natychmiast odwracając się od widoku za oknem. Chciałam skupić się na wszystkim, byleby nie na krajobrazie, który przywoływał zbyt wiele niechcianych wspomnień. Tego już nie było. Pokręciłam głową, wbijając wzrok w fotel kierowcy przede mną. Byłam zła na samą siebie. Nie powinnam myśleć nad nieistotnymi rzeczami, a cały czas to robiłam. To było tak strasznie frustrujące. Nawet nie zarejestrowałam momentu, gdy mój oddech lekko przyspieszył, a ja sama zacisnęłam swoje dłonie na krawędziach czarnej bluzy. Jednak zauważył to chyba mój brat, ponieważ poczułam, jak delikatnie szturcha mnie w ramię. Spojrzałam na niego lekko zamglonym wzrokiem, nadal będąc w nieprzyjemnym transie, kiedy ten zmarszczył brwi, przyglądając mi się niepewnie.

– Wszystko okej? – zapytał.

Tak. Tak było okej. Bo dlaczego miałoby nie być? Zawsze było okej.

– Tak. – odpowiedziałam, starając się przybrać na twarz delikatny uśmiech, który nie byłby grymasem. I chyba w miarę mi to wyszło, ale mój brat nadal nie był zbyt przekonany. Nigdy nie był. – Jestem po prostu zmęczona.

– Niedługo będziemy. – zapewnił mnie, na co zacisnęłam usta w wąską linię, spuszczając wzrok na swoje długie palce, które nerwowo wyginałam.

Cholera. Nie wiedziałam czy się cieszyć, czy wręcz przeciwnie.

– Właśnie. – wtrącił cicho taksówkarz, lekko nachylając głowę w naszą stronę. – Zaraz będziemy w Culver City. Pod jaki adres mam jechać?

W jednej sekundzie zastygłam w całkowitym bezruchu. Znów uniosłam wzrok na fotel kierowcy przede mną, z kamienną miną przełykając żółć, jaką poczułam w gardle. To wszystko stało się nagle jak ze szkła. Jakby każdy atom rozbijał się na coraz to mniejsze cząsteczki. I nie było tak dlatego, że on zadał to pytanie. Nie. Było tak dlatego, że znałam na to pytanie odpowiedź. Zacisnęłam szczękę w dość bolesny sposób, starając się nie pokruszyć swoich zębów, a następnie delikatnie przekręciłam swoją głowę. Moje spojrzenie wylądowało na Theodorze, który z nieokreśloną miną badał profil mojej twarzy. Nasza rozmowa była niema. Bezsłowna, a jedyne, co słyszałam, to krew szumiącą mi w uszach. Nie potrafiłam się poruszyć. Znów czułam, jak coś w moim wnętrzu się zawiesza.

Theo oblizał dolną wargę, nerwowo patrząc na tył głowy taksówkarza.

– Sentney Ave. – odparł na jednym wdechu, co spowodowało potężny uścisk w moim brzuchu.

Nie słyszałam tego adresu od czterech lat. Kiedyś słyszałam go niemalże bez przerwy. Kiedy wypełniałam dokumenty, pisałam listy czy chociażby zamawiałam pieprzone przesyłki. A od czterech lat nie usłyszałam tych słów ani razu. Ale nawet po takim czasie nie było mowy, że kiedykolwiek bym go zapomniała.

W końcu to adres mojego domu rodzinnego.

– Ach, piękna okolica. – mruknął mężczyzna, ale ja nadal zbytnio tego nie ładowałam. Zbyt zajęta byłam męczeniem zębami wnętrza mojego policzka i staraniem się zapanować nad mdłościami, które zawitały do mnie znikąd. – Jedna z lepszych w Culver City, jeśli mam być szczery.

Ani ja, ani Theo nie odpowiedzieliśmy. Bo szczerze? Byłam kurewsko zdenerwowana. Kiedy Theo zakomunikował mi, że najlepszą opcją będzie wrócenie na ten czas do naszego rodzinnego domu, prawie zemdlałam. Nie byłam w tym miejscu od czterech lat. I tak, wiem, że spędzenie miesiąca, albo i więcej w jakimś hotelu nie było zbyt wygodne i ekonomiczne, ale naprawdę chyba wolałam tę opcję. Starałam się nawet przekonać mojego brata, ale Theo był w tej sprawie nieugięty. Jasno również dał mi do zrozumienia, że nie mogę bać się miejsca, w którym się wychowywaliśmy. I może to była prawda, ale kurwa. Na samą myśl o tym, że mam tam wrócić, po prostu mnie paraliżowało. Nie dość, że była tam masa wspomnień to...

To był to dom, w którym żyliśmy z rodzicami. A ich już nie było.

I to przerażało mnie najbardziej. Nie wiedziałam, jak zareaguję, gdy go zobaczę po takim szmacie czasu. Gdy wejdę do środka, widząc to wszystko, co przed czterema laty było dla mnie moim domem. Nie wiedziałam, co zrobię, wiedząc, że w tamtym miejscu on spędził swoje ostatnie dni. Więc tak. Może nie wypadało uciekać. Może musiałam się przemóc, ale ta sytuacja nie dawała mi spać po nocach przez ostatnie trzy dni. Martwiłam się Vincentem, tak, ale co śmieszniejsze, martwiłam się bardziej tym, że mam tam wrócić. I zobaczyć to wszystko. I kto chciał mógł nazwać mnie tchórzem, ale nie ukrywałam swojego przerażenia. Na moim miejscu większość by tak zareagowała. I może mój brat brał to na spokojnie i nie przeżywał tego tak, jak ja, wiedziałam, że i on się bał.

– Witamy w Culver City. Ponownie. – podśpiewywał mężczyzna, a mój wzrok samoistnie padł na tabliczkę informującą o wjeździe do Culver City. – Tym razem na dłużej. – dodał ze śmiechem.

Cudownie.

Z każdym kolejnym kilometrem, mój brzuch kurczył się jeszcze bardziej. Okej, nie miałam choroby lokomocyjnej, ale wtedy wydawało mi się, że przy każdym zakręcie mój żołądek chciał uciec z wnętrza mojego ciała. Ponownie mijaliśmy te wszystkie rzeczy, które mimo upływu lat, wciąż były takie same. I może zachwycałam się tym nieco mniej, niż ostatnim razem, a było to spowodowane tym, że jedyne o czym myślałam, to o swoim domie. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, opierając się łokciem o drzwi po mojej stronie, kiedy taksówkarz skręcił na skrzyżowaniu w drogę, którą niemal codziennie jeździłam do szkoły. Ostatnim razem celowo unikałam części miasta, w której stał mój dom, a teraz jechaliśmy prosto tam. Starałam się opanować jakoś zdenerwowanie, ale na marne.

A następnie zobaczyłam znajomą okolicę. I wtedy wydawało mi się, że znów jestem w którymś z moich niesamowicie realnych snów. Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w krajobraz za oknem, bo to wszystko było takie same. Te same wysokie drzewa po obu stronach ulicy, równy chodnik, prosta, asfaltowa szosa. Czułam, że się kurczę pod widokiem tych znajomych domów naszych byłych sąsiadów. Nadal potrafiłam wymienić nazwiska ich wszystkich. Oczywiście nie wiedziałam, czy nadal każdy z nich tam mieszkał, ale byłam niemal pewna, że większość tak. Przełknęłam ślinę, widząc bawiące się dzieci obok wejścia do parku, który należał do naszej okolicy. Z szerokimi uśmiechami ganiali się pomiędzy ulicznymi latarniami, aż w końcu zniknęli w głębi drzew. Dokładnie tak, jak ja i Theo z naszymi kolegami z dzieciństwa. My też tacy byliśmy i też się tam bawiliśmy. Nawet nie zorientowałam się, w którym momencie samochód się zatrzymał. Zbyt mocno zajęta byłam obserwowaniem wszystkiego wokół. Tego spokoju.

– Victoria.

Lekko podwyższony głos mojego brata dotarł do moich uszu, więc lekko zblazowana przekręciłam głowę w jego stronę, spojrzeniem nadal będąc na wejściu do parku. Dopiero jego lekkie szturchnięcie mnie w ramię sprawiło, że spojrzałam na niego, szybko mrugając powiekami, bo moje oczy zaszły lekką mgiełką. Kiedy mój wzrok się wyostrzył dopiero wtedy zauważyłam jego spięty wyraz twarzy i poważne spojrzenie. Jego szczęka była zaciśnięta, przez co jego rysy wyostrzyły się, a brązowo-zielone tęczówki lekko zmatowiały. Przełknął ślinę, przez co jego jabłko Adama poruszyło się nerwowo. A ja zamarłam.

– Jesteśmy już.

I wiedziałam, że nie mogę siedzieć w tym samochodzie wiecznie, ale chyba właśnie tego wtedy chciałam. Wydawało mi się, że coś martwego zaległo w moim gardle. I dopiero wtedy poznałam sens słów „być przerażonym". Moje dłonie ukryte pod rękawami za dużej bluzy trzęsły się niemiłosiernie, a ja sama oddychałam nierówno i płytko, co wcale nie pomagało mi w uspokojeniu się, a wręcz przeciwnie. Starałam się skupić spojrzenie w jednym punkcie, ale i tego nie byłam w stanie zrobić. Moje serce było z zastraszającą prędkością i obawiałam się, czy aby na pewno zaraz nie wyskoczy mi z piersi. Sytuacji nie poprawił sam fakt, że kierowca wyłączył silnik, a następnie z pogodnym pogwizdywaniem wysiadł z samochodu, w którym zostałam tylko ja i Theo. Theo, który patrzył na mnie z niepewnością, będąc sam zestresowanym. Atmosferę można było już spokojnie ciąć nożem, a ja nie byłam w stanie przełykać już żółci, która nieustannie pojawiała się w moim przełyku.

– Victoria, to nasz dom. – szepnął miękko Theo, na co zacisnęłam mocniej powieki, odwracając napiętą w zdenerwowaniu twarz. – Nie możemy się go wiecznie bać.

Maine jest naszym domem.

Nie odpowiedziałam i chyba mój brat sam tego nie oczekiwał, bo po swoich słowach usłyszałam, jak odpina swój pas i wysiada z auta, zatrzaskując za sobą drzwi. Teraz w aucie byłam jedynie ja i mój nierówny oddech, który rozpływał się w powietrzu jak dym papierosowy. Odważyłam się uchylić powieki, bawiąc się swoimi palcami. Nie byłam w stanie wyjrzeć przez szybę, więc uparcie wbijałam spojrzenie w swoje uda. To wszystko było ciężkie. Chciałam zebrać jakoś myśli i poukładać sobie to wszystko, ale nie mogłam. Wzdrygnęłam się, kiedy usłyszałam otwieranie się bagażnika i rozmowę mojego brata z drugim mężczyzną. I już wiedziałam, że tego nie przeskoczę. Że muszę się z tym zmierzyć i stawić czoła temu wszystkiemu, toteż wciągnęłam gwałtownie powietrze, a następnie otworzyłam drzwi auta, sprawnym ruchem wysiadając z taksówki.

I to było jak uderzenie grzmotu. Najpierw było cicho i spokojnie. Przyjemne promienie słoneczne ogrzały moją twarz. Ćwierkające ptaszki grały swoją melodię w równych odstępach, a odgłosy pochodzące z centrum były niemal niesłyszalne, przez co top wszystko było jeszcze cichsze. Okolica jak zawsze była nieco flegmatyczna. I to wszystko było spokojne, a potem nastąpiło uderzenie. Wtedy, gdy odwróciłam się w kierunku budynku. W kierunku naszego domu. Grzmot uderzył prosto w ziemię, kurz wzniósł się w powietrze, a echo rozniosło się w oddali. Tak się wtedy czułam.

Sporych rozmiarów, dwupiętrowy budynek z poddaszem nadal wyglądał tak, jak go zapamiętałam. Dom typowo w stylu amerykańskim, z jasno-siwymi ścianami, białymi ramami prostokątnych okien i z jasnym, spadzistym dachem. Wyglądał podobnie, jak każdy w okolicy, ale ja nie mogłam oderwać od niego wzroku. Dokładnie badałam każdy element, będąc w zbyt wielkim transie, aby to przerwać. Mój wzrok padł na ganek domu, który był przysłonięty wysoką, nieskoszoną trawą. I właśnie wtedy spojrzałam na ogród przed wejściem, który jako jedyny tak bardzo mi wtedy do tego wszystkiego nie pasował. Trawa była niekoszona od wieków, przez co wszystko pozarastało. Kwiaty nie były już widoczne, ponieważ uschły, a drzewka ozdobne rosły w każdą stronę, ponieważ nikt ich nie przycinał. Wyglądało to na zaniedbane i opuszczone i to było tak... smutne. Kiedyś wszystko wyglądało idealnie. Mama dbała o swoje rośliny bardziej, niż o cokolwiek innego, wszystko było zdrowe i nawodnione. Dobrze pamiętałam te nieznośne momenty, kiedy raz w miesiącu musiałam pielić tuje przy ogrodzeniu, a Theo co sobotę kosił trawnik. I może kiedyś tego nienawidziłam, ale wtedy oddałabym wszystko, aby do tego wrócić.

– Oj, chyba długo nikt tu nie mieszkał. – powiedział mężczyzna, ale słyszałam to jak przez mgłę, nadal spoglądając na dom. Na nasz dom. Dom, w którym spędziłam całe dzieciństwo. W którym dorastałam i który kochałam ponad życie.

– Ta. – mruknął Theo.

W końcu oderwałam spojrzenie od budynku, szybko mrugając, ponieważ moje oczy lekko wyschły. Obaj wyciągali nasze walizki, a kiedy już się z tym uporali, Theo wyciągnął swój skórzany portfel z kieszeni i podał kierowcy wyznaczoną kwotę ze sporym napiwkiem. Mężczyzna uśmiechnął się, a następnie otworzył drzwi auta. Nachylił się do jego wnętrza, szukając czegoś w schowku, a kiedy to znalazł, wyprostował się i z radością podszedł z powrotem do Theo.

– Proszę. – powiedział, wręczając mu białą wizytówkę. – Jeśli potrzebują państwo podwiezienia, to proszę dzwonić na ten numer. Od razu przyjadę ja.

– Dziękujemy bardzo. – odpowiedział szczerze mój brat, unosząc kącik ust i chowając kartonik do portfela.

– Nie ma problemu. – skinął głową. – Jestem Filip, przy okazji.

– Ja jestem Theo, a to Victoria. – przedstawił nas chłopak, wskazując na mnie dłonią, więc wymusiłam uśmiech.

Właśnie zawarliśmy nową znajomość z taksówkarzem. I chyba była to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła mi się od ponad dwóch tygodni.

– To ja już wam nie przeszkadzam. Do zobaczenia i miłego pobytu w Culver City! – zawołał radośnie, uprzejmie unosząc swoją czapkę z daszkiem, a potem wsiadł do samochodu. Nie minęło pół minuty, a odjechał, zostawiając nas samych.

Nerwowa cisza zapanować między nami, kiedy staliśmy na chodniku przed wejściem do naszego domu. Walizki walały się pomiędzy naszymi nogami, a jakoś nikt nie kwapił się do zaczęcia rozmowy. Założyłam ręce na piersi, przejeżdżając językiem po dolnej wardze. Po dłuższej chwili Theo westchnął, przecierając dłońmi zmęczoną twarz. Pocierał palcem wskazującym swoją skroń, po czym odwrócił się ku mnie, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. Uniosłam brew, znów czując te nieprzyjemne skurcze.

– Chyba musimy wejść. – rzucił zachrypniętym głosem.

– Chyba.

Ale żadne z nas się nie poruszyło. Po kilku sekundach Theo westchnął na tę całą atmosferę, a następnie ruszył w stronę zamkniętej bramy, wyciągając pęk kluczy z kieszeni spodni, które cały czas mieliśmy ze sobą w Maine. Tylko były ukryte w tej jednej szufladzie, której nigdy się nie otwiera. Przełknęłam ślinę, widząc znajomy breloczek palmy, kiedy mój brat podszedł do czarnego ogrodzenia. Kiedy tu mieszkaliśmy, cały czas było otwarte, a nawet w nocy jej nie zamykaliśmy, ponieważ to bardzo spokojna okolica. Brunet wsadził klucz do zamka i przekręcił go, a następnie pchnął metalowe pręty. Zaczął ręcznie przesuwać ją w bok. Była automatyczna, ale prąd w całym domu oraz wokół był wyłączony, więc nie działała. Z niemałym wysiłkiem otworzył ją, a następnie podszedł do swoich walizek. Zarzucił swoją torbę na ramię i chwycił bagaże, oglądając się na mnie przez ramię.

– Czas pozwiedzać.

Z tymi słowami ruszył chodnikiem w stronę budynku. Przełknęłam ślinę, narzucając swoją torbę na ramię i również chwytając walizki. Moje dłonie niemiłosiernie się pociły, więc ciężko było mi dobrze złapać za rączki moich bagaży. W końcu jednak jakoś poczłapałam za moim bratem, który stał już na ganku, otwierając kluczem drzwi. Niepewnie stawiałam kolejne kroki, oglądając wszystko wokół. Wszystko było zimne i zapuszczone. Ganek był pusty i nie stała na nim ławka ze stoliczkiem. Ze zdenerwowaniem patrzyłam, jak Theo otwiera drzwi. Zawiasy lekko zaskrzypiały pod nagłym pchnięciem. Ciężkie, brązowe drewno powolnie się uchyliło, ukazując wnętrze ciemnego korytarza. Chłopak westchnął, a następnie przekręcił głowę w moją stronę, nadal nie wchodząc. Zblokowaliśmy spojrzenie, gdy przełknął ślinę.

Bez zbędnych słów ruszył do środka, zostawiając walizki na zewnątrz. Jego ciężkie kroki odbijały się echem od ścian. Przymknęłam powieki, biorąc głęboki oddech, a następnie zostawiłam wszystkie bagaże i powolnie postawiłam krok w głąb domu. I gdy myślałam, że zobaczenie domu z wewnątrz było jak uderzenie piorunem, wejście do niego było jak posadzenie na krześle elektrycznym.

Znajomy zapach, który panował tylko w tym miejscu, uderzył w moje nozdrza, opanowując mój umysł. Każdy dom miał swój specyficzny zapach, którego nie było nigdzie indziej. Nasz rodzinny dom pachniał jak skoszona trawa, ciasto cynamonowe i mama. Nasza mama. W kompletnej ciszy powolnie stawiałam krok za krokiem po ciemnych, zakurzonych panelach. Uważnie przyglądałam się znajomym beżowym ścianom. Szafka w holu przykryta była białym materiałem, który w całości ją zakrywał. Lustro ogromnej, wbudowanej szafy w ścianę obok było zakurzone i trochę brudne, przez co zniekształcało moje odbicie. Przełknęłam ślinę, zginając i prostując palce moich zimnych dłoni. Ze zdławionym oddechem ruszyłam dalej, słysząc swoje szybko bijące serce. Czułam się, jakbym zwiedzała nieznany ląd. Uważnie stawiałam każdy krok, uważając, aby nie stanąć na minę. Chłonęłam wzrokiem wszystko, jak gdybym była tam pierwszy raz. Delikatnie, bez nagłych ruchów. Jak dotyk skrzydeł motyla.

W końcu wyszłam z holu, wchodząc do salonu. I wtedy się złamałam. Wszystkie rolety i ciężkie zasłony zakrywały okna, nie pozwalając przedrzeć się promieniom słonecznym do środka. Wielki stół pod oknami, na którym zawsze stały świeże kwiaty, teraz okryty został białym prześcieradłem. Był pusty i tak bardzo różnił się od tych momentów, gdy jedliśmy przy nim rodzinne kolacje, kłócąc się o to, kto posprząta. Pozostałe meble również przykryte były narzutami, które w pełni je zakrywały. Kanapy, fotele, krzesła i komody. Zakurzona półka nad kominkiem lśniła pustkami i nie było na niej już żadnych ramek ze zdjęciami. Dywany były schowane, odsłaniając zakurzoną podłogę. Kryształowe żyrandole mojej mamy nie świeciły. Muzyka z kina domowego nie wygrywała znanej nam melodii. Na ścianach nie widniały już obrazy, a jedyne puste haczyki po nich. W tle nie było słychać mojej mamy, gawędzącej przez telefon ze swoimi przyjaciółkami, podczas gdy przygotowała obiad w kuchni, a zapach smażonego kurczaka nie wypełniał każdego pomieszczenia. Było cicho, pusto i zimno.

Było smutno.

Ze ściśniętym gardłem obserwowałam każdy szczegół, nie potrafiąc się napatrzeć. Nigdzie nie widziałam mojego brata, ale nawet się na tym nie skupiłam, zbyt pochłonięta widokiem przede mną. Kiedy już wystarczająco długo nastałam się w salonie, powolnie ruszyłam w stronę kuchni. Na całym parterze słychać było jedynie mój szybki oddech i powolne kroki. Kiedy tylko weszłam do pomieszczenia, zacisnęłam szczękę, przełykając gulę w gardle. W ulubionym miejscu mojej mamy również było pusto. Garnki nie walały się na blatach, a w zlewie nie widniały naczynia. Wyspa kuchenna stojąca po środku przykryta była prześcieradłem, tak jak wysokie krzesła barowe. Na blaty i szafki również został narzucony materiał. Mój wzrok uciekł na miejsce, gdzie znajdowała się zakryta kuchenka.

I wtedy wspomnienia mnie zbombardowały. Wszystkie te razy, gdy mama gotowała, a ja siedziałam na krześle obok, wymieniając się z nią plotkami ze szkoły. Wszystkie razy, kiedy śmiałyśmy się razem. Kiedy było tak normalnie. A tego już nie było. Nie było mojej mamy, która codziennie rano przed pracą stała przy ekspresie do kawy w swoim szlafroku i warkoczu, w którym zawsze spała. Nie było porannej wymiany zdań o tym, że Theo to leniwy idiota, którego nie mogłam zbudzić do szkoły. Nie było tego.

Objęłam się ramionami, zaciskając palce na swojej skórze. Wyszłam z pomieszczenia, a następnie zajrzałam do łazienki na parterze, połączonej z pralnią i suszarnią w której zawsze chowałam się, gdy razem z Theo, Mią i Chrisem bawiliśmy się w chowanego za dzieciaka. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie i z powrotem weszłam do salonu. I wtedy mój wzrok padł na drewniane schody, prowadzące na piętro. Powolnie ruszyłam w ich stronę, a następnie chwyciłam dłonią za barierkę, badając pod palcami jej fakturę. Westchnęłam ciężko i postawiłam pierwszy krok, a stopień nie wydał z siebie żadnego odgłosu skrzypnięcia. Wypuściłam drżący oddech spomiędzy spierzchniętych warg i powolnie wspinałam się ku górze, wciąż trzymając się barierki. W końcu pokonałam całą odległość i stanęłam na drewnianej podłodze, spoglądając na długi korytarz, który rozciągał się przede mną. Niepewnie ruszyłam nim. Uśmiechnęłam się, mijając po drodze półkę z książkami przy ścianie, za którą pewnego razu ukrywałam się przez mamą, gdy znów wymknęłam się z domu i musiałam wrócić. Ta również zakryta była jakimś materiałem.

Głęboko oddychałam, wdychając ten dobrze znany mi zapach, gdy nagle przystanęłam przed białymi drzwiami. Uniosłam wzrok na ich strukturę, czując napływ wspomnień.

– Osiemnaście lat razem. – rzuciłam z bladym uśmiechem, czując ukłucie w klatce piersiowej. – To było dobrych osiemnaście lat.

A następnie zamknęłam drzwi. Przez chwilę niezidentyfikowanym wzrokiem wgapiałam się w drewno z kompletną ciszą.

Tak jak wtedy wpatrywałam się w drewno, stojąc dosłownie w tym samym miejscu. Oddychałam nerwowo, czując w sobie milion sprzecznych emocji. Powolnie uniosłam drżącą dłoń do okrągłej gałki, a następnie przekręciłam ją, słysząc, jak zamek ustępuje. Przymknęłam powieki, a następnie tchnęłam cicho i powolnie popchnęłam drzwi, które w ciszy się otworzyły. Trzy długie sekundy później uniosłam powieki, spoglądając na pomieszczenie, które przez osiemnaście lat było dla mnie moim prywatnym schronem. Miejscem, gdzie byłam w stu procentach sobą i gdzie spędzałam dziewięćdziesiąt procent czasu, słuchając muzyki na maksymalną głośność i czując się tak swobodnie. I właśnie to spowodowało, że pierwszy raz odkąd tam byłam, kącik moich ust lekko drgnął.

Weszłam do sporych rozmiarów pomieszczenia, w którym podłoga wyłożona była jasnymi panelami. Wtedy było ją widać, co często nie zdarzało się, gdy tam zamieszkiwałam. I to spowodowało, że cichy śmiech wydostał się spomiędzy moich warg, rozpływając się w pomieszczeniu. Tu również wszystko było pozasłaniane, ale meble wciąż stały w tym samym miejscu. Ciemne rolety zakrywały okna dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy w dzień wyjazdu je zaciągnęłam. Na siwych ścianach nie widniały już poprzyklejane zdjęcia. W ciszy podeszłam do swojego łóżka, które stało po prawej. Wezgłowie przyparte było do ściany. Delikatnie uniosłam jedną z dłoni, dotykając metalowej rurki przy jego końcu. To łóżko było świetne. Duże, wygodne. To w nim jadłam, uczyłam się, oglądałam filmy i płakałam. Było ze mną zawsze.

Odwróciłam się, a następnie podeszłam do drugich drzwi. Kiedy je otworzyłam, lekko się uśmiechnęłam, ponieważ to miejsce było chyba najbardziej ikonicznym ze wszystkich pomieszczeń w tym domu. Było również pewnego rodzaju ringiem, bo tyle, ile kłótni i bijatyk miałam w tym pomieszczeniu z moim bratem, to głowa mała. Nasza wspólna łazienka była miejscem, gdzie mój podkład mieszał się z pastą do zębów Theo i naszą krwią, gdy się biliśmy. Zaśmiałam się cicho i z lekką nostalgią dotknęłam jednej z dwóch umywalek, jakie zawieszone były pod wielkim, kwadratowym lustrem. Przejrzałam się w nim, wspominając te wszystkie lata, gdy szykowałam się tam do szkoły. To było dobre.

Zmarszczyłam brwi, kiedy usłyszałam cichy szmer dochodzący zza drzwi, prowadzących do pokoju Theo. Niewiele myśląc, otworzyłam je, wchodząc do pomieszczenia, w którym stał mój brat. Wyglądało tak, jak reszta domu. Wszystko było pochowane i przykryte, a rolety zasunięte. Theo stał przy swoim biurku, tyłem do mnie. Nie ruszał się, a jedyną oznaką tego, że jeszcze był w świecie żywych, było to, że jego spięte ramiona delikatnie wznosiły się i opadały. Chłopak przejechał chudymi palcami po materiale wiszącym na meblu, a następnie gwałtownym ruchem zacisnął na nim dłoń, ściągając go. Białe prześcieradło zawirowało w powietrzu, a delikatny kurz, jaki na nim osiadł, rozpylił się w powietrzu. Zmarszczyłam nos na drobinki, które dostały się do mojego nosa i gardła. Brunet odrzucił tkaninę w kąt, a ta opadła na podłogę. Zawiesiłam na niej wzrok tylko na chwilę, a następnie przenosiłam go na Theo, który skupiony dotknął drewna swoimi kostkami, a następnie głucho zastukał w nie dwa razy.

– Trochę przy nim w gry pograłem. – wyszeptał zachrypniętym i lekko rozbawionym głosem, nawet na mnie nie patrząc. Uniosłam kącik ust, obserwując jego roztrzepane włosy.

– Błagam cię. Trochę? Nie można było cię stąd oderwać. – parsknęłam cicho, zakładając ręce na piersi. Kiedyś mój brat był przymocowany do tego biurka i do komputera, na których robił rzeczy, o których nawet nie chciałam wiedzieć. Już nie grał tak dużo, jak wcześniej, ale czasami mu się zdarzało.

– Trzeba odkręcić główne zawory z wodą. – mruknął nagle, a następnie uniósł głowę, spoglądając na sufit z lekko uchylonymi ustami. – Włączyć prąd, sprawdzić ogrzewanie i instalację. I ogólnie trochę posprzątać. Cztery lata nikt tu nic nie robił.

– Wujek Garry czasem zaglądał. – przypomniałam mu, na co pokiwał.

– Tak. Ale od czterech lat nikt tu nie mieszkał. – odparł, a ja zamilkłam.

Gdy my wyjechaliśmy do Maine, tata zajmował się domem i wszystko uporządkował. Po śmierci rodziców dom został zapisany mi i Theo, ale mój brat od razu zaznaczył, że nie chce go sprzedawać. Ja nie miałam nic przeciwko, chociaż wiedziałam, że tam nie wrócę. Czasami wydawało mi się, że Theo specjalnie chciał go zachować, aby miał gdzie wrócić, gdy zdecyduje się ponownie przenieść do Culver City, chociaż zarzekał się, że tego nie zrobi. Ale ja wiedziałam swoje. Po śmierci taty dom został pusty i zamknięty, a od czasu do czasu zaglądał tu tylko wujek Garry, który był bratem mojej mamy. Chciał jedynie sprawdzić, czy nic się nie dzieje i czy aby nikt niechciany się tam nie kręcił. Jednak skoro nikt tu nie mieszkał, wszystko było powyłączane i odcięte.

– Trzeba będzie tu trochę posprzątać. – mruknęłam nagle, opierając się bokiem o futrynę łazienkowych drzwi.

– Niewiele. – mruknął. – Ogarnąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Przecież nie zostajemy tu na długo.

Och, tak. Przecież... tak. Tylko na chwilę.

– Tak, masz rację. – mruknęłam zdławionym tonem, spuszczając wzrok i mrugając powiekami. – Właśnie. Trzeba zadzwonić do reszty. Wymyślić, co dalej.

W końcu po to tu jesteśmy, tak?

– Dzwonisz do Chrisa ty, czy ja? – zapytał, opierając się tyłem o parapet i zakładając ręce na piersi. Westchnęłam.

– Ja zadzwonię. – mruknęłam, a następnie wyciągnęłam telefon.

Oczywiście, że miałam jego numer. Tak samo, jak miałam numery wszystkich pozostałych. Nie wiedziałam jeszcze tylko, czy ich nie zmienili. Jednak z Adamsem zdarzyło mi się konwersować nawet w Miane, więc częściej go używałam i nie bałam się do niego zadzwonić, bo nie czułam dyskomfortu. Może nie mieliśmy już takiej relacji jak kiedyś, ale to wciąż był Chris pieprzony Adams. Szybko kliknęłam w jego imię i przyłożyłam telefon do ucha, czekając na połączenie. Zagryzłam wnętrze policzka, nerwowo tupiąc nogą w miejscu. Trzy sygnały później usłyszałam szmer, a następnie ten zadowolony głos.

– Od pół roku nie widziałem tego numeru na swoim wyświetlaczu. – zacmokał z udawanym oburzeniem, na co przewróciłam oczami, unosząc kącik ust. Był jeszcze większym kretynem, niż wtedy, gdy miał siedemnaście lat.

– Czuj się zaszczycony. – odparłam patetycznie.

– Czuję. – rzucił. – A tak szczerze, to cieszę się, że dzwonisz. Naprawdę, Vic.

Poczułam przyjemne ciepło rozlewające się po moim wnętrzu jak gorąca ciecz. Nie mogłam zapanować nad delikatnym uśmiechem, który czaił się na mojej twarzy, ponieważ to było rozczulające.

– Też się cieszę. – powiedziałam szczerze. – Jesteś już w Culver City? Bo my dziś przylecieliśmy.

– Tak. Wczoraj wylądowałem. – odparł, na co skinęłam głową, chociaż i tak nie mógł tego zauważyć.

Nie tylko my nie mieliśmy pozałatwianych spraw tam, gdzie aktualnie żyliśmy. Większości z nas nie było już w Culver City, więc każdy musiał sobie jakoś poradzić. Wiedziałam, że Chris znów musi wrócić do Paryża, a Laura ze Scottem na Florydę. Nie wiedziałam jednak czy wszyscy już są z powrotem w Culver City, czy nadal nie.

– Gdzie się zatrzymałeś?

– U wujostwa. – mruknął. – A wy? Znów hotel?

– Nie. Jesteśmy w domu.

– Oh.

Dokładnie. Oh.

– Wiesz co z innymi? – zmieniłam temat, odchrząkując, aby rozwiać jakoś swoje wątpliwości.

– Z tego co wiem, to każdy już chyba jest. – mruknął, a ja usłyszałam, jak ktoś głośno zatrzaskuje drzwi po drugiej stronie i był to prawdopodobnie Adams. – Ale nie wiem na sto procent. Nie mam kontaktu ze wszystkimi. Tylko z Laurą i trochę z Mią. Nie wiem co z Wilsonem.

– Chyba trzeba się spotkać i wszystko przedyskutować. – mruknęłam, chociaż sama myśl tego była niezmiernie denerwująca. Boże, to się działo.

– Dla mnie im szybciej tym lepiej. Zadzwonię do nich i ogarnę co i jak, a potem dam ci znać.

– Dzięki, Chris.

– Zawsze, słońce. – z tymi słowami, rozłączył się, a ja odsunęłam urządzenie od ucha, spoglądając na wyświetlacz z lekkim uśmiechem.

– I co? – zapytał Theo. Zblokowałam z nim spojrzenie, wzdychając i wzruszając przy tym ramionami.

– Chyba właśnie zaczynamy zabawę.

***

– Okej, jestem pełny. – jęknął Theo, odrzucając kawałek swojej pizzy do pudełka, które leżało na stoliku przed nami. Westchnął ciężko, a następnie wygodniej rozwalił się na fotelu, na którym siedział. Przymknął z zadowoleniem oczy. – Już zapomniałem, jakie te meble są wygodne.

– To pewnie dlatego zasypiałam za każdym razem, gdy starałam się tu uczyć. – mruknęłam z pełnymi ustami, przeżuwając swoją ukochaną pizzę z pepperoni. Całe szczęście, że Killer Cave ma dostawę na wynos.

– Akurat tu jestem prawie pewny, że meble nie mają z tym nic wspólnego. – dociął mi z kpiącym uśmieszkiem, na co rzuciłam w niego opakowaniem po sosie pomidorowym. Chłopak zrobił szybki unik, śmiejąc się cicho, więc do niego dołączyłam.

Siedzieliśmy właśnie w salonie, w którym posprzątaliśmy tylko w połowie tak, jak i w całym domu. Pozdejmowaliśmy niektóre prześcieradła z mebli, włączyliśmy prąd i wodę, a także posprawdzaliśmy instalację i inne pierdoły. Nie staraliśmy się jakoś bardzo, a tylko ogarnęliśmy to miejsce, aby było do użytku. Poza tym, nie za bardzo nam się chciało robić cokolwiek więcej, ponieważ byliśmy po długim locie i byliśmy zmęczeni. Więc na szybko poodkurzaliśmy odkurzaczem, który odkopaliśmy w garażu, poodsuwaliśmy rolety i zasłony, aby wpuścić trochę słońca i przewietrzyliśmy wszystkie pomieszczenia. Posprzątaliśmy również łazienkę na górze, aby była w miarę zdatna do użytku. Było kilka usterek, które mieliśmy naprawić, takie jak poprzepalane żarówki czy inne zniszczone rzeczy, ale nie zamierzaliśmy działać nic więcej. To miejsce miało być do użytku mieszkalnego jedynie przez miesiąc, więc nie kwapiliśmy się, aby zaglądać chociażby na strych do pudeł z rzeczami i pamiątkami. To... nie było konieczne.

– Chris napisał. – rzuciłam, kiedy telefon leżący obok mnie na kanapie podświetlił się. Chwyciłam iPhone'a, wcześniej wycierając dłonie w koc, który mnie okrywał i odblokowałam urządzenie.

Chris: Jutro w barze Luke'a o siedemnastej. Pasuje??

Victoria: luke nadal tam pracuje?

Chris: Nie mam pojęcia, ale tak się chyba przyjęło

Cicho się zaśmiałam.

Victoria: pasuje.

Zablokowałam urządzenie i ponownie je odrzuciłam, rozkładając się na kanapie. Zamknęłam pudełko z niedojedzoną pizzą i położyłam je na ziemi, ponieważ musiałam zostawić sobie coś na śniadanie. W końcu dopiero przyjechaliśmy, a nasza lodówka nie była używana od jakichś czterech lat, więc nie dziwne, że niczego tam nie było, a jakoś nie uśmiechało mi się, aby ruszać te płatki owsiane, przeterminowane o dwa lata. Więc postawiliśmy na pizzę. Poprawiłam swoje krótkie spodenki, które służyły mi jako piżama i wyciągnęłam się, czując, jak moje powieki robią się coraz bardziej ciężkie.

– Chyba idę spać. – mruknęłam, przerywając ciszę. Theo spojrzał na mnie spod przymkniętych powiek.

– Pierwsza noc po czterech latach w starym łóżku? – parsknął, gdy wstałam z mebla, ponownie się przeciągając.

– Będzie wybornie. – rzuciłam z przekąsem. – Poza tym... – zaczęłam, jednak coś mi przerwało.

A tym czymś był dziwny odgłos dobiegający zza drzwi tarasowych. Na początku myślałam, że się przesłyszałam, ale głowa mojego brata szybko zwróciła się w tamtą stronę, informując mnie, że i on to usłyszał. Zmarszczyłam brwi, czując przyspieszone bicie serca. Zmarszczyłam brwi, nawiązując kontakt wzrokowy z moim bratem, który również miał zdziwiony wyraz twarzy.

– Czy ty to słyszałeś, czy... – zapytałam, ale znów przerwał nam odgłos dobiegający zza drzwi. Jakby ktoś coś przewrócił na tarasie. I tu już nie mieliśmy wątpliwości.

Theo z szybkością rakiety podniósł się z miejsca. Cicho podszedł do kominka, a następnie chwycił pogrzebacz, który stał obok i mocno zacisnął na nim swoje palce. Ja za to ze zdenerwowaniem stałam zaraz a nim, obserwując duże drzwi. Nie miałam pojęcia, kto to mógł być, ale ani trochę mi się to nie podobało. Z lekkim strachem obserwowałam, jak mój brat podchodzi do przeszklonych drzwi, które zasłaniały ciężkie zasłony. Spojrzał na mnie, aby się upewnić, ale ja tylko wzruszyłam ramionami, zaczynając obawiać się coraz bardziej. To było dziwne i ani trochę mi się nie podobało. Ramiona Theo były spięte, a knykcie niemal pobielały mu od zaciskania ich na metalowym pręcie. Wypuściłam z siebie drżący oddech, a następnie podskoczyłam, gdy odgłos znów się powtórzył, ale tym razem był głośniejszy. Mój brat już nie wahał się ani chwili, a szybko rozsunął zasłonę i błyskawicznie otworzył drzwi, unosząc pogrzebacz za głowę, jakby właśnie chciał zaatakować. To stało się tak szybko, że aż mnie zelektryzowało. Głośny pisk rozniósł się po całym domu i dworze, więc szybko zatkałam swoje usta roztrzęsionymi dłońmi, aby nic więcej się z nich nie wydostało. Jednak dopiero po sekundzie ogarnęłam, że to nie ja krzyknęłam.

– Nie włamuję się! Nie jestem złodziejką!

Z szokiem spojrzałam na Theo, który zmarszczył brwi, cofając lekko głowę, a pogrzebacz nadal wisiał nad jego głową. Patrzył na taras w lekkim zawieszeniu, więc i ja przeniosłam tam spojrzenie. Jakie było moje zdziwienie, gdy dostrzegłam tam średniego wzrostu kobietę w dresie, która w jednej dłoni trzymała latarkę, a w drugiej telefon. Światło lamp z domu oświetlało lekko jej sylwetkę, ale nie twarz, ponieważ nie stała na tyle blisko. Jednak doskonale widoczne było jej przerażenie wymalowane na całej twarzy i głośny oddech. Miała na sobie zielony dres z adidasa i różowe kroksy, a jej kręcone, brązowe włosy roztrzepane były we wszystkie strony. I właśnie stała na naszym tarasie.

– Co do kurwy? – wyprzedził mnie z pytaniem mój brat, obserwując wystraszoną kobietę. Jego dłoń, w której trzymał pogrzebacz, powolnie opadła, ale jego wzrok nadal był czujny i ostrożny. Ja za to ze zdezorientowaniem patrzyłam to na nią, to na niego, nie bardzo wiedząc, co właśnie miało miejsce. – Kim ty, do cholery, jesteś? – zapytał ostro mój brat.

Kobieta, widząc, ze już nie zamachiwał się na nią z pogrzebaczem, odetchnęła z ulgą, przykładając dłoń do piersi. Pokręciła głową, a następnie odchrząknęła i zrobiła niepewny krok w naszą stronę, przez co jej twarz była bardziej widoczna. Miała na oko ze dwadzieścia pięć lat. Przez panujące światło nie widziałam dobrze jej oczu, ale były chyba ciemne. Cóż, nie wyglądała na płatnego mordercę, ponieważ nieco się trzęsła, ale zdobyła się na lekki uśmiech pokoju w naszą stronę. Jednak ani ja, ani Theo tego nie odwzajemniliśmy. Bo, co do cholery?

– Alice Carson. – przedstawiła się, przełykając ślinę. – Mieszkam dwa domy dalej.

– I co niby robisz w naszym domu? – zapytał Theo, rozkładając pytająco ręce. Pogrzebacz nadal trwał u jego boku, przez co to wszystko wyglądało z boku jeszcze głupiej.

– Od kiedy się wprowadziłam ten dom stał pusty, a dziś zauważyłam zapalone światła. Myślałam, że może ktoś niechciany się tu kręcił. Więc chciałam sprawdzić. – tłumaczyła z nerwowym chichotem. Theo ze zmarszczoną brwi spojrzał na asortyment w jej dłoni.

– I chciałaś zaatakować bandytów latarką? – zapytał, spoglądając na nią, jak na kogoś niespełna rozumu. Kobieta zacisnęła usta w wąską linię, wzruszając ramionami

– Nie do końca to przemyślałam. – wymamrotała, robiąc dziwne ruchy głową.

Zmarszczyłam brwi, ponieważ ani trochę nie kojarzyłam tej kobiety. Jednak musiała być nieźle szurnięta, aby decydować się na takie coś o dwudziestej trzeciej i to sama. Przecież jeśli byłby tu ktoś rzeczywiście niechciany, to mogłoby się to dla niej skończyć nie za dobrze. Odetchnęłam z lekką ulgą, ponieważ w pewnym momencie naprawdę nieźle się przestraszyłam. Theo również pokręcił głową z wyraźnym politowaniem, ale i ulgą, odrzucając pogrzebacz w stronę kominka. Westchnął ciężko, a następnie znów spojrzeliśmy na kobietę, która ze zdenerwowaniem przestępowała z nogi na nogę, bawiąc się zębami dolną wargą.

– Cóż, nie jesteśmy bandytami. – odezwałam się w końcu, na co kobieta przeniosła na mnie swoje spojrzenie. – To nasz dom.

– Kupiliście go? – zapytała i już wiedziałam, dlaczego zdecydowała się sama tu przyjść. Zdecydowanie była zbyt ciekawska.

– Należał do nas od zawsze. – mruknął Theo. – Przyjechaliśmy tu na trochę.

– Och. – jęknęła, drapiąc się w tył głowy. – Więc wy pewnie jesteście rodzeństwem Clark? – zapytała, na co uniosłam z podziwem brwi, zakładając ręce na piersi i siłą powstrzymując się od prychnięcia.

To tak teraz na nas mówią?

– Tak. To my. – odparł Theo.

– Bardzo miło mi was poznać. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Uh, przepraszam za to. To było niezmiernie głupie. – wymamrotała ze skruchą, poprawiając swój dopasowany dres.

– Cóż, następnym razem można zadzwonić dzwonkiem. – rzucił Theo z lekkim rozbawieniem, na co uniosłam kącik ust, a kobieta jeszcze bardziej się zawstydziła.

– Tak, jasne. – kiwnęła. – Mieszkam pod numerem 428, jak coś. Gdybyście czegoś potrzebowali, to wiecie. Do mnie jak w dym! – zawołała, nerwowo się śmiejąc i robiąc jakiś dziwny ruch rękoma. Bez słów obserwowaliśmy ją z Theo, zastanawiając się, co się, kurwa, działo. – Znaczy no. No tak.

– Tak. – pokiwałam z lekko rozchylonymi ustami. – Chcesz wyjść... drzwiami? – zapytałam, wskazując za siebie na korytarz prowadzący do drzwi wyjściowych, ale kobieta jedynie machnęła ręką.

– Nah, świeże powietrze dobrze mi zrobi! – zawołała wysokim głosem, będąc zażenowaną i zdenerwowaną. Zaczęła iść w tył, machając dłonią z latarką, która nadal była włączona. Jej kroksy wydawały dziwne dźwięki. – Jeszcze raz przepraszam za zajście i wiecie, jak coś to do mnie jak w dy... – zaczęła, ale nie skończyła, ponieważ zrobiła o jeden krok w tył za dużo, a taras się skończył.

Dziewczyna szybko poleciała do tyłu po trzech schodkach z głuchym krzykiem, znikając w ciemnościach gęstej, wysokiej trawy. Razem z Theo podskoczyliśmy, rozchylając powieki i rzucając się w stronę drzwi tarasowych, aby sprawdzić co z kobietą. Przez dobrą chwilę nie było jej widać, ale nagle wystawiła jedną dłoń w górę, świecąc latarką.

– Nic mi nie jest! – zawołała obolałym głosem, a trawa zaczęła się poruszać. Kobieta niezgrabnie zbierała się z ziemi, podczas gdy my staliśmy w progu drzwi, obserwując jej chaotyczne działania. Kręciła się w kółko, z jednym kroksem w dłoni. Jej włosy były roztrzepane jeszcze bardziej. – Żyję! Nic mi nie jest.

Z tymi słowami podniosła się całkowicie, a następnie westchnęła ze sztucznym, ogromnym uśmiechem, przyciskając swojego kroksa do piersi. Głośno oddychała, kiwając głową, aż w końcu odchrząknęła. Jej buzia oblała się rumieńcem.

– No to cześć. – powiedziała tylko, a następnie ruszyła za dom w stronę wyjścia. I tyle ją widzieliśmy.

Jednak my nadal staliśmy w progu drzwi, patrząc na nasz ogródek pogrążony w całkowitej ciemności. Starałam się załadować to wszystko, co właśnie miało miejsce, ale jakoś nie za bardzo mogłam, ponieważ to było surrealistyczne. Pokręciłam zaskoczona głową, unosząc brwi niemal do linii włosów.

– Wow. – mruknęłam w końcu, ale Theo był chyba zbyt zdezorientowany, aby na mnie spojrzeć. – Już jak tu mieszkaliśmy, to żyli tu ludzie pojebani, ale teraz chyba doszło do końca skali.

– Miasto świrów. – skwitował cicho brunet, a następnie oboje odsunęliśmy się od drzwi, które szybkim ruchem zamknął.

Zasłonił zasłony, podczas gdy ja pozbierałam dwa pudełka z pizzą i zaniosłam je do kuchni, kładąc na pustym blacie. Wychodząc zgasiłam światła i upewniłam się, że drzwi wyjściowe były zamknięte, aby nie mieć więcej żadnych niespodziewanych gości. Następnie szybko pożegnałam się z Theo, który siedział jeszcze w salonie, sprawdzając coś na swoim laptopie i ruszyłam schodami na piętro. Ze zmęczeniem i nadal lekkim zdezorientowaniem podeszłam do drzwi mojego pokoju, gdy nagle przystanęłam w miejscu, z dłonią na klamce. Powolnie przekręciłam głowę, a mój wzrok padł na dalszą część korytarza i pewne drzwi po prawej stronie.

Pokój mamy.

Jedyne pomieszczenie, w którym jeszcze nie byłam i, do którego nie chciałam wchodzić. Wiedziałam, że nie byłam w stanie. Nie podołałabym temu i nie chciałam się tym katować. Już i tak wszystko w tym domu przypominało mi o niej. O nich. A zobaczenie łóżka, w którym spała, foteli, w których siedziała, garderoby, w której się przebierała... to było za dużo. I nie sądziłam, że do końca wyjazdu odważę się tam zajrzeć. Pokręciłam szybko głową, odsuwając od siebie nieprzyjemne myśli i szybko weszłam do swojego pokoju. Po ciemku doczłapałam się do swojego łóżka, ponieważ żarówki w żyrandolu były spalone. To było zabawne, że nawet po czterech latach, gdzie nie miałam styczności z tym pomieszczeniem, nadal bez zająknięcia po ciemku trafiałam, gdzie tylko zechcę, bez wpadnięcia na cokolwiek. Kiedy wyczułam swoje łóżko, po omacku odszukałam włącznika lampki nocnej, stojącej na szafce nocnej. Kiedy ją włączyłam, w końcu mogłam zobaczyć pomieszczenie.

Obok szafy stały moje walizki. Wszystkie były otwarte i panował tam lekki bałagan, ale zdecydowałam się nie rozpakowywać rzeczy, bo po co, skoro byliśmy tam tylko na chwilę. W pokoju nadal było pusto, ale prześcieradła zostały zdjęte z mebli, a na łóżku widniała pościel, którą wyciągnęliśmy z Theo z pokoju gościnnego, ponieważ zawsze tam była. Trzeba było ją uprać, jednak wtedy nie miałam na to najmniejszej ochoty. Chciałam jedynie się położyć, co z resztą zrobiłam. Z dziwnym uczuciem wśliznęłam się pod ciepłą kołdrę, a kiedy moje plecy dotknęły tak dobrze znanego mi materaca, wydawało mi się, że to było ulubione miejsce na ziemi. Kochałam to łóżko. Było wielki, wygodne i moje. Po prostu moje. Uwielbiałam swój pokój w Maine. Łóżko także, ale to było nie do opisania. Z jękiem ulgi ułożyłam głowę na poduszce i zgasiłam lampkę, spoglądając w sufit. Znów byłam tylko cisza, ja i wspomnienia, których było zbyt wiele.

A następnie mój wzrok padł na okno. To przeklęte okno.

Z lekko uniesionymi kącikami ust, podeszłam do okna, a do mojego umysłu wdarły się te wszystkie wydarzenia. Wychodzenie przez nie, palenie papierosów, nocne oglądanie gwiazd, kiedy siedziałam na parapecie.

Pokręciłam z uśmiechem głową, a następnie zasunęłam rolety. Wszystko się kiedyś kończyło.

Znów spojrzałam na sufit.

– Kurwa.

***

– Czy ty będziesz kiedyś gotowa na czas?! – zawołał mój brat, wchodząc do łazienki, w której starałam się w pełni skupić na malowaniu swoich ust czerwoną pomadką.

– Nie. – odparłam wprost, nadal skupiając się na swoim zadaniu. Czerwony był ciężkim kolorem.

Theo jęknął cierpiętniczo, a następnie wyszedł z pomieszczenia, wyrzucając ręce w powietrzu. Przewróciłam na to oczami, ale nijak tego nie skomentowałam. Minutę później odłożyłam szminkę na blat przy zlewie, na którym walało się pełno moich kosmetyków. Poprawiłam jeszcze tylko swoje proste włosy, które pachniały moim ulubionym szamponem i luźno opadały na moje ramiona. Ponownie przejrzałam się w lustrze, aby ocenić czy dobrze wyglądałam w tych dopasowanych, czarnych spodniach, które ładnie dopasowywały się do moich nóg. Miały również krótkie rozcięcia po wewnętrznych stronach nogawek i ładnie pasowały do mojej zapiętej marynarki również w odcieniu czerni. Przez głęboki dekolt widać było różne złote łańcuszki, zawieszone na mojej szyi. Wszystko prezentowało się bardzo ładnie, więc w końcu wyszłam z pomieszczenia, powodując tym samym jęk ulgi Theo, który leżał na moim łóżku.

– W końcu! – zawołał, podnosząc się do siadu. Spojrzał na mnie z rozdrażnieniem, poprawiając swoją kremową bluzę z estetycznym malunkiem Stworzenia Adama, spod której wystawał kołnierzyk jego koszuli. – Ile można się zbierać? Filip już czeka.

– Boże, to zabrzmiało, jakbyśmy mieli prywatnego kierowcę. – mruknęłam, kręcąc głową. Szybko podeszłam do swojej walizki, z której wyciągnęłam czarne szpilki z paskiem na kostce. Były wysokie i cholernie niewygodne, ale za to jak wydłużały nogi.

– Mamy prywatnego taksówkarza. – poprawił mnie, na co przewróciłam oczami, powstrzymując się od rzucenia w niego szpilką.

W końcu założyłam swoje buty i chwyciłam małą, skórzaną torebkę z cienkim paskiem, którą zarzuciłam na jedno ramię. Pokiwałam głową i razem wyszliśmy z mojego pokoju, a następnie zeszliśmy po schodach w zupełnej ciszy. Theo szybko wsadził portfel i telefon do kieszeni swoich czarnych, dopasowanych jeansów, a ja zgarnęłam okulary przeciwsłoneczne z szafki w korytarzu. Lubiłam je, ponieważ były w stylu retro z wąskimi, prostokątnymi szkłami. Brunet otworzył drzwi wyjściowe, przez które przeszłam pierwsza, a on zaraz za mną. Pogoda była ładna. Słoneczna i ciepła. Słońce jeszcze widniało na niebieskim niebie, a wiatru nie było praktycznie wcale. Żółta, mała taksówka czekała już na ulicy. Mój brat zamknął kluczem drzwi domu, które następnie schowałam w swojej torebce. Kiedy wszystko było już gotowe, ruszyliśmy w stronę pojazdu.

– Witam moich ulubionych pasażerów! – zawołał wesoło Filip, kiedy wsiedliśmy na tyły taksówki. Uniosłam kącik ust i skinęłam głową w przywitaniu, a mój brat wymienił z mężczyzną uścisk dłoni.

Theo podał mu odpowiedni adres, a samochód ruszył. Nie odzywałam się zbyt wiele, co nowością nie było. Pozostałą dwójka zajęta była konwersacją na jakieś tematy polityczne, a ja wyłączyłam się, patrząc na widoczki za szybą. Piętnaście minut później, samochód zatrzymał się przed dobrze znanym mi barem, który nie zmienił się ani trochę. Nadal był ten sam czerwony neon i poobdzierana farba odłaziła od ścian. Na parkingu stało kilka starych aut.

– Miłego dnia! – zawołał na odchodne ucieszony mężczyzna, kiedy mój brat zapłacił i oboje wyszliśmy z auta. Z westchnięciem popatrzyliśmy na budynek, a następnie na siebie.

– Będzie zabawnie. – rzucił beztrosko mój brat.

Pokręciłam głową. Może nie denerwowałam się spotkaniem z nimi jak wcześniej, ale nadal nie było to miłe uczucie. To po prostu... mieliśmy swoją historię, było między nami wiele niedopowiedzeń, a teraz mieliśmy wspólnie pracować dla typa, którego nawet nie znamy. Ale już takie było moje życie, prawda? Już chciałam ruszyć za moim bratem, gdy nagle zmarszczyłam brwi, a coś wpadło do mojej głowy. Niewiele myśląc, odwróciłam się w stronę ulicy, spoglądając na budynek po jej przeciwnej stronie. Stara kamienica stała tam jak zawsze. Przed nią na małym parkingu ustawionych było kilka samochodów. Ktoś wychodził z klatki, a ktoś do niej wchodził. Starsza pani wyszła z psem, a jakiś nastolatek palił szluga na balkonie na drugim piętrze. Przełknęłam ślinę.

Kamienica Sheya.

Nic się nie zmieniła. Wszystko było takie, jak ją zapamiętałam. Nie miałam pojęcia, czy nadal tam mieszkał, ale coś w moim wnętrzu chciało, aby tak było. Westchnęłam cicho, kiedy do mojego umysłu zaczęły wdzierać się te wszystkie wspomnienia, w których to wchodziłam do jego mieszkania...

– Victoria? Idziesz? – wzdrygnęłam się, wyrywając z delikatnego transu, kiedy mój brat mnie zawołał.

Odchrząknęłam i ponownie odwróciłam się w stronę baru, przy którym stał brunet, patrząc na mnie z ponagleniem. Szybko odrzuciłam od siebie to, co nieprzyjemnie zalegało w mojej głowie i przybierając najbardziej nonszalancką postawę, ruszyłam w jego kierunku. Mimo że w środku się trzęsłam. Mimo że pamiętałam. Mimo że znów chciałam znaleźć się w tym cholernym mieszkaniu.

Stop.

– Wszystko gra? – zapytał Theo, gdy do niego podeszłam. Skinęłam głową.

– Tak. – skłamałam.

Nie mówiąc nic więcej, ściągnęłam okulary i weszłam do środka budynku. I jak z zewnątrz się nie zmienił, tak w wewnątrz również. Długi, ciemny korytarz śmierdział wilgocią i stęchlizną, jakby coś tam umarło. Było duszno, a kłęby dymu piętrzyły się w powietrzu. Zmarszczyłam nos i sprawnie ruszyłam przed siebie. Moje szpilki zapadały się w ciemnej wykładzinie, kiedy mocno zaciskałam palce na pasku swojej torebki, czując dziwną ekscytację pomieszaną ze zdenerwowaniem i stresem. Co się ze mną działo, do kurwy. W końcu doszliśmy do końca korytarza, wchodząc na główną salę. I znów poczułam się, jakbym miała siedemnaście lat, bo było tam dokładnie tak, jak wtedy. Przy okrągłych stolikach siedziało kilku starszych typów popijających piwo, w tle grał stary rock, a długi bar po prawej rozciągał się pod blaskiem sztucznego oświetlenia. Westchnęłam cicho, wzrokiem odszukując reszty, co trudne nie było. Bo jakimś głupim sposobem wiedziałam, że akurat tam będą siedzieć. Że akurat będą zajmować to głupie miejsce przy barze.

Tak, jak zawsze.

Pierwsza zauważyła nas Laura, która pomachała w naszą stronę, uśmiechając się, więc bez zbędnego ociągania, ruszyliśmy w ich stronę. Luke jak zwykle stał za barem, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nadal tam pracował. Na wysokich barowych stołkach siedziała Mia, Chris, Laura, Scott oraz Jasmine i Matt. Cameron stał tuż obok Laury, a po jego przeciwnej stronie stał Nate, ze znudzeniem opierając się o jeden z filarów baru. Gołym okiem widać było, jak nie interesowało go wszystko, co działo się wokół. Jego ręce założone były na klatce piersiowej, przez co napięły się jeszcze bardziej i widać było to nawet przez rękawy ciemnej bomberki, która zakrywała jego białą koszulkę.

Kurwa.

– No wreszcie! – zawołał Donovan, kiedy podeszliśmy do baru, a uwaga wszystkich została skupiona na nas. W tym także uwaga pewnego czarnookiego bruneta,

Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa.

– Ile można na was czekać? – zacmokał z udawanym oburzeniem Scott, wstając z miejsca.

– Do skutku. – odparłam, na co przewrócił oczami, ale uśmiechnął się. Ustąpił mi miejsca, więc usiadłam na miejscu pomiędzy Laurą, która wciąż promiennie się do mnie uśmiechała, a Jasmine, której wzrok nawet na sekundę nie podniósł się z kufla z piwem, w którym mieszała słomką.

Jaka rozbieżność.

Czułam ciężką atmosferę w powietrzu i coś mi się wydawało, że przed naszym przyjazdem musiało dojść do jakiegoś spięcia, ponieważ każdy siedział dziwnie cicho. Luke polerował kufle, uśmiech Laury był lekko wymuszony, a Cameron z Nate'em wyglądali, jak gdyby mieli wybuchnąć tylko od tego, że oddychają tym samym powietrzem. I może nie chciałam mówić tego głośno, ale trochę Nate'a znałam. Może nie był już tym samym chłopakiem jest przed czterema laty, ale pewne zachowania pozostawały. To, jak jego mięśnie barków były spięte. Jego twarz zawsze była zacięta i chłodna, ale wtedy wydawało mi się, że każdy chociażby bał się na niego spojrzeć, a on sam nie pragnął niczyjego wzroku. Więc tylko stał w tej swojej nonszalanckiej postawie, opierając się o bar i obserwując wnętrze baru z niezainteresowaniem. Było dziwnie, nieprzyjemnie i ciężko, a ja już nie mogłam doczekać się momentu, w którym będę mogła opuścić tamto miejsce. Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek będę tak się przy nich czuła, ale tak. Tak właśnie było.

– Coś podać? – ciszę w końcu przerwał Luke, który spojrzał na mnie z uniesioną brwią.

Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że był jedynym, z którym po przyjeździe do Culver City jeszcze nie rozmawiałam. Tak, widziałam się z nim, bo jego też to dotyczyło, ale jeszcze ani razu się do mnie nie odezwał. Zawiesiłam wzrok na jego miodowo-brązowych oczach, w których jak zawsze kryły się te zdradzieckie chochliki. Nie zmienił się zbytnio przez te cztery lata. Jedynie stał się trochę bardziej barczysty, a jego włosy były nieco krótsze. Jednak to nadal był Luke Mitchell. Cholerny Parker. I jak w szkole nie żywiłam do niego sympatii przez głupie poglądy moich rodziców tak musiałam przyznać, że brunet był jedną z lepszych osób, jakie w życiu poznałam. Był tym typowym łobuziakiem, który na pierwszy rzut oka sprawiał nieprzyjemne wrażenie, ale jeśli poznało się go bliżej, po prostu się w nim zakochiwało. W jego sposobie bycia, głupich żartach i tym, że dla przyjaciół był w stanie oddać życie. Ubrany jak zwykle w te swoje czarne jeansy i koszulkę z logo jednego z rockowych zespołów.

Przeklęty Luke Parker Mitchell.

Zmrużyłam lekko powieki, przybierając na twarz mój dziarski uśmieszek, ponieważ nie mogłam tego nie zrobić. Po prostu nie mogłam.

– A piwo nadal smakuje tu jak szczyny? – zapytałam, drocząc się, na co na chwilę przestał wycierać kufel ścierką.

Uniósł swoje błyszczące oczy, blokując ze mną spojrzenie. Przez pierwsze kilka sekund patrzył na mnie z poważnym wyrazem twarzy. Parker był przystojny z tą swoją kwadratową szczęką, dużymi, złotymi oczami i delikatnym zarostem. Parker był przystojny i był dobry. Od zawsz troszczył się o ludzi, których kochał dlatego tak strasznie cieszyłam się, że Mia go miała. Zasługiwała na szczęście jak nikt inny na tym pieprzonym świecie, a Parker jej to dawał. Ona jako jedyna pierwsza zobaczyła w nim kogoś więcej, podczas gdy ja jedynie oceniałam. Parker był dobry. I chciał grać poważnego, zaczynając ze mną bitwę na wzrok, ale nie trwało to długo, ponieważ po chwili wydęłam swoje usta, marszcząc nos i w tej chwili chłopak załamał się. Kącik jego pełnych ust uniósł się w tym typowym dla niego uśmieszku, a on sam przewrócił oczami, poddając się.

– A czy kiedykolwiek tak nie smakowało, Clark? – odparł zaczepnie, więc i ja już nie wytrzymałam.

Uśmiechnęłam się, kręcąc z politowaniem głową. I właśnie wtedy miałam to dziwne ukłucie w środku. Bo przez tą jedną jedyną chwilę znów czułam, że jest normalnie. Kiedy droczyłam się z Luke'iem, czułam ciepły wzrok Mii na swojej twarzy i słyszałam rechot Adamsa. Jednak zniknęło to tak szybko, jak szybko się pojawiło. Po chwili znów zapanowała cisza, chłód i obojętność. Tak wiele obojętności.

– To daj sok, od którego nie dostanę jakiejś dziwnej wysypki. – mruknęłam, na co chłopak pokiwał głową z błyskiem w oku.

– Niczego nie obiecuję. – odpowiedział, puszczając mi szybkie oczko, a następnie spojrzał na Theo, który stanął obok niewzruszonego Nate'a. Szybko zbił z nim piątkę ponad blatem, posyłając mu pytające spojrzenie. – A dla ciebie co?

– Może być to piwo o smaku szczyn. – odparł mój brat, na co Luke cicho się zaśmiał.

Kątem oka zauważyłam, jak wargi Jasmine niemal niezauważalnie drgają, kiedy w ciszy patrzyła w swój kufel. Jednak niczego nie powiedziała. Nie uniosła nawet wzroku, aby przywitać się z Theo. Po prostu siedziała na tym przeklętym krześle barowym, opierając się łokciem o blat i podpierając na dłoni swoją głowę okrytą blond włosami. I najgorsze było w tym to, że ją rozumiałam. Była z moim bratem blisko. Ba! Była chyba jedyną osobą, która zbliżyła się do niego na tyle, aby bez problemu jej zaufał, powierzając jej swoje serce, chociaż nie znali się za długo. Ale Theo już taki był. Nie zawierał zbyt wielu znajomości. Nie był dobry w utrzymywaniu kontaktów i był introwertykiem. Na sto tysięcy ludzi dotrzeć mogło do niego może z pięć. Ale gdy już ci zaufał, to och. Oddawał siebie całego. Nigdy mniej, zawsze więcej. I Jasmine zabrała od niego cząstkę jego zamkniętego serca. I wiedziałam, że było jej ciężko. On również nie był jej obojętny, ale każdy ruszał do przodu, bo gdyby tylko rozmyślał, zastanawiając się „co by było gdyby" wszyscy skończylibyśmy powieszeni na drzewach. Nie wiedziałam, czy coś do niego jeszcze czuła. Może tak. Może nie. Ale wspomnienia zostawały na zawsze.

Więc tylko siedziała tam w ciszy, popijając swoje piwo i powolnie mrugając, będąc głową w swoich chmurach.

Wyrwałam się z letargu, gdy Luke postawił przede mną na blacie wysoką szklankę z ciemnofioletową cieczą w środku. Uniosłam brew, spoglądając na niego wyzywająco.

– Nie zatruję się? – droczyłam się, unosząc szklankę do ust i ciągle utrzymując z nim kontakt wzrokowy.

– Luz, znam numer na pogotowie. – pocieszył mnie swoim żartobliwym tonem, na co przewróciłam oczami, upijając łyk soku, który chyba miał być sokiem porzeczkowym. Chyba.

– Ohyda. – odparłam poważnie z kamienną miną.

– Gorzej. – zgodził się Parker, na co znów się uśmiechnęłam, bo uh, jak ja tego sukinsyna lubiłam.

Theo dostał swoje piwo i znów zapanowała cisza, którą postanowił przerwać Cameron, odchrząkując i wzdychając ciężko.

– Czy możemy już zacząć i mieć to z głowy? – zapytał, prostując się i odrzucając z gracją jeden z boków swojej rozpiętej, czarnej marynarki. Prawą dłoń wsadził do kieszeni ciemnych, dopasowanych spodni, spoglądając na nasze twarze z ponagleniem.

I znów zapanowała ta ciężka atmosfera. Coś dziwnego wyrosło w moim gardle i nie byłam w stanie tego przełknąć. Rzucaliśmy sobie posępne spojrzenia, a wszystko wokół robiło się ciemniejsze i jeszcze bardziej nieznośnie. To nie byliśmy dawni my. Taka atmosfera nie była między nami nigdy, a teraz każdy z nas był taki... obcy. Theo jednym haustem wypił połowę zawartości kufla, Chris nie rzucił żartem, Laura nie uśmiechnęła się promiennie, a Matt nie był Mattem. Nawet Nate nie był taki, jak wcześniej. I to mnie denerwowało, bo to nie byliśmy my. To nie było to, co zostawiłam w Culver City, a jakieś marne ochłapy. I nie wiedzieć czego nagle mój stres przerodził się w gniew. Zacisnęłam szczękę, prostując się na stołku i biorąc uspokajający wdech tak, aby umknęło to uwadze innych.

I w tym samym czasie, w którym poczułam na sobie spojrzenie czarnych tęczówek, Luke westchnął, opierając się dłońmi o blat i nachylając w naszą stronę.

– Okej, niby jak mamy to załatwić? – zaczął w końcu, nerwowo rozglądając się wokół, aby nikt nie usłyszał. W końcu nie wiedzieliśmy, kto siedział w tym barze. – Vincent próbował ściągnąć go cztery lata. Jak, do cholery, my mamy to zrobić?

– Nie słyszałeś go? – mruknął kwaśno Scott, chwytając kufel swojego piwa. – Mamy się postarać. – rzucił kpiąco, a jego oczy zapłonęły złością. – Stary kretyn. Jakby to było takie proste.

– Nie mam pojęcia, tak szczerze. Nawet nie wiemy jak do niego dotrzeć. – mruknęła Laura.

Znów zapanowała chwilowa cisza, podczas której każdy z nas uporczywie nad tym myślał. Tak szczerze, ja sama nie wiedziałam co zrobić. Nie miałam pojęcia jak ściągnąć Brooklyna do Culver City, nie wiedząc nawet, gdzie on właściwie się znajdował. Vincent uważał, że to było takie proste, ale nie. Nie było.

– Czekajcie, wy teraz tak na serio? – wzrok każdego spoczął na Donovanie, który patrzył na nas z uniesionymi brwiami, wykrzywiając twarz w zdezorientowaniu.

– Z czym? – zapytał mój brat, nie rozumiejąc. Dokładnie tak, jak my.

– Przecież to banalnie proste. Jak go tu ściągnąć. – parsknął, przez co jeszcze intensywniej na niego patrzyliśmy.

– Czyli? – ponagliła zainteresowana Mia.

– Pomyślcie przez chwilę. – mruknął poważnie, nachylając się na swoim barowym stołku. Uniósł jedną z dłoni, gestykulując nią. – Jaka jedna rzecz sprawiała, że pojawiał się zawsze? Chociażby był na drugim końcu Ameryki. Jakiego wydarzenia w Culver City nie opuścił ani razu?

Matt był poważny i skupiony, co było do niego niepodobne, ale z jakiegoś wydawał się wtedy znacznie bardziej imponujący. Był pewny swego i swych słów, ale to nadal nie zmieniło tego, że nie miałam pojęcia, co miał na myśli. W pewnej chwili przeniosłam spojrzenie z jego twarzy na twarze innych, aby zobaczyć, czy tylko ja nie wiedziałam, o co chodziło. I nie byłam sama, bo inni również wyrażali zdezorientowanie. Zastanawiałam się, czy to my jesteśmy głupi, czy Matt zyskał kilka nowych punktów IQ, gdy nagle oczy Luke'a lekko się rozchyliły, a on sam odchylił się, rozwierając delikatnie swoje pełne wargi. Niemal widziałam, jak magiczna żarówka zapala się nad jego głową, a na jego ciało spływa oświecenie.

– Walki Nate'a.

Rozchyliłam szeroko powieki na poważny głos Luke'a, gdy Matt uśmiechnął się.

– Bingo.

Niewiele myśląc, odwróciłam spojrzenie na Nate'a, który z nieodgadnionym wyrazem twarzy patrzył na Donovana swoimi pustymi, martwymi oczami. Delikatnie mnie zatkało, więc nie zrobiłam niczego innego, prócz patrzenia na jego pogrążoną w chłodzie twarz. Zawsze był milę od nas. Chociaż siedział tuż obok, rozmawiając, śmiejąc się i pijąc, był daleko od nas. Zawsze był przed nami. Przed wszystkimi. Milę przede mną. Był nie do dogonienia. Wyprzedzał nas nawet się nie starając. On już taki był. Niedościgniony. Nie potrafiłam stwierdzić, jak zareagował na tę sytuację, ale to nie było nowością. Był mistrzem w nieokazywaniu emocji, więc dostrzeżenie ich było nie do wykonania.

– Oczywiście. – powiedział Scott, jakby to było oczywiste. – Był na każdej.

– A odkąd Nate nie walczy, nie było go w Culver City. – dodał zadowolony Matt.

Nie walczy.

– Rany, nie wierzę, że sami na to nie wpadliście. – ciągnął Donovan. – Ja wiedziałem już wtedy, gdy byliśmy u Vincenta, ale nie odzywałem się, bo myślałem, że wy też to wiecie. A podobno to ja jestem tym najgłupszym. – gderał z zadowoleniem, popijając swoje piwo.

– Ale skąd mamy wiedzieć, że to go ściągnie? – zastanawiała się głośno Mia. – Nawet nie wiemy czy nadal się tym interesuje. Ani czy ta informacja do niego dotrze.

– Sam Vincent powiedział, że Brooklyn ma tu wtyczki. Jeśli dojdzie to do odpowiednich osób, sam Brooklyn się dowie. – wtrąciła mądrze Laura.

– Otóż to. – skinął Donovan. – Więc jeśli chcemy go ściągnąć, Nate musi zgodzić się na walkę.

Po tych słowach nastąpiła cisza, a wzrok każdego przeniósł się na czarnookiego, który nadal pozostał cichy. Nawet Jasmine, która do tej pory był niezainteresowana i tylko słuchała, patrząc na swoje piwo, rzuciła mu spojrzenie. Oddech ugrzązł mi w gardle, gdy wszyscy ze zdenerwowaniem przyglądaliśmy się chłopakowi. Atmosfera coraz bardziej gęstniała i zaczynała ciążyć, jak jeszcze nigdy wcześniej. Zagryzłam wnętrze policzka, będąc wewnętrznie rozdarta. To jasne, że nie chciałam, aby walczył. W końcu uwolnił się od tego syfu i byłam szczęśliwa jak diabli, gdy w domu Vincenta powiedział mi, że nie siedzi już w tym jak dawniej. Był to dla mnie spory szok, bo nigdy nie myślałam, że dożyję momentu, w którym Nathaniel Shey odejdzie z ringu, ale tak się stało. Nie wiedziałam dlaczego podjął taką decyzję, ale nie musiałam tego wiedzieć, dopóki się o siebie troszczył i wyszedł z tego toksycznego ścierwa. I naprawdę nie chciałam myśleć, co siedziało mu w głowie w tamtej chwili, kiedy wszyscy patrzyli na niego z pytaniem. Każdy wiedział, że to od niego wszystko zależało i on miał ostatnie słowo w tej sprawie.

I było to takie koszmarne z naszej strony, ale pozostawało jedynym rozwiązaniem. W końcu się z tego wyrwał, a my oczekiwaliśmy od niego, że znów do tego wróci. Tak nie zachowywali się przyjaciele nawet, jeśli już nimi nie byliśmy. I chyba reszta również doszła do tego wniosku, bo Scott odchrząknął w zdenerwowaniu, kiedy cisza stawała się coraz dłuższa.

– Znaczy, stary. Wiadomo. Nikt cię do niczego nie zmusza i jeśli nie chcesz, to znajdziemy jakieś inne rozwiązanie. – powiedział pewnie czarnoskóry, patrząc z uwagą na Sheya.

– Scott ma rację. – odezwał się nagle Cameron, szokując tym wszystkich, w tym i mnie. Z obojętnością zblokował spojrzenie z Nate'em, który odchylił lekko głowę. – Jeśli nie chcesz brać w tym udziału to koniec tematu.

I okej, było to dziwne, zważywszy, że ich stosunki nie były najlepsze. A przez „nie były najlepsze" miałam na myśli, że jeden wyglądał, jakby chciał rozszarpać drugiego tylko dlatego, że stał obok. Nadal nie wiedziałam, o co im poszło, ale ta postawa ze strony Wilsona była naprawdę bardzo w porządku. Mimo że nadal patrzył nieprzychylnym wzrokiem na Nate'a, a jego postawa wyrażała tylko chęć wyjścia. Nate nie odpowiedział nic przez dłuższą chwilę, a ja czułam jak spięty był. Nie potrafiłam wyjaśnić, skąd to wiedziałam, ponieważ w żaden sposób tego nie pokazywał, ale ja po prostu wiedziałam. Minęło dobrych kilkanaście sekund, nim Shey w końcu dał jakąś oznakę życia. Przechylił lekko głowę i westchnął ciężko, ze spokojem spoglądając na twarz Luke'a.

– Nie walczyłem od czterech lat. – powiedział w końcu cierpkim głosem, a jego zachrypnięty ton spowodował dreszcz na moim rdzeniu. Cholera.

– Ale jesteś w formie lepszej, niż kiedykolwiek wcześniej. – odpowiedział ze spokojem Parker, na co Nate przewrócił oczami, ale nie negował tego.

Znów wszyscy zamilkli, wraz z Sheyem, który uporczywie nad czymś milczał. I wtedy wiedziałam, że było tego za wiele. Nie mogliśmy tak bardzo ryzykować jego zdrowiem dla własnych celów. To nie było fair. Zacisnęłam dłoń na szklance z sokiem i już miałam się odezwać, aby zakomunikować, że lepiej, abyśmy wymyślili coś innego, chociaż nie miałam bladego pojęcia, co mogłoby to być. I kiedy już niemal otworzyłam usta, poczułam, jak Nate spogląda na moja twarz. To była dosłownie sekunda. Mignięcie i nie mogłam nawet odpowiedzieć mu spojrzeniem, gdy chłopak znów spojrzał na resztę.

– Okej, mogę zgodzić się na jedną walkę. – odparł poważnie, powodując tym samym, że moje wargi z powrotem się zamknęły. Co? – Ale jak wy sobie to wyobrażacie? – zapytał chłodno, wkładając dłoń do kieszeni spodni. – Nie walczyłem od czterech lat. Nie byłem na żadnej walce od tego czasu. Wy również. Są nowi zawodnicy. Zapewne nowe zasady po tym, jak Venom zniknął. Nie wiemy niczego. Kto organizuje, ani kto się tym teraz zajmuje. Jak wy chcecie to zrobić?

Nie, nie, nie. Ty się nie zgadasz. Nie.

– Stary, jesteś Nathaniel Shey. – powiedział powolnie i dokładnie Matt, patrząc na czarnookiego, jakby sam o tym zapomniał. – Jeszcze pięć lat wcześniej ludzie przyjeżdżali na twoje walki specjalnie z innych miast. Jeśli ogłosił, że wracasz, ludzie powariują.

– Nie może ogłosić, że wraca. – wtrącił się nagle Theo, kręcąc głową. – To ma być jedna walka. Nate nie może pokazać, że to coś na dłużej. To musi być coś krótkiego, ale spektakularnego. Żeby zainteresowało ludzi.

Nie, nie. On ma w ogóle nie walczyć.

– Najlepiej by było, gdybyś zawalczył z kimś, kim ludzie się interesują. – mruknął Cameron. – Skoro kiedyś ty byłeś najpopularniejszym zawodnikiem, teraz też musi jakiś być. Taka walka zainteresowałaby ludzi.

– Tak jak mówiłem. – burknął Nate. – Nic nie wiemy. Jesteśmy cztery lata w plecy.

– Nie chcę znowu się tu wymądrzać, ale chcę wam tylko przypomnieć, że kilka lat wcześniej siedzieliśmy w tym głębiej, niż ktokolwiek inny. – wtrącił się Matt. – Mamy kontakty. Znamy ludzi, którzy dalej to robią. Można zapytać.

– Okej, a jeśli już znajdziemy tego zawodnika, to co? – odezwała się w końcu Jasmine, unosząc głowę.

Ze sceptyczną miną spojrzała na każdego z nas, a kątem oka zauważyłam, jak mój brat spuszcza wzrok na blat baru, przy którym stał. Zagryzłam na ten widok wnętrze policzka, ale nie odezwałam się, spoglądając na Sharewood, która zblokowała spojrzenie z Luke'iem. Odgarnęła z twarzy swoje blond włosy, rozkładając ręce w pytającym geście.

– Nate go magicznie znajdzie i powie „o hej, co powiesz na walkę"? – zironizowała sztucznie wesołym głosem, a następnie powróciła do normalnego. – Trzeba mieć powód.

– Najpierw trzeba będzie się dowiedzieć, kto jest teraz najlepszym zawodnikiem. Potem pomyślimy co dalej. – odpowiedział spokojnie Scott, hamując wybuch dziewczyny.

– Tym mogę się zająć. – mruknął Luke. – Zadzwonię do Aidena. Ale co potem? Nawet, jeśli zorganizujemy walkę, skąd będziemy wiedzieć, że ludzie zainteresują się nią na tyle, aby usłyszał o tym Brooklyn?

– Trzeba podkręcić ludzi. Aby każdy o tym mówił. – mruknęła Mia. Spojrzałam na jej profil, gdy westchnęła, opierając się ze spokojem łokciem o blat.

– Ma rację. – poparł ją Cameron, zakładając ręce na piersi. – Brooklyn nie będzie tak ryzykował na coś mało widowiskowego.

– Trzeba nam kogoś, kto zna wielu ludzi. Kogoś, kto porozpuszcza plotki, a reszta pójdzie dalej. – zamyślił się Parker. I nie minęła chwila, a te jego zdradzieckie oczy znów rozbłysły, powiadamiając wszystkich, że coś w jego głowie się załadowało. – Kogoś, kto mimo tego, że jest kilka tysięcy kilometrów stąd, nadal zna połowę Culver City.

Wypowiadając te słowa, wzrok Luke'a zatrzymał się na niczego nie świadomym Chrisie, który bawił się serwetką, nawet nie patrząc na chłopaka. Uniósł spojrzenie dopiero wtedy, gdy między nami zapanowała idealna cisza, a każdy z nas patrzył na jego zdezorientowaną twarz. Zmarszczył brwi, a następnie przewrócił oczami ze zrozumieniem, wzdychając pod nosem.

– I bądź tu popularny. – mruknął z przekąsem, ale wiedzieliśmy, że to jest załatwione.

Chris znał tylu ludzi, że nie potrafiłam tego pojąć i jeśli tylko by zechciał, mógł powiadomić o tym pół miasta. Był również charyzmatyczny, cholernie pewny siebie i sprytny, gdy zechciał, więc wiedziałam, że bez problemu zakręci się w odpowiednim kręgu, paplając to, co sobie tylko w tej swojej ślicznej główce wymyśli. I to z takim przekonaniem, że nikt nie byłby w stanie mu nie uwierzyć. Chyba, że chodziło o jego bliskich. Nigdy nie umiał okłamywać mnie czy swojej mamy. I to było niemalże pewne, iż w końcu ta wiadomość dotrze i do ludzi Brooklyna, chociaż my sami nie będziemy o tym wiedzieć.

Moja głowa parowała już z nadmiaru informacji, a ohydny sok porzeczkowy skończył się w mojej szklance, pozostawiając po sobie jedynie ciemne krople na dnie. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć, ani jak zareagować. Tyle rzeczy mogło pójść źle, a najgorsze w tym wszystkim było to, że Nate ryzykował najbardziej. Znowu miał się pójść bić i to z kimś najlepszym. Skąd mieliśmy mieć pewność, że wygra? Może nowi zawodnicy byli lepsi? Było tak wiele pytań, od których było mi niedobrze i kręciło mi się w głowie. Miałam ochotę zwymiotować. Odwróciłam głowę, aby spojrzeć na mojego brata, gdy nagle ostre spojrzenie przecięło powietrze, zderzając się z moimi tęczówkami. I to było jak trans.

Nate patrzył na mnie z niezidentyfikowanym wyrazem twarzy, a w jego oczach siedziało coś, czego jeszcze nie widziałam. Och, o ile prościej byłoby, gdyby ten przeklęty chłopak ukazał chociaż skrawek tego, co w nim siedzi. Wystarczyłby uśmiech, zawahanie, niepewność. Ale była tylko pustka. Pustka i to przerażające przyciąganie samym spojrzeniem. Nie potrafiłam odwrócić wzroku, więc patrzyłam. Z kamienną miną patrzyłam w te czarne oczy, w których kiedyś wiedziałam gwiazdy, a teraz widoczny był tam jedynie kurz. Nic nie błyszczało. Nic nie świeciło swoim blaskiem. Był zimny, pusty i tak bardzo obojętny. A ja nie chciałam, aby był obojętny. Chciałam, aby coś powiedział. Aby nie zgodził się na tę przeklętą walkę. Aby nie ryzykował dla wszystkich.

Ale on pozostał cicho. I wtedy, gdy na mnie patrzył, jak i gdy bez słowa odwrócił głowę, bez emocji przerywając nasz kontakt wzrokowy. Pusty kontakt wzrokowy.

– Okej. – znów odezwała się. – Powiedzmy, że ta walka się odbędzie. Brooklyn się dowie i jakimś cudem się pokaże. I wtedy co? Mamy poinformować Vincenta, aby się nim zajął?

– Nie. Przecież Brooklyn nie pojawi się tam z walizką, a nawet jeśli Vincent go dopadnie, to mała szansa, że ją odda. – rzekł mądrze Cameron. – Trzeba będzie inaczej ją odebrać.

Pomrugałam szybko powiekami, odrywając wzrok od Nate'a i przenosząc go na pustą szklankę po soku przed sobą.

– Tylko jak? – zapytała Laura, a Parker ciężko westchnął, przez dłuższą chwilę milcząc.

– Tak, jak mówił Vincent. Stare zauroczenie.

Uniosłam powolnie wzrok na Mitchella, gdy poważnie wypowiadał te słowa, zaciskając usta w wąską linię. Czułam na sobie wzrok dosłownie wszystkich, prócz Nate'a. Odchrząknęłam, czując ból brzucha spowodowany stresem. Oczyściłam swoje gardło, aby nie zdradzało, że właśnie coś ciężkiego spadło mi na płuca i z w miarę naturalną miną, spojrzałam się po reszcie, która wpatrywała się we mnie, jak w jakiś okaz w muzeum. To było cholernie niekomfortowe.

– A niby jak mam to zrobić? – zapytałam cicho. – Ostatni raz widziałam go jakieś pięć lat temu. On może mnie nawet nie pamiętać. Albo jego obsesja mogła minąć i może to nieodpowiednie w tej chwili, ale mam, kurwa, wielką nadzieję, że tak się stało.

– Cóż, nawet jeśli Brooklyn już nie jest dobą zainteresowany, w co wątpię, to i tak będzie chciał się z tobą spotkać, jeśli rozniesie się plotka, że wróciłaś do Culver City. – powiedział cicho Luke, a coś w jego głosie zdradzało, że nie był z tego powodu zadowolony.

– Niby dlaczego? – zaciekawiłam się.

– Bo nienawidzi Nate'a, a teraz ma pełne pole do popisu. – odparł, ściszając głos jeszcze bardziej, co w tamtej chwili już całkowicie zbiło mnie z tropu.

Dokładnie tak samo, jak tężejące twarze Laury, Scotta, Matta, Camerona czy samego Nate'a, który zacisnął szczękę, jednak nadal na mnie nie patrząc. Ale widziałam jego spięte ciało i to, jak wpatrywał się bez słowa w niezidentyfikowany punkt przed barem. Zmarszczyłam brwi, z niezrozumieniem odwracając się z powrotem do Parkera.

– Co to znaczy? – zapytałam, a ja sama miałam złe przeczucia.

Bardzo złe.

– To, że w Culver City nie jesteś już nietykalna.

Zaniemówiłam, podczas gdy reszta nie odezwała się ani słowem, oczekując mojej reakcji. Ale ja nie wiedziałam, jak zareagować. Przecież Nate już dawno wygrał dla mnie walkę, przez co miałam spokój i od Brooklyna i od innych niechcianych typów, ponieważ byłam chroniona. Laura, widząc moje zdezorientowanie, westchnęła cichutko i złapała w swoje ciepłe dłonie moją, w kojący sposób ją ściskając. Czułam, jakby ktoś spuścił mi z ciała całą krew. Siedziałam tam i oddychałam, ale nie czułam się żywa.

– Kochanie. – zaczęła Moore, patrząc na mój profil, ale ja cały czas wpatrywałam się w Luke'a. – Jesteś nietykalna tylko wtedy, gdy tu mieszkasz. Przeprowadziłaś się, więc to straciło ważność. I nawet jeśli z powrotem zamieszkałabyś w Culver City, nadal nie odzyskasz tego statusu. Ktoś znowu musiałby ja dla ciebie wygrać.

– Więc Brooklyn... – zaczęłam.

– Wie, że wyjechałaś. – wtrącił się cicho Cameron, patrząc na mnie miękko. – To sukinsyn, ale nie umie przegrywać. Jeśli dowie się, że wróciłaś, będzie wiedział, że Nate już mu nie przeszkodzi.

O nie. Proszę, nie.

Nie chciałam powtórki z rozrywki. Nie chciałam, aby znów mnie nachodził i uznał mnie za swoje trofeum. Już raz ledwo to przeżyłam, przepłacając niemalże życiem. Nathaniel też ryzykował, kiedy zgodził się na walkę. Nie chciałam znów siedzieć w tym bagnie. Ten człowiek był niebezpieczny. To nie był jakiś niemiły chłopak z osiedla. To był uzależniony od narkotyków psychopata, który miał do czynienia z pieprzoną mafią. I ta myśl sprawiła, iż poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami. Gwałtownie pomrugałam powiekami, starając się odgonić pieprzone mroczki, które widziałam wszędzie tak samo, jak czułam żółć w gardle i duszności. Przełknęłam ślinę, w myślach licząc do dziesięciu, aby się nieco uspokoić i nie pokazać tego innym, ale mój brat zawsze wiedział wszystko przed innymi. Nawet przede mną samą.

– Nie wystawimy Victorii na takie coś. Nie ma opcji. – warknął mój brat.

– Oczywiście, że nie. – zapewniła Laura, wciąż ściskając moją dłoń,

– Więc, gdy wróci, to co mam zrobić? – zapytałam na jednym wdechu, będąc zbyt zszokowaną by oddychać.

Znów każdy chwilę milczał.

– Musisz pokazać, że jesteś po jego stronie.

Poczułam, jak moje serce zamiera, kiedy cichy głos Sheya wypełnił pomieszczenie. Bezsilnie uniosłam na niego swój wzrok. Stał bokiem do nas, beznamiętnie wpatrując się w kolekcje butelek tanich alkoholi na ścianie za Luke'iem. Nie posłał mi ani jednego spojrzenia. Niczego. Po prostu pustka.

To właśnie było między nami. Pustka.

– Tylko tak ci zaufa i być może to jest droga do tego, aby dowiedzieć się, gdzie jest ta pierdolona walizka. – westchnęła Jasmine, a następnie wstała z miejsca, wplatając dłonie za głową. Każdy z nas powoli siadał emocjonalnie.

– A gdy się dowiemy, dowie się też Vincent. I już sam będzie ogarniał resztę. – dodał Luke, wypijając szybko shota, którego przygotował sobie wcześniej. – Tylko czy każdy w to wchodzi?

– A mamy jakiś inny wybór? – zapytał Matt.

I tak to się skończyło. Po tych słowach zamilkliśmy. Wiedzieliśmy, co mamy robić. I chociaż byłam przerażona jak cholera, wiedziałam, że było za późno, aby się wycofać. Bo już wiedziałam, dlaczego Vincentowi tak bardzo zależało i na mnie i na Nathanielu. Byliśmy jego kartą przetargową, ponieważ jako jedyni coś dla Brooklyna znaczyliśmy. Uniosłam wzrok, patrząc na profil Nate'a, który w tym samym momencie cicho odetchnął, zdradzając tym samym, że i dla niego nie było to łatwe. Byłam sparaliżowana. Przerażona, zestresowana i tak bardzo smutna. Bo mimo że robiliśmy to wszyscy razem, nigdy nie czułam się w ich towarzystwie bardziej samotna. Nasza atmosfera nie była dobra. Nie czuliśmy się ze sobą tak komfortowo, jak wcześniej. To były tylko suche informacje i kto co ma dalej robić.

Kiedyś byliśmy rodziną, a teraz zachowywaliśmy się jak banda nieznajomych.

I nawet kiedy zakończyliśmy rozmowę, nie zostaliśmy, aby porozmawiać o czymś innym. Aby powspominać, albo powymieniać się nowymi informacjami. Nie. Byliśmy jak ten dym papierosowy, zanikający w powietrzu. Znikaliśmy z gorzkimi słowami pożegnania. Mieliśmy jedno zadanie, a gdy to się wypaliło, dym znikał, a niedopałek został wyrzucany. Więc wyszliśmy z baru, w którym kiedyś spędzaliśmy każdy weekend, śmiejąc się, pijąc i przeżywając najlepsze lata. Wyszliśmy, rozchodząc się w swoje strony bez ostatnich spojrzeń, uśmiechów czy zapewnienia, że niedługo się zobaczymy.

Byliśmy wspomnieniami.

***

Westchnęłam ciężko, ponownie spoglądając na budynek przed sobą. Nie wiedziałam czy dobrze robię. Cóż, prawda była taka, że nie miałam bladego pojęcia i to, co chciałam zrobić, było zapewne koszmarne. Nie chciałam nawet myśleć o skutkach. Boże, wiedziałam, że to się źle skończy, ale mimo tego, że nie widziałam ani jednej zalety mojego planu, nie potrafiłam tego zatrzymać. Pokręciłam głową, znów spuszczając wzrok na telefon, który leżał na moich udach okrytych czarną, przylegającą spódnicą w modną, białą kratkę. Jeszcze raz przejrzałam wiadomości z ostatniej godziny, plując sobie w brodę.

Victoria: hej, luke. Tu victoria. nie wiem, czy dalej masz mój numer.

Luke: Oczywiście, że mam Clark. Coś się stało?

Victoria: mam pytanko.

Victoria: czy wiesz może, gdzie jest nate?

Luke: Z tego co wiem to jest w pracy. Coś się stało?

Victoria: nie, po prostu mam do niego sprawę.

Zablokowałam urządzenie, odchylając głowę i uderzając nią w zagłówek. Przymknęłam oczy, warcząc cicho pod nosem, ponieważ nie miałam pojęcia, co ja, do cholery, najlepszego wyprawiałam. Nie wiedziałam, co robiłam właśnie w tej przeklętej taksówce tuż przed jego warsztatem. Nie powinno mnie tam być, ale nie mogłam inaczej. Po naszej wizycie w barze, która miała miejsce dzień wcześniej, pół nocy nie spałam, zastanawiając się, dlaczego Nate zgodził się na walkę. I po długich bataliach doszłam do wniosku, że nie mogłam mu na to pozwolić. Tak, wiedziałam, że był dorosły i to było jego życie i decyzje, ale chciałam, aby wiedział, że nie musi robić tego specjalnie dla nas. Że zawsze może być inne wyjście. I dlatego właśnie znajdowałam się tam, gdzie się znajdowałam, zagryzając wnętrze swojego policzka niemal do krwi i tocząc ze samą sobą wewnętrzną wojną.

– Victoria, ja cię bardzo lubię i nie chcę w żaden sposób cię pośpieszać, ale stoimy tu już od dziesięciu minut. – cichy i lekko niepewny głos Filipa rozniósł się po wnętrzu taksówki. – Ja mam pracę.

– Wiem, Filipie. – westchnęłam ciężko. – Tylko nie wiem, czy nie lepszym pomysłem będzie, gdy odwiedziesz mnie do domu. Chyba zrobię głupotę, jeśli tam pójdę.

– Cóż. – zaczął, odwracając się do mnie przez ramię. Skrzyżowaliśmy spojrzenie, gdy jego pulchną twarz znów rozjaśnił uśmiech. – Lepiej coś zrobić i przez chwilę żałować, niż nie spróbować i przez resztę życia zastanawiać się, co by było gdyby.

I to właśnie te słowa sprawiły, że stałam przed dużymi, metalowymi drzwiami warsztatu. Moje nogi lekko dygotały ze stresu i dziękowałam niebiosom, że zdecydowałam się założyć długie, czarne kozaki na grubym obcasie, które sięgały mi aż do kolan i trochę zakrywały to drżenie. Szybko wrzuciłam telefon do kieszeni mojego czarnego, rozpiętego płaszcza i poprawiłam tego samego koloru koronkowy bralet, który wsadziłam w spódnicę. Ostatni raz głęboko westchnęłam i uspokajając samą siebie, ruszyłam w stronę warsztatu. Delikatnie zapukałam w metalowe drzwi, ściągając z nosa przeciwsłoneczne okulary. Tam również nic się nie zmieniło. Narzędzia leżały wszędzie, a dwa rozebrane samochody znajdowały się po środku. Przyjemny zapach smaru i benzyny dotarł do moich nozdrzy, gdy weszłam w głąb dużej hali.

Już miałam zawołać, ponieważ nie wdziałam nikogo w środku, ale wyprzedził mnie damski, perlisty śmiech. Chwilę potem przez drzwi po lewej przeszła szczupła, rudowłosa dziewczyna, która nadal głośno się śmiała, ale zamilkła, gdy mnie zobaczyła. Jednak wielki uśmiech wciąż pozostał na jej ślicznej buzi, gdy skinęła miło w moją stronę, robiąc kilka kroków do przodu.

– Dzień dobry. – powiedziała miło, a jej wysoki, dziewczęcy głos wypełnił ściany hali. Był ładny. Delikatny i wysoki w przeciwieństwie do mojego zachrypniętego i ponurego.

– Dzień dobry. – odpowiedziałam, zaciskając palce na moich markowych okularach. – Czy zastałam Nathaniela Sheya?

Po moich słowach, dziewczyna zmarszczyła brwi, ale chwilę później ponownie jej wąskie wargi rozciągnęły się, ukazując równe zęby. O Boże, jaki ona miała śliczny uśmiech.

– Tak. Jest. – odrzekła, zbliżając się w moją stronę. Delikatna, różowa sukienka idealnie odznaczała się na jej bladej skórze. – Przyszła pani w sprawie samochodu?

– Nie. – odpowiedziałam uprzejmie, kręcąc głową. – Nate to mój dawny znajomy.

Po moich słowach uśmiech dziewczyny lekko opadł, ale nie na długo. Jej przepiękne rude włosy, sięgające połowy pleców były pokręcone w śliczne morskie fale i podskakiwały z każdym jej krokiem.

– Och, dobrze. – odparła, jednak z lekką rezerwą.

I musiałam to zrobić.

– Pani tu pracuje? – zapytałam nagle, ponieważ, co kurwa?

Na moje pytanie, nieznajoma, która nie miała więcej niż dwadzieścia pięć lat, zachichotała perliście i przysięgam, że to spowodowało pierdoloną tęczę gdzieś na świecie. Kto, do kurwy, się tak uroczo śmiał?

Ona.

– Och, nie. Jestem narzeczoną Nate'a.

***

Także ten, no. Ja zostawiłam pranie na gazie, więc do zobaczenia!

Kocham i do następnego xx

tt: #pizgaczhell

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top