7. Asa kier.
Wsadziłam wciąż tlącego się papierosa pomiędzy swoje wargi, zaciągając się nikotyną. Z niewzruszoną miną obserwowałam duży budynek przed sobą, mrużąc lekko powieki. Wolną dłoń oparłam o moje biodro, przenosząc ciężar ciała na prawą nogę. Drugą zaś trzymałam blisko twarzy, przejeżdżając kciukiem po swojej dolnej wardze i co jakiś czas napawając się zapachem papierosa, który powolnie spalał się coraz bardziej. Skakałam niezidentyfikowanym spojrzeniem od pozłacanej bramy, do wysokich, bogato zdobionych gzymsów, przyglądając się wysokim oknom i bogatej roślinności wokół. Dom przypominał mi coś na kształt muzeum, do którego ani trochę nie chciało mi się wybierać. Przechyliłam lekko głowę, wydmuchując pozostałości dymu, który zalegał w moich płucach. Siwobiały obłok spowił powietrze wokół mnie, a następnie rozpłynął się w nicości, pozostawiając po sobie jedynie charakterystyczny zapach.
– Gotowa na spotkanie? – cichy głos mojego brata dotarł do moich uszu, gdy ten stanął tuż obok mnie.
Drgnęłam lekko, spoglądając na niego kątem oka. Swoje chude dłonie wsadził do kieszeni luźnych spodni w kratkę Burberry. Nie patrzył na mnie, ponieważ swój wzrok skupiony miał na budynku przed nami. Z kamienną miną obejrzałam profil jego dziwnie spokojnej twarzy, po czym znów powróciłam do patrzenia na dom, prychając lekko pod nosem.
– Theo, nie mów jak jakiś tajny agent. – mruknęłam, przewracając swoimi oczami na jego tajemniczą nutę w głosie. – To nie jest kolejny film z Liamem Neesonem.
Słońce świeciło wysoko na niebie, nieprzysłonięte żadną chmurką, przez co czułam lekki pot na moich plecach, okrytych koszulą w kolorze musztardowym. Mimo iż była w miarę luźna, jej rękawy sięgały do łokci, a pierwszy guzik zostawiłam odpięty, nadal czułam, jakbym miała się ugotować. Być może było to spowodowane tym, iż na dworze było dobre dwadzieścia pięć stopni, a ja przyzwyczaiłam się to temperatur w Maine, które rzadko przekraczały osiemnaście stopni Celsjusza. Jednak pozostała też druga opcja, która chyba była bardziej prawdopodobna, a tą opcją był najzwyklejszy na świecie stres. Bo może nie było tego po mnie widać, ale serce waliło mi jak młotem, a ja sama czułam się, jakbym miała zwymiotować te jajka sadzone, które jedliśmy razem z Theo na śniadanie.
Brunet stojący obok mnie wzruszył jedynie ramionami, wzdychając cicho pod nosem, kiedy nasz wzrok nie odrywał się od dużego budynku, do którego zaraz mieliśmy wejść. Jednak my nadal staliśmy na chodniku, na szczęście nikomu nie zagradzając drogi. Wokół nas nie przejeżdżały prawie w ogóle samochody, toteż przechodniów nie było tam w ogóle. Była to dość ładna okolica, ale na pewno niezbyt często odwiedzana przez innych.
Czyż nie tak zaczynają się horrory?
– No mam nadzieję. – odparł pewnie, nadal na mnie nie patrząc. Ponownie zaciągnęłam się papierosem, kątem oka obserwując jego żarzącą się końcówkę. – Jeśli by tak było, zapewne skończylibyśmy uprowadzeni. Typ jest niesamowicie chujowym opiekunem.
Przekręciłam lekko głowę, spoglądając na mojego brata, który z niewzruszoną miną patrzył przed siebie. Po sekundzie jednak skrzyżował ze mną spojrzenie i w powadze wytrzymał może pięć sekund, nim lekkie uniesienie kącika jego ust zdradziło jego rozbawienie. Starałam się zachować kamienną minę, jednak moje wargi zdradziły mnie równie szybko, co jego, kiedy rozciągnęły się w uśmiechu pełnym politowania. Pokręciłam z niemocą głową, obserwując zielono-brązowe tęczówki, które tamtego dnia były przejrzyste. Pod jego oczami nie widniały głębokie cienie, jak dzień wcześniej, ponieważ na całe szczęście Theo odespał ciężkie noce. Jego twarz była wypoczęta, a włosy ładnie ułożone w swoim estetycznym porządku. I mimo iż wiedziałam, że również się stresował, to nie prezentował się tak tragicznie.
– Boże, ale ty jesteś głupi. – westchnęłam ciężko, dopalając do końca papierosa. Niedopałek rzuciłam na chodnik, przydeptując go moim białym air forcem z niską cholewką. Pokręciłam głową, wycierając dłoń o moje jasne spodnie w stylu mom jeans, w które włożyłam swoją koszulę. Dlaczego, do cholery, tak bardzo pociły mi się dłonie? – Reszta już jest?
– Z tego co napisał mi Chris to są wszyscy oprócz Camerona. – odpowiedział, patrząc na telefon w swojej dłoni. Skinęłam głową, prostując drugą z dłoni, którą miałam opartą o biodro. Zagryzłam wnętrze policzka, spoglądając na pomiętą kartkę, na której zaciskałam swoje palce. – Zabawne. Dziś mieliśmy siedzieć już w Maine, a tkwimy tutaj. Nie tak to sobie zaplanowałem.
– No co ty. – sarknęłam, przewracając oczami.
– Powiadomiłaś swojego kochasia, że nici z waszego spotkania? – zakpił, na co miałam ochotę go uderzyć.
– Tak, poinformowałam Noah o tym, że się nie spotkamy. – poprawiłam go. Naprawdę nie rozumiałam, dlaczego Theo tak bardzo nie lubił Noah, ale przestałam pytać, gdy jego czwartą odpowiedzią było „bo tak".
Ale fakt, ta sobota nie mijała tak, jak zaplanowałam ją kilka dni wcześniej, bo według planu miałam właśnie siedzieć na kolacji z Noah, zapominając o wszystkim, co wydarzyło się w Culver City. Zamiast tego stałam pod domem niejakiego Vincenta Foixa, do którego miałam wejść, aby wraz z moimi byłymi przyjaciółmi dowiedzieć się, co mieliśmy dla niego zrobić, aby odpowiedział na kilka dręczących nas pytań. I to by może nie było takie złe, gdyby... nie. To w każdym przypadku byłoby piekielnie koszmarne i było tak też wtedy. Nie tak to wszystko miało wyglądać i nadal nie miałam pojęcia, jak władowałam się w to wszystko. To było tak irracjonalne, że przez rozmyślanie nad tym poprzedniej nocy po prostu zasnęłam, ponieważ mój umysł nie był w stanie tego pojąć. Czułam się jak w jakimś śnie, jednak to wszystko było prawdą. Popieprzoną prawdą.
Ignorując skurcz w moim żołądku, spojrzałam w dół na świstek w mojej dłoni, który na początku był bardzo ładną i elegancko prasowaną kartką w odcieniu śnieżnej bieli. Jednak po moim długim wertowaniu jej, zginaniu i odginaniu, była teraz pomiętym kawałkiem gówna. Jednak mimo tego, nadal wyraźne były na niej słowa napisane odręcznym, lekko pochyłym pismem.
Niezmiernie dziękuję ci za chęć dalszej współpracy, Victorio. Vincent.
Czarny atrament raził mnie w oczy i mimo że znałam to cholerne zdanie na pamięć, nadal wpatrywałam się w nie z niechęcią i nadzieją, że jest na niej napisane coś innego. Jednak niestety, nie było. Nadal byłam w szoku przez to, iż mężczyzna w ogóle mi to wysłał, ale zdziwiona byłam bardziej tym, kiedy to zrobił. Niecały dzień wcześniej dopiero rozmawialiśmy wraz z Mią, Nate'em i innymi odnośnie tej całej sprawy. Gdy się zgodziliśmy, mój brat zadzwonił do prawnika Vincenta, który nas tu ściągnął lewym testamentem. Umówił spotkanie, które przypadało na tę przeklętą sobotę. I najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że z pięć minut po tym telefonie, dostaliśmy powiadomienie z recepcji, że czeka na mnie paczka, a tą paczką okazał się ten przeklęty świstek papieru, który ogłaszał radość Vincenta, że się zgodziłam.
Już pomijając to, że zajęło mu to pięć minut, aby mi to dostarczyć, bardziej wstrząsnął mną fakt, iż Vincent wiedział, gdzie aktualnie zatrzymaliśmy się z Theo. I to przerażało mnie jakoś bardziej, ponieważ kiedy pierwszy raz przeczytałam tę wiadomość, dotarło do mnie, jak potężną osobą musiał być ten mężczyzna. I jak wiele ryzykowaliśmy pomagając mu. Cóż, chcąc mu pomóc, ponieważ jeszcze nic nie zrobiliśmy i tak szczerze to bałam się, co mieliśmy zrobić. Ale gdy powiedziało się A, trzeba było powiedzieć również B. Nawet, jeśli moje wnętrze wrzeszczało, a ja sama miałam ochotę zwymiotować.
Zacisnęłam usta w cienką linię, czując po wewnętrznej stronie warg smak swojego wiśniowego błyszczyka. Z niemałą złością zmięłam kartkę w swojej dłoni, a następnie wcisnęłam ją do kieszeni swoich spodni, nie chcąc patrzeć więcej na ten głupi świstek, przez który dzień wcześniej łaziłam jak potłuczona.
Pomijając również fakt, że aby go dostać, musiałam zjechać ponownie z czwartego piętra po tym, jak się zagapiłam przez pewną osobę w windzie.
Nieistotne.
– O. Jednak jest i on.
Zmarszczyłam brwi na słowa mojego brata, wyrywając się z letargu, w którym się znalazłam. Spojrzałam na Theo, który teraz już nie patrzył na dom, a w stronę ulicy za nami. Ze zdezorientowaniem odwróciłam się, dłonią odgarniając zabłąkany kosmyk włosów z mojej twarzy, który oczywiście musiał przyczepić się do moich ust przez ten przeklęty błyszczyk. Dlatego wolałam matowe pomadki. Całe szczęście, że nie było zbyt dużego wiatru, bo wtedy prawdopodobnie bym wybuchła. Już i tak byłam wystraczająco zestresowana.
Mój wzrok padł na żółtą taksówkę, która zatrzymała się po drugiej stronie ulicy. Zmrużyłam lekko oczy przez promienie słoneczne, obserwując, jak drzwi taksówki się otwierają. Chwilę później wysoki brunet wysiadł z auta, dziękując na odchodne kierowcy, który pokiwał głową i powolnie odjechał. Cameron Wilson jak zwykle prezentował się dostojnie i tak niesamowicie elegancko, chociaż podziwiałam go, że wytrzymywał w takim upale, będąc ubranym w czarne, obcisłe spodnie, tego samego koloru, dopasowany sweter i długi do kolan, czarny płaszcz, który nonszalancko zarzucił na ramiona, nie zakładając go. Ale on już to miał. Miał w sobie to coś, przez co nie dało się oderwać od niego oczu. Był idealny we wszystkim, co robił. To, a jaką gracją się poruszał. To, jak wyszukanie się wysławiał, dobierając każde słowo, jakby czytał tekst z powieści. Miał swój styl i klasę, której nie dało się podrobić.
W przeciwieństwie do jego siostry.
Kiedy nas zauważył, na jego pełne, idealnie skrojone usta wkradł się mały uśmieszek. Szybko rozejrzał się, a kiedy nie zauważył żadnego samochodu, zaczął przechodzić przez asfaltową ulicę, jedną dłonią przytrzymując swój płaszcz na barku. Zdobyłam się na delikatny uśmiech, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Zielone tęczówki zalśniły tym swoim znajomym blaskiem, co było lekko pocieszające w tym całym stresie.
– Witam, moje drogie dusze. – powiedział z tym swoim zabijającym akcentem, kiedy znalazł się już po naszej stronie chodnika.
Skinęłam głową, kiedy nachylił się w moją stronę, przykładając swój policzek do mojego w geście przywitania. Następnie wyprostował się, wymieniając mocny uścisk dłoni z Theo. Westchnął, spoglądając na mnie z góry z nieodgadnionym wyrazem twarzy. I właśnie dlatego nie lubiłam nosić płaskich butów. Może i nie byłam niska z moim metrem siedemdziesiąt coś, ale na moją niekorzyść od zawsze miałam tendencję do otaczania się żyrafami. Nie lubiłam, kiedy ktoś patrzył na mnie z góry, dlatego dziesięciocentymetrowe obcasy były wybawieniem. No i moje nogi stawały się wtedy zabójcze. Westchnęłam, przybierając kamienny wyraz twarzy. Założyłam ręce na piersi, lustrując chłopaka bacznym spojrzeniem od stóp do samej głowy.
– Jakim cudem jeszcze się nie ugotowałeś? – zapytałam lekko zaczepnie, unosząc brew. Spojrzałam najpierw na swoje odkryte rękawy, a później na gołe przedramiona Theo, który miał na sobie tylko czarną koszulkę z rękawami do łokci.
– Cóż, Victorio. – zaczął, unosząc głowę. – Muszę przyznać, że coś spadła ci odporność na ciepło. Taka pogoda w Kalifornii to poniekąd mróz.
– Przepraszam bardzo, ale od czterech lat mieszkam w miejscu, gdzie przy takiej pogodzie ludzie kąpią się w jeziorach. – bąknęłam, jednak z lekkim żalem musiałam przyznać mu rację. Kiedyś w taki dzień zapewne chodziłabym w puchatej kurtce.
– Trafne spostrzeżenie. – mruknął, mrużąc lekko jedno oko, na co pokręciłam głową. – Czy reszta rybek z ferajny już jest? – zapytał, spoglądając na mojego brata z lekką kpiną w zielonych tęczówkach. Theo pokiwał głową.
– Tak, Chris napisał, że przyjechali kilka minut przed nami. – odpowiedział brunet. – My też przyszliśmy kilka minut temu, ale Victoria musiała jeszcze zapalić.
– Bosko. – zacmokał z udawaną patetycznością Cameron i przysięgam, że to było takie dziwne. Widzieć go wyrażającego się o swoich najlepszych przyjaciołach w ten sposób. Jednak czy dalej tymi przyjaciółmi byli?
Nie miałam pojęcia, co stało się między nimi i nie chciałam pytać, ponieważ to nie była moja sprawa. I może wmawiałam sobie, że mnie to nie interesuje, odkąd straciłam z nimi kontakt, ale gdzieś wewnątrz mnie zżerała mnie najzwyklejsza w świecie ciekawość. W końcu Cameron z Sheyem byli dla siebie jak bracia nawet po tym, jak Darcy zachowała się w stosunku do Nate'a jak ostatnia suka. Przetrwali tak wiele, a kiedy dzień wcześniej zobaczyłam, jak skakali sobie do gardeł, będąc dla siebie po prostu wrogami... To było dziwne i nieznajome. Wiedziałam, że musiało pójść o coś wielkiego. W końcu o byle co nie pokłóciliby się tak ostro, aby stracić swoją przyjaźń i braterstwo. I niepokojące było to, iż z resztą było tak samo. Oni nie byli tymi ludźmi, z którymi żegnałam się przed czterema laty.
Ale to już nie było moją sprawą. Nie, od kiedy mnie przy nich nie było.
Ignorując moją ciekawość, która coraz bardziej we mnie rosła, odchrząknęłam i opuściłam ręce wzdłuż ciała, wskazując głową na zamkniętą bramę.
– Chodźmy. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. – rzuciłam, na co oboje się ze mną zgodzili.
Ponownie wytarłam swoje spocone dłonie w jeansy, kiedy Cameron podszedł do domofonu przy bramie, przyciskając biały guzik. Chłopak nie musiał nawet nic mówić, ponieważ trzy sekundy później urządzenie wydało krótkie piśnięcie, a pozłacana brama zaczęła się powolnie otwierać. Czułam, jakby w moim żołądku zaległo się stadio gazel, które właśnie zerwały się do biegu, wystraszone przez dziką zwierzynę. Stanęłam pomiędzy Cameronem, a Theo, marząc o tym, aby to wszystko nie skończyło się tragizmem. Bo z tym, że to robiłam, zdążyłam się już pogodzić, co wcale nie było łatwe. Nie mogłam się natomiast pogodzić z tym, że konsekwencje mogą być zbyt duże. Jednak już się zgodziłam. Sama tego chciałam, więc sama musiałam się z tym zmierzyć.
Chociaż może nie tak do końca sama...
– Wchodzimy do paszczy lwa. – zażartował Cameron, jednak ja wcale nie podzielałam jego humoru. Nie, kiedy moje serce biło tak szybko, a dłonie, które splotłam za plecami, drżały tak bardzo.
Chłopak ruszył przed siebie pewnym krokiem, nie oglądając się za siebie.
– To się skończy albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. – mruknął cicho mój brat, a następnie również zaczął iść, wsadzając dłonie do kieszeni spodni.
A ja stałam, obserwując plecy to jednego, to drugiego, a na koniec spoglądając na drzwi budynku.
– To nie jest pieprzony film z Neesonem. – wymamrotałam pod nosem, przewracając oczami na ich tajemniczą dramaturgię. Czasami ich wszystkich nie znosiłam.
Jednak zgodnie powlekłam się za nimi, szurając butami o kostkę, którą wyłożony został podjazd. Rozglądałam się wokoło, kiedy zmierzaliśmy do drzwi wejściowych. Dziwne, egzotyczne rośliny kwitły wszędzie wokół, rozkładając swoje kolorowe kwiaty na idealnie zielonej trawie. Po lewej znajdowała średniej wielkości fontanna z wyrzeźbionym na środku Posejdonem, który trzymał w dłoni swój trójząb. Z każdego haku wylewała się woda, tworząc spokojny szum. To miejsce było zbyt spokojne z tak niespokojnym wnętrzem. Westchnęłam smętnie, kiedy wspięliśmy się w trójkę po schodach, zatrzymując się przed drzwiami. Spojrzałam z uniesioną brwią na Theo, który wzruszył ramionami, a następnie chwycił metalową kołatkę i zastukał nią trzy razy. Nie minęło dziesięć sekund, a drewno uchyliło się, ukazując niskiego, starszego mężczyznę, który przywitał nas również przy ostatniej wizycie. Ponownie miał na sobie czarny frak, a jego siwe włosy zaczesane były do tyłu.
– Witam. – przywitał się miło, a następnie odszedł o krok w bok, robiąc nam miejsce. – Pan Foix już na państwa czeka. Zapraszam.
Dostałam małego deja vu , ponieważ ostatnim razem wypowiedział tę samą formułkę, tylko z tą różnicą, że wymienił nazwisko Gueva. Cameron wraz z Theo przepuścili mnie w drzwiach, więc z rezerwą weszłam pierwsza, rozglądając się po przepełnionym przepychem korytarzu. Znów było tak, jak za pierwszym razem. Nieprzyjemny dreszcz przeszył moje ciało, kiedy do moich nozdrzy dotarł zapach topionego wosku z pozłacanych kandelabrów, zawieszonych na ścianach. Spojrzałam przez ramię na Camerona, którego mina nieco spoważniała, kiedy również przekroczył próg budynku. Już nie był tak cynicznie nastawiony, a skupiony. I w tamtym momencie przypomniało mi się, dlaczego on to robił. To, co powiedział Vincent o jego siostrze. Jednak nie chodziło wcale o Darcy. Zaciekawiło mnie to, ale to zostawiłam, ponieważ nie było to moją sprawą. Jednak nadal było to zastanawiające.
– Pan Vincent wraz z państwa przyjaciółmi już czekają w bibliotece. – powiedział mężczyzna, zamykając drzwi za Theo, który spojrzał na niego z opóźnionym refleksem. – Zapraszam za mną.
– Przyjaciółmi? – parsknął pod nosem Cameron chyba bardziej sam do siebie, kiedy kamerdyner zaczął iść tym samym korytarzem, którym szliśmy ostatnio.
Spojrzałam w zdziwieniu na Theo, który tylko wzruszył ramionami. Żadne z nas tego nie skomentowało, więc w ciszy ruszyliśmy za mężczyzną we fraku. Z każdym kolejnym krokiem moje nogi trzęsły się coraz bardziej. Starałam się zachować dobrą minę. Przybrać zimną postawę i pokazać, że jestem niewzruszona, ale z każdym metrem, który przybliżał nas do celu, było mi coraz ciężej. Zagryzłam wnętrze policzka, w głowie jak mantrę powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze. Że to wszystko skończy się szybko, a my dostaniemy to, czego chcemy i każdy będzie szczęśliwy. Jednak podświadomie wiedziałam, że to nie było takie proste. Vincent był zdesperowany i wiedziałam to. Nikt normalny nie ściągnąłby przypadkowych ludzi, aby coś dla niego zdobyli. Nie, kiedy miał od tego ludzi. My byliśmy nikim. I to się tu nie zgadzało.
Kamerdyner zatrzymał się przed drzwiami, które prowadziły do pomieszczenia, w którym rozmawialiśmy ostatnio. Z miłym uśmiechem stanął obok, zaplatając ręce za plecami. Spojrzałam nieufnie na jego uśmiech, a następnie, starając się nie wyrzygać własnego żołądka, złapałam za klamkę i pchnęłam ciężkie drewno. Odetchnęłam cicho i zbierając w sobie całą siłę, wyciszyłam swoje zewnętrze. Wnętrza nie byłam w stanie.
Powolnie weszłam do pomieszczenia, a do mojej głowy od razu dostały się obrazy tego, jak ostatni raz przekroczyłam ten próg. Kto wie, może gdyby, tego wtedy nie zrobiła, nic by się nie stało, a ja siedziałabym teraz w swoim spokojnym Maine? Teraz mogłam już tylko rozmyślać. Zaciskając szczękę, uniosłam wzrok, wchłaniając całą nieprzyjemną aurę tego pomieszczenia. Nie musiałam się nawet rozglądać, aby mój wzrok padł na resztę. Wszyscy już czekali w ciszy, a kiedy nas usłyszeli, poczułam wzrok każdego na swojej osobie. Scott wraz z Laurą, Chrisem i Mattem siedzieli na jednej z obitych czerwoną skórą kanap. Naprzeciw nich na wielkim fotelu umiejscowiła się Jasmine z niewzruszoną miną i założonymi na piersi rękoma. Mia wraz z Luke'iem zajmowali dwa krzesła obok siebie przy małym, drewnianym stoliczku, na którym paliła się długa świeca.
Tak jak zawsze musiałam się rozejrzeć, by wyłapać jeszcze jedną osobę, która nigdy nie lubiła być w tłumie innych. I tym razem również tak było. Nathaniel Shey stał obok jednego z filarów, opierając się o niego nonszalancko barkiem. Ręce miał założone na klatce piersiowej, a jego cała postawa wyrażała skrajne znudzenie zaistniałą sytuacją. Przełknęłam ślinę, czując dziwne uczucie w klatce piersiowej. Ostatni raz widziałam go dzień wcześniej, kiedy zjeżdżaliśmy razem windą i mimo że nie odezwaliśmy się do siebie praktycznie ani słowem, ta sytuacja utkwiła mi dziwnie w pamięci. I nadal nie miałam pojęcia, czy on naprawdę uśmiechną się wtedy, gdy wychodził, czy jednak nie. Trwało to dosłownie sekundę i było tak bardzo niewyraźne, ale to wystarczyło, abym totalnie się zawiesiła i odwiesiła dopiero wtedy, gdy drzwi windy zamknęły mi się przed nosem.
Jednak chyba był to tylko wymysł mojej wyobraźni, bo kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, jego mina pozostała chłodna i obojętna, a usta nie drgnęły ani odrobinę. I po głębszym zastanowieniu, to było w porządku. Również zachowałam pełną powagę, ale mimo tego spuściłam wzrok z jego twarzy. Nie musiałam patrzeć na niego dłużej, niż było to konieczne, a i nawet tego nie chciałam. Z kamienną miną wróciłam do obserwowania reszty, chociaż nadal czułam na swojej twarzy ten przenikliwy wzrok, którego bezapelacyjnie nie znosiłam. Naprawdę, dlaczego, do kurwy, ludziom dane było mieć takie spojrzenie? To powinno być nielegalne.
– Och, Victoria! – głośny, męski głos sprawił, że drgnęłam, zatrzymując się.
Przekręciłam głowę w prawo, a mój wzrok niemal od razu padł na mężczyznę, którego niestety znałam. Vincent, który do tej pory stał przy długim stole, spojrzał na mnie z radością w siwych oczach, a następnie uniósł dłonie, po czym z głośnym klaśnięciem złączył je przed sobą. Złoty sygnet na jego palcu zalśnił w blasku promieni pochodzących z kryształowego żyrandola nad nami. Bez chwili zawahania ruszył w moją stronę, a uśmiech nie schodził z jego twarzy, przyozdobionej zmarszczkami. Starałam się zachować zimną krew, podczas gdy w środku drżałam, ponieważ to wszystko działo się przez niego. Cały ten chaos. Zagryzłam wnętrze policzka, aby nic nie wydostało się spomiędzy moich ust, a tyle rzeczy chciało. Pragnęłam wydrzeć się mu w twarz, że wszystko zniszczył. Że jest przyczyną wszystkich kłopotów i zmartwień, które znowu pojawiły się w moim życiu. Że to przez niego ponownie ich spotkałam. Ale tego nie zrobiłam, a zacisk moich zębów spowodował metaliczny posmak krwi na moim języku. Krew zamiast słów.
Mężczyzna zatrzymał się przy mnie, a następnie chwycił moja dłoń w swoje obie ręce. Zacisnął na niej swoje palce, a następnie energicznie nią potrząsnął, cały czas patrząc z zadowoleniem w moje oczy.
– Strasznie miło mi ponownie cię tu gościć. – powiedział, a coś w jego oczach mówiło mi, że mówił to szczerze.
Albo był dobrym aktorem.
– Chciałabym powiedzieć to samo, ale niestety nie mogę. – odparłam oschle, wyrywając swoją dłoń z jego uścisku. Nie zamierzałam być suką na pokaz, ale na pewno nie planowałam być dla niego miła.
Mężczyzna jednak nie przejął się tym, a tylko uniósł kącik ust, kładąc swoją starannie wypielęgnowaną dłoń na torsie i lekko nachylając się w moja stronę. Podczas gdy on się uśmiechał, ja wpatrywałam się w niego z kamienną miną, która nie wyrażała nic prócz tego, że miałam dość bycia w tym samym pomieszczeniu co on. I chyba sam Vincent to wiedział, ale nie przejmował się tym, ubrany w ten swój niesamowicie drogi, satynowy garnitur, który zapewne został uszyty specjalnie dla niego. Jego ostra woda kolońska dotarła do moich nozdrzy i cudem nie zmarszczyłam swojego nosa na ten zapach, ponieważ siwooki stał dość blisko mnie. Był jak to pomieszczenie. Drogi i zacieniony, przepełniony przepychem i książkami, której treści nie znał nikt, prócz niego. Patrzyłam w jego siwe, przejrzyste tęczówki, zastanawiając się, ile stracę, pomagając mu.
I coś czułam, że wiele.
– Niezmiernie cieszę się, że zgodziłaś się na moją propozycję. – mruknął znacznie ciszej, jakby chciał, abym usłyszała to tylko ja. Jednak pokój był zbyt cichy, aby tak się stało. – Mam nadzieję, że mój list dotarł.
– Jeśli listem nazywasz jedno zdanie. – odpowiedziałam, unosząc hardo głowę. – I tak, dotarł. Nie będę wnikać, skąd wiesz, gdzie mieszkam. – dodałam, rozglądając się na boki, ponieważ jego wzrok zaczął działać mi na nerwy.
Po moich słowach parsknął niskim śmiechem, kiwając głową.
– Może to i lepiej. – odparł. – Theo. Cameron. Miło, że również postanowiliście zaszczycić nas swoją obecnością. – powiedział donośnie, odrywając w końcu spojrzenie od mojej twarzy. Z uśmiechem wyminął mnie, podchodząc do dwóch chłopaków za mną, podczas gdy ja zacisnęłam szczękę z irytacją.
Vincent miał w sobie coś, co niesamowicie działało mi na nerwy. Może była to ta dziwna radość, która emanowała przez jego pory skóry. A może to, że wydawał się być szczery, chociaż szczery nie był. Nie mógł być. Nie, kiedy działo się to wszystko. Jednak najbardziej drażniło mnie to, że z jakiegoś powodu, upodobał sobie mnie na swoją ulubienicę. Bo szczerze, od kiedy tylko przekroczyłam próg tego pomieszczenia pierwszego dnia, gdy go poznałam, zaczął rzucać tymi wszystkimi tekstami o tym, że szczególnie się cieszy, iż się tam pojawiłam. Potem wysłał tę kartkę i mimo iż nie rozmawiałam z innymi od naszego spotkania w naszym apartamencie w hotelu, coś podpowiadało mi, że tylko ja dostałam taką widomość. A teraz znowu tak bardzo podekscytował się moją obecnością. Nie rozumiałam tego. Dlaczego to ja dostałam ten niechybny przywilej. Nie byłam tam nikim szczególnym. Każdy z nas chciał czegoś od niego i on chciał od nas. Dlatego tak strasznie mnie tym irytował.
Uniosłam głowę, a mój wzrok od razu wyłapał czterech rosłych mężczyzn, który stali w ciszy pod ścianami. Ci sami, którzy ostatnim razem celowali w Theo. Nieprzyjemny dreszcz przeszył mój rdzeń, kiedy to wspomnienie pojawiło się w mojej głowie. To było koszmarne. Mogłam przeżyć wszystko, ale sama świadomość tego, że coś mogło stać się mojemu bratu, paliła mnie żywcem od środka. Potrząsnęłam delikatnie głowę i oderwałam spojrzenie od nieprzyjemnych twarzy mężczyzn. Przeniosłam je na resztę, która wciąż siedziała na swoich miejscach. Laura posłała mi swój promienny uśmiech, a Scott wraz z Mattem również unieśli kąciki ust. Jasmine nie zaszczyciła mnie natomiast ani jednym spojrzeniem, zbyt zajęta obserwowaniem swoich paznokci. I przysięgam, że coś zacisnęło się w moim sercu, kiedy Mia delikatnie się uśmiechnęła w moją stronę, kiwając delikatnie na powitanie głową. Może lekko niepewnie. Może bez zbytnich emocji, ale zrobiła to. I kiedy Adams wydawał się taki znajomo wyluzowany w tym swoim dopasowanym garniturze w kolorze brudnego różu, do którego zamiast koszuli dobrał biały golf. I właśnie wtedy, gdy widziałam ich tak uśmiechniętych z tą szczerością w oczach, poczułam, że może nie jestem w tym tak do końca sama. Może my wszyscy nie byliśmy.
Może wcale nie czułam jego wzroku na swojej twarzy.
– Usiądźcie, proszę. – głos Vincenta wyrwał mnie z zamyślenia i oderwał od tych cholernych myśli.
Obejrzałam się na Theo, który kiwnął głową w stronę ostatniej wolnej kanapy. Znajdowała się tuż obok tej, na której siedział Chris i reszta, tyle że prostopadle do niej. Całą trójką ruszyliśmy w tamtą stronę i naprawdę to był czysty przypadek, kiedy mój wzrok złapał ten wzrok Sheya. To się po prostu stało.
W pierwszej chwili chciałam się zatrzymać, ponieważ nie byłam pewna, czy moje nogi nie postanowią spłatać mi psikusa, jednak szybko opamiętałam się. Za mną szedł mój brat, a poza tym obserwowała nas większość ludzi w pomieszczeniu. I w tamtym momencie zrozumiałam, że nie miałam czego się bać. W końcu to tylko Shey. Shey, który niezbyt się tym przejął, ponieważ nie odwrócił głowy, a wręcz przeciwnie. Sukinsyn z niewzruszeniem i tym chłodem mnie obserwował, więc i ja obserwowałam tak jego. Bo dlaczego miałam się przejmować? Jednak ten jego pieprzony wzrok... Robił to cały czas. Patrzył, jak podchodzę do kanapy. Patrzył, jak na niej siadam pomiędzy Theo a Cameronem. Patrzył, jak zakładam nogę na nogę, splatając swoje ręce. I ani na chwilę nie spuścił wzroku z moich oczu. A i ja nie odpuściłam sobie obserwowania tych pustych, matowych tęczówek, które nigdy nie błyszczały.
Te tęczówki, które zawsze były puste.
– Cieszę się, że jesteśmy już wszyscy. – gdzieś w tle rozległ się głos Vincenta, jednak wtedy niezbyt się tym przejęłam.
Patrzyłam na jego poważną twarz, nie omieszkując się również rzucić okiem na jego ciało. Długie nogi okryte były jak zwykle czarnymi, dopasowanymi jeansami. Na jego torsie widniała tego samego koloru koszulka, której dekolt uwydatniał jego zgrabną szyję z nieprzesadnie wystającym jabłkiem Adama. Na to narzucił czarną skórzaną kurtkę, która pasowała do tego samego koloru wiązanych glanów na jego stopach. Zacisnęłam szczękę, powracając wzrokiem do jego twarzy. Ciemnobrązowe kosmyki jak zwykle układały się na jego głowie w coś na kształt uporządkowanego nieporządku. Wyglądał... dobrze.
Wygląda gorąco.
Kurwa.
I to właśnie wtedy postanowiłam, że koniec tego dobrego. Natychmiast odwróciłam głowę, starając się skupić na czymkolwiek, byleby tylko odciągnąć swoje myśli od chłopaka. Ale nikt nie mógł mnie winić. Od zawsze uważałam go za kogoś przystojnego. Nawet wtedy, gdy go nie lubiłam. Mogłam przyznać, że wyglądał dobrze tak, jak zawsze. To nie było niczym dziwnym. Jedynie obserwacja.
Wygląda lepiej, niż kiedyś.
KURWA.
– I strasznie cieszę się, że się zgodziliście. – z opresji wyrwał mnie głos Vincenta, którego odszukałam wzrokiem, ponieważ musiałam znaleźć coś, na czym mogłam się skupić.
Mężczyzna z zadowoleniem splótł swoje dłonie za plecami, a następnie powolnym krokiem do nas podszedł, obdarowując uśmiechem każdego z nas. Poczułam wzrok mojego brata na moim profilu, kiedy przełykałam ślinę. Skrzyżowałam z nim spojrzenie, a Theo zmarszczył brwi, niemo pytając mnie, czy wszystko okej. Skinęłam tylko głową. Było dobrze, dopóki nikt nie gapił się na mnie w ten sposób. To zdekoncentrowałoby każdego. Jednak na szczęście Vincent musiał skupić na sobie uwagę nas wszystkich, a w tym i jego, więc mogłam odetchnąć. Naprawdę nie wiedziałam, o co mu chodziło. Przecież aktualnie łączył nas tylko wspólny interes.
– A skoro się zgodziliśmy, teraz ty powiedz, czego chcesz. – mruknął sucho Scott, na co wszyscy z zainteresowaniem obserwowaliśmy twarz Vincenta.
Mężczyzna po słowach Hayesa jednak tylko się uśmiechnął, spoglądając zadowolonym wzrokiem na coś w oddali. Stanął tuż przy fotelu Jasmine, która spojrzała na niego z dołu, a następnie odwróciła głowę i przewróciła widowiskowo oczami, czego mężczyzna nie mógł zobaczyć. Cóż, my w przeciwieństwie do niego tak. Jej mina była przy tym tak znudzona i jednocześnie oburzona, a to wszystko tak absurdalne. I może było to idiotyczne, ale to właśnie taka głupota sprawiła, że kąciki ust praktycznie każdego z nas lekko uniosły się ku górze. Nawet Cameron musiał udać, że drapie się po nosie, aby zamaskować uśmiech, a Chris udał atak kaszlu, aby zahamować śmiech. Ja natomiast z delikatnym uśmiechem spojrzałam na Theo, który jako jedyny nie patrzył na nią z rozbawieniem. On nigdy nie patrzył na nią tak, jak inni. Nie mogłam rozgryźć wyrazu jego twarzy. To było coś pomiędzy zachwytem, nostalgią, a egzaltacją.
Bo nie wszystkie uczucia wypalały się na zawsze.
Niewiele myśląc, ułożyłam swoją dłoń na tej jego, która znajdowała się na kanapie pomiędzy nami. Zacisnęłam na niej swoje palce i mimo iż Theo nawet na mnie nie spojrzał, czułam, jak lekko rozluźnia spięte ciało. Widać było, iż go to męczyło. Od kiedy tylko ją zobaczył i może o tym nie rozmawialiśmy, ale ja wiedziałam. Widziałam, jak na nią patrzy. Jak jego mina załamywała się za każdym razem, gdy odwracała wzrok. Gdy nie zamieniła z nim ani jednego słowa. Bolało go to, a ja nie mogłam się dziwić. Była jego byłą dziewczyną i chyba jedyną, którą darzył tak potężnymi uczuciami. To nie znikało o tak, a świadomość tego, że prawdopodobnie byliby ze sobą nadal, gdyby nie przeprowadzka, sprawiała, iż to wszystko było jeszcze smutniejsze. Bo oni nie rozstali się przez to, że nie chcieli razem być. Rozstali się przez to, że nie mogli być ze sobą. Nie chcieli związku na odległość, a sam Theo nie chciał zostawać w Culver City.
Albo nie chciał zostawiać ciebie.
– Znowu pytania, które nie są tymi najważniejszymi. – odparł spokojnie Vincent, spoglądając na Scotta.
– Cóż, dla mnie, na przykład, to pytanie jest bardzo ważne, bo nie mam zamiaru pójść siedzieć tylko dlatego, że chcesz zdobyć jakieś nielegalne gówno. – z odpowiedzią wyprzedził go Matt, który, o zgrozo, zaczął się odpalać.
Ku naszemu zdziwieniu, Vincent tylko cicho się zaśmiał, kręcąc głową. Cóż, ja osobiście nie widziałam w tym niczego zabawnego, ponieważ chyba każdy się z nim zgadzał. To nie była już tylko zabawa. Nie, kiedy nieznajomy nam facet znalazł brudy z naszego prywatnego życia. I nie kiedy celowali do mojego brata.
– Zapewniam cię, Matthew, że nic, co chcę odzyskać, nie jest nielegalne. – powiedział poważnie, jednak jakoś nie śpieszyło mi się w to uwierzyć.
– Więc co to jest? – drążył Cameron.
Spojrzałam na niego, kiedy ze spokojem usiadł wygodniej na kanapie, którą zajmowaliśmy. Z elegancją założył nogę na nogę, a jedną z rąk ułożył na oparciu sofy tuż za moimi plecami. Wyglądał wykwintnie i przy tym tak wyluzowanie. Czy to było możliwe? Znajdowaliśmy się w zbyt wielkim gównie, aby być spokojnym.
– Walizka. – odparł Vincent.
– Hm, walizka. – powtórzył Cameron, nawet zbytnio się przy tym nie denerwując, co było wyczynem, bo osobiście drgało mi już oko. Do kurwy. – A co w tej walizce się znajduje?
– To nieistotne. – odparł.
– Co kurwa? – zawołał Matt, a po jego minie można było wywnioskować, jak zły był. – Miałeś nam powiedzieć, gdy się zgodzimy.
– I powiedziałem. – odrzekł spokojnie mężczyzna, nie przejmując się wściekłym tonem chłopaka. – Chcę, żebyście odebrali walizkę, w której znajduje się pewna prywatna rzecz, należąca do mnie. Walizka. Tyle powinno wam wystarczyć.
Wciągnęłam powietrze nosem, aby nieco się uspokoić, bo ten facet sprawiał, że miałam ochotę krzyczeć. Cichy syk, który wydostał się z ust mojego brata, spowodował, że odwróciłam się w jego stronę ze zdziwieniem. Brunet patrzył na mnie lekko oskarżycielsko i z bólem w oczach, a następnie spojrzał w dół na nasze dłonie. Mój wzrok również tam uciekł i dopiero wtedy zorientowałam się, że nadal trzymałam go za dłoń. Co więcej, wtedy wbijałam mu swoje długie paznokcie w skórę przez zdenerwowanie i nawet tego nie zarejestrowałam. Szybko wyprostowałam skostniałe palce, jednak czerwone ślady wciąż pozostawały na zewnętrznej części jego dłoni. Zacisnęłam usta w wąską linię i szepnęłam bezgłośne przepraszam, na co chłopak przewrócił oczami masując drugą ręką obolałą skórę.
To nie było moją winą! W końcu to Vincent sobie z nami pogrywał w kotka i myszkę. I nie tylko mi się to nie podobało. Nie tak się umawialiśmy. I chyba uważał tak również Matt, który był na granicy wybuchu. Jego dłonie zaciśnięte w pięści trzęsły się, a po jego zaciekłej minie wnioskowałam, że szykował się do wybuchu.
– Ty... – zaczął, jednak nie dane było mu skończyć.
– Okej! – zawołała Laura, unosząc dłoń, aby przerwać Donovanowi swoją litanię. Foix z miłym uśmiechem spojrzał na brunetkę w niebieskiej, zwiewnej sukience, jakby wcale nie przejmował się tym, że był tak niepoważny w tak poważnej sprawie. – W porządku. Chodzi o walizkę. Mamy odnaleźć walizkę.
– Ale... – wtrącił się Matt, jednak dziewczyna ponownie nie dała mu skończyć.
– Ta walizka znajduje się u Brooklyna White'a, prawda? – zapytała uważnie, na co siwooki pokiwał głową, a na wzmiankę o Brooklynie jego uśmiech stał się nieco bardziej wymuszony. – Ukradł ci ją?
– Cóż, zabranie czyjejś rzeczy bez pozwolenia tak się nazywa, więc tak. Ukradł. – przyznał.
– Wcześniej powiedziałeś, że twoi ludzie nie dali rady mu jej odebrać. – ciągnęła dalej, mądrze dobierając swoje słowa. – Więc dlaczego my?
Po tym pytaniu, oczy Vincenta zaświeciły się, jakby właśnie tylko na to czekał. Jego uśmiech znów stał się szczery, a sam mężczyzna z radością zaczął krążyć w tę i z powrotem po perskim dywanie, rzucając nam przypadkowe spojrzenia.
– I tu przechodzimy do sedna sprawy. – westchnął z zadowoleniem. – Widzicie, tu nie chodzi o to, że ja nie potrafiłem mu jej odebrać. Ja niestety nie mogłem mu jej odebrać. I nadal nie mogę.
– Dlaczego? – zainteresował się mój brat, marszcząc brwi i nadal masując swoją dłoń.
– Ponieważ od czterech lat nie mam pojęcia, gdzie Brooklyn się znajduje.
Po tych słowach nastąpiła cisza. Dobre dziesięć sekund nikt nie powiedział ani słowa. Nawet nikt głośniej nie odetchnął. Po prostu siedzieliśmy w ciszy, patrząc na Vincenta jakby był duchem. Ja sama rozchyliłam szerzej oczy, mając nadzieję, że on tylko żartował. Jednak przedłużająca się cisza i brak reakcji ze strony mężczyzny stawiały sprawę dość jasno. Mówił prawdę. I chyba wtedy dotarło to również do reszty. Jasmine niemal zachłysnęła się powietrzem, spoglądając na Vincenta jak na kogoś niespełna rozumu, Laurę zatkało, a odgłos uderzania dłoni w twarz, jaki wydał Luke, rozniósł się echem po całym pomieszczeniu. Reszta za to patrzyła na Foixa, jakby objawił im się jako duch. A ja zastanawiałam się, czy ta myśl o filmie z Neesonem nie była jednak taka głupia.
To nie mogło dziać się naprawdę.
– Poczekaj, kurwa, bo... – zaczął Chris, kręcąc głową, jakby chciał to jakoś przetworzyć. – Czy ty chcesz powiedzieć, że ty i twoi ludzie szukacie go od czterech lat i nadal go nie znaleźliście? Ludzie, którzy zapewne są w tym wyszkoleni? Którzy się tym zajmują zawodowo?
– Cóż, to właśnie powiedziałem. – odparł, niezbyt przejęty naszą reakcją. Jego prostolinijność wprawiła Adamsa w chwilowe osłupienie, by chwilę później chłopak rozchylił oczy do niebotycznych rozmiarów i wyrzucił ręce w powietrzu.
O był naprawdę niespełna rozumu.
– I ŻE NIBY JAK MY MAMY GO ZNALEŹĆ?!
Wrzask Chrisa spowodował, że skrzywiłam lekko twarz swoją twarz, ponieważ to było naprawdę groźne i pełne paniki. Jednak ja nie miałam tak najgorzej. Siedzący najbliżej niego Matt wzdrygnął się, mrużąc oczy, a Laura powolnie przyłożyła swoją dłoń do ucha, starając się być spokojną, chociaż wybuch zapewne już nadchodził. Cameron zacisnął szczękę, przykładając lekko palec do ucha. Okej, teraz chyba znalazłam kolejną zaletę niepalenia papierosów. Chris miał naprawdę mocne płuca. Sam Vincent również lekko się skrzywił, ale nie wydawał się być zły na Adamsa. Wręcz przeciwnie. Jego wzrok złagodniał, a usta wygięły się w rozbawieniu. I może Chris zareagował, jak zareagował, ale kurwa. Miał rację.
– Dlatego właśnie was tu ściągnąłem. – rzekł spokojnie Foix.
– Nie chcę się wtrącać, ale jak my niby mamy to zrobić? – zapytałam nagle, ściągając na siebie uwagę całej reszty. – Jeśli nie wiesz, to nie przypominam sobie, aby ktokolwiek z nas nazywał się Harry Houdini. Nie wyczarujemy ci jej ot tak, a raczej skoro ludzie, którzy są do tego wyszkoleni, jakoś nie podołali, to wybacz, ale chyba ściągnąłeś nas tu na darmo.
Vincent zblokował ze mną spojrzenie, nie mówiąc ani słowa. Uniosłam hardo głowę, nie odwracając wzroku przez dobrych kilka sekund, podczas których atmosfera cały czas gęstniała. I właśnie wtedy, jego uśmiech lekko zgasł, a oczy stały się bardziej matowe. Zmarszczyłam brwi, gdy mężczyzna westchnął cicho, a następnie odwrócił się do nas tyłem. Ze zdezorientowaniem obserwowałam jego lekko przygarbione ramiona, kiedy ruszył w kierunku dużego okna, zakrytego wielką, ciężką zasłoną. Droga, ręcznie wyszywana tkanina zwisała ciężko z drewnianego karniszu ze żłobieniami. Siwooki znów splótł swoje dłonie za plecami, co było jego pewnego rodzaju tikiem. Nadal znajdując się tyłem do nas, stanął tuż naprzeciw zasłony, nieruchomiejąc.
Przez dobre kilkanaście sekund milczał, aż w końcu znowu westchnął.
– Od zawsze miałem bardzo dobre kontakty z Brooklynem. – powiadomił nas, co lekko mnie zdziwiło, ponieważ wydawało mi się, że nawet go nie znał. – Pracował dla Anthony'ego, z którym robiłem interesy. – zaczął.
– Dla kogo? – dopytywał zdziwiony Luke, marszcząc brwi.
– Ach, tak. – zaśmiał się cicho starszy mężczyzna, lecz nie było w tym śmiechu niczego zabawnego. A raczej dziwny... smutek. – Wy znacie go pod innym... pseudonimem. Pracował dla Venoma.
Och, kurwa.
– Znałem go, od kiedy miał dwadzieścia lat. Anthony był moim dobrym znajomym. Pomagał mi z interesami na zachodzie. Przygarnął Brooklyna, gdy ten był bezdomny i nie miał grosza przy duszy. Zaopiekował się nim. Traktował jak własnego syna. Wziął pod swoje skrzydła, a za to Brooklyn był najbardziej oddaną osobą, jaką miał. – mężczyzna zrobił krótką pauzę. – Anthony miał siedem córek i żadnego męskiego potomka, więc nikogo niezbyt zdziwiło, że chciał, aby to Brooklyn go zastąpił. – znów ciężko westchnął.
Te westchnięcia były jak pewnego rodzaju mantra. Wzdychał dość ciężko, jednak w zależności od swojego nastroju, ton jego oddechów się zmieniał. Czasem był żywy i lekko rozbawiony, a czasem przybierał coś takiego, jak podczas tej rozmowy. Ten żal i złe emocje, które udzielały się wszystkim wokół. W tamtej chwili jego głos był jak ta dogasająca świeca. Niby jeszcze wciąż się tliła, ale całe światło powoli z niej uchodziło.
W ciszy słuchaliśmy opowieści mężczyzny, który nie był już tak radosny, jak wcześniej i mogłam stwierdzić to nie widząc jego twarzy. Stał się cichszy, bardziej spięty i przygarbiony. Jednak sama przyłapałam się na tym, z jaką ciekawością oczekiwałam na dalsze jego słowa. Nigdy nie sądziłam, że Brooklyn będzie miał taką przeszłość. To jasne, nie znałam go. Moja jedyna interakcja z nim polegała na tym, że miał obsesję na moim punkcie, ale kiedy Shey wygrał dla mnie walkę, on odszedł. Nie widziałam go dobrych pięć lat i jakoś za nim nie tęskniłam. Nie pałałam do niego sympatią i na moim miejscu nikt inny również by tego nie robił. Prześladował mnie. Jego przekrwione od prochów oczy i zapadnięte policzki czasami śniły mi się po nocach. Jednak najbardziej nie mogłam wybaczyć mu tego, że przez jego widzimisię, Nate musiał ryzykować dla mnie życiem, abym była wolna. Tego nie byłam w stanie puścić w niepamięć. Dlatego niezbyt mnie to obeszło. Byłam bez serca? Być może, ale ten facet był zbyt dużym kłopotem.
Jak na zawołanie spojrzałam na Sheya, który wpatrywał się w Vincenta z czymś w rodzaju zaciekawienia, co nie zdarzało się za często u tego człowieka. Czyli on też nie wiedział. I to lekko mnie zdziwiło. Wydawałam się, że znał całą sytuację, w końcu przez wiele lat w tym siedział. Być może siedział nadal, w końcu długi szmat czasu go nie widziałam i nie wiedziałam, co u niego. Jednak takie właśnie sytuacje ukazywały, ile jeszcze rzeczy było nieodkrytych. Ile spraw było zamkniętych w tym mahoniowym pudełku, do którego nikt nie miał klucza i nikt nie potrafił go zniszczyć, by wydobyć to, co było w środku. Musieliśmy sami zapracować na ten kluczyk.
– Brooklyn nie był zły. Był oddany, ale Anthony wypracował w nim jedną przeklętą cechę. Stał się zbyt dumny. Przerastały go jego własne ambicje. Chciał więcej i więcej. Anthony już i tak praktycznie oddał mu całe Culver City na własność, ponieważ miał pod sobą większe przedsięwzięcia. Ja wtedy byłem we Francji, skąd zresztą pochodzę. Tam miałem swoje interesy i to tam załatwiałem sprawy. – znów zrobił krótką pauzę, jakby samo mówienie o tym przynosiło mu niemały wysiłek. – Aż w końcu Anthony zrobił coś, czego zrobić nie powinien.
– Co zrobił? – zapytał Theo, z uwagą patrząc na mężczyznę.
Ten cicho się zaśmiał.
– Anthony myślał, że oszuka śmierć. – odparł, przez co moją skórę pokryła gęsia skórka. – Zawsze był dumny. Zawsze chciał mieć ostatnie słowo. Był taki wyniosły i to go zgubiło. Zadarł z ludźmi, z którymi nie powinien, bo chciał pokazać, ile to on nie może. – mruknął, a jego głos stawał się coraz cichszy. Coraz bardziej chrapliwy. – To było cztery lata temu. Wróciłem akurat wtedy do Culver City w interesach. Zawsze ją ze sobą miałem. Miałem ze sobą walizkę. – ostatnie słowo niemal wyszeptał, na co przełknęłam ślinę, umieszczając wzrok we własnych kolanach.
Było mi niedobrze.
– Anthony był wtedy w swoim domu za miastem z całą rodziną. To stało się w nocy. Wszyscy spali, a w końcu zjawili się ludzie człowieka, z którego Anthony chciał zażartować.
Kolejne westchnięcie. Kolejny pełen napięcia oddech, który wyrażał całą bezradność i złość. Tyle żalu.
– Wyrżnęli mu całą rodzinę na jego oczach.
I kolejne.
– Bez wahania podrzynali gardła jego córek, a on na to parzył. Najstarsza miała dwadzieścia pięć lat, a najmłodsza zaledwie siedem. Nie mieli skrupułów. Wymordowali je wszystkie. Potem zabili również jego żonę. Całą ochronę, pomoc domową. Wszystkich. I na wszystko kazali mu patrzeć. A najgorsze w tym było to, że nawet go nie tknęli. Nie zrobili mu nic. Po godzinie zostawili go w domu z czterdziestoma trupami. Był jedyną żywą osobą w całej posiadłości, kiedy następnego dnia znalazł go Brooklyn i jego ludzie. Ale to już nie był Venom, którego znali inni.
Czułam, jak żółć podchodzi mi do gardła, kiedy słyszałam kolejne słowa wydostające się spomiędzy jego ust. I nie byłam pewna, czy chciałam słyszeć dalszą część tej historii. W porządku. Może nie pałałam do Venoma sympatią. Prawdę mówiąc, nienawidziłam go. Nienawidziłam go z jednego konkretnego powodu. Przez niego, Nate przez tyle lat był tylko maszynką do zabijania w jego rękach. Całe zło, które mu się przytrafiło, było z jego winy. Kazał brać mu udział w pieprzonych walkach śmierci. Kazał mu zabijać na ringu. Ba! Groził mi, aby się nie stawiał, kiedy miał już dość. Wykorzystał biednego nastolatka, któremu zachorowała matka. Zrobił mu tyle złego... Jednak nikt nie zasłużył na taką tragedię. To była jego rodzina, która zapewne niczym nie zawiniła. Siedem córek, żona, ochroniarze, pomoc domowa... Niewinni ludzie zostali zamordowani na jego oczach i to przez niego. Boże. Sama myśl o tym powodowała skurcz w moim żołądku i odruch wymiotny. To musiało być okropne. Był skurwielem. Złamał Nate'a. Bawił się ludzkim życiem. To on zasługiwał na karę. Nie jego rodzina.
Jednak czy to właśnie nie to było dla niego największą karą?
– Kiedy go znaleźli, próbował zwykłą igłą i nitką przyszyć głowę swojej żony do reszty jej ciała. – Vincent cicho parsknął, ale te słowa nie były ani trochę zabawne. Te słowa spowodowały, że przytknęłam sobie dłoń do ust i starałam się pozbyć posmaku wymiocin z gardła. – Anthony był jaki był, ale kochał swoją rodzinę bardziej, niż cokolwiek innego. A oni w ten sposób mu ją odebrali, więc nie wytrzymał. Dwa dni później musieli zamknąć go w zakładzie psychiatrycznym, w którym siedzi do dziś. Postradał zmysły. Od tamtej pory nie ma z nim żadnego kontaktu.
– Na mieście rozniosła się plotka, że po prostu wyjechał... – wyszeptał Luke, kręcąc z niedowierzaniem głową. Dla nich wszystkich był to taki sam szok, jak dla mnie.
– Oczywiście, że tak. – skinął Vincent. – Ludzie, którzy byli za to odpowiedzialni, dobrze się tym zajęli. Nikt nie mógł wiedzieć, że dwadzieścia kilometrów od Culver City odbyła się rzeź. Pozbyto się trupów, zatarto wszystkie ślady, a Anthony'ego ubezwłasnowolniono i zamknięto w psychiatryku gdzieś w Ameryce. Nie mogli go po prostu zabić. Nie za to, że go zlekceważył.
– Ale co ma z tym wspólnego Brooklyn? – zapytał Scott.
– Przestraszył się. Anthony był dla niego jak ojciec, a poza tym, był jego prawą ręką. Bał się, że przyjdą i po niego. Zaczął pomału wariować. Wszędzie węszył spisek. Nie mógł spać po nocach, bo bał się, że zabiją go w śnie. Zamykał się we własnej sypialni na klucz. Wynajmował coraz więcej ludzi do ochrony. Chciałem mu pomóc. Wiedziałem, jak ważny był dla niego Anthony, ale on uznał, że również byłem z nimi w zmowie i... uciekł.
– Uciekł, zabierając walizkę. – dokończył za niego Cameron, a Vincent nie musiał odpowiadać. Wiedzieliśmy.
– Przyszedł do mnie tamtej nocy, prosząc o pomoc. Wpuściłem go do własnego domu. Zaopiekowałem się nim. Zaproponowałem pomoc, a on... – głos mężczyzny stawał się coraz bardziej surowy. Jakby z każdą kolejną sylabą, coraz mniej dzieliło go od wybuchu. – Strzelił do mnie. Bez skrupułów. Chociaż znaliśmy się dwadzieścia lat. Strzelił, myśląc, że mnie zabił, a potem wziął walizkę, bo wiedział, jak ważna jej zawartość dla mnie była. Chciał mieć coś pokroju asa w rękawie. A potem uciekł. I od tamtego czasu, nikt go nie widział.
Po jego słowach nikt się nie odezwał. Wszyscy w ciszy analizowaliśmy jego słowa. Nigdy nie spodziewałam się, że to będzie tak wyglądać. To było straszne. Chciało mi się wymiotować na samą myśl tego, że Nate był kiedyś wplątany w takie gówno. A może nadal był? Ale przecież już nie pracował dla Veno... Anthony'ego. Pokręciłam głową z niedowierzaniem i mimowolnie spojrzałam na Sheya, który z pustym wyrazem twarzy obserwował Foixa. Nie miałam pojęcia, o czym wtedy myślał. Jego twarz była jak niezapisana kartka papieru. Jego szczęka była lekko zaciśnięta i choć na pierwszy rzut oka nie było tego widać, był spięty. Jego szerokie barki uwydatniły się jeszcze bardziej pod materiałem skórzanej kurtki, a rysy jego twarzy mogły spokojnie przecinać stał. I może chciał nie pokazać tego za bardzo. Tego, jak to na niego wpłynęło. Ale ja widziałam. Może to przez ten głupi nawyk doszukiwania się wszystkiego w najmniejszych gestach? Może to przez to, że zawsze starałam się widzieć więcej, niż pokazywał?
A może po prostu coś mi się ubzdurało.
Odwróciłam wzrok od jego kamiennej twarzy, aby dać sobie z tym spokój, podczas gdy Vincent ostatni raz westchnął i w końcu zdecydował się odwrócić w naszą stronę. Ku mojemu zdziwieniu, na jego twarzy nie było ani śladu złych emocji czy smutku, a malował się na niej pogodny uśmiech. Jego siwe oczy błyszczały w zadowoleniu, a on sam powolnie ruszył w naszą stronę. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie opowiedział tragiczną historię o tym, jak wyrżnęli jego przyjacielowi całą jego rodzinę, a on sam stracił coś dla siebie cennego przez zdradę. I to z jednej strony było przerażające jak i zastanawiające. Nikt o zdrowych zmysłach nie byłby taki spokojny i opanowany. I wtedy dotarło do mnie, że on był taki za każdym razem, gdy go widzieliśmy. Praktycznie nigdy nie tracił równowagi, nawet wtedy, gdy rzucił się na niego mój brat. Był mistrzem w panowaniu nad emocjami, albo po prostu był świrem.
I kiedy uświadomiłam sobie, że ściągnął bandę randomowych ludzi specjalnie do jednego miasta, aby coś zdobyć, to wiedziałam, że prawdziwa była ta druga opcja. Był wariatem i tyle w temacie.
– Dalej nie wiemy, co my mamy z tym wspólnego. – mruknął Matt, który już nie był tak zły, jak na samym początku.
Po tej przeklętej historii każdy spuścił z tonu, a atmosfera stała się taka nurtująco ponura. Wydawało mi się, że nawet świeczki w kandelabrach płoną słabiej, rzucając mniejsze światło na całe pomieszczenie, które samo w sobie było już bardzo ciemne. Nikt nie chciał przyznać tego głośno, ale każdego w jakiś sposób to poruszyło. Może dlatego, że ludzie, których dotyczyła ta sytuacja, nie byli nam kompletnie tak obcy. I było to absurdalne. Ja sama widziałam Venoma raz w życiu i już wtedy pragnęłam jego każdej krzywdy, a jego rodziny nawet nie znałam, ale... Właśnie. Ale.
I nawet nie chciałam wiedzieć o czym musiał myśleć wtedy Nate.
– Jesteście jednymi z niewielu osób, które miały z nim bezpośredni kontakt. Może nie wy wszyscy, ale większa część z was. – mruknął, a jego wzrok nagle lekko zamigotał, kiedy spojrzał wprost na Luke'a.
Mitchell odwrócił wzrok, przełykając lekko ślinę, co nie uszło mojej uwadze. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, dlaczego nagle stał się taki nerwowy, gdy nagle sobie przypomniałam. Kiedy pierwszy raz spotkałam Venoma, byłam wraz z Luke'iem. I to wtedy mężczyzna powiedział, że chłopak w przeszłości handlował dla niego narkotykami. I Vincent o tym wiedział. Zagryzłam dolną wargę, przenosząc wzrok na Mię z nieprzyjemnym uściskiem w klatce piersiowej. Jednak po jej minie mogłam stwierdzić, że raczej ona sama nie była tego świadoma. Ze zdezorientowaniem spojrzała na zdenerwowanego Luke'a, który tylko pokręcił głową, posyłając jej słaby uśmiech. Cholera.
Mężczyzna w końcu spuścił wzrok z Mitchella, który teraz zaciskał dłonie na swoim kolanie. Nie mówił nic przez dłuższą chwilę, a jego siwe tęczówki obserwowały niezidentyfikowany punkt na jednej z półek z książkami, których były tam dziesiątki. Wszystkie stały pod wysokimi ścianami, ciągnąć się pod sam sufit z freskiem. Ta cisza i napięcie stawało się zbyt przytłaczające, więc aby zdusić w sobie rosnący stres, zaczęłam wyłamywać swoje palce, skupiając na nich swój wzrok. Uważnie obserwowałam każdy pierścionek, obracając je na palcach. Kątem oka zauważyłam, jak Vincent poprawia swoją marynarkę, a następnie znów zaczyna wydeptywać ścieżkę w bogato zdobionym dywanie. Ruszył w tylko sobie znanym kierunku, kręcąc się gdzieś za kanapą, na której siedziałam, jednak ja sama na niego nie patrzyłam. Byłam zbyt zajęta sobą, swoimi myślami i tym, aby uspokoić rosnącą w sobie panikę.
Jeśli to wszystko było prawdą, to w tamtym momencie władowałam się w niesamowite gówno. Co gorsza, władował się w nie także mój brat. Ludzie, którzy otaczali Vincenta, nie byli dobrymi ludźmi, a skoro i my teraz z nim współpracowaliśmy, to było wręcz jasne, że teraz i my byliśmy na to wszystko narażeni. Obiecałam i ojcu i Erickowi, że nigdy więcej nie ściągnę na siebie niebezpieczeństwa, a teraz z własnej głupoty miałam do czynienia z człowiekiem, którego przyjaciel skończył w psychiatryku, ponieważ w ramach zemsty, Bóg wie kto, wyrżnął mu całą rodzinę. Och kurwa.
– I co w związku z tym? – zapytał Cameron.
– Pytałem wszystkim. Szukałem wszystkich, kto mógł mieć o nim jakiekolwiek informacje. Wszystkich jego pracowników, znajomych. Nie miał rodziny. Miał jedynie Anthony'ego, z którym nie można się dogadać. – jego głos rozniósł się gdzieś za moimi plecami, ale był jakby rozmyty. Niewyraźny. Czułam się, jakbym była we śnie. Że to wszystko nie było prawdziwe. – Tak strasznie chciałem dowiedzieć się, gdzie on jest. Przez cztery lata robiłem tylko to. Pragnąłem tej prawdy tak mocno. Tego, gdzie uciekł z moją własnością.
– Nie znajdziemy go. Wiesz o tym. – poważny i cichy głos Scotta wypełnił pogrążone w napięciu pomieszczenie. Nikt nie odważył się niczego dodać.
Hayes miał rację. Bo niby kim my byliśmy? Może i kiedyś mieliśmy z nim jakąś interakcję, ale to nie wystarczało. Nie byliśmy magikami, aby magicznie znaleźć miejsce, gdzie się ukrywał. Skoro nie zrobili tego ludzie do tego przeznaczeni, to co my mogliśmy? Bo błagam. Na pewne rzeczy trzeba było patrzeć realnie i tu właśnie wychodziła niekompetencja Vincenta. Miał w swojej głowie jakiś nieposkromiony obraz. Był tak niesamowicie zdesperowany, iż nie przejmował się tym, że ściągnął nas tam na darmo. Że natrudził się nad tym wszystkim na nic. Był zwykłym szaleńcem, który chwytał się ostatnich desek ratunku, a tak naprawdę był na przegranej pozycji. I chyba wiedzieliśmy to my wszyscy. Wszyscy, z wyjątkiem samego Vincenta.
– Wiem. – odparł Foix, a jego głos stawał się coraz bardziej wyraźny. Coraz bliższy. –Grono Brooklyna, którym się otaczał, było strasznie wąskie. I nikt z nich nie wiedział, gdzie się podział. Jakby... rozpłynął się w powietrzu. I kiedy ostatnia osoba zawiodła, a ja straciłem już nadzieję, odpowiedź przyszła sama.
I kolejne westchnięcie.
– Odpowiedź w postaci pewnej walki, która odbyła się przed pięcioma laty.
I to było jak uderzenie obuchem w potylicę. Działałam instynktownie. Nawet tego nie przemyślałam. Moja głowa wystrzeliła w górę, dokładnie w tym samym momencie, w którym wzrok Nate'a padł na moją twarz. To było automatyczne. Nasze spojrzenia zderzyły się niczym dwa czołgi po środku pomieszczenia. Poczułam, jak zasycha mi w gardle, a cała krew odchodzi z twarzy. Czarne tęczówki taksowały mnie niezidentyfikowanym spojrzeniem i jeśli to było w ogóle możliwe, jego wyraz twarzy zaostrzył się jeszcze bardziej. A ja nie wiedziałam. Nie wiedziałam, co mam zrobić, więc tylko wpatrywałam się w jego puste, matowe tęczówki, które w tamtej chwili z sekundy na sekundę stawały się coraz bardziej przeszywające. I to rozbiło mnie jeszcze bardziej. Nie byłam w stanie przełknąć śliny, czy zrobić czegokolwiek. Do mojej głowy dochodziła gdzieś myśl, że być może większość właśnie na nas patrzyła, ale w tamtym momencie miałam to gdzieś. Sam Shey chyba również, ponieważ jego wzrok ani na sekundę nie zniknął z mojej twarzy. I może były to moje wyobrażenia spowodowane wzrostem adrenaliny, ale wiedziałam, że w tamtym momencie toczyliśmy jakąś niemą rozmowę.
Wiedziałam, o jaką walkę chodziło Vincentowi. Każdy wiedział, bo w końcu po coś ją przywołał. Pięć lat wcześniej miała miejsce walka Nate'a z Codym Nixonem. Walka o moją wolność, którą zaaranżował sam Brooklyn, ponieważ nie umiał przyjąć odmowy. To właśnie wtedy chłopak wygrał moją wolność, ryzykując swoim życiem i to wtedy zrozumiałam, jak wyjątkowy był. Pamiętałam to dokładnie i mogło być jak było, ale tego nie zapomniałam nigdy. I nigdy nie przestałam być wdzięczna. Lecz w tamtej chwili byłam po prostu zdruzgotana, ponieważ wiedziałam, że Foix nie zaczął tego tematu bez konkretnej przyczyny. Mój oddech stał się cięższy. Słyszałam krew szumiącą w moich uszach i to, jak szybko biło moje serce. I może było to totalnie porypane, ale w tamtej chwili przy świadomości trzymały mnie tylko te czarne tęczówki, które patrzyły na mnie z zacięciem. Bo on również wiedział, że to nie zostało przywołane bez powodu.
– I co ma wspólnego z tym ta walka? – zapytał na pozór spokojnie Luke, co ledwo usłyszałam.
Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała w nierównym rytmie, a obraz przed oczami lekko się zamazywał. Nie rejestrowałam już niczego innego. Tylko czarne tęczówki chłopaka po drugiej stronie pokoju.
– Cóż. – mruknął Vincent. Jego głos był bardziej wyraźny, niż kiedykolwiek wcześniej, co było takie dziwne. Wydawało mi się, że tkwiłam w metalowej bańce, w której prócz mnie były tylko te oczy i tylko głos Foixa. – Kiedy usłyszałem historię o tym, jak Nathaniel wygrał wolność pewnej dziewczyny, którą interesował się Brooklyn, zrozumiałem, że nie ma sensu go szukać. Bo i tak go nie znajdę. Brooklyn jest jak szczur. Chowa się w najgłębszych ściekach i pojawia wtedy, kiedy chce.
– Nie chcesz, żebyśmy go znaleźli.
Nie. Nie, nie, nie.
– Nie. Chcę, aby to on znalazł was.
Kurwa.
– Dlaczego myślisz, że będzie chciał nas znaleźć? Nie jesteśmy nikim istotnym. – szepnęła gdzieś w oddali Mia, podczas gdy ja ani na sekundę nie przerwałam kontaktu wzrokowego z Nate'em.
Już nie obchodziło mnie, co kto mówił. Skupiałam się jedynie na tym czarnym odcieniu i głosie za moimi plecami. Tylko te dwa czynniki były teraz istotne. Jeden z nich trzymał mnie przy chociaż połowicznej świadomości, podczas gdy drugi kopał dla mnie mogiłę.
– Brooklyn ma asa w rękawie w postaci walizki. Ale my również mamy jednego w zanadrzu. I to bardzo cennego asa. Asa kier.
– Co jest tym asem? – zapytał Theo, ale Vincent nie musiał odpowiadać.
Bo znalazłam na to odpowiedź w oczach Nate'a, kiedy w końcu powolnie przesunął wzrok z mojej twarzy na coś nade mną. I niemal w tym samym momencie poczułam dwie męskie dłonie, które zacisnęły się na moich barkach.
– Stare zauroczenie.
I to było jak zapałka wrzucona do kanistra z benzyną. Mimo iż nadal wpatrywałam się w Nate'a, który swój pusty wzrok wlepiał w Vincenta za moimi plecami, czułam na sobie spojrzenia wszystkich wokół. Ale jedyne co wtedy rejestrowałam, to tylko te dłonie na moim ciele. Sygnet na jednym z palców mężczyzny dotykał nagiej skóry na mojej szyi i było to uczucie podobne do tego, jakby ktoś właśnie przystawił mi nóż do gardła. Kontrastowało to z ogólnym uczuciem gorąca na moich barkach, ponieważ czułam się, jakby ręce Foixa wykonane były z rozżarzonego metalu. To mnie paliło. I chociaż ja właśnie nie wiedziałam, co właśnie się działo, ludzie obok mnie byli bardziej przytomni.
Ja... co?
– Chyba sobie w tym momencie żartujesz. – śmiertelnie poważny głos mojego brata przeciął powietrze.
Theo wstał tak szybko, że aż mnie od tego zelektryzowało, ale w tamtym momencie byłam w stanie jedynie nieruchomo siedzieć, palić się pod dotykiem dłoni Vincenta i patrzeć na kamienną twarz Nate'a. To było jak pewnego rodzaju trans, w który bezapelacyjnie wpadłam. Ale nie potrafiłam zrobić niczego innego. W tamtym momencie już nawet nie myślałam. Wyłączyło się wszystko, prócz zmysłów. Wzrok. Słuch. Dotyk. Czułam, jak Theodor w ekspresowym tempie odwraca się w kierunku mężczyzny i nie musiałam nawet na niego patrzeć, aby wiedzieć, jakim śmiercionośnym spojrzeniem celował w jego siwe tęczówki. Czułam, jak jego dłonie zaciśnięte w pięści dygoczą, a jego ciało się spina.
– Nie władujesz mojej siostry w jakieś gówno, robiąc z niej mięso armatnie. – warknął, a jego ton głosu znów stał się taki, jak stawał się wtedy. Zimny, ciężki i przyprawiający człowieka o ciarki na ciele.
– Nie śmiałbym. – odparł szczerze Vincent, nadal trzymając swoje dłonie na moim ciele. – Od kiedy Brooklyn przegrał z Nathanielem, znienawidził was wszystkich. Przez jego pychę nie umiał pogodzić się z porażką i była to wina Anthony'ego, bo on to w nim wyhodował. A to wszystko pogłębiał jedynie fakt, że nie mógł się na was zemścić, bo takie były zasady. Przez to był wściekły jeszcze bardziej. I paradoksalnie, staliście się chyba jedynymi ludźmi, do których żywił jakiekolwiek uczucia. Nawet, jeśli miał ochotę was powybijać.
Vincent westchnął, a ja w końcu poczułam, jak ściąga swoje dłonie z moich barków, uwalniając je od całego ciężaru. I chociaż już mnie nie dotykał, ja nadal czułam dwa wypalone tam znamiona, które nie chciały odejść.
– I przez to znaleźliście się na pierwszym miejscu. – mruknął, a coś w jego głosie zdradzało, jak zadowolony był. – Brooklyn nie jest głupi. Wie, co się dzieje w Culver City. Wie, że go szukam, więc wszyscy ludzie ode mnie spaleni są na starcie. Ale nie wie, że was znalazłem i że pracujecie dla mnie. Nie wie również, że sam jestem w Culver City, bo wszyscy uważają, że siedzę aktualnie we Francji. White wiedział, że Victoria wyjechała. Że wy wszyscy się porozjeżdżaliście. Plotki i pomówienia to najszybszy przekaz informacji w tym mieście. Dowie się również, że wróciliście. On kocha zamieszania. Kiedy tylko coś się dzieje, ciekawość zjada go bardziej, niż cokolwiek innego. Zwłaszcza, jeśli chodzi o Nathaniela. I to go zaciekawi, tak, ale nie na tyle, aby się tu pokazał, więc...
– Więc co? – dopytywał Cameron.
– Więc macie go sprowokować do tego, aby wrócił.
Ciężkie westchnięcia wydostały się z ust reszty. W końcu pomrugałam powiekami, ponieważ moje oczy zaczęły wysychać. Spuściłam wzrok z twarzy Nate'a i przeniosłam go na swoje kolana, marząc jedynie o tym, aby aktualnie zniknąć.
– Jak niby mamy to zrobić? – jęknął Matt, przykładając dłoń do obolałej skroni. Każdy miał już dość.
– Och, to już pozostawiam waszej inwencji twórczej. – dodał z radością. – Ale wydaje mi się, że z Nathanielem, który bezczelnie z niego zakpił, wygrywając z nim, oraz z Victorią, która była jego małą obsesją, coś wymyślicie.
A ja miałam dość podwójnie.
– Skąd wiesz, że to się uda? – zapytał Scott. – Tu jest tyle niepewnych rzeczy. Cały ten plan jest niepewny i opiera się na domysłach i przypuszczeniach. Brooklyn może mieć nas totalnie w dupie. Nie wiesz, czy to się uda.
– Owszem. Nie wiem.
I znów wszystko się pierdoli.
– Dlatego musicie się postarać.
***
Pokręciłam ze zrezygnowaniem głową, kiedy pięć minut później stałam na dużym tarasie, przykładając papierosa do moich warg. Z rozdrażnieniem zaciągnęłam się nikotyną, jednak nawet to nie przyniosło tej upragnionej ulgi, którą fajki przynosiły mi zawsze. Z westchnięciem przytrzymałam dym w płucach, aż w końcu wypuściłam go. Nawet nie obserwowałam białego obłoku, który się wokół mnie wytworzył, a po prostu zignorowałam to, patrząc pusto przed siebie. Bez zastanowienia podeszłam kilka kroków do przodu. Drewno pod moimi stopami skrzypiało, aż w końcu znalazłam się na samym krańcu tarasu. Z niemocą oparłam się bokiem o jedną z kolumn, na których podpierało się zadaszenie patio.
Po wszystkich informacjach, jakie sprzedał nam Vincent, musiałam pobyć sama i zapalić. Pozbierać jakoś wszystkie myśli, więc reszta została w środku, kiedy sam Foix poinstruował mnie, gdzie mogę udać się zapalić.
Patio było ładne i duże. Wszystko wokół wyłożone było ciemnym drewnem i białym marmurem, co w dziwny sposób nawet do siebie pasowało. Znajdowało się tam dużo roślinności, a pokonując trzy schodki, można było znaleźć się w ogromnym ogrodzie. Stało tam kilka foteli oraz średniej wielkości stolik, na którym porozrzucanych było kilka przypadkowych rzeczy, jak na przykład zgaszona świeca i popielniczka. Miejsce napawało dziwnym spokojem, co teraz było mi potrzebne.
Czułam, jak mój mózg się przegrzewa od ilości informacji. Nie wiedziałam, czy to wszystko miało sens. Miałam tyle obaw i najzwyczajniej w świecie się bałam, ale chęć poznania prawdy o mojej rodzinie była zbyt duża. Czy był jakiś sens w tym wszystkim? W całej historii i planie Vincenta? Nie wiedziałam, ale wiedziałam, że igranie z losem w taki sposób mogło skończyć się nie najlepiej.
Jęknęłam cicho, zwieszając głowę. Zacisnęłam swoje palce na paczce papierosów, którą trzymałam w dłoni wraz z zapalniczką. Dłoń, w której dzierżyłam fajkę, przytknęłam do twarzy, gładząc kciukiem grzbiet swojego nosa. Przymknęłam powieki, relaksując się ładną pogodą. Słońce nadal świeciło wysoko na niebie, a ciepły wiatr delikatnie poruszał rękawami mojej koszuli. Ptaszki ćwierkały gdzieś na drzewach, a z ulicy nie dochodził żaden odgłos samochodów i ludzi. Wszystko było takie spokojne i ciche i to było tak inne od tego, jak właśnie się czułam. Otworzyłam znowu oczy, obserwując duży ogród przede mną. Wyciągnęłam rękę z papierosem, aby strzepać nadmiar popiołu na trawę, a następnie ponownie się zaciągnęłam.
– Wiesz, że papieros skraca życie o siedem minut?
Mój skupiony wzrok samoistnie uniósł się z zielonej trawy na niezidentyfikowany punkt przede mną, kiedy cichy głos dotarł do moich uszu zza moich pleców. Dłoń wraz z papierosem zastygła przy mojej twarzy, a ja sama poczułam, jak całe moje ciało nieruchomieje. Niemal namacalnie mogłam wyczuć, jak wszystko wokół się zatrzymuje, a całe powietrze ulatuje ze mnie wraz z dymem papierosa, który wciąż spalał się pomiędzy moimi palcami. W pierwszej chwili zastanawiałam się, czy aby na pewno się nie przesłyszałam. Czy aby już i uszy nie płatały mi figli. Jednak coś w moim wnętrzu podpowiadało mi, że to było prawdą. Przecież to było takie wyraźne. Mogłam się odwrócić i szybko to sprawdzić. Sprawdzić, czy ten niski, zachrypnięty głos był prawdziwy. Jednak ja nadal stałam na swoim miejscu, czując każdą komórkę w swoim ciele.
W moich płucach coś zaświszczało i nie wiedziałam, czy to wina papierosów, czy szoku. To było dziwne. Tak niesamowicie dziwne. Słyszeć jego głos. Jego prawdziwy głos. Nie tylko wtedy, gdy czasami nawiedzał mnie w snach. Nie wtedy, gdy odtwarzałam go sobie w głowie. Tym razem to była prawda. Rzeczywistość, w której znajdował się kilka metrów ode mnie. W której stał tuż obok, dokładnie jak kiedyś. Och, ten głos. Bezapelacyjnie, nawet pomimo upływającego czasu, nadal był jednym z moich ulubionych dźwięków. I tu nie chodziło o to, że lubiłam go ze względu na to, co było pomiędzy nami, chociaż to też miało swój udział. Jednak ja go lubiłam, bo był po porostu ładny. Miał taką ładną barwę i brzmienie. Zawsze niski, ale nie czysto basowy. I zawsze towarzyszyła mu ta chrypka, jakby właśnie spalił paczkę papierosów i darł się do jakiejś rockowej piosenki przez godzinę. To było wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju, ponieważ pasowało to do niego tak cholernie dobrze. Potrafił modulować swoim tonem i bez problemu przechodzić od głosu, który obudziłby samego trupa przez swój chłód, do tego gorącego szeptu, którym niegdyś często mnie karmił. Jednak nigdy nie zmieniało się to, że ta cyniczna, kpiąca i ironiczna nutka towarzyszyła mu niemal zawsze.
I nawet nie wiedziałam dlaczego, ale to właśnie w tamtej chwili poczułam, jak coś spada z mojej klatki piersiowej, uwalniając ją od tego ciężaru, jaki tam był. Jak wybawienie. Bo to w końcu Nate. Dlaczego miałabym się obawiać człowieka, który tak pięknie pokazał mi tyle wspaniałych rzeczy. Dlaczego miałam obawiać się kogoś, z kim miałam tyle miłych wspomnień?
Nie mogłam zarejestrować również momentu, kiedy moje wargi rozciągnęły się w delikatnym i po prostu szczerym uśmiechu. Ale to stało się takie proste. Takie lekkie. I już nie bałam się odwrócić, co zresztą uczyniłam. Powolnie przekręciłam swoją głowę, przez ramię spoglądając na chłopaka, który stał w otwartych drzwiach tarasowych, prowadzących do domu. Jak zawsze wyglądał tak wyluzowanie i po prostu dobrze. Ubrany jak zwykle w pełni na czarno, ze swoimi nieposkromionymi włosami i tym niezainteresowaniem wypisanym na twarzy. Powolnie przeniosłam wzrok na jego oczy, krzyżując z nim spojrzenie. Czarne tęczówki jak zwykle emanowały tą pustką i chłodem, ale on taki już był. To go definiowało. I dlatego był tym, kim był. Był Nathanielem Gabrielem Sheyem.
– A nie o pięć? – droczyłam się, unosząc zawadiacko brew.
Było to oczywiste nawiązanie do naszej rozmowy, którą odbyliśmy lata temu, ale którą nadal dobrze pamiętałam. Było to pewnego wieczoru obok baru, w którym niegdyś pracował Luke. Jednak gdyby tak się zastanowić, pamiętałam większość naszych rozmów. Od tych poważnych, które często kończyły się łzami i krzykiem, po te, gdy kłóciliśmy się, które frytki z fast foodów są lepsze. I wiedziałam, że i Nate musiał ją pamiętać, ponieważ po moich słowach jego kamienny wyraz twarzy lekko się załamał, przez delikatnie uniesienie lewego kącika jego ust. I to było jak pieśń. Przepiękna pieśń. Chłopak ani na chwilę nie przestał taksować mojej twarzy tym przenikliwym wzrokiem, wkładając dłonie do kieszeni swojej kurtki, która leżała na nim tak piekielnie dobrze. Napięcie między nami wcale nie było nieprzyjemne, a wręcz przeciwnie. Wydawało mi się, że z każdą sekundą, to wszystko układa się jeszcze bardziej.
Wszystko się uspokajało.
– Nie, siedem. – pokiwał poważnie głową, na co skinęłam, wyginając usta z udawanym zrozumieniem. – I jestem pewny, że było tam coś też o tym, że seks wydłuża.
I wtedy już nie mogłam się powstrzymać. Głośne, szczere parsknięcie opuściło moje usta, rozpływając się w powietrzu, jak ten dym z papierosa. I właśnie wtedy zrozumiałam, że nieważne, czy ten chłopak miałby piętnaście, czy dwadzieścia pięć lat, to wciąż był ten sam cholerny i jedyny w swoim rodzaju Nathaniel Shey. Pokręciłam z rozbawieniem głową, ponownie odwracając ją w stronę ogrodu, kiedy usłyszałam jego kroki. Mimo że już się nie śmiałam, delikatny uśmiech nie opuszczał mojej twarzy, a ja sama czułam się o wiele lepiej. Z zadowoleniem wpatrywałam się w dziwną roślinę, która rosła w ogrodzie. Był to duży krzak z liśćmi w kształcie łódeczek i zielono-niebieskimi kwiatkami, pokrzywianymi pod dziwnym kątem. Były dziwne, ale ładne.
– Typowy Nate Shey. – mruknęłam z rozbawieniem, ponownie przykładając papierosa do ust.
Zaciągnęłam się, kiedy chłopak stanął tuż obok mnie w odległości około dwóch metrów. Również wpatrywał się w ładny ogród, nadal z dłońmi w kieszeniach. Między nami zapanowała krótka cisza i co dziwne, nie była ona niezręczna. To było niesamowite i przerażające jednocześnie. Okej, może postradałam zmysły, ale to było to. Mogłam szczerze stwierdzić, że nie czułam się wtedy źle. Gdy tylko wyobrażałam sobie wcześniej tę sytuację, byłam pewna, że zacznę wariować. Chociaż będąc jeszcze w Maine nie brałam pod uwagę tego, że go spotkam, czasami nieumyślnie zastanawiałam się, co bym czuła, gdybym znów go zobaczyła. Gdybym ponownie miała szansę z nim porozmawiać. W mojej głowie zawsze byłam spanikowana i przerażona tym faktem. Zawsze uciekałam, aby nie rozczarować się tym, z jaką nienawiścią by na mnie patrzył. Byłam niemal pewna, że byłoby to dziwne, niezręczne i obce. W końcu nie widziałam go od czterech lat. Że nie bylibyśmy w stanie na siebie spojrzeć. W końcu zostawiłam go.
Zawsze tak myślałam.
Aż w końcu pojawił się na tym cholernym patio, rzucając tym przeklętym tekstem o papierosach i seksie i było tak, jakbyśmy byli starymi, dobrymi znajomymi, którzy od czasu do czasu dzwonią do siebie przez telefon, aby porozmawiać o swoich dzieciach i powspominać stare czasy. Jak ci znajomi, którzy raz na pięć lat spotykają się na spotkaniu absolwentów w jakiejś zapyziałej szkole. I nie czułam się źle. Wręcz przeciwnie. Nie czułam się tak, jak myślałam, że będę się czuć. Zamiast tego wydawało mi się, że stoję ramię w ramię z moim byłym dobrym kolegą, z którym tyle przeżyłam. Ale czyż tak właśnie nie było? Nate był dla mnie kimś ważnym i wiedziałam, że osobą ważną pozostanie już na zawsze. Jednak dlaczego miałam czuć z tego powodu niechciane i złe emocje, skoro my tacy nie byliśmy? Skoro nasza relacja taka nie była?
Nie mieliśmy powodów, aby tak się czuć. Nie rozstaliśmy się w gniewie i krzyku. Byliśmy zwykłymi starymi znajomymi z kolorową przeszłością. I może dla niektórych mogło być to smutne, ale dla mnie było to piękne. Bo wtedy zrozumiałam, że nie miałam czego się bać.
Czułam się komfortowo, bo to takie było.
– Papierosa? – zapytałam, wyciągając w jego stronę dłoń z paczką. Chłopak spojrzał najpierw na mój zachęcający uśmieszek, a następnie na fajki w mojej dłoni i uniósł delikatnie kącik ust.
I może kiedy to robił, słońce świeciło na niebie trochę mocniej. Może wiatr wiał trochę mniej i może ptaki ćwierkały nieco głośniej. Rzadko kiedy się uśmiechał. Cóż, przynajmniej kiedyś. Preferował raczej ten pełen cynizmu uśmieszek, który zdradzał tylko to, jak bardzo w dupie cię miał i jak bardzo nie interesowało go to, co go otaczało. Dla wielu mógł być samolubnym narcyzem, ale prawda była taka, że zawsze o swoich bliskich dbał bardziej, niż o siebie samego. Kiedy unosił ten przeklęty kącik ust, wyglądając tak szelmowsko i wygranie, coś ściskało się w moim wnętrzu. Było to po prostu takie znajome. I lubiłam to, bo wychodziła z niego wtedy ta jego natura cwaniaka. Jednak i tak dużo bardziej uwielbiałam ten jego prawdziwy uśmiech, którego nie widziałam od czterech lat i który pojawiał się na tej idealnej twarzy rzadziej, niż rzadko. Och, byłam święcie przekonana, że jeden jego uśmiech wystarczył, aby zakończyć konflikt zbrojny na świecie, a jego szczery, głośny śmiech mógł wywołać noc spadających gwiazd.
Bo taki już był ten wysoki chłopak o czarnych jak węgiel oczach.
Nate zblokował ze mną spojrzenie, którego jak zwykle nie umiałam odczytać, ale nowością to nie było. Prędzej przetłumaczyłabym encyklopedię po łacinie, niż odgadnęła, co siedziało w tych pustych oczach. Bo jego uśmiech nigdy ich nie dosięgał. I nawet wtedy, kiedy obserwowałam jego idealną twarz, nie wiedziałam, co sobie myślał. Czarne tęczówki patrzyły na mnie bez cienia emocji. I to było takie niesamowite. Znów widzieć go z bliska. Widzieć go naprawdę. Każdy detal jego wystających kości policzkowych, prostego nosa czy wąskich, ale kształtnych ust. Każde znamię, każdą bliznę na nieskazitelnej skórze.
Zmarszczyłam brwi, kiedy chłopak nachylił się lekko w moją stronę. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Przez dystans, jaki pomiędzy nami był, nie był chociaż w zasięgu mojej przestrzeni osobistej, z czego się cieszyłam. Jednak kiedy lekko się schylił, aby być bliżej poziomu mojej głowy, ponieważ jego wzrost to była jakaś kpina, przybrał ten dziwny wyraz twarzy, jakby właśnie szykował się do wyjawienia mi jakiejś tajemnicy narodowej. Miałam ochotę się zaśmiać. Może to nie była odpowiednia chwila, zważywszy na miejsce, a jakim się znajdowaliśmy, ale tak. Pragnęłam parsknąć śmiechem przez tego głupka ze zbyt dużą ilością samozadowolenia we krwi. Jednak hardo zacisnęłam usta w wąską linię, aby pozostać poważną.
– Teraz cię zaskoczę. – szepnął ochryple, a nutka kpiny w jego tonie jak zwykle mu towarzyszyła.
– Czekam. – odszepnęłam, kpiąc sobie z niego i marszcząc przy tym swój nos.
– Nie palę już.
Mój szok i zdziwienie, które pojawiło się na mojej twarzy, było chyba za bardzo widowiskowe, ponieważ Nate zdusił parsknięcie przez moją reakcję i ze swoją nonszalancją powrócił do wpatrywania się w ogród, prostując się. Jego twarz była obojętna, ale nutka rozbawienia kryła się w jego mimice. A ja nadal stałam z wyciągniętą paczką, nie potrafiąc się poruszyć. Nathaniel Shey co? Czy ja się przesłyszałam? To nie było możliwe. Nie było opcji, aby to było prawdą. Chłopak, który spalał paczkę w dwa dni przestał palić? Chłopak, który palił, od kiedy go poznałam i którego pierwszym atrybutem były zawsze te czerwone Marlboro? Okej, to było zbyt wiele. Dobre kilkanaście sekund zajęło mi ogarnięcie się. Pokręciłam głową, rozchylając oczy i cofając dłoń z paczką. Byłam pewna, że sobie ze mnie żartował.
– Ty co? – zapytałam z niedowierzaniem. – Teraz sobie ze mnie żartujesz, tak?
Wpatrywałam się w niego jak w jakiś okaz egzotycznego zwierzęcia, a moje zacięcie i zdziwienie spowodowały kpiące wygięcie się jego kształtnych warg w rozbawieniu. I tego było za wiele. Szybko wyrzuciłam już i tak wypalonego papierosa na trawę, po czym bojowo oparłam obie dłonie na biodrach i odwróciłam się przodem do niego. Musiałam wyglądać komicznie, ale niezbyt się tym przejęłam, bo byłam zdezorientowana i zła. Nie wiedziałam czy żartował, czy nie, a on świetnie bawił się moją niewiedzą! Zwęziłam złowrogo powieki, patrząc na jego profil i idealne proporcje twarzy. Nie no, ten chłopak naprawdę był wyjęty spod dłuta Michała Anioła. Jeśli Bóg istniał, to Shey był z pewnością jego ulubieńcem.
– Nieładnie tak śmiecić niedopałkami. – mruknął jak gdyby nigdy nic, wyciągając dłoń z kieszeni i długim palcem wskazując na papierosa na trawie. Nawet na mnie nie patrzył, a po prostu jeszcze bardziej sobie ze mnie kpił.
No nie.
– Nate, kurwa! – zawołałam na pozór zła, ale nic nie mogłam poradzić na coraz szerszy uśmiech na mojej twarzy. Naprawdę chciałam być oburzona, ale nie mogłam, kiedy widziałam ten głupi uśmiech.
Sukinsyn.
– No co? – zapytał niewzruszenie, rzucając mi z góry spojrzenie pełne cynizmu. Żartował sobie ze mnie. – Nie wierzysz w moją przemianę? Teraz jestem oburzony. – dodał ze sztucznym zagniewaniem, które po chwili znów przerodziło się w tę nonszalancję. – Jeden papieros skraca życie o siedem minut. Wziąłem sobie do serca własną radę.
I w tamtym momencie nie miałam już pojęcia, czy sobie kpił czy nie, ale tak naprawdę nie byłam nawet na to zła. Nie mogłam być zła. Nie wtedy, kiedy czułam się tak dobrze.
– Nate. – zaczęłam poważnie, unosząc swoją brew w popisowym geście.
Nate. Nate, Nate, Nate. To imię brzmiało zbyt dobrze. I naprawdę dobrze było mówić to imię do jego właściciela, a nie jedynie w historiach o nim. I chyba to podziałało, bo chłopak w końcu westchnął, przewracając oczami i poważniejąc.
– Nie palę. Naprawdę. Rzuciłem trzy lata temu. – powiedział poważniej i wiedziałam, że teraz mówił szczerze.
I och, kurwa. Tego naprawdę się nie spodziewałam. Nie sądziłam, że kiedyś nastanie taki dzień, w którym Nathaniel Shey pozbędzie się ze swojego życia papierosów, które były niegdyś jego małym uzależnieniem jak te cholerne miętowe gumy, które żuł nałogowo. To zabawne, że wciąż to pamiętałam, ale pamiętałam wiele rzeczy, które robił bądź mówił. Był zbyt wyjątkowy, aby tego nie pamiętać. Jednak nadal byłam zdziwiona. I nie znosiłam tego, że byłam też dziwnie smutna. Powinnam się cieszyć. Nie truł się już. Jego płuca odżyły, a on sam był zapewne dużo zdrowszy. I to wszystko było wspaniałe! Naprawdę, ale... ale to właśnie uświadomiło mi, jak wszystko się zmieniało. Papierosy to była ta nasza rzecz. Kiedy razem wypalaliśmy je na imprezach i spotkaniach. Kiedy paliliśmy je, rozmawiając o głupotach. To była historia i choć naprawdę cieszyłam się, że rzucił, nie potrafiłam zapanować nad tym dziwnym uczuciem w moim wnętrzu. Byłam okropna.
Opuściłam ręce wzdłuż ciała, a następnie delikatnie się uśmiechnęłam.
– Dobrze, że rzuciłeś. – mruknęłam szczerze, kiwając głową. – Gratuluję wytrwałości.
Naprawdę się cieszyłam. Pożyje dłużej. Będzie zdrowszy. Chłopak spojrzał na mnie kątem oka bez wyrazu, a następnie znów zawiesił spojrzenie na ogrodzie. Ponownie włożył wolną rękę do kieszeni kurtki.
– Każdy tak mówi. – odparł.
– I każdy ma rację. – przyznałam łagodnym tonem.
Znów zapanowała między nami cisza i znów była ona tak niesamowicie przyjemna. Taka nie niezręczna i wolna. Nadal nie mogłam uwierzyć, że właśnie rozmawialiśmy i to tak, jakbyśmy właśnie nie stali w domu człowieka, który wie o nas więcej, niż my sami i który sprawił, że w ogóle się spotkaliśmy. I dlatego tak bardzo to lubiłam. Mimo że spotkanie z resztą w naszym apartamencie również było przyjemne, to jednak to nie było to, co z Sheyem. Może to było głupie, a ja wyolbrzymiałam, ale po prostu się cieszyłam. Cieszyłam się, że po tym wszystkim rozmawialiśmy normalnie. Że potrafiliśmy znaleźć rozbawienie tam, gdzie było to całe zło. Boże, nie rozmawialiśmy od czterech lat, a nasza pierwsza wymiana zdań po tym czasie tyczyła się papierosów i mojego oburzenia. Jak bardzo irracjonalne to było? Cóż, zapewne przekroczyło skalę już dziesięciokrotnie. Ale jak bardzo przy tym było to niesamowite? Niewyobrażalnie. To był powiew świeżości. Coś innego po całej tej stypie, która towarzyszyła nam od kilku dni. Uwielbiałam to, że z nim zawsze wszystko było na opak.
On cały był na opak.
Z delikatnym uśmiechem nostalgii oparłam się bokiem o drewnianą kolumnę, a następnie znów spojrzałam na jego profil. Nie, żeby ocenić. Nie, aby podziwiać. Patrzyłam na niego, aby zrozumieć, bo jedno było pewne. Nate dorósł. Nie wiedziałam, czy psychicznie, bo z tym mogło być u niego różnie, ale na pewno fizycznie. Stał się bardziej męski, chociaż gdzieś tam nadal tkwiła w nim ta jego nuta chłopca. Był jeszcze bardziej porażający, chociaż kiedyś myślałam, że to niemożliwe. I chociaż nikt z nas nie był już nastolatkiem, a ja sama dorosłam, ujrzenie Nate'a w takim wydaniu było dość... szokujące.
– Co u ciebie, Nate?
Mój głos był znacznie cichszy i spokojniejszy, a łagodny wyraz twarzy tylko potwierdzał to, że chciałam się dowiedzieć. Bo ciekawiło mnie to. Jak mu się żyło i jak się czuł. Nie miałam w tym żadnych ukrytych celów, a po prostu byłam ciekawa i zainteresowana jak stara znajoma. Bo tak było naprawdę. Po moich słowach, chłopak powolnie pomrugał, ze spokojem wpatrując się w duże oczko wodne niedaleko, po którym pływały cztery kaczki. Lekki wiaterek znów zawiał, przez co na moich ramionach pojawiła się gęsia skórka, a jego ciemnobrązowe kosmyki delikatnie się poruszyły. Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, ale wiedziałam, że to słyszał. Nie nalegałam. Po prostu spokojnie czekałam obserwując to jego, to ogród. W końcu oparłam tył głowy o kolumnę i patrzyłam, jak brunet powolnie wzrusza ramionami. Jego brązowe włosy jak zwykle były nieznacznie bardziej przycięte po bokach i z tyłu, a na środku tworzyły ten swój nieład. Na gładkich policzkach nie było ani śladu zarostu, którego nie cierpiał. Chciałam się zaśmiać. To się chyba nie zmieniło.
W końcu skinął głową.
– Okej. – odparł w końcu, a jego głos był czysty i prosty. – Chyba po staremu.
– Nadal pracujesz w warsztacie? – zapytałam zaciekawiona, na co przytaknął.
– Tak, Mark niedługo odchodzi na emeryturę i chce przekazać mi cały warsztat. – odpowiedział, jakby to było nic, ale te słowa spowodowały, że rozchyliłam szeroko oczy i spojrzałam na jego profil z szokiem.
– Nate, to wspaniale! – zawołałam, nawet nad tym nie panując, bo naprawdę musiałam przyznać, że ta informacja mnie ucieszyła.
Od zawsze wiedziałam, że Shey uwielbiał tę robotę, a coś swojego to nie byle co. To była naprawdę cudowna wiadomość. Nate skinął głową, nie podzielając aż tak energicznie mojego entuzjazmu. Cóż, to też nowością nie było. Wyrażanie emocji u Nathaniela Sheya było... no, tego w ogóle nie było.
– Tak. – odparł, a następnie chwilę milczał, po czym przekręcił głowę. Znów zblokował ze mną spojrzenie, a w jego tęczówkach pojawiło się coś dziwnego, kiedy znów znajomo uniósł kąciki swoich ust. Zmarszczyłam brwi.
– Co? – zapytałam.
– A co w twoim wielkim świecie?
Uśmiechnęłam się z delikatną rezerwą, a coś w jego oczach sprawiło, że z lekką nieśmiałością spuściłam wzrok na trawę obok nas. Cóż, może nie było to nie tyle, co nieśmiałe, ale to pytanie sprawiło, że poczułam się nieco dziwnie. Mój wielki świat poza Culver City. Nie wiem, może to było to, że to rozmawianie o tym nie jest niczym ciekawym? A może po prostu to, że nie chciałam rozmawiać o Maine. Nie z nim. To nie tak, że nie lubiłam Lewiston. Kochałam je. Miałam tam wielu znajomych, dobrą pracę, mieszkanie i to wszystko, ale... nie chciałam rozmawiać o tym akurat z nim. Mogłam o wszystkim. Ale nie o Maine. Nie, gdy to przez Maine to wszystko się rozpadło. I to chyba dlatego odkaszlnęłam, zakładając ręce na piersi, jakbym chciała odgrodzić się od niewygodnych pytań.
– Też wszystko po staremu. – mruknęłam, zagryzając dolną wargę. – Kończę studia, pracuję... Mieszkam razem z Theo w Lewiston. Erick zamieszkał niedaleko. Nie jest źle, tak myślę
– Jeszcze nie skończyłaś studiów? – zapytał nagle, kiedy usłyszał pierwszą część mojej wypowiedzi. Zastygłam w bezruchu, a następnie poczułam, jak coś zaciska się w moim żołądku.
Kurwa.
– Em, nie. – odpowiedziałam szczerze, patrząc wszędzie, ale nie na niego. Czułam jego przenikające spojrzenie na mojej twarzy, co wcale mi nie pomagało, a tylko wspomagało narastający stres. Jak ja nienawidziłam o tym rozmawiać. I nie chciałam rozmawiać o tym z nim. – Przez pewne sprawy musiałam przełożyć końcowy egzamin. Ale w tym miesiącu już to skończę, ponieważ mam wyznaczony termin. Jeśli zdam, to odbiorę dyplom. – wytłumaczyłam niemrawo, na co chłopak skinął głową, nie drążąc tematu.
I lubiłam w Nathanielu Sheyu wiele rzeczy, ale moją ulubioną było to, że on wiedział, kiedy uciąć rozmowę.
– A co studiujesz? – zapytał i może to tylko ja i moje wyobrażenia, ale naprawdę wydawał się tym zainteresowany. I cóż, było to... miłe.
Bardzo miłe.
– Lingwistykę stosowaną. – odparłam, na co chłopak odetchnął, jakby mu ulżyło. Zmarszczyłam na to brwi. – Co?
– Nic, po prostu cieszę się, że nic związanego z matematyką. – mruknął, a kpiący uśmieszek wykwitł na jego wargach.
Zwęziłam groźnie oczy, a następnie uchyliłam z oburzeniem usta.
– Heej! – zawołałam bojowo, wskazując na niego palcem, na co tylko spojrzał na moją kończynę z politowaniem, a następnie taki sam wzrok posłał i mi. – Prawda jest taka, że jestem wybitna z matematyki. I ty to wiesz.
Wybitne to były moje wszystkie jedynki z tego przedmiotu. Ale to pomińmy.
– Oczywiście. – rzucił, znów przenosząc wzrok na ogród.
Ja również tam spojrzałam, czując wewnętrzny spokój, a tlący się na moich ustach uśmiech nie zgasł ani odrobinę.
– Kutas. – burknęłam.
Jednak nasze małe uśmiechy jasno dawały znać, że żadne z nas nie było urażone. A wręcz przeciwnie.
To jak się wtedy czułam... To było uczucie, którego nie potrafiłam opisać, ale które ściągnęło coś ciężkiego z moich płuc, uwalniając je i pozwalając mi normalnie oddychać. Ponieważ było tak normalnie. On był taki normalny. I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że moją największą obawą w spotkaniu z nim było to, że nie wiedziałam, jak się zachowa. Jaki będzie miał stosunek do tej całej sytuacji po tych wydarzeniach. I wtedy zrozumiałam, że minęło zbyt wiele lat, by mieć do siebie pretensje. Prawdę mówiąc, nigdy nie moglibyśmy jej do siebie mieć. Bo dlaczego? Kiedyś byliśmy kimś więcej, ale ja musiałam wyjechać. On to zrozumiał i pomógł mi. Minęły cztery lata. I tak, może nie spodziewaliśmy się, że znów się spotkamy, ale chciałam podziękować każdemu bóstwu za to, że tak było.
Bo było po prostu miło. Stojąc na tym przeklętym patio i po prostu rozmawiając. Bez względnych emocji, dramatów czy krzyków. Po prostu rozmawialiśmy ze sobą, pytając co u nas. I to było takie proste. I nie, nie było w tym nic więcej. Nie było tu tej pasji, jaką mieliśmy przed czterema laty. Nie była to rozmowa byłych kochanków, zakrapiana łzami, wyrzutami i zbędnymi myślami. Wręcz przeciwnie. To było dobre, bo było po prostu miłe. Łagodne. Kiedy wyjeżdżałam, a on wyszedł z mojego domu, wydawało mi się, że wychodzi z mojego życia już na zawsze. Los i Vincent mieli jednak inne plany. I pierwszy raz od początku całej tej sytuacji, nie byłam o to zła. Ponieważ wtedy zrozumiałam, że nie miałam się czego bać. Nate był dla mnie bardzo ważny, ale był przeszłością. Kochanym wspomnieniem. I tak, może gdy pierwszy raz go zobaczyłam, moje serce przyspieszyło. Może gdy słyszałam jego głos, coś w środku mnie się uśmiechało, ale z całą szczerością w moim sercu mogłam stwierdzić, że to co było już minęło.
I nawet gdybym chciała, aby było inaczej, już tego nie czułam. Nie czułam tych znajomych motylków, kiedy znajdowałam się blisko niego. Jasne, wtedy zawsze towarzyszyły mi emocje, ale nie było to tak mocne, jak przed laty. Bardziej zwykła radość, że go widzę. Nie czułam tego znajomego podekscytowania. W tamtej chwili chciałam po prostu wiedzieć co u niego, jak się trzyma i czy daje sobie radę. Bo może i było to dziwne, ale naprawdę się niego martwiłam. Shey zrobił dla mnie tyle dobrego, że wdzięczność pozostawała już na zawsze. I zależało mi na jego szczęściu. Kiedyś mieliśmy to coś. Coś, czego nie potrafiłam zamknąć w jednym słowie. Mieliśmy swój mały świat, który kolorowaliśmy swoimi własnymi kredkami. I było to piękne. Właśnie. Słowo kluczowe. Było. I wiedziałam, że on myślał tak samo. To nie był film. Nie żyłam w taniej operze mydlanej, w której po latach odnalazłam swoje zauroczenie. To było prawdziwe życie.
Czułam to. W sposobie w jakim na mnie patrzył. Jak się uśmiechał. Nie zgrywał tego dupka jak zawsze. Nie zasłaniał się maską. Był zwykłym Nathanielem Sheyem, bo wiedział, że ja byłam zwykłą Victorią Clark. I tak. Może oboje trochę dorośliśmy. Może zmieniliśmy się nieco fizycznie. Może mieszkaliśmy w innych miastach i może nie mieliśmy już naście lat. Ale nic nie zmieniło tego, że siebie znaliśmy. I to w każdym tego słowa znaczeniu. I nie musieliśmy się z tym ukrywać. I może uczucia poznikały, ale nie zniknęło to, że mieliśmy swoją historię. I naprawdę cieszyłam się, że miałam możliwość znów z nim porozmawiać. Chociaż wcześniej nigdy nie sądziłabym, że będę w stanie wypowiedzieć takie słowa.
– Jak myślisz? – zapytałam w końcu, a mój głos nie był już taki wesoły jak wcześniej. To przyciągnęło uwagę Nate'a, który spojrzał na mnie ze zmarszczoną brwią. – To wszystko ma jakikolwiek sens?
Po moim pytaniu nastała cisza, podczas której czułam, jakby ktoś wsadzał mi rozżarzonego pręta do gardła. Bo naprawdę się nad tym zastanawiałam, a Nate wydawał się jedyna osobą, której odpowiedź miała jakikolwiek sens. To on od początku był do tego tak sceptycznie nastawiony. W sumie nie wiedziałam nawet, czy chce w tym wszystkim uczestniczyć. Jego podejście było najrozsądniejsze. Chciał podjąć decyzję dopiero wtedy, gdy wszystkiego się dowie, podczas gdy my na ślepo się zgodziliśmy, aby tylko poznać prawdę. Ale nie dziwiłam się mu. Nate przez znaczną część swojego życia był zależny od kogoś, ponieważ działał pod wpływem impulsu. Nie chciał ponownie popełniać tego błędu, co było zrozumiałe.
– Nie wiem. – odparł w końcu, a jego głos był dziwnie zmęczony. Jakby przez te kilkanaście sekund ciszy postarzał się o kilka lat. Z obojętnością patrzył przed siebie.
– Nie spodziewałam się, że nie wiesz o Venomie i Brooklynie. – mruknęłam szczerze.
– Cóż, powiedzmy, że od jakiegoś czasu nie siedzę w tym tak bardzo, jak kiedyś. – przyznał, a w mojej klatce piersiowej coś mocno się ścisnęło.
Czy to oznaczało, że nie tkwił już w tym szambie? Och, naprawdę miałam taką nadzieję. Kiedy wyjeżdżałam, niemal błagałam go, aby się w to więcej nie mieszał, a to wszystko z jednej prostej przyczyny. Nate był zbyt dobry na ten popieprzony świat. Na to całe ścierwo, które na niego czekało. Wstąpił w to wszystko w zbyt młodym wieku, ale chciał dobrze. Chciał pomóc swojej rodzinie i nie patrzył na konsekwencje. Zaufał niewłaściwym ludziom i musiał płacić za to przez długie lata. Zimny i nieprzyjemny dreszcz przechodził po moich plecach, kiedy tylko dochodziło do mnie to, że niegdyś należał do człowieka, który otaczał się ludźmi, przez których cała jego rodzina została wymordowana. I to na jego oczach. To było straszne i Shey naprawdę nie zasługiwał, aby w tym tkwić.
Nie mogłam się powstrzymać, ale ta informacja spowodowała delikatny uśmiech na mojej twarzy, ponieważ to było dobre. Może nie powiedział mi tego wprost, ale jasno dał do zrozumienia, że się od tego odciął. Jednak mój zapał zgasł tak szybko, jak się pojawił. Odciął się, by teraz znów się w to wmieszać. Czy to miało sens? Pracować dla faceta, który również należał do tego gnoju. Jednak tylko on mógł nam powiedzieć prawdę. Tylko już nie wiedziałam, czy ta prawda nie będzie przepłacona zbyt wysoką ceną. Zgodziłam się na to. My wszyscy się zgodziliśmy. No, prawie wszyscy. Zagryzłam wnętrze policzka i spojrzałam kątem oka na chłopaka, który dalej na mnie nie patrzył. Moje tętno wzrosło, tak samo jak bicie mojego serca. Przełknęłam ślinę, aby zwilżyć suche gardło.
– To co? – zapytałam nagle, jednak nadal nie ściągnęłam na siebie jego uwagi. – Wchodzisz w to?
Znów głucha cisza wypełniła przestrzeń pomiędzy nami. Mój głos pod koniec zdania lekko się załamał, przez co wytworzył się cichy skrzek. Ale nikt nie mógł mnie winić. Byłabym zbyt zestresowana i zdenerwowana. Bo tak samo, jak nie chciałam, aby Nate się w to ponownie ładował, tak samo nie wyobrażałam sobie robić tego wszystkiego bez niego. Nie wiem czy ktokolwiek z nas sobie to wyobrażał. Nawet, jeśli z Cameronem skakali sobie do gardeł. Kolejne sekundy mijały, a ja w pewnej chwili myślałam, że nie otrzymam już odpowiedzi. Jednak Nate miał inny zamiar.
– Wczoraj, gdy spotkaliśmy się u was w hotelu byłem pewny, że się nie zgodzę. – zaczął spokojnie, ale coś w jego sylwetce zdradzało go, że był spięty. Jego profil wyostrzył się, a głos stawał się coraz bardziej chrapliwy.
– A dziś? – zapytałam łagodnie, patrząc na niego jak najbardziej przyjaznym wzrokiem.
– A dziś dowiedziałem się, że właściwie niczego nie wiem o ludziach, dla których przez tyle czasu musiałem pracować. – odparł, a jego głowa przechyliła się w moją stronę. Z niesamowicie szybko bijącym sercem spojrzałam w jego duże, czarne oczy, które z tą swoją pustką obserwowały mnie z góry. Chciało mi się płakać. – A ja nie lubię nie wiedzieć.
– Czyli zgadzasz się? – zapytałam.
I naprawdę nie wiedziałam, jakiej odpowiedzi chciałabym.
– Tak.
Pokiwałam głową, mrugając powiekami i spuszczając wzrok. Teraz byliśmy w tym już wszyscy. I nie wiem czy było to pocieszające, czy wręcz przeciwnie.
– Nasze matki się znały. – mruknęłam po chwili milczenia, a kiedy sens tych słów do mnie dotarł, pokręciłam głową. – Jakim, kurwa, cudem?
– Wiesz co? – zapytał nagle, kiedy oboje wpatrywaliśmy się w ogród przed nami. – Po tym wszystkim, co tu się stało, to nawet mnie już to nie dziwi.
Parsknęłam cichym śmiechem na jego słowa, bo miał rację. To stawało się z dnia na dzień coraz bardziej pokręcone, a ja zastanawiałam się, gdzie podziało się moje życie, w którym jedyną rzeczą, o jaką się martwiłam, było to, jaki smak płatków mam wybrać na śniadanie. Bo tu już nie chodziło tylko o Nate'a, przez którego mój świat zawirował. Tu już chodziło o moją rodzinę, która całe życie mnie okłamywała. Mnie i Theo. I w imię czego? Tego chciałam się dowiedzieć. I zdawałam sobie sprawę, że być może ryzykowaliśmy dużo, ale co miałam do stracenia? Pokiwałam głową, zaciskając swoje dłonie na moich ramionach do tego stopnia, że dopływ krwi do moich kończyn był nieźle ograniczony.
Ale musieliśmy to załatwić.
– Victoria? – szybko odwróciłam się w stronę drzwi, w których stał mój brat.
Najpierw spojrzał na Nate'a, który nadal stał tyłem, a następnie na mnie, marszcząc brwi. Posłał mi zdziwione spojrzenie, na co przewróciłam oczami, ponieważ nie musiał tego w żaden sposób komentować. Jednak szybko odpuścił, kiedy Shey również odwrócił się w jego stronę. Theo zrobił kilka kroków w naszą stronę, przecierając dłonią zmęczoną twarz. Jego włosy były lekko potargane, a podkrążone oczy świadczyły o tym, że miał już dosyć na ten dzień. Zatrzymał się tuż przed nami, krzyżując ze mną spojrzenie.
– Taksówka już przyjechała. – mruknął. – Musimy wrócić wcześniej, żeby się spakować. Jutro mamy samolot.
– Wracacie do Maine? – zainteresował się Nate, na co skinęłam głową.
– Tak. – odparłam. – Musimy pozałatwiać wszystkie sprawy w pracy i wziąć więcej rzeczy. I ogólnie przygotować się na pobyt w Culver City. W końcu nie wiemy, ile czasu tu spędzimy.
– Przylatujemy z powrotem w środę. – dodał Theo.
Brunet pokiwał głową na znak zrozumienia.
– Chcesz iść się pożegnać? – zapytał Theo.
– Nie, możemy już iść, skoro taksówka już czeka. – stwierdziłam, odwracając się w stronę Sheya. – Pożegnaj ich ode mnie.
– Ta, zapewne i tak tego nie zrobię, ale w porządku. – mruknął, powodując tym mój delikatny uśmiech i przewrócenie oczami. Był idiotą.
– Dobra, to my lecimy. Będziemy się zgadywać w następnym tygodniu, aby obgadać co i jak. – powiedział Theo, a następnie mocno uścisnął dłoń Sheya, klepiąc go lekko w plecy.
– Tak. – mruknął, a następnie jego wzrok zawiesił się na mnie.
Przez krótką chwilę tylko na siebie patrzyliśmy. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale ja w tamtym momencie miałam okropną ochotę podziękować mu za tę rozmowę. Za to, że sam z siebie przyszedł, aby ze mną porozmawiać. Ja zapewne nie byłabym w stanie tego zrobić. Zjadłby mnie stres i nie byłabym w stanie wydusić z siebie słowa. On to przełamał i tym samym zdjął kolosalny ciężar z mojego serca, chociaż nawet o tym nie wiedział. I właśnie wtedy, gdy tak patrzyłam w jego obojętne, czarne oczy i przypatrywałam się tej idealnej twarzy, która była tak znajomo nieznajoma... wiedziałam, że będzie dobrze. Bo tak, jak wspominałam. Uczuć może już nie było, ale historia pozostała.
– Do zobaczenia, Nate. – mruknęłam z uniesionym kącikiem ust, na co chłopak skinął głową.
Bez żadnych więcej słów, zaczął iść w kierunku drzwi wejściowych. Obserwowałam jego szerokie barki, które poruszały się z każdym jego krokiem, gdy nagle przerwał to głos Theo
– O i się nie przeraź, jak tam wrócisz. – mruknął, na co Nate spojrzał na niego przez ramię. – Matt jest właśnie w trakcie wygłaszania monologu o tym, że Vincent mógłby udać swoją śmierć, żeby ściągnąć Brooklyna.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ukrywając twarz w dłoni i przez palce patrząc na bruneta, który zacisnął usta w wąską linię i pokonany pokiwał głową.
– Zapamiętam.
Po tym słowie wszedł do środka, pozostawiając po sobie jedynie zapach miłych wspomnień i ciepło w moim wnętrzu. Uśmiechnęłam się sama do siebie, ponieważ to poszło lepiej, niż dobrze. I nie umknęło to mojemu bratu, który zmarszczył swoją kształtną brew, robiąc tę swoją minę, której nienawidziłam. Spojrzałam na niego z opóźnionym refleksem, posyłając mu pytający wzrok.
– Co? – zapytałam, ponieważ ta jego mina była przerażająca. Wyglądał jak Hobbit. – Jezu, nie patrz się tak. To przerażające.
– Jak bardzo niezręcznie było, hm? – wyszczerzył się, na co przewróciłam oczami, a następnie wyminęłam go, wchodząc do domu.
– Nie rozmawiam z tobą! – zawołałam tylko, potęgując jego śmiech.
Nie było w ogóle. Właśnie chodzi o to, że nie było.
Jednak po tym, co było dalej, chyba jednak chciałam, aby to było niezręczne.
***
– Erick, nie było nas kilka dni. Nie miesięcy. – mamrotałam, jednak wszystkie moje słowa zduszone zostały w torsie mężczyzny, w którym aktualnie znajdowała się moja twarz. Wiedziałam, że się stęsknił, ale nie sądziłam, że aż tak. – Odbierasz mi tlen.
– Przepraszam, że się stęskniłem. – sarknął, w końcu odrywając się od mojego ciała. Złapał za moje ramiona z wielkim uśmiechem. Zaciągnęłam się powietrzem, ale również odpowiedziałam uśmiechem, ponieważ ja również trochę się stęskniłam.
Trochę bardzo.
Spojrzałam w bok, gdzie Theo aktualnie bawił się z Kotem, który pomimo swojego wieku, wesoło machał ogonem, liżąc go po twarzy. Jednocześnie zmarszczyłam nos, ciaśniej oplatając się swoją bluzą. Pogoda w Maine była nieco inna od tej w Kalifornii. Z niezbyt zadowoloną miną spojrzałam na zachmurzone niebo. Było już po siedemnastej, kiedy staliśmy na parkingu obok lotniska, z którego właśnie wyszliśmy. Okej, nigdy w Lewiston mi to jakoś nie przeszkadzało, ale po czterech dniach w Culcer City zrozumiałam, że ciepło było dużo lepsze od zimna. I nie podobały mi się te spostrzeżenia. Jednak szybko z moich myśli wyrwał mnie głos Ericka, który klasnął wesoło dłońmi, patrząc to na mnie, to na mojego brata, który właśnie unosił się z klęczek i podszedł do nas z Kotem przy swojej nodze.
– Jesteście pewnie głodni po locie. – powiedział, wskazując na samochód. – Może chcecie podjechać do restauracji na kolację?
– Wybacz, Erick, ale teraz mam ochotę jedynie na sen. – powiedziałam z przepraszającym uśmiechem, a Theo od razu mnie poparł, ziewając. Nie znosiłam samolotów.
Erick szybko pokiwał głową, patrząc na nas z tym swoim ciepłem, którym zawsze nas otaczał.
– Oczywiście. – zgodził się. – Ale nie myślcie, że nie wypytam was dziś o wszystko co się tam działo. W Culver City już nie ma telefonów? Mieliście dzwonić codziennie. – zapytał zaczepnie, na co automatycznie uśmiech spełzł z moich warg. To samo stało się z twarzą Theo, co niestety nie uszło uwadze Ericka, który zmarszczył brwi, poważniejąc. – Coś się stało?
Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy, aż w końcu Theo szturchnął mnie łokciem w rękę. Spojrzałam na niego spod byka, ponieważ mój brat był czasami pięciolatkiem. Jeśli działo się coś, o czym trzeba było powiadomić Ericka i zmierzyć się z jego spojrzeniem, to zawsze spadało to na Victorię. No bo jakże by inaczej! Odchrząknęłam, aby oczyścić gardło, a następnie splotłam ze sobą swoje palce ukryte pod rękawami za dużej bluzy. Zastanawiałam się, jak zacząć rozmowę i dokładnie czułam na sobie jego przenikliwy wzrok, ale kiedy tylko uniosłam głowę i skrzyżowałam z nim spojrzenie, wiedziałam, że przegrałam na starcie.
– Musimy porozmawiać. – mruknęłam w końcu, wypuszczając z płuc całe powietrze, jakie w nich zalegało. – Ale nie tu. W domu.
– Coś się stało? – zapytał poważnym tonem, wwiercając w nas spojrzenie. Nie odpowiedziałam.
– Po prostu jedźmy do domu.
Z tymi słowami wyminęłam go, ponieważ patrzenie w jego oczy to było za dużo. Bez słowa wśliznęłam się na tylne siedzenie jego Mercedesa, a Kot wskoczył na miejsce obok mnie. Zawsze z Theo walczyliśmy o miejsce na przodzie, ale tamtego dnia oddałam je walkowerem, z czego chłopak nie był zbyt zadowolony. Pozostała dwójka zajęła swoje miejsce, a atmosfera była tak ciężka i okropna, że zastanawiałam się, jakim cudem to wytrzymam. I przez następne dwadzieścia minut jazdy do naszego mieszkania, miałam ochotę wyskoczyć z samochodu jakieś czterdzieści razy. Nikt nic nie mówił, a i nawet z jakiegoś powodu nie grało radio. Wszyscy siedzieliśmy spięci, a ja w głowie powtarzałam sobie jak mantrę to, co musimy mu przekazać. To, że na jakiś czas wracaliśmy do Culver City.
Nie stresowałam się tak niczym. Nawet, kiedy dzwoniłam powiadomić mojego szefa, że muszę wziąć urlop. Cóż, zapewne stresowałabym się bardziej, gdyby nie to, że uprzednio wykonałam telefon do Appolinare. Wytłumaczyłam mu, że muszę zostać na trochę w moim rodzinnym mieście, bo miałam trochę problemów, a mój szef był niezbyt przychylnie nastawiony do urlopów. Jednak na całe szczęście Appolinare był moim ukochanym człowiekiem na tym świecie i kazał mi się nie przejmować, ponieważ wszystko załatwi. Ale coś czułam, że z Erickiem nie będzie tak łatwo.
Odetchnęłam z lekką ulgą, kiedy weszłam do naszego mieszkania w Maine, zrzucając z siebie swoje adidasy. Pies jak zwykle zajął swoje miejsce na kanapie, gdy Theo z Erickiem weszli za mną, ciągnąc nasze walizki. Odstawili je na bok, a gdy tylko mężczyzna zamknął drzwi, niemal w tej samej chwili jego ciężki wzrok spoczął na nas. I nie wiedziałam, że to w ogóle było możliwe, ale atmosfera stała się jeszcze cięższa, a cisza jeszcze bardziej przytłaczająca.
– Więc? Słucham. – powiedział niskim tonem, zakładając ręce na piersi. – Co się stało W Culver City?
Odetchnęłam cicho. Miałam dwadzieścia dwa lata, a nie dwanaście, do kurwy. Ale widząc go tak zdenerwowanego, z tą jego miną, której nienawidziłam, to po prostu nie mogłam zachowywać się inaczej. Czułam swoje serce gdzieś w gardle, podczas gdy stojący obok mnie Theo zajęty był podziwianiem swojego obuwia. W końcu jednak odchrząknęłam, wiedząc, że to nieuniknione.
– Musimy przenieść się na pewien czas do Culver City.
Och, kurwa.
– Słucham?
– Mamy tam pewną sprawę do załatwienia. Nic dużego, po prostu... musimy być na miejscu. – wytłumaczyłam, na co mężczyzna pomrugał ze zdziewaniem powiekami, a następnie parsknął suchym śmiechem.
Oho.
– Przepraszam, żartujesz sobie teraz ze mnie, tak? – zapytał zły, nokautując mnie spojrzeniem. – Co z testamentem?
I chciałam mu powiedzieć całą prawdą. O Vincencie i tym wszystkim, ale nie mogłam. Zgodnie z Theo podczas lotu stwierdziliśmy, że lepiej było, jeśli nie wiedział. I to z kilku powodów. Pierwszym był fakt, że gdyby znał prawdę, nie puściłby nas i posunął się nawet do zamknięcia nas w piwnicy. A tym realniejszym powodem było to, że nie chcieliśmy go informować o tym wszystkim, o czym nawet nie wiedział. O kłamstwach mamy, tym całym syfie i brudach. Tak, Erick był rodziną i był dla nas piekielnie ważny i dlatego, że był ważny, zależało nam na jego bezpieczeństwie. Nie chcieliśmy go martwić, bo czasem jest po prostu lepiej czegoś nie wiedzieć.
– Erick, musisz nam zaufać. – powiedziałam spokojnie, z łagodnym błyskiem patrząc w jego coraz bardziej wściekłe oczy.
– Victoria, nie mydl mi oczu! Co się dzieje?
– Nic się nie dzieje. Po prostu mamy w Culver City kilka niedomkniętych spraw z naszymi... znajomymi. Proszę, zrozum to.
Cóż, może to słowa nie były w sty procentach prawdą, ale nie były również kłamstwem. Chyba. Jednak to właśnie sprawiło, że wzrok mężczyzny lekko złagodniał, jednak nadal pozostał czujny.
– Na jak długo chcecie jechać? – zapytał, na co pokręciłam głową.
– Nie wiem. Miesiąc? Po prostu, musimy sobie poukładać pewne rzeczy, których nie poukładaliśmy przed wyjazdem. Nie masz się o co martwić.
A to, to już było kłamstwem. Miał się o co martwić. Cholernie.
– Victoria, obiecałem waszemu ojcu, że nie będziecie wplątywać się w kłopoty. Wy mu to obiecaliście.
Cholera, coś nie wyszło.
– I nie wplączemy. – zapewniłam go szybko, cały czas utrzymując ciężar jego spojrzenia. – Po prostu nam zaufaj.
Cisza, która wypełniła pokój była jedną z tych gorszych. W stresie wpatrywałam się w jego twarz, z której nie mogłam nic wyczytać. Wiedziałam, że się martwił. Kochał nas, a my kochaliśmy jego i chciał dla nas jak najlepiej. I naprawdę strasznie to docenialiśmy, ale nie mógł nas kontrolować we wszystkim. To był nasz wybór i nie mógł zasłaniać się jakąś obietnicą złożoną mojemu ojcu. Decydowaliśmy za siebie. I wiedziałam, że było to mocno nieuczciwe, że nie powiedzieliśmy mu prawdy, ale tak było lepiej. On miał siedzieć w Maine spokoju i niczego nieświadomy i żyjąc swoim życiem. To my władowaliśmy się w syf i to nasza rodzina wolała kłamać, niż mówić prawdę.
W końcu mężczyzna westchnął, kiwając głową. Ciężar spadł z mojej klatki piersiowej, kiedy jego oczy lekko złagodniały.
– Nie popieram tego. Nie chcę tego, ale jesteście dorośli. Sami o sobie decydujecie. – mruknął, a moje serce lekko zabolało na jego cierpki ton głosu. – Zrobicie, co zechcecie. Mam tylko nadzieję, że to przemyśleliście.
Z tymi słowami odwrócił się, a następnie słyszałam tylko odgłos zamykanych drzwi. Zamknęłam powieki, przykładając pięści do twarzy, ponieważ nie tak to siebie zaplanowałam. Teraz był zły. Nawet nie zapytał, kiedy chcemy wyjechać. Nawet się nie pożegnał. Kurwa. Było źle.
– Cudownie. – mruknął z sarkazmem Theo, ruszając w kierunku korytarza. Spojrzałam na niego z opóźnionym refleksem, marszcząc brwi.
– Gdzie ty idziesz? – zapytałam, na co spojrzał na mnie ze znużeniem.
– Za trzy dni wracamy do Culver City i nie wiemy na ile. – bąknął. Czemu każdy się do siebie rzucał? – Muszę wszystko pozałatwiać. Musimy mieć gdzie mieszkać, jak już tam wrócimy.
– Mieszkać?
– Chyba nie myślałaś, że będziemy wiecznie ślęczeć w hotelu. Jesteśmy bogaci, ale bez przesady. – burknął, a następnie zniknął za rogiem.
I wtedy sens jego słów do mnie dotarł. O nie.
– Wracamy do naszego domu.
***
Kochani! Korzystając z tego, że mam tu zasięgi, chciałabym coś powiedzieć. Wszyscy wiemy, jaka jest aktualnie sytuacja na świecie. Nie wiem, jakie macie podejście do tego wszystkiego, ale pamiętajcie, że tu nie chodzi tylko o was. Tu chodzi o nas wszystkich. To nie są ferie. To nie jest czas na spotkania ze znajomymi. Więc proszę. Jeśli macie możliwość - zostańcie w domach. Czytajcie książki, oglądajcie filmy, rozmawiajcie ze znajomymi na Skype. Zróbcie to, na co zawsze nie mieliście czasu. Wypróbujcie te okropne przepisy na ciasta z mikrofali, nauczcie się układu jednego z koreańskich zespołów czy poskładajcie ubrania kolorystycznie. Róbcie cokolwiek, ale nie wychodźcie z domu. Bo wy możecie być młodymi, odpornymi organizmami, które to zwalczą, ale ta starsza pani, obok której będziecie przechodzić w parku, nieszczególnie. To czas, aby myśleć o wszystkich. Nie tylko o sobie. Więc jeszcze raz. Jeśli macie możliwość, nie pracujecie i możecie zostać w domu - zostańcie. Proszę.
Kocham i do następnego xx
tt: #pizgaczhell
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top