5. Boski plan Pana.
Gdybym była osobą wierzącą, byłabym niemal pewna, że Bóg ma dla mnie jakiś plan. W końcu tak wiele osób uważa, że każdy rodzi się po coś. Od zawsze słyszy się, że życie jest najcenniejszym darem, który trzeba cenić ponad wszystko inne. Tak, może coś w tym było, ale jako ateistka, nie patrzyłam na to w ten sposób. Nie uważałam, że Pan ma na każdego swój pomysł, ponieważ, najzwyczajniej w świecie, w niego nie wierzyłam. Poza tym, miałby mieć plan na ponad siedem i pół miliarda osób? Jasne, może gdyby było inaczej, to uważałabym, że zostałam powołana do wielkich czynów? Tego nie wiedziałam, ale wiedziałam za to, że planów na mnie nie miał nikt. Nawet ja sama.
Jako mała dziewczynka często miałam nieprzyjemne sny. Nie mogłam nazwać ich koszmarami, ponieważ nie były straszne czy przerażające. W większości były po prostu dziwne i dezorientujące. Z czasem zaczęłam z tego wyrastać, jednak niektóre ze snów pamiętałam jeszcze przez lata. Kiedy o czymś takim śniłam, często budziłam się w środku nocy z przyśpieszonym oddechem i mokrą od potu piżamą, która kleiła się do rozgrzanej skóry. Ciężko było mi po tym zasnąć, więc przeważnie siedziałam w pokoju, wtulając się w ulubionego misia i czekając ponownie na upragniony sen. Bo z koszmarów mogłam się obudzić. Z życia realnego nie. I to było w tym najgorsze.
I tamtego dnia naprawdę pragnęłam, aby to wszystko okazało się znowu jedynie realistycznym koszmarem. Wszystkim, byleby nie prawdą.
Nie, to się nie dzieje. To nie ma prawa się dziać.
Jedno spojrzenie. Drugie. Pomruganie powiekami. Cichy oddech. Nurtująca cisza.
Obudź się. Już czas.
Ale wybudzenie nigdy nie nadeszło, bo nie mogłam obudzić się z rzeczywistości.
Mój oddech zamarł wraz z sercem, płucami oraz z całą mną. Nie mogłam poruszyć się chociażby o milimetr. Moje ciało zostało sparaliżowane, a ja nawet nie myślałam o tym, by zrobić z tym cokolwiek, ponieważ mój mózg nie funkcjonował już prawidłowo, nie wspominając o rękach czy nogach. Jednak paradoksalnie czułam każdy najmniejszy nerw przeszywający moje wiotkie, niezdatne do jakiegokolwiek ruchu, ciało. Każdą pulsującą komórkę. Każdy jeżący się na ciele włosek. Niemal słyszałam, jak pracują moje narządy, chociaż w pewnym momencie wydawało mi się, iż naprawdę przestały na jakiś czas funkcjonować. Nie słysząc niczego, słyszałam krew szumiącą w moich uszach, która gęstniała i rozrzedzała się w tym samym czasie, krążąc jak oszalała w żyłach. Palce mojej prawej dłoni niemal boleśnie zaciskały się na pasku czarnej torebki, a twarz przypominała kamień. Nie mrugałam, nie oddychałam, nie otworzyłam ust. Jedynie tam stałam, obserwując coś, co nigdy miało się nie wydarzyć. Coś, czego unikałam jak ognia. Coś, co kiedyś ożywiło mnie jak nic przedtem, by potem zabić z mocą większą, niż ostatnia apokalipsa.
Tamtego dnia stałam w pokoju bardzo eleganckim, wielkim i bogato urządzonym. Na ścianach wyłożonych ciemnym, lśniącym drewnem wisiało wiele drogich i pięknych obrazów w złotych ramach. Ogromnych rozmiarów regały z setkami książek stały pod ścianami, sięgając do samego, bardzo wysoko sklepionego sufitu, który pokrywał zniewalający fresk. Był niemal idealną repliką „Stworzenia Adama" . Bogate kandelabry widniały na drewnianych stolikach przy czerwonych, ręcznie zdobionych kanapach. Perskie dywany zakrywały ciemną podłogę, a gdzieniegdzie znajdowały się antyczne rzeźby i piękne fotele. Na jednej ze ścian widniał wielki kominek, nad którym zawieszony został jeden z obrazów Rafaela Santiego. Wszystko było ciemne, złote oraz tak niesamowicie bogate. W powietrzu unosił się zapach fiołków i popiołu, a przez ciężkie, ręcznie tkane zasłony, zakrywające okna, atmosfera skąpana była w mroku i niepewności.
Wspomnieniach i bólu.
Tamtego dnia stałam w pokoju pełnym przeszłości.
A oni znajdowali się tam razem ze mną.
Poznałam ich. Poznałam ich wszystkich.
I chociażbym chciała opuścić wzrok - nie potrafiłam. Nie mogłam tego zrobić, mimo iż czułam na sobie dziewięć par oczu, które wypalały dziury na wylot w mojej osobie. Ale ja nie byłam w stanie odpuścić. To działo się poza moją kontrolą. Nie miałam na to wpływu, kiedy moje spojrzenie padło na niską brunetkę o wielkich oczach, która zajmowała miejsce na jednej z długich, skórzanych kanap. Rozchyliła lekko pełne wargi, a oddech ugrzązł jej w gardle. Obserwowała mnie tak dobrze znajomymi tęczówkami. Tęczówkami, które emanowały ciepłem, blaskiem i jedynym swego rodzaju słońcem. Bo była słońcem. Była naszym słoneczkiem. Tylko wtedy ten blask nie był już taki sam, jak przed czterema laty. Był trochę poszarzały, lekko zamglony, ale iskra znajomego spokoju nadal się tam skrywała. Bo taka była Laura Moore, której nie dane było mi widzieć od tak dawna, a która nie zmieniła się tak znacząco. Jedynie nieco wydoroślała. Może skróciła trochę brązowe włosy, a jej makijaż był nieco wyraźniejszy, ale nadal, ta piękna twarz pozostała tą piękną twarzą. I nadal świeciła jaśniej od samego Słońca.
Mimowolnie przeniosłam wzrok na nagły ruch po jej prawej stronie. Scott Hayes właśnie powoli wstawał ze swojego miejsca na sofie, które jeszcze przed chwilą zajmował. Ciemnobrązowe tęczówki nie kryły szoku, który był chyba jeszcze większy, niż mój, kiedy wpatrywał się to we mnie, to w mojego brata, którego obecności nawet już nie wyczuwałam. Następnie powoli, jakby za sprawą spowalniacza czasu, popatrzyłam na bladą twarz Matta Donovana, która kilka lat wcześniej potrafiła rozbawić mnie do łez, nawet jeśli tylko po prostu na mnie patrzył. Stał obok jednego z jasnych filarów, a jego ręce założone na klatce piersiowej, bezwiednie opadły wzdłuż ciała. Jego ciemne blond włosy były nieco dłuższe, niż pamiętałam, a sylwetka bardziej wysportowana, co widoczne było nawet przez jego bluzę z kapturem oraz ciemne spodnie. Jego jasne oczy wpatrywały się we mnie z całkowitym niezrozumieniem i szokiem, a gęste brwi marszczyły się i prostowały, jakby chciał coś powiedzieć.
Ale nikt nic nie mówił.
– W końcu jesteśmy wszyscy w komplecie. – nieznajomy głos dotarł do moich uszu, ale nawet się na nim nie skupiłam. Widziałam jedynie te dziewięć par tęczówek.
Nie rejestrowałam niczego innego. Nie wiem, w którym momencie moje spojrzenie z Matta przeniosło się na wysokiego bruneta w eleganckim płaszczu, którego nieco znudzona mina zmieniła się niemal diametralnie, kiedy tylko zblokował ze mną spojrzenie. I chociażbym chciała powiedzieć o nim cokolwiek, nie mogłabym, ponieważ mimo upływu czterech lat, jego uroda nadal była po prostu zniewalająca. Nie zmienił się ani odrobinę. Wciąż idealny, piękny i tak niesamowicie wytworny. Jak zwykle, swoim nienagannym wyglądem oraz elegancką postawą, przyćmiewał wszystko wokół. Zielone tęczówki taksowały mnie z niezrozumieniem od butów po czubek głowy. Pełne, kształtne usta rozchyliły się w zdziwieniu, a idealnie równa brew uniosła. Stał w znacznej odległości ode mnie i reszty, ale jego spojrzenie było tak paraliżujące, iż czułam się, jakby znajdował się w odległości pięciu centymetrów. Cameron Wilson. Cholerny Cameron Wilson.
Była tam również osoba, która nie spojrzała na mnie ani razu. Ani na sekundę jej wzrok nie zatrzymał się na mnie, ponieważ niebieskie tęczówki wpatrywały się jedynie w mojego brata. Jakby czas przestał płynąć, a wszystko wokół się zatrzymało. Była dokładnie taka sama, jak ją zapamiętałam. W swoich nieśmiertelnych kozakach, ubrana na czarno z chłodną miną, która pod wpływem chwili zmieniła się w coś na kształt niedowierzania. Jej blond włosy były nieco dłuższe i wpadały bardziej w złoto, niż platynę. Ale to wciąż była ona. Jasmine Sharewood. Niezawodna Jasmine Sharewood. Miłość mojego brata i dziewczyna, która bezapelacyjnie nie ponosiła porażek. Nie potrafiłam przekręcić głowy, aby spojrzeć na mojego brata, jednak wiedziałam, że i on patrzył tylko na nią. W końcu znajdował się w pomieszczeniu z dziewczyną, dla której kilka lat wcześniej mógł zabić.
Kiedyś wszyscy mogliśmy za siebie zabić.
Tchnęłam cicho, kiedy mój wzrok przeniósł się na przeciwną stronę pokoju. I pierwszym, co dostrzegłam, były niebieskie tęczówki, które wpatrywały się wprost w moje oczy.
Takie znajome. Tak bardzo znajome.
Bo mimo iż minęły cztery lata, ja nadal mogłam bez problemu opisać ich barwę. Ten jasny, przejrzysty błękit, który równać mógł się tylko z kolorem wzburzonego oceanu, którego fale obijały się o brzegi. Ale ona również taka była. Jak ten ocean. Piękna, niebezpieczna i nieokiełznana. Nikt nie mógł jej zatrzymać. Nikt nie potrafił jej zatrzymać. Niemal jak sztorm. Bo byłam pewna, że gdy tylko mrugnęła, a jej gęste, długie rzęsy poruszyły się, gdzieś daleko rozpętywał się właśnie huragan. Stojąc w tym cholernym pokoju i patrząc na osobę, która przez wiele lat była dla mnie jak siostra, czułam, jakby ktoś właśnie wyrywał moje żebra. Ale ból nie był wystarczająco silny, abym przestała ją obserwować.
Moja Mia.
Poczułam, jak coś boleśnie zaciska się wokół mojego gardła, kiedy w kompletnej ciszy, nasze spojrzenia się spotkały. I to było, jak uderzenie pioruna. Moje ciało zelektryzowało się, a gęsia skórka pokryła każdy centymetr kwadratowy mojej osoby. I chciałabym powiedzieć, że była taka, jak ją zapamiętałam, ale nie. Nie była. Była piękniejsza. Jej platynowe włosy kaskadami opadały na jej plecy i ramiona, układając się w te śliczne fale, których wcześniej tak bardzo jej zazdrościłam. Niemal porcelanowa twarz bez żadnej skazy. Znajomy makijaż, jak zwykle wysokie botki na słupku i to spojrzenie. To cholerne spojrzenie błękitnych tęczówek, którymi potrafiła wywoływać tornada w sercach facetów.
Dziewczyna pomrugała, kręcąc delikatnie głową, ponieważ nie wierzyła. Ja również nie wierzyłam. Powoli wstała z jednego z foteli, nawet na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku. I wtedy moją głowę zalała fala wspomnień i uczuć, o których zdążyłam już zapomnieć. Bo to wciąż była moja Mia. Moja Mia, z którą nie rozmawiałam od trzech lat. Moja Mia, z którą miałam przyjaźnić się wiecznie, by finalnie każda poszła w swoją stronę. Moja Mia, z którą przeżyłam najlepsze lata życia. Moja Mia, z którą śmiałam się, płakałam, przeżywałam wszystkie pierwsze razy młodości i która była dla mnie jak siostra. Moja Mia. I stojąc tamtego dnia w tym cholernym pomieszczeniu pełnym świecących się kandelabrów, obserwowałyśmy siebie nie z miłością, tęsknotą czy nawet cholernymi wyrzutami. Tamtego dnia, obserwowałyśmy siebie tak, jakbyśmy nigdy nie były siostrami. Obserwowałyśmy siebie z niezrozumieniem, niedowierzaniem i tym pieprzonym chłodem. Bo prawda była taka, że po czterech latach nie było już Victorii Clark i Mii Roberts. Była Victoria Clark. I Mia Roberts.
I wtedy dotarło do mnie, że moja Mia nie była już moją Mią.
I świat znów runął.
Dokładnie wtedy, kiedy nie mogąc więcej patrzeć w oczy blondynki, mój wzrok padł na dwóch chłopaków, a raczej młodych mężczyzn, którzy zajmowali jedną kanapę. I tylko w jednych oczach ujrzałam to, czego nie ujrzałam w żadnych innych, bo tylko te oczy miały w sobie tę samą moc, jaką miały i cztery lata wcześniej. Piwne, piękne i tak bardzo świetliste. Chris Adams, którego niesforne loki jak zawsze żyły swoim życiem, obserwował mnie z zamkniętymi ustami i uniesionymi brwiami. Spośród nich wszystkich, to z nim miałam najdłuższy kontakt. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, ponieważ ostatni raz był w okolicach sześciu miesięcy od tamtej sytuacji, aczkolwiek nie straciłam z nim tego kontaktu, jak z resztą. Ale to był Chris. Mój kochany Chris, który jeździł swoim srebrnym Jaguarem, nosił buty z Nike do dresów z Adidasa w komplecie z koszulą Lacoste i który bezapelacyjnie był w stanie wyciągnąć mnie z najgorszego bagna. Jednak po tym Chrisie z liceum nie został nawet ślad. Teraz siedział przede mną mężczyzna w czarnych, przylegających jeansach oraz tego samego koloru koszuli i marynarce. Nie widziałam tego chłopca, który nigdy nie przychodził na pierwszą lekcję.
Bo jego już nie było.
A miejsce tuż obok niego zajmował nie kto inny, jak Luke Mitchell, którego wszyscy od zawsze nazywaliśmy Parkerem, chociaż nigdy nie wiedziałam dlaczego. W przeszłości chłopak mojej najlepszej przyjaciółki i naprawdę miałam szczerą nadzieję, że chociaż to się nie zmieniło. On również patrzył to na mnie, to na Theo, a jego brązowe tęczówki iskrzyły. Nie wiedziałam, co się wokół mnie działo. Wszystko wirowało, nie słyszałam niczego, prócz piszczenia w uszach. Wydawało mi się, że stałam tam od wielu godzin, ponieważ nogi odmawiały mi posłuszeństwa, ale coś w mojej głowie podpowiadało mi, że minęły zaledwie sekundy odkąd przekroczyłam próg tego cholernego pokoju, do którego mogłam nie wchodzić. Już wcześniej powinnam uciec. Uciec jak tchórz i nigdy nie wracać. Minęły cztery lata. Tyle miesięcy, tyle dni, abyśmy teraz wszyscy stali w tym przeklętym pokoju. I kiedy mój oddech całkowicie mnie opuścił, zawroty głowy powiększyły się do tego stopnia, iż przez mroczki przed oczami ledwo co widziałam, a ja sama chciałam jedynie zwymiotować, poczułam ten wzrok na swoim ciele. Wzrok, który elektryzował, zniewalał i otumaniał.
Bo on również tam był.
Niczym w transie, przekręciłam głowę w lewo, spoglądając na wysokiego chłopaka, który stał pod jedną ze ścian. Znów widziałam obraz, który tak często nawiedzał mnie w snach. Obraz, który już dużo wcześniej zniewolił mnie w ten najlepszy i zarazem najgorszy sposób. Obraz, który, pewnego czasu, był moją perfekcją. Przed czterema laty był moim wszystkim w każdym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę mogła go zobaczyć, mimo iż stale odwiedzał mnie w snach. Może ostatnimi czasy nie tak często, jak kiedyś, ale były te noce, kiedy tylko siedziałam, patrząc pusto przed siebie i widząc go oczyma wyobraźni. Mimo iż starałam się żyć dalej, chcąc zapomnieć. Widziałam obraz osoby, która przed kilkoma laty pokazała mi każdą definicję słowa żyć. Obraz osoby, która była najlepszym i najgorszym. Która była bielą i czernią. Cudownym i okropnym wspomnieniem. Mój własny obraz dawnych uczuć i emocji, którymi był.
Jego obraz.
Minęły cztery lata, a on wciąż był taki, jakim go zapamiętałam.
Mimo upływu tylu miesięcy, jego twarz wyryta była w mojej pamięci w sposób nieodwracalny. Każda niedoskonałość, która wcześniej była moją perfekcją. Nie widzieliśmy się tyle lat, a on wciąż był po prostu idealny. W ten swój wyjątkowy sposób. Ubrany w swoje nieśmiertelne, czarne jeansy, tego samego koloru koszulkę oraz czarną, skórzaną kurtkę, która opinała jego szerokie ramiona. Bez słów taksowałam jego wysoką sylwetkę z miną, która nie wyrażała zupełnie nic. Nie potrafiłam tego zmienić. Nie mogłam poruszyć chociażby palcem. Przełknęłam cicho ślinę, w ostatniej chwili ratującym tym moje żywcem palące gardło, a kiedy mój wzrok uniósł się na jego twarz, poczułam, jakby ktoś znów wbił ostry sztylet wprost w moją klatkę piersiową.
Bo to był cholerny Nathaniel Gabriel Shey.
Widziałam obraz Nathaniela. Bo to był on. To był ten cholerny sukinsyn. Widziałam go. Widziałam wciąż te same ostre rysy twarzy i kości policzkowe, które mogłyby przecinać papier. Ten sam prosty, szlachecki nos, po którym tak często jeździłam opuszkami palców. Te niezbyt pełne, ale niesamowicie kształtne wargi, których smakowałam jako nastolatka, napawając się ich miękką strukturą. Kiedyś uważałam, że były stworzone wprost dla moich ust. Kiedyś. Ta sama idealna cera, te same maleńkie blizny nad gęstymi, równymi brwiami, których z tej odległości nie mogłam dostrzec, ale które i tak tam były. Ponieważ znałam go. Znałam jego każdy milimetr. Znałam te same włosy w odcieniu bardzo ciemnego brązu, które w swoim nieładzie prezentowały się jak najbardziej uporządkowana rzecz na świecie. Paradoks. Tym był. Składał się ze sprzeczności. On sam był definicją tego słowa. A kiedy wszystko we mnie ucichło, a serce wybiło ostatni spokojny rytm, by później zacząć pędzić jak szalone, nasze spojrzenia się spotkały.
A wspomnienia znów wróciły.
Ale musiałam jeszcze raz go dotknąć. Ostatni raz posmakować tych ust. I może to było egoistyczne, ale potrzebowałam tego. Jak ostatniego oddechu. Nate chwilę nad czymś myślał, po czym z poważną miną skierował się w moją stronę. Już w ogóle nie oddychałam, nie mówiąc o jakimkolwiek poruszeniu się. Potrafiłam jedynie na niego patrzeć, a moje serce uderzało coraz głośniej z każdym jego kolejnym krokiem. W końcu zatrzymał się tuż przede mną, a znajomy zapach wypełnił mnie całą. Jego woda kolońska, miętowa guma i dym papierosowy. Zapach należący i pasujący tylko do niego. Do mojego Nate'a. Z wyczekiwaniem patrzyłam w jego oczy, czując coraz większy uścisk w żołądku. Badał uważnie moja twarz, ale z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Jak zwykle. I tylko patrzył. Skanował mnie. Każdy milimetr.
A następnie nachylił w moją stronę. Przymknęłam powieki, bo nie byłam w stanie, aby sobie z tym poradzić. Tak bardzo go uwielbiałam. Tak mocno, że aż bolało. I nie tylko fizycznie. Paliło mnie od środka. Bolały mnie wszystkie kości i mięśnie. Wykręcało narządy wewnętrzne. Odcinało dopływ tlenu. Boże, był wszystkim.
I kiedy myślałam, że zaraz znów posmakuję tych warg, poczułam delikatne muśnięcie jego ust na moim czole. Tchnęłam drżącym oddechem, drżąc. To było jak dotyk skrzydełek motyla. Delikatne, czułe i jedyne w swoim rodzaju. Jego wargi spoczęły w tym miejscu na kilka sekund, w których mogłam zostać już na zawsze. Ten moment był tym, w którym się rozpadłam. Poczułam wypływające łzy spod przymkniętych powiek. Panie, jeśli istniejesz, dopomóż.
A potem był już tylko chłód, kiedy się odsunął. I już nie czułam jego dotyku. Nie czułam tego bijącego ciepła i zapachu. Nie czułam Nathaniela Sheya. Jak przez mgłę słyszałam jego kroki, a kiedy jakoś zdołałam otworzyć zapłakane oczy, ujrzałam go w drzwiach prowadzących do wyjścia z kuchni. Ostatni raz spojrzałam w jego oczy, kiedy ze swoim typowym wyrazem twarzy, uniósł kącik ust. I wiedziałam, że to był ostatni moment, gdy go widzę.
– Cześć, Clark.
A następnie odszedł.
Te cholerne czarne tęczówki. Oczy, dla których kiedyś potrafiłam zabić, byleby tylko spojrzały na mnie z tymi iskrami, które tak uwielbiałam. I znów był tą sprzecznością. Ani przed nim, ani po nim... nigdy nie spotkałam osoby posiadającej chociaż w połowie tak niesamowite ślepia. Mawiają, że nasze oczy są odzwierciedleniem duszy. I cóż, tak było w jego przypadku. Paradoks. Czarne, lśniące i tak niesamowicie puste, a jednocześnie z głębią, która potrafiła wciągnąć bez reszty. Bo on nie prosił o twoją zgodę. Nawet nie pytał. Po prostu patrzyłeś w nie, a następnie... byłeś po drugiej stronie, tonąc. I najśmieszniejsze było to, iż nawet nie krzyczałeś. Nie prosiłeś o jakąkolwiek pomoc. Nie zrobiłeś niczego, a jedynie pławiłeś się w tym, spadając jeszcze bardziej i dając się pochłonąć bez reszty. Do ostatniego tchu. I przepadałeś, ale przegrana nigdy nie była tak dobra. Bo tak naprawdę, nigdy nie prosiłeś o wygraną.
Dla niego ludzie chcieli przegrywać.
Nie poruszyłam się. Nie potrafiłam zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. W ciszy stałam, jakby ktoś przyspawał mnie do ziemi, ale reszta nie była inna. W tym i on. Nadal stał przy ścianie, jednak jego elektryzujący wzrok spoczywał na mnie, a ja... nie potrafiłam spojrzeć gdziekolwiek indziej. Jego lekko wystające jabłko Adama zadrżało przez to, jak przełknął ślinę. I dopiero, kiedy tak na niego patrzyłam, zauważyłam to, czego nie zauważyłam na pierwszy rzut oka. To, jak się zmienił. Kiedy go zost... kiedy wyjechałam, miał dwadzieścia jeden lat i był bardziej chłopięcy. Widząc go po czterech latach, nie mogłam powiedzieć, że zmienił się diametralnie, ale... był inny. Doroślejszy. Jego ramiona były szersze, a twarz poważniejsza. Choć kiedyś wydawało mi się, iż jego rysy nie mogą wyostrzyć się jeszcze bardziej, myliłam się. Jego linia szczęki była ostra, jak brzytwa, chociaż sam nie miał śladu zarostu na policzkach. Dobrze pamiętałam, jak bardzo go nie cierpiał i golił się praktycznie codziennie. Cóż, to najwyraźniej pozostało.
I przez to, jak wyrósł i zmężniał, wyglądał jeszcze bardziej zniewalająco, niż przed czterema laty. Był niesamowity.
Ale mimo tego, mimo tej całej zmiany, na jego twarzy wciąż malowało się to samo. Ta powaga i chłód, którymi przerażał większość osób. Ta znajoma kpina, wrogość i cynizm w pustych tęczówkach, które w tamtym momencie nie ukrywały swojego zdziwienia, lecz prócz tego nie było tam niczego więcej. Nie było żadnych iskierek, krzty emocji przez wspomnienia. Zupełnie niczego. Jego oczy były czarne, matowe i chłodne, a ich spojrzenie niemal bolesne, ponieważ...
Ponieważ patrzył na mnie tak, jakby to wszystko, co w przeszłości wydarzyło się między nami, nigdy nie istniało.
I najgorsze w tym wszystkim było to, iż ja obserwowałam go tak samo.
Po prostu staliśmy w tym przeklętym pomieszczeniu z minami wyrażającymi jedynie martwe nic, oraz oczami, spojrzeniami, które siedziały cicho, chociaż zawsze przy sobie krzyczały. Jakbyśmy byli jedynie dwójką obcych sobie osób. I nie potrafiłam tego zmienić. Chociaż dokładnie pamiętałam moment, kiedy zobaczyliśmy się pierwszy raz po pół roku lata wcześniej, kiedy to wybrał walkę zamiast mnie. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego to zrobił, ale mimo tylu lat, pamiętałam to uczucie, kiedy zobaczyłam go na tym cholernym ganku na mojej imprezie urodzinowej w domu Chrisa. To, ile emocji wzbudził we mnie jednym spojrzeniem i jak różne było to od tego, co czułam właśnie w tamtej chwili. Wtedy był miedzy nami ten żar, przepełnione wyrzutami i dziwnymi emocjami spojrzenia, drżące głosy. Teraz nie było niczego. Matowe, czarne tęczówki były jak zwykle chłodne i zimne, a moje, te brązowo-zielone po prostu beznamiętne. I czułam to w całym ciele. To promieniowało. Bo minęły cztery lata, a ogień nie był łaskawy dla nikogo. I palił wszystko, w tym większość uczuć, po których został tylko popiół. W końcu nic nie mogło trwać wiecznie.
I mimo iż został tylko popiół, ja nigdy nie zapomniałam.
– W takim razie, możemy zaczynać.
Po tych słowach poczułam, jakby świat ponownie wrócił na swoje miejsce. Wszystko zaczęło robić się coraz bardziej wyraźne. Powietrze znów dostawało się do moich nozdrzy, a mroczki przed oczami malały. Tylko kto to powiedział? I właśnie wtedy wszystko we mnie uderzyło, wyrywając mnie z kilkusekundowego letargu, który trwał odkąd przekroczyłam próg tego pomieszczenia. Wydawało mi się, że minęły godziny, jak nie dni. Moja głowa pulsowała w nieznośnym bólu, a serce biło już gdzieś w moim gardle. W końcu odważyłam się pomrugać powiekami, aby zwilżyć suche oczy, a następnie przekręciłam głowę, aby odciąć się od spojrzenia tych czarnych tęczówek, chociaż i tak czułam je na swoim ciele. Przez krótki czas naprawdę wierzyłam w to, że to sen, albo co najmniej majaki, ale kiedy znów spojrzałam na widok przed sobą, widząc moich byłych przyjaciół, którzy, całkowicie zszokowani, zdezorientowani i niemalże przerażeni, wpatrywali się we mnie, mojego brata oraz w siebie nawzajem.
Jednak znów nikt się nie odezwał. Otaczała nas jedynie cisza. Nikt jej nie przerwał chociażby cichym westchnięciem. Jakby każdy bał się, że wypowiedzianymi słowami zniszczy tę dziwną, popieprzoną bańkę, w której właśnie tkwiliśmy. I kiedy popatrzyłam na te znajome, a zarazem tak nieznane twarze, poczułam, jakby ktoś zażartował sobie ze mnie w ten najgorszy sposób. Wariowałam. W głowie wariowałam. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Jak się zachować, ani powiedzieć, chociaż oni chyba zdawali się być w takim samym stanie. Dlatego, do kurwy, nikt się nie odezwał, a nurtująca cisza stawała się głośniejsza od odgłosu poruszających się skrzydeł motyla. I to wystarczyło, aby moje puste do tej pory wnętrze wypełnił huragan emocji. A jedna przebijała się ponad wszystko. Złość. Tyle cholernej złości.
W tamtej chwili pragnęłam jedynie zapałki, aby spalić to cholerne pomieszczenie.
Jednak to nie było mi dane.
Dokładnie w tym samym czasie, w którym delikatnie obróciłam głowę, aby spojrzeć na Theo, usłyszałam kroki. Na sekundę zawiesiłam wzrok na bladym Theodorze, który wpatrywał się przed siebie z zaciśniętymi ustami i czystą niewiedzą w jego błyszczących tęczówkach. Przez krótką chwilę do mojej głowy wpadła myśl, że to może jego pomysł. Ze to on wymyślił tę durną sytuację, w której właśnie się znaleźliśmy, ale wystarczyło jego spojrzenie na jego profil, aby wiedzieć, że nie miał z tym nic wspólnego.
Więc... kto miał?
A kroki znów stały się słyszalne.
Powolnie obróciłam głowę na mężczyznę, który wszedł do pokoju przez drzwi za mną i który przechodził właśnie obok mnie. Uważnie taksowałam jego profil, kiedy z szerokim uśmiechem wyminął mnie i mojego brata, a następnie zatrzymał się w odległości około dwóch metrów od nas. Stał pośrodku naszej jedenastki, obserwując każdą osobę z zainteresowaniem. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat, a może i więcej, jednak dobrze się trzymał. Jego wysoką sylwetkę okrywał czarny, idealnie skrojony garnitur, który zapewne uszyty został specjalnie dla niego. Czerwone podeszwy wypastowanych butów odbijały się echem od drewnianej podłogi i idealnie kompletowały z chusteczką w tym samym kolorze umieszczoną w brustaszce. Na jego lewym nadgarstku widniał czarny zegarek ze skórzanym paskiem, a duże dłonie splótł ze sobą, uwidaczniając tym samym złoty sygnet na palcu. Jego kwadratową twarz pokrywały zmarszczki, a siwe, zaczesane do tyłu włosy jasno mówiły o tym, że miał już swoje lata. Wszyscy w pokoju uważnie obserwowaliśmy mężczyznę i coś podpowiadało mi, że nikt z nas go nie znał.
Westchnął, a następnie cicho się zaśmiał, nie ukrywając swojej radości. Męski baryton wypełnił ściany bogato urządzonego pokoju. Chwilę potem, do pokoju weszło trzech innych, dobrze zbudowanych mężczyzn w czarnych garniturach, którzy szybko mnie wyminęli, a następnie rozstawili się po kątach, łypiąc na każdego groźnym wzrokiem. Zmarszczyłam brew na to, co właśnie miało miejsce, a wtedy jeszcze jedna osoba zaszczyciła pomieszczenie. Był to również mężczyzna w ładnym, granatowym garniturze, jednak był nieco młodszy od człowieka, który stał przede mną. Miał może niecałe czterdzieści lat i nie witając się z nikim, razem ze swoją teczką, którą trzymał w ręce, skierował się w stronę długiego, mahoniowego stołu obok kominka.
I wtedy już kompletnie nie miałam pojęcia, co się właśnie działo.
Mężczyzna w czarnym garniturze ostatni raz westchnął, a następnie obrócił się w moją stronę, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. Siwe tęczówki wpatrywały się wprost w moje oczy z dziwnym blaskiem, którego nie potrafiłam odszyfrować, a który nieco mnie przerażał. Na jego twarzy wykwitł delikatny uśmiech, kiedy powolnie ruszył w moją stronę, nie spuszczając spojrzenia z mojej twarzy. Wydawał się dziwnie podekscytowany. Jakby mój widok wprawił go w stan ekstazy, czego całkowicie nie rozumiałam, a mój żołądek skurczył się przez stres i niepewność, jakie mnie wypełniły. Nie znałam go. Nie miałam pojęcia, kim był ten człowiek i na nieszczęście wydawało mi się, że on znał mnie aż nadto. W końcu zatrzymał się w bezpiecznej odległości ode mnie, a następnie płasko ułożył swoją prawą dłoń na piersi i pochylił się lekko w moją stronę, witając się tym gestem. A ja nie potrafiłam się chociażby poruszyć, więc ze zdławionym oddechem po prostu na niego patrzyłam.
– Miło mi, że zdecydowała się pani nas odwiedzić, panno Clark. – odezwał się w końcu miłym tonem, prostując się w elegancki sposób. – Długi czas oczekiwałem tej wizyty. Oczywiście, jak każdego z was. – dodał, a następnie delikatnie obrócił się w stronę reszty, unosząc dłoń w szarmancki sposób. Zaraz jednak znów zwrócił się do mnie, nie przestając się wytwornie uśmiechać. – Jednak to pani odwiedziny sprawiły mi największą radość. Nie sądziłem, że zgodzi się pani zaszczycić mnie swoją obecnością.
I to właśnie te słowa sprawiły, że mój mózg znów zaczął pracować, a fakty powoli łączyły się w jedną całość. Choć może i nie łączyły, bo to wszystko zaczynało robić się naprawdę popieprzone. Zmarszczyłam brwi, przełykając gulę w gardle, która pojawiła się w nim dość nieoczekiwanie. Z niezrozumieniem wpatrywałam się w siwe tęczówki, kiedy zaczęło do mnie docierać, po co tam w ogóle byłam. Po co przyjechałam z Theo do tego pieprzonego miasta. I złość przez dezorientację znów zapłonęła w moim wnętrzu, powodując, że pewniej uniosłam głowę. I chociaż serce waliło mi jak młotem, a ja już ledwo panowałam nad oddechem, uniosłam lewą brew, spoglądając na mężczyznę z powagą i neutralnością. I naprawdę wiele mnie to kosztowało, wiedząc, że właśnie stałam w pokoju pełnym moich byłych przyjaciół oraz brata, który spięty obserwował mężczyznę.
– Przyjechałam na odczytanie testamentu. – powiedziałam ostro, a mój poważny głos musiał być wystarczająco wymowny, ponieważ uśmiech mężczyzny stał się bardziej wymuszony. Jego cienkie usta wygięły się w prostej linii, a następnie on sam splótł ręce za plecami i odsunął się o krok, zwracając bokiem do mnie i kończąc nasz kontakt wzrokowy.
I to naprawdę mi się nie podobało.
Starałam się nie patrzeć na pozostałych ludzi, więc spojrzenie umieściłam w mężczyźnie, który powolnie podszedł do jednego z okrągłych stoliczków, na którym palił się złoty kandelabr. Jedna ze świeczek zgasła, więc mężczyzna odsunął szufladę w meblu, wyciągając z niej pudełko zapałek. Czułam mrowienie pod opuszkami palców oraz ogólne odrętwienie ciała. Ani na sekundę nie chciałam zawieszać wzroku na kimkolwiek z nich. Wiedziałam, że i oni obserwują mężczyznę, który jak gdyby nigdy nic, odpalił zapałkę i zaczął zapalać zgaszoną świeczkę. Naprawdę miałam nadzieję, że to mi się śni. Że chociażby nie realizmem była ich obecność w tym samym pomieszczeniu. Że są wytworem mojej wyobraźni, ale doskonale czułam ich obecność oraz pojedyncze spojrzenia rzucane w naszą stronę. Nie wierzyłam, że po czterech latach mogliśmy wszyscy znaleźć się w jednakowym domu o jednakowej porze. To nie miało prawa się dziać. Los tak nie działał. Nie na taką skalę. To nie był pieprzony film, a życie. Takie coś nie mogło mieć miejsca.
Chyba, że los miał małą pomoc.
Och, nie.
– Gdzie testament? – zapytałam jeszcze ostrzejszym tonem, mrużąc powieki, a mój wzrok niczym sztylety, wbijał się w plecy mężczyzny, który po odpaleniu świeczki, zdmuchnął wciąż palącą się zapałkę. Nie odpowiedział przez dłuższą chwilę. Jedynie patrzył na siwy dym, który rozniósł się niczym mgła wokół jego głowy.
Minęło kilkanaście długich sekund, nim zrobił cokolwiek. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, a same oddechy ludzi wokół stały się cięższe i bardziej słyszalne. Nawet nie mrugałam. Stałam i obserwowałam mężczyznę, który w końcu schował pudełko zapałek do szuflady i włożył jedną z rąk do kieszeni spodni. Westchnął ciężko, aż w końcu znów zblokował ze mną spojrzenie. Jednak nie tak empatyczne jak wcześniej.
– Wybacz, Victorio, ale musiałem was jakoś tu sprowadzić.
I to zdanie wystarczyło, aby wszystko wokół mnie znów zawirowało. Wpatrywałam się z kamienną miną w tego człowieka, którego imienia nawet nie znałam. Zaraz... to nie było możliwe. Przecież przyjechaliśmy tam specjalnie po ten testament. Dzwonił do nas prawnik z Culver City, który posiadał tyle dokumentów i podpisy mojego ojca. To nie mogło...
– Widzisz, Federico Gueva, który do was zadzwonił, informując o rzekomym testamencie, był prawnikiem waszego ojca. – zaczął, gestykulując powolnie jedną z dłoni. – Sporządził on jego testament jeszcze przed jego śmiercią. Testament, który zresztą poznaliście cztery lata temu. Zajmował się również jego innymi sprawami, co oznacza, że miał wiele dokumentów i podpisów Alexandra Rodrigueza.
Nie, to się nie dzieje. Nie, nie, nie.
– A Federico Gueva miał wobec mnie pewien dług.
Przymknęłam powieki, kręcąc delikatnie głową. To nie mogło się dziać.
– Spłacił go, dzwoniąc do was i informując o drugiej części testamentu, która...
– Nie istnieje. – dokończył mój brat cichym głosem, którego nie potrafiłam zidentyfikować.
Kurwa.
– Tak. – odrzekł mężczyzna. – Sporządził kilka dokumentów z podpisami waszego ojca, aby nadać temu wiarygodności. Nie było to problemem, zważywszy, że Alexander był jego długoletnim klientem.
Uchyliłam powieki, czując, że gdybym jeszcze przez chwilę miała je zamknięte, to prawdopodobnie dostałabym jakiegoś ataku. Kiedy tylko je rozchyliłam, mój wzrok padł na Chrisa, który podniósł się ze swojego miejsca i patrzył na mnie z dezorientacją. Na jego ślicznej twarzy malowało się niezrozumienie, a te znajome tęczówki wywoływały we mnie coś, czego nie chciałam, więc z obojętną miną odwróciłam mętny wzrok, znów zawieszając go na mężczyźnie. Nie potrafiłam pozbierać moich myśli do kupy nawet na chwilę. To wszystko tak bardzo mi się mieszało. Jeszcze tydzień wcześniej siedziałam sobie spokojnie w Maine, a potem... kiedy to się stało? Przyjechaliśmy do tego cholernego miasta po coś, co nie istniało. Złamałam się, wracając gdzieś, gdzie nie chciałam, aby zobaczyć... co tak właściwie?
Zacisnęłam szczękę ze złością, czując coraz szybszy puls. Wrzało we mnie, ale nie chciałam tego pokazywać. Przynajmniej nie na razie. Z każdą sekundą moje ciśnienie wzrastało, a ja sama czułam się, jakbym miała zwymiotować własny żołądek. Jednak musiałam ostatkami sił zachować trzeźwość umysłu. Musiałam coś zrobić i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodziło, a następnie uciec jak najdalej potrafiłam. Jednak może niewiedza była lepszym rozwiązaniem? Cóż, z perspektywy czasu prawdopodobnie tak.
– Po co to wszystko? – zapytałam. – Po co to zrobiłeś?
– Tak jak mówiłem. – westchnął. – Musiałem was jakoś tutaj ściągnąć.
To nie miało sensu. Nikt o zdrowych zmysłach nie wymyśliłby czegoś takiego, aby ściągnąć dwójkę dzieciaków specjalnie do Kalifornii. To nie miało najmniejszej racji bytu. Jednak wtedy mój wzrok znów padł na pozostałe osoby, które były jeszcze bardziej zdezorientowane. Ale jeśli oni również nie wiedzieli, o co w tym chodziło, a to wiedziałam niemal na sto procent, więc...
– Ściągnąłeś tu nas wszystkich. – poważny, męski głos rozniósł się po pokoju, powodując ciarki na mojej skórze.
Spojrzałam w stronę Camerona, który z dłonią w kieszeni czarnego, eleganckiego płaszcza, patrzył na twarz mężczyzny. Gołym okiem widać było, jak wściekły był, chociaż może nie chciał dać po sobie tego poznać. Jego twarz bez najmniejszej skazy wygięła się w grymasie złości, a zielone tęczówki iskrzyły zdenerwowaniem. Wyglądał jeszcze dostojniej, niż cztery lata wcześniej. Uważnie obserwowałam to, jak zły był, co zrozumiałam dopiero po głębszym zastanowieniu. W końcu Ashley dzień wcześniej mówiła o pewnej kłótni pomiędzy nim, a Nate'em. O tym, że przez to wszyscy się do siebie nie odzywali, więc jakim cudem znaleźliśmy się w jednym pokoju?
Zmarszczyłam brwi i nim zdołałam chociażby pomyśleć, mój wzrok padł na czarnookiego chłopaka, stojącego pod jedną ze ścian. Nie patrzył na mnie, ale swój przerażająco zimny wzrok wlepiał w Camerona, który nie obdarzył go ani jednym spojrzeniem. Zacisnęłam zęby, spoglądając na jego profil. Na ostre rysy twarzy, na zaciśniętą szczękę. I w tym samym momencie, jakby wyczuł, że na niego patrzę, odwrócił głowę, a jego zblazowany wzrok spoczął dokładnie na mojej twarzy. I być może kiedyś spowodowałoby nagły ruch w moim wnętrzu. Coś, co by mnie jakkolwiek poruszyło, jednak wtedy nie poczułam nic. Dosłownie nic. Nasze spojrzenia zderzyły się niczym dwa bataliony. Uderzyły w siebie pośrodku pokoju, powodując niemy huk. Z kamienną miną obserwowałam chłopaka, którego mina nie wyrażała niczego, prócz znudzenia. I to spowodowało, że beznamiętnie spuściłam wzrok na dywan, a następnie znów przeniosłam go na Camerona. Nie miałam już siły na bycie cierpliwą.
Tak bardzo chciałam stamtąd wyjść.
– Tak, Cameronie. – odparł mężczyzna, kiwając głową. – Zrobiłem to.
Po tych słowach, Wilson zacisnął szczękę, przez co jej linia uwidoczniła się jeszcze bardziej. Wydawało mi się, iż był na skraju wybuchu, co nieco mnie zdziwiło. To on zawsze był tym opanowanym. Potrafiącym się kontrolować, a jego cierpliwość sięgała najwyższego poziomu. Wilson w tamtej chwili był wściekły, a cała jego postawa nawet tego nie kryła. Pokręciłam głową, czując jej coraz większy, pulsujący ból.
– Poczekaj. – nagle odezwał się Scott, którego głos nadal był tak samo ciężki i niski. Spojrzałam na jego zdziwioną twarz, kiedy uniósł dłoń, starając się przetworzyć to, co usłyszał. – Czyli wszystkich nas ściągnąłeś tutaj podstępem. Nie ma żadnej rozprawy sądowej odnośnie wypadku Laury sprzed czterech lat?
I wtedy mnie sparaliżowało doszczętnie, bo zdałam sobie sprawę, że wszyscy byliśmy w tej samej sytuacji. Wszystkich z nas zwabił tam podstępem. Zszokowana patrzyłam to na Scotta, to na Laurę, która spuściła wzrok, kręcąc głową z niedowierzaniem. Ich zwabił zapewne telefonem w sprawie pamiętnego wypadku Laury i nawet nie chciałam wiedzieć, co jeszcze wymyślił, aby inni również rzucili wszystko, by jak ja i Theo, przyjść do tego cholernego domu. Potem spojrzałam na Mię, która również patrzyła pusto przed siebie, starając się zrozumieć, gdy nagle nawiązała kontakt wzrokowy z Parkerem. Ten zacisnął szczękę i uniósł się szybko z miejsca, nie kryjąc złości. I patrząc na ten mętlik, który wokół nas zapanował, dotarło do mnie, że los nie miał nic wspólnego z naszym cholernym spotkaniem po latach. Los nigdy by nam tego nie zrobił. Za to zrobił to człowiek, który stał pośrodku nas, nieprzejęty tym, czego właśnie był sprawcą. I było to tak niesamowicie absurdalne. Nikt o zdrowych zmysłach nie wymyśliłby czego takiego.
I pozostawało to jedno pytanie. Po co to zrobił?
– Kim ty w ogóle jesteś? – ostre warknięcie znajomego głosu spowodowało, iż spojrzałam na jego właściciela. Luke Mitchell nigdy nie był oazą spokoju, ale w tamtym momencie po prostu buzował. Byłam pewna, że gdyby nie to, iż dłoń Mii nagle zacisnęła się na jego ramieniu, zatrzymując go, chłopak ruszyłby w stronę mężczyzny, nie wahając się ani sekundy z jakąkolwiek przemocą.
Obserwowałam coraz mocniej zaciskające się palce na jego kończynie oraz to, jak blondynka lekko pociągnęła go w swoją stronę. Na ten gest, chłopak zacisnął szczękę, którą pokrywał delikatny zarost, dodający mu lat, ale posłusznie ustąpił, robiąc krok w tył. Jednak niemal z nienawiścią patrzył na nieznajomego, który niezbyt przejął się jego stanem. I to mnie irytowało. Jego nonszalancja i nieprzejęcie całą sytuacją, która była tragiczna. Ostatnimi resztkami nadziei łudziłam się, iż to po prostu sen, a ja zaraz obudzę się w swoim łóżku w Maine. Jednak wiedziałam, że to niestety działo się naprawdę. Przełknęłam ślinę, czując ponowne mdłości.
– Och, tak. Niezmiernie mi wybaczcie. – zaczął mężczyzna, kręcąc głową. – Powinienem zacząć od samego początku. – mruknął oficjalnie, patrząc na nas po kolei. – Nazywam się Vincent Bartholomé Foix i niezmiernie cieszę się, że po dwóch miesiącach zmagań, zdołałem was znaleźć i sprowadzić do miejsca, w którym się właśnie znajdujemy.
Los nie miał pomocnika. Los miał wroga.
– Ważniejsze pytanie. – rzuciłam od razu, nawiązując kontakt wzrokowy z mężczyzną, który uniósł brew. Jego siwe tęczówki były dziwne. Iskrzyły w zafascynowaniu. – Po co to zrobiłeś?
I wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to to pytanie wywoła chaos.
Vincent uśmiechnął się serdecznie, niemal błogo, a następnie uniósł dłoń, zataczając nią delikatny ruch w powietrzu. Moje nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa przez nadmiar stresu i zdenerwowania. Czułam napięte ciało Theo, który cały czas milczał, wpatrując się w mężczyznę, który nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił. Przez zamroczenie chyba i ja do końca nie zdawałam. Naprawdę chciałam, aby ta cała sytuacja okazała się snem. Aby to wszystko się nie działo. Abym nie stała w tym przeklętym pokoju, patrząc pustym wzrokiem na ludzi, których kiedyś śmiało mogłam nazwać rodziną. Patrząc pustym wzrokiem na niego. A to wszystko przez niego. Przez człowieka, którego nawet nie znałam, a który właśnie patrzył na mnie z zadowoleniem i tą nutą nieprzewidywalności.
– Bo tylko ja mogę dać wam odpowiedzi na pytania, których nawet sobie jeszcze nie zadaliście. – odparł znacznie ciszej, ale nadal z tajemniczym uśmiechem, spoglądając na każdego z nas, podczas gdy my obserwowaliśmy go z jeszcze większym niezrozumieniem.
Wydawało mi się, że chciał grać z nami w grę, której zasady znał tylko on. W grę, w którą my wszyscy, prócz niego, nie chcieliśmy grać. I cichy głosik w mojej głosie podpowiadał mi, że ta cholerna gra już się rozpoczęła.
A wraz z nią chaos.
– Ale, które w końcu zadacie. – dodał ciszej, a echo jego słów odbiło się od drewnianych ścian, zawieszając w powietrzu jak chmura dymu papierosowego w siarczysty mróz.
Chaos.
– Chcesz bawić się w Boga? – w końcu do rozmowy włączył się mój brat, który do tej pory milczał.
Jego głos był zachrypnięty oraz cierpki. Spojrzałam na niego kątem oka. Stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach czarnych spodni i patrzył na mężczyznę, który po jego słowach cicho się zaśmiał, kręcąc głową. Mój wzrok mimowolnie padł na Jasmine, której niebieskie tęczówki obserwowały Theo. Nie potrafiłam z nich nic wyczytać, co nowością nie było, ale w tamtej chwili cholernie jej współczułam. Zacisnęła szczękę, a ja nie mogłam wyłapać nawet chwili, kiedy jej wzrok z mojego brata przeniósł się na mnie. Elektryzujące spojrzenie wywołało dreszcz na moim rdzeniu, przez co szybko przekręciłam głowę, znów spoglądając na siwookiego nieznajomego, czując uścisk w klatce piersiowej.
Tak bardzo nie chciałam tam być.
– Oczywiście, że nie, Theo. – odrzekł mężczyzna, kręcąc głową. – Takie zabawy zwykle źle się kończą, a ja wolę dmuchać na zimne.
– W takim razie, skąd możesz wiedzieć, jakie pytania sobie zadamy? – parsknął prześmiewczo, ale w tym śmiechu nie było niczego radosnego. Powodował raczej ciarki na plecach.
– Och, one już zostały zadane. Wiele lat temu. – pokręcił delikatnie głową. – Tylko to wy sami sobie jeszcze ich nie zadaliście.
Nic nie rozumiałam, a mętlik w mojej głowie powiększał się z każdą sekundą. Westchnęłam ciężko, starając się opanować coraz bardziej nierówny oddech, co nie było łatwe. Moje serce dostawało pierwszych palpitacji przez zdenerwowanie. Wszystko wewnątrz mnie krzyczało, a ja nie potrafiłam tych krzyków wyciszyć. Jedyne, czego chciałam, to uciec i nigdy nie wrócić. I z każdą chwilą byłam coraz bardziej pewna, że zaraz to zrobię. Ale ten pokój zachowywał się, jakby żył własnym życiem. Niemal czułam, jak podłoga przytwierdza mnie do siebie, nie pozwalając ruszyć się chociażby o krok. Jak cała aura pomieszczenia zaciska się na mnie, odcinając mnie od powietrza i racjonalnego myślenia.
Bo gdybym była mądra, wyszłabym stamtąd od razu.
– I zastanawia mnie, czemu nikt z was nie zadał jeszcze tego najważniejszego pytania. – dokończył, nie ściągając z twarzy tego delikatnego uśmiechu, od którego zaczynało mi już być niedobrze.
Zmarszczyłam zdezorientowana brwi, gdy nagle świat znów stracił swoje barwy.
– A pytanie brzmi: co chcesz w zamian za odpowiedzi?
To było jak uczucie porażenia. Sparaliżowało całe moje ciało. Każdą komórką i każdy nerw, by po chwili obudzić je do życia z jeszcze większą mocą. Usłyszałam właśnie głos, którego nie dane było mi słyszeć od czterech lat, a który kiedyś był moją ukochaną melodią. Tą, do której mogłabym usnąć, śmiać się, płakać a nawet, o którą potrafiłam błagać. Był taki sam. Tak samo głęboki, męski i cierpki. Z tą znajomą chrypką, od której każdy włosek jeżył się na rozgrzanej skórze. Może nieco bardziej burkliwy, ale nadal tak samo szczery. Jego głos zawsze był szczery. Wtedy, gdy się śmiał - nawet sarkastycznie. Wtedy, kiedy z jego ust wypadały same bluzgi. Wtedy, gdy nie miał humoru i był wściekły. Wtedy, gdy mówił do mnie te wszystkie rzeczy w jego sypialni. Nawet wtedy, kiedy udawał nieszczerość. Był jak jego oczy. Ciężki, głęboki i porywający. Nie ukrywał, ile przepił, przepalił i wybluzgał. Nie ukrywał tego, jak bardzo Nathaniel Shey był ponad nad wszystkimi. I teraz i cztery lata temu.
I znów to działo się poza moją kontrolą. Znów uniosłam głowę, jakby bezwiednie szukając go wzrokiem, co wcale nie było trudne, bo moje oczy spoczęły na jego twarzy niemal od razu. Wzrok reszty również nie omieszkał się na nim zatrzymać. A on jak zwykle nic sobie z tego nie robił. Ale taki już był. Mógł powiedzieć jedno słowo i cała uwaga skupiała się na nim, a on albo to wykorzystywał, albo miał całkowicie gdzieś. Był jak magnes. Przyciągał do siebie, zdając sobie z tego sprawę. Ale był w tym tak popieprzenie wyniosły i nonszalancki. Tak samo, jak wtedy. Beznamiętnym, a nawet lekko znudzonym wzrokiem obserwował Vincenta, który po jego słowach uśmiechnął się jeszcze szerzej, ukazując śnieżnobiałe, równe i zapewne sztuczne zęby. A głos chłopaka nadal obijał się echem w mojej głowie, zabijając ją jeszcze bardziej.
– Nathaniel Shey. – wypowiedział cicho, a ja znów skuliłam się wewnętrznie. Nie chciałam tego słyszeć. Nigdy więcej. – Dlaczego nie dziwi mnie to, że akurat ty na to odpowiedziałeś? – zapytał, na co chłopak uniósł brwi, spoglądając na mężczyznę chłodnym, beznamiętnym wzrokiem, który był mi tak dobrze znany.
Zawsze wyżej od innych.
– Jeśli naprawdę spędziłeś dwa miesiące, aby nas tu ściągnąć... – cichy, wysoki głos rozbrzmiał w moich uszach, a mój wzrok automatycznie powędrował na Laurę, której mina mówiła jasno, jak zawzięcie o czymś myślała. Swoje wielkie ślepia wlepiała w perski dywan, szybko mrugając. – Zrobiłeś to po coś. Bo czegoś od nas chcesz.
– Intelekt jak nigdy niezawodny, panno Moore. – powiedział z uznaniem, nachylając się delikatnie w jej stronę w geście uznania. – Cóż, w pewnym sensie ma pani rację.
– Skąd ty nas w ogóle znasz? – zapytał w końcu Chris, a jego ręce opadły bezwiednie wzdłuż jego ciała. Piwne tęczówki zawiesiły się na mężczyźnie, kiedy chłopak przejechał chudymi palcami po swoich lokach, które były nieco dłuższe, niż za czasów szkolnych. Kręciły się w delikatne spiralki i były modnie ułożone, a jeden zawadiacko opadał mu na bok czoła. – Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek się spotkali.
– Bo nie spotkaliśmy. – odpowiedział wprost. – Sam dowiedziałem się o waszym istnieniu dwa miesiące temu.
– I postanowiłeś poznać nas osobiście? – zakpił Cameron, którego złość nie opuściła ani na chwilę. Założył ręce na piersi, unosząc hardo głowę.
– Postanowiłem złożyć wam ofertę. – poprawił go, unosząc palec wskazujący, na którym widniał złoty sygnet. – Nie do odrzucenia.
– Jaką, do cholery, ofertę? – wzburzył się Scott, marszcząc twarz.
– Przysługa za odpowiedź na pytania. – odparł, na co Wilson głośno westchnął, unosząc ręce.
– Mam dość tego cyrku. – warknął. – Bawcie się w to beze mnie. – dodał ze złością, a następnie ruszył w moją stronę, ponieważ nadal wraz z Theo staliśmy blisko drzwi.
Każdy obserwował go, kiedy z zaciętą miną wyminął Vincenta, który natomiast nadal nie stracił swojego pogodnego uśmiechu. Uważnie obserwowałam jego twarzy, gdy Cameron był coraz bliżej drzwi, gdy nagle mężczyzna znów się odezwał.
– Więc skoro jesteś taki zdenerwowany i zamierzasz stąd wyjść, to pewnie informacja, gdzie aktualnie znajduje się twoja siostra, jest ci niepotrzebna.
Po tych słowach, Cameron zatrzymał się, nieruchomiejąc. Jego wzrok wbity był w coś ponad moim ramieniem, a na jego twarzy malowała się jedynie złość. Jego klatka piersiowa powolnie unosiła się i opadała, kiedy tak stał, przypominając posąg, wyrzeźbiony z białego marmuru przez najdoskonalszego artystę. Jego ciemnobrązowe włosy zaczesane do tyłu idealnie współgrały ze śniadą cerą. I wtedy w całym pokoju zapanowała nienaganna cisza, podczas której każdy obserwował Wilsona. Ja natomiast spojrzałam ze zdziwieniem na Vincenta, który nie tracąc pogodnego nastawienia, uśmiechał się w stronę zielonookiego. I wtedy naprawdę przeraziło mnie to, jak wiele wiedział o nas ten nieznajomy facet. Wiedział o Darcy, która była siostrą Wilsona. Co gorsze, wiedział nawet gdzie się znajdowała. Czyli nadal nie mieli kontaktu... Nawet po czterech latach, Darcy Wilson była zarozumiałą suką.
W końcu Cameron głośniej odetchnął, a następnie odwrócił głowę, nawiązując elektryzujący kontakt wzrokowy z mężczyzną. Nie wiedziałam, czy bardziej przebijała z niego wściekłość młodszego mężczyzny, czy zadowolenie starszego.
– Darcy mnie nie obchodzi. – powiedział cicho, a jego spokojny, a zarazem ostry głos, wywoływał gęsią skórkę. To była nowość. Zapamiętałam go jako kogoś opanowanego i pełnego pokory, a wtedy przypominał tykającą bombę, która w każdej chwili mogła wybuchnąć, niszcząc wszystko wokół. W tym przypadku nas. – Nie obchodzi mnie, co się z nią dzieje, ani gdzie jest. I tak już jest od paru ładnych lat, Vincencie. I masz rację, nie baw się w Boga, bo ci to nie wychodzi.
Jego imię niemal wypluł, na co mężczyzna uniósł brwi z uznaniem, ale ten cholerny uśmiech i pogodność w siwych oczach... to nadal tam siedziało, chociaż Cameron dokładnie powiedział mu, że go to nie interesuje. On nadal nie odpuszczał.
– Ale mi nie chodzi o Darcy, Cameronie.
I to było, jak strzał z karabinu maszynowego. W tym samym momencie, zielonooki zastygł w bezruchu, dokładnie tak samo, jak ja. Cameron miał jeszcze jedną siostrę? Och, to naprawdę było niespodziewane, ponieważ nigdy mi tego nie powiedział. Myślałam, że był tylko on i Darcy. Automatycznie uniosłam wzrok na pozostałych i jakież było moje zdziwienie, kiedy zauważyłam na ich twarzach szok niemal większy od mojego. Wszyscy spoglądali na niego z niezrozumieniem, a ja nie mogłam nic poradzić na to, iż od razu spojrzałam w lewo na czarnookiego bruneta pod ścianą. Byłam pewna, że wiedział. Cóż, byłam pewna, że Scott, Laura, Matt, Jasmine i Luke również. W końcu tyle się przyjaźnili. Jednak ich miny mówiły coś całkowicie innego. Mina Nate'a również, ponieważ brunet zmarszczył swoje równe brwi, a jego twarz w końcu zmieniła swój wyraz z tego beznamiętnego na niezrozumiały. Nie rozumiałam tego, jakim cudem nie wiedzieli. W końcu znali się jeszcze wtedy, kiedy Cameron razem z Darcy i rodzicami mieszkali w Culver City.
Cisza dłużyła się niemiłosiernie, a z każdą sekundą atmosfera gęstniała coraz bardziej. Kontakt wzrokowy Camerona i Vincenta nie został przerwany nawet na sekundę i wydawało mi się, że obaj toczyli jakąś niemą rozmowę, a jej sens znali tylko oni. W pewnym momencie, Wilson przełknął ciężko ślinę, kręcąc głową z niedowierzaniem i lekkim przerażeniem. Z przerażeniem.
– Skąd ty... – wychrypiał niemal niesłyszalnie.
– Cóż. – mężczyzna wzruszył ramionami. – Powiedzmy, że nie jestem w tej zabawie w Boga taki zły.
Pokręciłam głową, ponieważ nie wiedziałam już kompletnie nic i chyba nie byłam jedyna. Jasmine niemal wypalała dziury w jego plecach, ale Cameron niezbyt się tym przejmował. Tylko stał i patrzył, zaciskając swoją wyraźnie zarysowaną szczękę.
– Więc pozwól mi dokończyć.
I spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, że po siedmiu sekundach ciągłego kontaktu wzrokowego, Wilson bez słowa odwróci się, a następnie znów wróci na swoje miejsca w znacznej odległości od reszty. Nie wiedziałam, co się właśnie stało i chyba nie wiedział tego nikt, prócz niego i samego Vincenta. Vincenta, który westchnął ciężko, poprawiając Rolexa na swoim nadgarstku.
– Kontynuując. – zaczął ponownie. Jego uśmiech lekko zgasł, a twarz stała się poważniejsza. – Chciałbym złożyć wam ofertę. Dla każdego w tym pokoju będzie ona niebywale atrakcyjna. Ja wam dam odpowiedź na pewne pytania... bądź przydatne wskazówki, a wy w zamian zrobicie coś dla mnie.
– Co? – zapytałam wprost. Musiałam być spokojna i rzeczowa. Tylko tak mogłam opanować chaos w głowie i szybciej to skończyć.
– Zdobędziecie coś dla mnie. – mruknął, robiąc kilka kroków po pokoju. Nie patrzył na nikogo, a swój zamyślony wzrok skupiał na dywanie, po którym ostrożnie stąpał. – Coś ważnego.
– Dlaczego my? – zapytał Matt.
– Ponieważ wasza historia daje wam idealne predyspozycje, aby to zrobić. – odparł nieoczywistym tonem, znów wkładając jedną z dłoni do kieszeni garniturowych spodni.
– Stoimy w pomieszczeniu, które warte jest jakieś milion dolarów z hakiem. – rzuciłam niedbale, robiąc ruch dłonią, aby wskazać na pokój i to, jakie bogactwo nas otaczało. – Obstawiam więc, że nie należysz do osób biednych.
– Być może nie należę. – uśmiechnął się delikatnie, a jego oczy znów zalśniły.
– Więc po co trudziłeś się, aby nas tu ściągnąć, skoro za odpowiednią cenę, tę ważną rzecz mogłoby dla ciebie zdobyć wielu ludzi? – zauważyłam. To nie miało sensu.
Jak nic, co działo się tu już od kilku dobrych minut.
– Teraz czuję się urażony, Victorio. – powiedział niemal patetycznie, kładąc płasko dłoń na swojej klatce piersiowej. Spojrzał na mnie z delikatnym oburzeniem. – Myślisz, że tego nie zrobiłem?
– Cóż, właśnie dowiedziałam się, że testament mojego ojca, dla którego specjalnie tu przyjechałam, nawet nie istnieje i właśnie stoję w pomieszczeniu z ludźmi, których cztery lata na oczy nie wiedziałam, bo ty sobie tak wymyśliłeś, więc wybacz, że nie potrafię przeczytać tego, co siedzi w twojej, za przeproszeniem, popieprzonej głowie.
A czasami, no nie wiem, Victoria... Można się po prostu zamknąć?
Po moich słowach nastąpiła cisza. Czułam na sobie ich spojrzenia, jednak nie ugięłam się, bo wiedziałam, że i oni uważali tak samo. Wszyscy zostaliśmy oszukani i wszyscy byliśmy w szoku. Nawet ten cholerny, czarnooki brunet, którego spojrzenie czułam w tamtej chwili na całym ciele. Tego uczucia nie mogło się zapomnieć. Vincent za to patrzył na mnie z lekkim uznaniem, ponieważ nachylił się w moją stronę z uznaniem w tym swoim wytwornym stylu.
– Kłaniam się nisko. – mruknął wylewnym tonem, unosząc kącik ust. – Nie mogę powiedzieć, że nie masz nieco racji. – zaśmiał się cicho. – Uwierz, Victorio. Za to, ile wydałem na to, aby zdobyć, jak to określiłaś, tę ważną rzecz, mógłbym urządzić dziesięć takich pomieszczeń. – teraz to on zrobił zamaszysty ruch ręką, wskazując na pokój. – A mimo tego, właśnie stoję tu z wami i nadal jej nie mam. Czy to nie jest wymowne?
– I my mamy niby ją zdobyć? – moje pytanie ociekało kpiną jakiej dawno nie używałam, ale w tamtym momencie, mimo absurdu tej sytuacji, mężczyzna naprawdę mnie rozbawił.
Facet był podejrzany. Byłam niemal pewna, że nie działał do końca legalnie. Nawet nie chciałam wiedzieć, czym się zajmował, ale bezsprzecznie niczym miłym. I wiedziałam, że za sprawą pieniędzy mógł mieć wielu ludzi, którzy odwaliliby brudną robotę za niego. I im się nie udało, a on gimnastykował się, aby ściągnąć nas. NAS. To było już dużo głupsze, niż głupie. Wtedy naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy facet nie ma aby na pewno problemów z głową, a utwierdziło mnie w przekonaniu to, jak pokiwał pewnie, co było odpowiedzią na moje pytanie.
Boże, chcę wrócić do domu.
– Co my tak właściwie mamy zdobyć? – zapytał zdezorientowany Scott.
– Raczej ukraść. – wtrącił się Matt, na co Laura jęknęła, ukrywając twarz w dłoni.
Boże, on nie mógł mieć racji.
– Znów zapominacie o ważniejszym pytaniu. – odparł niejasno mężczyzna.
– Od kogo mamy ją zdobyć. – odpowiedział znów ten cholerny, głęboki głos, a ja miałam ochotę urwać komuś głowę.
Vincent znów się wyszczerzył, odwracając w stronę nieprzejętego Nate'a, który nawet na niego nie patrzył, a obserwował ze zblazowaną miną jakiś obraz na ścianie. Był tak bardzo niezainteresowany tym wszystkim, iż zastanawiałam się, co on jeszcze tam robił. Wyglądał, jakby był na spotkaniu spółdzielni mieszkaniowej, na której omawiają wymienianie okien w bloku. A to nie było normalne. Jednak czego mogłam oczekiwać od człowieka, który sam normalny nie był?
– Otóż to. – skinął, uśmiechając się. – Otóż to, Nathanielu.
Mimo iż powiedział bezpośrednio do niego, czarnooki nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, przekręcając głowę i obserwując obraz. I w tamtej chwili przypominał mi tego tajemniczego chłopaka, którego poznałam w jednej z uliczek, kiedy Luke zabrał mnie z przystanku, aby podwieźć mnie do domu. Bo może z wyglądu nieco się zmienił. Może stał się dojrzalszy fizycznie, ale w środku wciąż był tym samym, zepsutym gówniarzem.
Jak wy wszyscy, Victoria.
– Więc kto to? – zapytałam, aby jak najszybciej pozbyć się nieprzyjemnych myśli z głowy.
Jednak po usłyszeniu odpowiedzi, mogłam jednak dalej myśleć. Nawet godzinami.
– Brooklyn White.
Te dwa słowa spowodowały, iż automatycznie rozszerzyłam oczy, spoglądając na Vincenta jak na człowieka z innego wymiaru. Scott w tym samym czasie jęknął, łapiąc się za głowę i odwracając, a reszta stanęła jak wryta. Prócz Nate'a, oczywiście, chociaż i on w końcu spojrzał na mężczyznę. Nie wierzyłam, że on naprawdę to powiedział. Brooklyn cholerny White. Nie słyszałam tego nazwiska od dobrych kilku lat i nie chciałam słyszeć. Nienawidziłam tego człowieka, który przed pięcioma laty przyczepił się akurat do mnie. Dobrze pamiętałam te momenty, kiedy nie mogłam zmrużyć przez niego oka. Prześladował mnie od momentu, w którym spotkałam go na jakiejś imprezie, kiedy się zgubiłam. Od początku nie chciałam mieć z nim nic wspólnego, ponieważ na początku zaproponował mi dragi i nikt nie wie, jakby się to skończyło, gdyby nie Nate, który zabrał mnie wtedy do domu. A potem było tylko gorzej. Wysyłanie kwiatów, dziwne wiadomości i popieprzone sytuacje, które doprowadziły do ostateczności.
To właśnie wtedy Nate wygrał dla mnie walkę.
– Ty jesteś ostro popieprzony, stary. – rzucił w końcu Donovan, a jego głos stał się o oktawę wyższy. – Wiesz kim jest Brooklyn White?
Ta cholerna walka.
– Wiem tylko, że cztery lata temu zabrał mi coś, co należało do mnie, a następnie rozpłynął się w powietrzu. – ostre warknięcie sprawiło, iż wyrwałam się ze swojego chwilowego letargu i spojrzałam na Vincenta.
Nie uśmiechał się już życzliwie, a jego mina wyrażała jedynie wściekłość, co było dość przerażające. Przełknęłam ślinę, spoglądając na Matta, który cofnął się o krok na ten nagły wybuch. Nie wiedziałam, co się właśnie stało, ale teraz nikt nie miał złudzeń, że znaleźliśmy się w naprawdę popierdolonej sytuacji.
– A ja mam zamiar to odzyskać. – dodał już mniej ostro, odchrząkując. – I chciałbym, abyście mi w tym pomogli.
– Niby jak? – zapytał Chris, wkładając ręce do kieszeni spodni. – Co my możemy w tej sprawie?
– Więcej, niż wszyscy ludzie razem wzięci w tym zasranym mieście.
I właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że czas to zakończyć.
– Okej, świetnie. – powiedziałam w końcu, uśmiechając się cierpko i nawiązując kontakt wzrokowy z mężczyzną. Byłam bliska zwymiotowania. – Wiesz, rozumiem, że ta rzecz jest zapewne dla ciebie bardzo ważna i chcesz ją odzyskać, ale jeśli chodzi o mnie, to naprawdę źle trafiłeś.
– Nie wydaje mi się. – odparł nieprzejęty.
– Nie mam już siedemnastu lat, aby znowu babrać się w tym gównie. – niemal warknęłam, kręcąc głową. Nie potrafiłam spojrzeć na resztę, chociaż wiedziałam, że oni obserwowali mnie. – Nie mam zamiaru brać w tym udziału, chociażbyś znał odpowiedź na każde pytanie.
– Victoria...
– Nie. – przerwałam mu, kręcąc głową. – Skończyłam.
Bez zbędnego ociągania, zmusiłam swoje odrętwiałe nogi do ruchu, co nie było takie proste, ale potrzeba opuszczenia tego pomieszczenia była większa. Czułam się, jakby ktoś przyspawał mi do butów stutonowe, betonowe klocki. Nie wiedziałam, co chciał zrobić mój brat, ale to była jego decyzja. Mógł zostać i dalej się w tym babrać, albo pójść ze mną i wrócić do domu. I naprawdę chciałam, aby wybrał drugą opcję. Pragnęłam zapomnieć o tym, co właśnie się tu wydarzyło. Nie byłam już głupią nastolatką, która nie potrafiła dokonać rozsądnych wyborów. Kiedyś - być może, ale nie teraz. Czułam na swoich plecach ich palące spojrzenia. Zwłaszcza pewnych niebieskich tęczówek. Przełknęłam gulę w gardle, która nagle się w nim pojawiła, a następnie zacisnęłam zęby i z całym samozaparciem zrobiłam pierwszy krok.
– Wiesz, że wychodząc z tego pomieszczenia, tracisz całkowicie szansę na jakąkolwiek informację o waszej matce?
Moja noga zatrzymała się po pierwszym kroku, a pusty odgłos uderzanej szpilki o drewno podłogi rozniósł się echem po pomieszczeniu, rozpływając w powietrzu. A następnie zapanowała cisza. Głucha cisza. Zastygłam w miejscu, pustym wzrokiem wpatrując się we wnętrze korytarza przez otwarte drzwi. Jego słowa niczym mantra odtwarzały się w mojej głowie, tym samym powodując coraz większy ból w mojej klatce piersiowej, który promieniował na całe ciało. Z początku ciężko było mi poczuć cokolwiek. Wydawało mi się, iż na dobre kilkanaście sekund wyłączyłam się ze wszystkiego, bo moje zmysły były otumanione, a ja sama nie reagowałam na żadne bodźce ze świata wewnętrznego. I trwało to jakiś czas, dopóki jego słowa do końca nie przetworzyły się w mojej głowie. A kiedy to się stało, naszła mnie niebywała ochota, aby go uderzyć.
Kolejne sekundy mijały, aż w końcu zdecydowałam się odetchnąć, nie zdając sobie wcześniej sprawy z tego, iż wstrzymywałam powietrze. Moje płuca powoli zaczęły mnie lekko palić, dokładnie jak skóra moich dłoni. Nie chciałam się odwracać. Najchętniej bym stamtąd wyszła, trzaskając na odchodne drzwiami, ale wiedziałam, że to nie powstrzymałoby mężczyzny, który siał spustoszenie w naszych mózgach i zbierał plony w postaci ugody. Teraz już wiedziałam, jak musiał się czuć Cameron. Przełknęłam ślinę, a moje oczy lekko zaszkliły się przez długie niemruganie. Delikatna mgiełka przysłoniła mi widok, kiedy ze śmiertelnie poważną miną powolnie odwróciłam się w jego stronę, zatrzymując wzrok na uśmiechniętym mężczyźnie. Nie chciałam pokazywać, ile złości tymi słowami we mnie zasiał. Ile rosnącej nienawiści do samego niego, tego miasta i paradoksalnie do wszystkich ludzi, którzy mnie tam otaczali.
Nie myślałam za wiele, kiedy powolnie ruszyłam w jego stronę, a napiętą ciszę znów przerywał jedynie stukot moich szpilek. Nasz kontakt wzrokowy nie został ani na chwilę przerwany, gdy zbliżałam się do jego osoby z każdą sekundą, która wydawała się wiecznością. Vincent ani na chwilę nie stracił swojej pogody ducha. Cały czas się uśmiechał, a ja cały czas miałam ochotę na to, aby ten uśmiech z jego twarzy zetrzeć. Bawił się nami. Bawił się nami, z radością obserwując naszą nieporadność, bo wydawało mu się, że był trzy kroki przed nami. Ale ja nie miałam już siedemnastu lat, aby można było sterować mną jak szmacianą kukłą. I kiedy zatrzymałam się tuż przed nim, spoglądając ostro na jego starą twarz, mój wzrok to wyrażał. Bo nie byłam już niczyim pionkiem. Przez moje wysokie buty byliśmy tego samego wzrostu, a nieprzyjemna woń piżma dotarła do moich nozdrzy.
– Wiesz. Może jeszcze kilka lat temu by to przeszło. – zaczęłam cichym, zachrypniętym głosem. Jego poważna i niemiła tonacja zdziwiła nawet samą mnie. Vincent za to uniósł brew z uznaniem, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Ale teraz nie przejdzie. Wiesz dlaczego? – zapytałam, z każdą sekundą czując coraz większy ścisk każdego mięśnia w moim ciele.
– Dlaczego? – zapytał szczerze zaciekawiony.
– Bo nasza matka nie żyje. – odparłam wprost, a słowa, do których powinnam się już przyzwyczaić, znów zaczęły mnie otaczać, powoli odbierając zdolność poprawnego funkcjonowania. Ale musiałam być silna i skończyć to gówno. – I teraz mam całkowicie gdzieś to, co masz mi do powiedzenia na jej temat, bo prawda jest taka, że gówno wiesz. Nie chcę poznawać jej sekretów, ani jakichkolwiek sytuacji, które jej dotyczyły, a o których nie wiem. Bo jeśli nam o tym nie powiedziała, to znaczy, że nie chciała, abyśmy wiedzieli. I mam zamiar to uszanować, więc nie potrzebuję żadnych odpowiedzi. Chociażby było milion pytań.
Po moich słowach, uśmiech spełzł z jego warg, a on sam zmarszczył brwi. Ja natomiast czułam się, jakby ktoś właśnie wyduszał ze mnie ostatnie chwile życia. Całe szczęście, że przez szerokie spodnie nie widać było moich drgających łydek. Moje całe ciało było otępiałe i wkładałam niesamowicie wiele energii w to, aby trzymać pion. Musiałam to zakończyć i wydawało mi się, iż dosadnie pokazałam mu, że tematu już nie ma. Moje oczy ciskały w niego gromami, więc po kolejnych trzech sekundach, postanowiłam się odwrócić i odejść. Znów obserwowana, ruszyłam w stronę drzwi, ale jak mogłam się spodziewać, mężczyzna wciąż mi na to nie pozwolił.
– O czym ty mówisz? – zapytał ze zdziwieniem, na co nie mogąc się powstrzymać, parsknęłam śmiechem, ponownie się zatrzymując i wyrzucając ręce w powietrzu.
– Boże, jeśli już nas wszystkich sprawdzasz, to rób to porządnie. – parsknęłam, jednak wcale nie było mi do śmiechu. Popatrzyłam na niego przez ramię, będąc złą na to, że przez niego wciąż tam tkwiłam. – Moja matka nie żyje, a ja nie mam zamiaru grzebać w jej prywatnych sprawach.
I wtedy, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyraz twarzy mężczyzny zmienił się o sto osiemdziesiąt twarzy. Wszystkie zmarszczki zdezorientowania, które pojawiły się na jego niskim czole, nagle wygładziły się. Siwe oczy znów zaiskrzyły tym swoim dziwnym blaskiem i zafascynowaniem, którego całkowicie nie rozumiałam. Zacisnął usta w wąską linię, jakby starał się powstrzymać uśmiech, a następnie pokręcił z rozbawieniem głową, czego nie rozumiałam, bo niczego zabawnego w tym nie było. Nie rozumiałam go. Nie potrafiłam rozgryźć i nie wiedziałam, czy nawet chciałam, skoro wiedziałam, że zaraz stamtąd pójdę i już nigdy go nie zobaczę. I to również chciałam uczynić, więc jedynie przewróciłam z irytacją oczami, ponownie odwracając głowę, aby nie patrzeć na tę perfidną twarz.
– Racja, Joseline Arabella Clark nie żyje od czterech lat. – zaczął. – Po takim czasie, żadna informacja nie byłaby już ciekawa.
Chaos.
– Ale po co miałbym dawać wam jakiekolwiek informacje o Joseline, skoro mogę dać wam te, które dotyczą waszej biologicznej matki?
Moja dłoń wylądowała na futrynie drzwi, przez które przechodziłam, ponieważ wiedziałam, że bez tego, przez moje potknięcie , prawdopodobnie bym upadła. Poczułam, jakby ktoś właśnie strzelił do mnie, a kula trafiła w sam środek mojej klatki piersiowej. Przytknęłam do niej dłoń, pochylając się lekko do przodu i uchylając usta, aby zaczerpnąć powietrza, jednak nic takiego się nie stało. Moje płuca zbuntowały się i nie chciały przyjąć żadnego wdechu. Albo to ja po prostu nie potrafiłam go wykonać? Nie wierzyłam, że właśnie to usłyszałam. Nie mogłam pojąć, że ktokolwiek był w stanie zrobić coś takiego drugiej osobie, jak w tamtej chwili ten człowiek mi i Theo. To było tak niesamowicie bolesne. Perfidne wykorzystanie tragedii drugiego człowieka, jaką była śmierć matki. I to wszystko po to, bo czegoś sobie zapragnął. Wiedziałam, że nie był normalny, ale tego było za wiele. Zmarła raptem cztery lata wcześniej. To nie było dla nas łatwe, a słuchanie takich bzdur sprawiało, iż miałam ochotę okładać go metalowym prętem aż do utraty tchu. Mógł mówić o mnie, co chciał. Mógł uważać się za wszechwiedzącego, zadawać i odpowiadać na pytania, na które odpowiedź znał jedynie ten mistyczny Bóg, a nawet posiadać wszystkie informacje na mój temat, ale nie miał pierdolonego prawa mówić o niej w ten sposób i w ten sposób kłamać. Nie o niej.
Nie wiem, ile tak stałam, odcięta od jakiejkolwiek rzeczywistości, gdy nagły odgłos za mną sprawił, że bezwiednie spojrzałam w tamtą stronę, szybko odwracając głowę, a następnie całe ciało, gdy zobaczyłam, jak mój brat w trzech krokach podchodzi do Vincenta, by później złapać go brutalnie za poły drogiej marynarki. Nie widziałam jego twarzy, ale jedynie po spiętych mięśniach jego pleców mogłam wywnioskować, jak wściekły był. Nie minęła chwila, a z całą siłą popchnął starszego mężczyznę na jeden z drewnianych filarów w pomieszczeniu. Ten jęknął, gdy jego plecy z mocą uderzyły w lśniącą, twardą fakturę. Przyciskał go do niego z całej siły, jeszcze mocniej szarpiąc za marynarkę drugiego. Jego palce oraz knykcie pobielały przez to, jak mocno je na niej zaciskał, a srebrne obrączki stały się jeszcze bardziej uwidocznione. Wiedziałam, że Theo już przestał się kontrolować, ale przez letarg, nie potrafiłam chociażby mrugnąć. Obserwowałam tę scenę jakby zza grubej szyby. Wszystko było rozmazane oraz głuche. Albo po prostu nikt nic nie mówił? Nie, byłam pewna, że gdzieś w tle rozniósł się krótki pisk Laury, a potem ktoś coś powiedział.
Ale zamiast skupić się na Theo, który aż cały drżał, czy na reszcie, która uniosła się ze swoich miejsc, aby w każdej chwili zainterweniować, ja spojrzałam na Vincenta, który nawet nie drgnął. Na jego twarzy nie malowało się nawet zaskoczenie, o jakimkolwiek strachu nie wspominając. Jego wyraz nie zmienił się ani odrobinę, kiedy z uznaniem i zadowoleniem w siwych tęczówkach, patrzył na mojego brata, który w tamtej chwili chciał go zapewne zabić, czemu całkowicie się nie dziwiłam. Theo ciężko dyszał, zaciskając swoją szczękę, przez co jego rysy twarzy mogły przecinać skały. Trwał tak jakby tkwił w transie. Jego dłonie drżały, a wzrok był rozbiegany. Przypominał w tamtej chwili zwierzę gotowe do ataku i nie tylko ja to widziałam, bo nie minęła sekunda, a odgłos odbezpieczanych broni rozniósł się echem po całym pomieszczeniu.
Oddech ugrzązł mi gdzieś w gardle, kiedy spojrzałam na czterech, rosłych mężczyzn, którzy weszli tam jeszcze wcześniej i o których istnieniu zdążyłam już zapomnieć. Dalej znajdowali się na swoich miejscach w kątach pomieszczenia, a ich miny pozostały kamienne. Wszystko było dokładnie tak samo, jak wcześniej z tą różnicą, że teraz każdy z nich trzymał w dłoni Glocka. I wszystkie cztery wycelowane były w mojego brata.
Uchyliłam drżące wargi, wpatrując się w bruneta, który mimo iż wiedział, co się właśnie działo, nadal nie puścił mężczyzny. W pomieszczeniu zapanowała głucha, napięta cisza. Nie potrafiłam zrobić niczego innego, prócz wpatrywania się to w pistolety, to w Theo, który nadal tkwił w tym gównie. Wydawało mi się, że moje szybkie bicie serca słyszał już każdy w pokoju. Strach sparaliżował moje ciało, a ja zastanawiałam się, dlaczego Theo jeszcze go nie puścił. Wiedziałam, że ten człowiek nie był normalny, a ja nie mogłam pozwolić na to, by chociażby jeden włos spadł z głowy mojego brata. Każdy w pomieszczeniu jakby zamarł w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Nierówne i ciężkie oddechy mieszały się ze sobą, tworząc mieszankę niepokoju i stresu, która rozciągnęła się po całym pokoju, osiadając na naszych drżących barkach.
Zrób coś.
– Theo. – wyszeptałam drżącym głosem, wpatrując się niemal błagalnie w jego profil.
Vincent uniósł brew, spoglądając na chłopaka z niemym pytaniem „co masz zamiar zrobić?". Brunet nie poruszył się ani o milimetr, wciąż przyciskając go do filaru. Zadrżałam, przełykając ślinę, aby zwilżyć palące żywym ogniem gardło.
– Theo, proszę cię. – ponowiłam próbę, czując, jak pod koniec mój głos nieco się załamał.
I chyba to sprawiło, iż Theo ciężko przełknął ślinę, a następnie nieco poluźnił uścisk na marynarce, by po chwili całkowicie ją puścić. Vincent westchnął, uśmiechając się, kiedy Theo zacisnął dłoń w pięść. Nie minęła chwila, a uniósł palec wskazujący i wskazał nim na mężczyznę, przy którym nadal stał. Chwilę walczył z tym, aby zapewne nie dokończyć tego, co zaczął, aż w końcu przysunął do niego swoją twarz, wpatrując się z powagą w jego oczy.
– Nigdy więcej nie wypowiadaj tych słów, rozumiesz? – zapytał głosem tak zimnym i przerażającym, że przeszły mnie od niego ciarki na plecach.
To był ten ton.
Ton, który słyszałam tylko raz.
– Jeśli jeszcze raz cię przy niej zobaczę, zabiję cię. – gdzieś w tle rozniósł się męski głos.
Znałam go. Znałam? Wszystko było takie rozmyte i niewyraźne. Wręcz zabawne. Zachichotałam. Albo raczej zachichotałam w myślach. Tak? Moje pokryte brokatem powieki opadały ze znużeniem. Chciałam pójść spać, ale nie mogłam się ruszyć. Byłam zbyt zmęczona. Nie czułam moich kończyn, które bezwiednie leżały na łóżku, na którym leżałam i ja. Moja głowa wtapiała się w miękką poduszką, a moje własne loki, które porozrzucane były wszędzie, łaskotały mnie w nos. Śmierdziały alkoholem i dymem papierosowym oraz były wilgotne. Czyżby to tej samej nocy pływała w tym basenie? Och, być może. Były posklejane od szampana i płynnego brokatu, który iskrzył się pomiędzy brązowymi pasmami. Taki kolorowy! To było zabawne. Wszystko było zabawne. Ale chciałam już pójść spać. Czy mogłam pójść spać? Tak. Było mi tak przyjemnie. Tak wygodnie.
– Muszę cię zmartwić, ale chyba nie ty o tym decydujesz. – odpowiedział z rozbawieniem drugi głos. O tak! Ten głos znałam na pewno. To był jego głos! Mój ulubiony!
– Uwierz, teraz ja. – odparł znowu ten groźniejszy i bardziej przerażający. Ściągnęłam usta, chcąc prychnąć, ale wyszło mi z tego marne piśnięcie. Ten ktoś był bardzo, bardzo zły. – Wypierdalaj stąd.
Brzydkie słowo!
– Nie uratujesz kogoś, kto tego ratunku nie chce. – znów mój ukochany głos. Chciałam, aby ze mną został. Tylko on wiedział jak głupie i bezsensowne to wszystko było.
Potem nie odezwał się już nikt, a moje powieki, które i tak miałam zamknięte, ciążyły mi jeszcze bardziej. Powoli odlatywałam w swój ukochany, spokojny świat, w którym uczucie nicości było piękniejsze od każdego diamentu, jaki dźwigałam na swoim ciele. W świat nieświadomości. Ostatnim, co zarejestrowałam, był dotyk na moich plecach oraz pod nagimi kolanami. Następnie ktoś uniósł mnie z miękkiego łóżka, przyciskając do swojego torsu w opiekuńczym geście.
Potem była już tylko ciemność.
Pomrugałam powiekami, wytrzeszczając oczy. Zastanawiałam się, co się właśnie działo, kiedy mój wzrok padł na Theo i Vincenta, którzy nadal stali w tej samej pozycji. Niemal zachłysnęłam się powietrzem, które szybko wtłaczałam do swoich płuc. Pokręciłam delikatnie głową, przymykając oczy. Zimny pot oblał moje plecy, powodując niemiły dreszcz na rdzeniu. Jak ja tego nienawidziłam. Dopiero po chwili zorientowałam się, jak mocno zaciskałam swoje dłonie w pięści. Spuściłam na nie wzrok, prostując skostniałe palce, na których widniało kilka pierścionków. Starałam się je rozruszać, ale na niewiele się to zdało, więc odpuściłam, biorąc uspokajający wdech. Wszystko jest dobrze.
Pokiwałam głową, chcąc przekonać samą siebie, aż w końcu znów uniosłam głowę, natrafiając wprost na czarne tęczówki. Zdębiałam, zastygając w bezruchu, kiedy Shey wlepiał we mnie swój wzrok, niemal świdrując mnie czarnymi tęczówkami. Jego mina jak zwykle nie zdradzała absolutnie niczego, ale coś w zmarszczonych brwiach mówiło mi, że nad czymś się zastanawiał. Czarne, matowe tęczówki obserwowały mnie w swoim zblazowanym i znudzonym stylu. Ale po prostu czułam, jak patrząc na mnie starał się wyłapać coś jeszcze. Znów to cholerne uczucie, że czyta w moich myślach. Zawsze tak patrzył. Jakby znał cię na wylot, a każdy twój sekret nie był już sekretem. I ani trochę mi się to nie podobało, więc odchrząknęłam, unosząc hardo głowę i przybierając najbardziej neutralny wyraz twarzy, na jaki było mnie wtedy stać. Nie miałam siły by jeszcze myśleć o nim.
Nie chciałam, by moje sekrety przestały być sekretami.
Odwróciłam wzrok w tym samym czasie, w którym Theo odsunął się od mężczyzny i ruszył w moją stronę. Patrzyłam na jego bladą, nadal zdenerwowaną twarz, kiedy zmierzał w moją stronę. Nie obserwował na mnie, a swój wzrok wlepiał na coś ponad moim ramieniem. Przełykając ślinę, spojrzałam na czterech mężczyzn, którzy wciąż celowali w bruneta. W końcu znów stanął u mojego boku, a ja automatycznie zacisnęłam dłoń na jego przedramieniu, chcąc chociaż trochę go uspokoić. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo cały drżał i nierówno oddychał. Jego gorąca skóra niemal parzyła. Kciukiem gładziłam wnętrze jego nadgarstka, przejeżdżając opuszkami palców po nierównej od blizn fakturze. Chciałam przekazać mu, aby chociaż trochę ochłonął. Musieliśmy stamtąd wyjść.
– Theodorze, nie spodziewałem się po tobie takiego braku ogłady. – mruknął Vincent, odchodząc od filaru i poprawiając przy tym marynarkę, która nieco się przekrzywiła. Stanął na swoim poprzednim miejscu, kręcąc z niezadowoleniem głową. – Ale rozumiem. Emocje zrobiły swoje.
– Po prostu tak reaguje na pieprzenie głupot. – odparł cierpko Theo, na co wzmocniłam uścisk na jego nadgarstku. Mężczyzna jedynie uniósł kącik ust, przekręcając tarczę swojego Rolexa.
– Ach, tak. – Vincent skinął głową w odpowiedzi, a następnie uniósł dłoń.
Jak na zawołanie, cztery Glocki zostały schowane, a ja odetchnęłam cicho. Ulga, jaka mnie wtedy opanowała, zadziwiła nawet samą mnie. Jednak czy mogłam się dziwić? Pierwszy raz ktoś w moim otoczeniu mierzył do kogoś z broni. Jasne, widziałam je już wcześniej, bo mój ojciec pracował w policji. Często jako mała dziewczynka widziałam, jak przychodząc z pracy kładł swoją broń na komodzie wraz z innymi rzeczami. Jego przyjaciele, którzy nas odwiedzali, również je mieli, a ja sama byłam kilka razy na strzelnicy. Jednak świadomość tego, że ktoś obcy i niebezpieczny był w stanie nacisnąć spust w kierunku mojego brata, była czymś zupełnie innym. Pierwszy raz mierzono do mojego Theo. Już ja wolałabym być na celowniku, aniżeli on. Był najważniejszą osobą w moim życiu i sama świadomość tego, że coś mogłoby się mu stać, sprawiła, że jeszcze mocniej zacisnęłam dłoń na jego kończynie. Przełknęłam ślinę, starając wybić sobie z głowy jakiekolwiek czarne scenariusze. Już nic nam nie groziło.
Cóż, przynajmniej nie Glocki.
Cisza znów zapanowała w całym pomieszczeniu, a ja mimowolnie spojrzałam na resztę, o której przez całą tę sytuację zdążyłam zapomnieć. Każdy wciąż stał, przyglądając się niepewnie to Theo, to Vincentowi, ale nikt się nie odezwał. Twarz każdego wyrażała zszokowanie i niezłe zdenerwowanie, czemu wcale się nie dziwiłam. Tylko jedne, niebieskie tęczówki ani na chwilę nie oderwały się od twarzy mojego brata. I tylko w jej oczach tkwiło niezrozumienie. Zaciągnęłam nosem, kręcąc głową i znów spoglądając na Vincenta, który prychnął niczym oburzony ojciec i spojrzał niemal karcąco na Theodora. Powolnie się uspokajał i nie chciałam tego zmieniać.
– Pamiętaj, że siła to nie rozwiązanie. – upomniał go, na co Theodor pokręcił z niedowierzaniem głową, na nowo się denerwując.
– Theo. – zaczęłam uspokajająco, na co prychnął, odwracając wzrok, ale posłusznie został na swoim miejscu.
Ja również byłam wściekła za to, że ten człowiek w ogóle śmiał powiedzieć coś takiego, ale byłam na tyle przytomna, żeby wiedzieć, że nie warto rzucać się na niego w jego własnym domu. Z czterema pistoletami wycelowanymi w plecy. Dlatego rozsądniejszą opcją było wyjście z tego przeklętego budynku. Vincent natomiast miał inne plany, a wiedziałam to, kiedy tylko skierował na mnie swoje błyszczące spojrzenie.
Sukinsyn.
– Victorio, kiedy macie urodziny? – zapytał nagle, całkowicie mnie dezorientując.
– Co? – zapytałam ze zdziwieniem, marszcząc brwi.
– Kiedy wraz z Theo się urodziliście? – ponowił spokojnie pytanie, nadal miło się uśmiechając.
– Po co mam ci to mówić, skoro zapewne znasz nawet mój rozmiar buta? – na moją odpowiedź mężczyzna zaśmiał się tubalnie, a jego głos rozniósł się po całym pomieszczeniu.
Śmiał się tak kilka długich sekund, odchylając głowę i układając dłoń na klatce piersiowej, aż w końcu pokręcił głową i uspokajając się, znów wrócił spojrzeniem do mnie. On nawet na złośliwości nie reagował tak, jak powinien.
– Powiedz to, Victorio. – poprosił, ale tym razem jego głos był nieco bardziej stanowczy.
I nie miałam pojęcia dlaczego w ogóle podjęłam ten temat, ale zastanawiałam się, do czego jeszcze był w stanie posunąć się ten człowiek, aby dostać to, czego chciał. Domyślałam się, że zapewne do wielu rzeczy, ale nie miałam zamiaru w niczym mu pomagać. To tylko ta popieprzona ciekawość.
– Dwunastego stycznia. – odpowiedziałam cicho, zaciskając usta w wąską linię.
– A rok? – dopytywał się, powodując tym samym moje coraz większe zirytowanie.
– Dziewięćdziesiąty dziewiąty. – odrzekłam.
– W jakim mieście?
Zaraz komuś coś zrobię, przysięgam.
– W Culver City. – niemal warknęłam.
– Otóż to. – skinął głową z zadowoleniem, a następnie odwrócił się.
Uważnie obserwowałam to, jak powolnie kroczył w tylko sobie znanym kierunku, aż podszedł do dużego, mahoniowego stołu pod jedną ze ścian. Dopiero wtedy zobaczyłam tam mężczyznę, o którym również zapomniałam, gdy tylko przekroczył próg pokoju. Siedział spokojnie na jednym z krzeseł, a jego neseser leżał na blacie tuż przed nim. Jego mina nie była zbyt podekscytowana, a raczej znudzona, jakby to, co się tu działo, było dla niego codziennością. Vincent powolnie podszedł w jego stronę, wyciągając dłoń i nawet się nie odezwał, kiedy drugi mężczyzna wyjął ze swojego bagażu cienką, brązową teczkę. Bez chociażby zająknięcia podał ją siwookiemu, który z małym uśmieszkiem przyglądał się przedmiotowi.
– Wiecie. – zaczął. – Nie mogę wam powiedzieć, dlaczego wybrałem akurat was i jaką rzecz chcę odzyskać. Cóż. Przynajmniej nie do momentu, w którym nie zgodzicie się ze mną współpracować. – dodał. – Muszę być ostrożny, jednak kiedy już się zdecydujecie, wtedy wam powiem. Jednak... – zawahał się, wertując teczkę w swoich dłoniach i zawieszając wzrok na regale z książkami. – Lubię być przygotowany i posiadać asy w rękawie. Aby to zrobić, musiałem zebrać o was pewne informacje. I o waszych rodzinach.
– Ty jesteś nienormalny. – Matt niemal splunął, wplatając palce we włosy, co Vincent skwitował jedynie kwaśnym uśmiechem, ani na chwilę nie tracąc równowagi.
– Wolę określenie... nad wyraz inteligentny i nieszablonowy. – zaśmiał się, znów odwracając się i zaczynając iść w moją stronę. – Jednak wracając, moi ludzie zaczęli szukać i trafili na coś niesamowicie interesującego.
Z tymi słowami, otworzył teczkę, a następnie położył ją na małym stoliczku obok siebie. I już wtedy wiedziałam, że ten uśmiech, który mi tam posłał, zapamiętam do końca życia.
– A mianowicie na to, że Joseline Arabella Clark dwunastego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku była na spotkaniu z rektorem uczelni Colorado State University w Fort Collins w stanie Kolorado. Prawie tysiąc sto mil od Culver City.
Pomrugałam powolnie, starając się przyswoić to, co właśnie do mnie powiedział, ale nie byłam w stanie. Wydawało mi się, jakby ktoś odebrał mi zdolność logicznego myślenia i wysławiania się. Mężczyzna stale na mnie patrzył, nie kryjąc uśmiechu, ale nawet tego nie rozumoiałam. Nawet nie wiedziałam, w którym momencie, mój uścisk na nadgarstku Theo zelżał, a moje dłonie bezwiednie opadły wzdłuż mojego ciała. W mojej głowie nie było chaosu. W mojej głowie był krzyk, który niemal ścinał mnie z nóg. A krzyczeli tylko jedno słowo.
Kłamstwo.
– Kłamiesz. – powiedziałam obcym tonem, jakby głos, który wydostał się spomiędzy moich warg wcale nie był mój. Moje oczy znów zaszły lekką mgiełką, kiedy obserwowałam Vincenta. – Dlaczego kłamiesz?
– Sama zobacz. – mruknął, wskazując dłonią na rozłożoną teczkę, która w tamtym momencie dla niego była czymś pokroju Biblii.
Nawet nie wiem, w którym momencie ruszyłam w tamtą stronę, nie spuszczając wzroku z mebla. Nie rejestrowałam tego, czy Theo idzie za mną czy nie, ani tego, że z każdym kolejnym krokiem moje mięśnie paliły żywym ogniem. To nie było istotne. Nie interesował mnie wtedy nikt. Wszyscy w tym pokoju po prostu zniknęli z samym Vincentem na czele. Interesowało mnie tylko to, aby zobaczyć to, o czym mówił, a następnie wykrzyczeć mu w twarz, ze kłamał. Że się mylił i mnie okłamał. Że mówił samą nieprawdę i nie ma o niczym pojęcia. Bo nawet o tym nie myślałam. Nie starałam się rozumieć jego słów, bo one były kłamstwem. Wszystkie. To stek bzdur. I skoro tak uważałam, nie mogłam wytłumaczyć, dlaczego w ogóle tam podeszłam. Może dlatego, żeby własnoręcznie przekonać się, ile było w tym ścierwie bzdur? Aby zaśmiać się Vincentowi w twarz?
Ale czego ja tak właściwie się spodziewałam, skoro to była jego teczka? Nie moja. On wiedział co w niej było i gdybym ja wiedziała, nigdy bym tam nie podeszła. Nigdy nie podeszłabym do tego przeklętego stolika i nie spojrzała w dół na ten pierdolony świstek, który był dla mnie wyrokiem śmierci.
To kłamstwa. Kłamstwakłamstwakłamstwa.
Był to stary, nieco poniszczony dokument z jakiejś kroniki. Czerwona pieczątka publicznego uniwersytetu w stanie Kolorado, umiejscowiona w rogu kartki, nieco już się rozmazała. W pierwszej rubryce widniała data. Dwunasty stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Następnie miejscowość. Fort Collins w stanie Kolorado. Później opis wydarzenia. Spotkanie studentów Loyola Marymount University z rektorem uczelni Colorado State University Michaelem Connorem. A pod tym wszystkim było zdjęcie. Zdjęcie przedstawiające moją matkę oraz kilku innych ludzi pod jakimś budynkiem. Od razu ją rozpoznałam. Nigdy nie miała zbyt wielu zdjęć z młodości, ale to była ona. Moja mamusia. W tamtym roku miała dokładnie dwadzieścia sześć lat i była taka śliczna. Fotografia była już stara, ale nadal doskonale widziałam jej piękną twarz. Niebieskie tęczówki lśniły, a usta rozciągały się w najpiękniejszym uśmiechu, jaki mógł dostać ten świat. Była taka młoda. Długie do pasa, blond włosy opadały kaskadami na jej ramiona okryte niebieskim sweterkiem. Obok niej stał mężczyzna odziany w garnitur. Moja mama. Taka śliczna.
A potem przypomniało mi się, co się właśnie działo. Nie. Nie, nie, nie.
– Czy wygląda ci tu na kogoś, kto był w dziewiątym miesiącu ciąży? – niewyraźny głos dotarł do mnie jakby zza ściany. Był nieco zniekształcony i nie potrafiłam do końca wyłapać, czy ktoś naprawdę do mnie mówił, czy był to wymysł mojej głowy. Wtedy potrafiłam wpatrywać się jedynie w to przeklęte zdjęcie. – Albo kto chociażby właśnie urodził?
To był on. Człowiek, który bawił się moim pieprzonym sercem. Pokręciłam głową, opuszkami palców dotykając zdjęcia, aby upewnić się, że naprawdę tam było. Chociaż wolała, aby okazał się jedynie marnym wytworem mojej popierdolonej głowy.
– Wymyśliłeś fałszywy testament, aby mnie tu ściągnąć. – warknęłam cicho, nawet nie patrząc na Vincenta, którego tak bardzo nienawidziłam. Tak bardzo.– Myślisz, że w to uwierzę?
Chcę do domu. Chcę do mamy.
– Możesz i teraz zadzwonić do tego uniwersytetu w Kolorado. – powiedział spokojnie, a jego głos zaczął burzyć bezpieczne mury, które wybudowałam w swojej głowie. Świat znów zaczynał drżeć. – Możesz tam nawet pojechać. Poprosić w bibliotece o kronikę roku dziewięćdziesiątego dziewiątego. Możesz w niej zobaczyć podpis własnej matki z dwunastego stycznia. Możesz oglądać zdjęcia z tego dnia, bo była na każdym. Możesz wejść do najgłębszych archiwów tej szkoły i również to znajdziesz. Możesz poprosić nawet film dokumentalny z dwa tysiące piątego, w którym są wspomnienia uniwersytetu i jest również tamten dzień. I możesz odwiedzić Loyola Marymount University, do którego chodziła twoja matka, poprosić o wydarzenia z dwunastego stycznia dziewięćdziesiątego dziewiątego i również zobaczyć, że niejaka Joseline Arabella Clark pojechała tam na spotkanie z rektorem uczelni w Kolorado, panem Michaelem Connorem. Możesz zrobić to wszystko, a nawet więcej i wszystko będzie sprowadzać się do tego, że ona tam była. Dokładnie tego dnia i tego roku. I nieco to dziwne, że tego samego dnia w Culver City na świat przyszła para bliźniaków, których matka była tysiąc mil dalej.
Nie. Nie to się nie dzieje. To sen. Zaraz się obudzę. On kłamie. On tylko kłamie.
– Ale... najciekawsze jest to, że była tam z pewnym małżeństwem o wdzięcznym nazwisku...
Proszę. Chcę się obudzić. Proszę.
– Shey.
Teczka, którą chciałam wziąć do rąk, właśnie z nich wypadła, a następnie opadła z powrotem na stolik. Powolnie przekręciłam głowę w stronę Vincenta, którego siwe tęczówki lśniły w emocjach, co zapewne kontrastowało z moimi. Nigdy nie sądziłam, że jednego dnia będę w stanie poczuć tyle, by finalnie czuć się jak pusta, wyprana z emocji, szmaciana lalka. Zawroty w mojej głowie znacznie się nasiliły, a ja sama musiałam oprzeć się dwiema dłońmi o blat stołu, pochylając się nad nim. Moje oczy zaszkliły się, ale nie przez łzy, a przez niemruganie. Nie wiem, ile stałam w tym letargu, a kiedy ponownie uniosłam wzrok, natrafiłam nim na spojrzenie Sheya, który wpatrywał się wprost w moje oczy. Jego wargi były lekko rozchylone, a on sam w końcu odepchnął się od ściany, robiąc kilka kroków w naszą stronę. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości, nie spuszczając ze mnie spojrzenia czarnych tęczówek, które w tamtym momencie niebezpiecznie iskrzyły. Wszystko wokół przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie interesował mnie Vincent, ani te spojrzenia reszty kierowane w moją stronę. W ciszy patrzyłam w oczy komuś, kto był dla mnie wszystkim. I kto w tamtej chwili był równie zdezorientowany, jak ja.
Znów powróciłam spojrzeniem do zdjęcia, zwieszając głowę nad stolikiem. Moje włosy opadły po obu stronach mojej twarzt. Czułam zimny pot na plecach oraz to, jak moje nogi zaczęły niekontrolowanie drżeć. To wszystko nie mogło być prawdą. Patrzyłam w niebieskie tęczówki mojej mamy, kręcąc delikatnie głową. To była moja mama. Moja ukochana mama. Nikt nie miał prawa mówić inaczej. Ktokolwiek to robił, bluźnił. On kłamał. Wszyscy kłamali, bo byli pandą popieprzonych świrów. Miałam swój świat, który był prawdziwy. Zacisnęłam wściekle szczękę, ponieważ byłam o krok od wykrzyczenia im wszystkim, jak cholernie ich nienawidziłam, gdy nagle mój wzrok padł na jedną z kobiet, która stała tuż obok mojej mamy. Rozchyliłam lekko wargi, czując jak moje gardło się wysusza, a reszta myśli gdzieś ucieka. Była tam taka inna. Młodsza i dużo zdrowsza. I o wiele bardziej żywa. Jej długie włosy miały dokładnie taki sam kolor, jak te jego. A uśmiech nadal ocieplał serce.
Lily.
Lily Evans. Matka Nathaniela stała obok mojej mamy, uśmiechając się od ucha do ucha do zdjęcia. Ona naprawdę tam była. Stały obok siebie, pozując do jednego zdjęcia i uśmiechając się. To nie mogło być prawdą. Poluźniłam skostniałe palce, które do tej pory bezwiednie zaciskałam na kantach stoliczka, po czym odepchnęłam się od niego, czując, jakby ktoś właśnie obrzucał mnie gorącymi kamieniami. Parzył mnie każdy nerw w moim ciele, który czułam. Kręciłam jak w letargu głową, wplątując drżące palce we włosy. Nie zarejestrowałam nawet tego, jak mój płaszcz spadł z moich ramion na perski dywan. To nie było istotne. Automatycznie stawiałam następne kroki w tył, z odrazą patrząc na teczkę na stoliku. Byłam już niemal na drugim końcu pomieszczenia, coraz mocniej zaciskając palce na moich kosmykach, kiedy Nate i Theo postanowili zareagować, bez wahania podchodząc do stolika. Ich wzrok padł na zdjęcie, a kiedy odcień skóry mojego brata robił się coraz bardziej mleczny, zacisnęłam powieki, odwracając się.
To się nie dzieje. On kłamie, albo zaraz się obudzę. Było mi duszno i zimno jednocześnie, a moje ciało drżało przez dreszcze. Zaczerpnęłam głośno powietrza, ostatkami sił powstrzymując się przez zwymiotowaniem. Uścisk na moim żołądku powodował ogromny ból brzucha. To nie mogło się dziać... To Joseline Arabella Clark była moją matką. To ona urodziła mnie i mojego brata, To wszystko musiało być sfałszowane. Te zdjęcia, pieczątka... Ona nas kochała. Była naszą mamą, a my jej dziećmi. Nie było nikogo innego. Byliśmy my. Nasza rodzina. My. Tylko my. Ona nas urodziła. Ona. Przecież było pełno zdjęć, gdy byliśmy z Theo mali. Przecież były zdjęcia, gdy była w ci...
Zastygłam e bezruchu, a mój pusty wzrok tępo zatrzymał się na grzbiecie jednej z książek na półce, przy której stałam. Wyplątałam palce z włosów, zjeżdżając nimi na moje usta. Zdjęcia mamy z okresu, kiedy była z nami w ciąży. Musiały takie być. Musiałam kiedyś widzieć je w albumie. W końcu mieliśmy tyle zdjęć. Na pewno takie były.
Więc dlaczego nie mogłam przypomnieć sobie ani jednego?
– Gdy tylko zacząłem zbierać o was informacje, z każdym kolejnym krokiem widziałem i wiedziałem coraz więcej. I do tej pory jestem w szoku, jak to wszystko się ze sobą łączy. Jakby był to... boski plan Pana.
Znów ten głos. Głos, który zniszczył wszystko. Ten głos był powodem wszystkiego. Był początkiem naszej własnej teorii chaosu. Ale nawet chaos był tylko początkiem. Bo to, co miało miejsce później, było dużo gorsze. Wszystko miało się dopiero zacząć. Właśnie wtedy odpalił zapałkę, którą z premedytacją wrzucił do kanistra pełnego benzyny, wspomnień i bezgranicznego poświęcenia.
Bez życia odwróciłam się w jego stronę, wpatrując się w mężczyznę, który obserwował każdego z nas po kolei. Każdy pionek.
– Ja wam mogę dać odpowiedzi na pewne pytania. Wskazówki. – zrobił krótką przerwę, spoglądając na Luke'a i Mię, którzy wpatrywali się w niego w ciszy. – Na przykład, dlaczego tamtego feralnego dnia, ten człowiek zrobił ci taką krzywdę, moje dziecko. Bo to wcale nie była zemsta na Nathanielu i Luke'u za przegraną walkę.
Następnie spojrzał na Camerona.
– Mogę powiedzieć, gdzie znajduje się wasza rodzina. – dodał, na co Wilson spuścił głowę, przymykając z bólem powieki. – Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego do szkoły, w której od zawsze jest sześćdziesiąt miejsc na rok, w dwa tysiące siedemnastym przyjęto aż sześćdziesiąt jeden osób? – zapytał cicho, patrząc na Chrisa, który chciał się odezwać, ale gdy tylko uchylił wargi, nic się spomiędzy nich nie wydostało. – Bo pewien chłopak z Kalifornii nie miał wystarczającej ilości punktów, a i tak się dostał.
Ani jedno słowo.
– Albo dlaczego tamtego wieczoru w klubie spotkałeś akurat ją. – mruknął tajemniczo, wpatrując się w Matta, który rozchylił powieki, robiąc krok do tyłu. – Do tej pory nie wiecie, kto tamtego dnia spowodował ten cholerny wypadek. – ciągnął, przenosząc spojrzenie na Scotta i Laurę. – I nie wiecie, dlaczego pewna rodzina zachowała się tak, jak się zachowała. – dokończył, tym razem posyłając spojrzenie Jasmine.
Cisza.
– Kto wykupił cię tamtego dnia, Nathanielu? Dzięki komu jesteś wolny? – zapytał z poważną miną, wpatrując się w profil chłopaka, który z zaciśniętą szczęką obserwował fotografię, na której znajdowały się obie nasze matki. – Kto miał taką władzę, iż sam niesławny Venom nie mógł mu odmówić?
A srebrne tęczówki znów spoczęły na mnie.
– I dlaczego Joseline Arabella Clark nigdy nie powiedziała wam, że nie jest waszą biologiczną matką?
Przymknęłam powieki. W tamtym momencie, wszystkie mury całkowicie runęły.
– Jeśli mi pomożecie, ja pomogę wam.
Runęło wszystko.
***
Hej. Okej, wywód, który jest na dole, pisałam chyba z pół godziny, ale cóż. Od początku.
Przyznam wam szczerze, że w ostatnich miesiącach się nieco pogubiłam. Zaczęło się od wakacji, ale wtedy tego nie widziałam. Nigdy nie przypuszczałam, że jestem aż tak ambitna. Zawsze uważałam się za lenia, ale przez wattpada wyrobiłam w sobie poczucie tego, że trzeba się rozwijać i iść do przodu. I cóż, było to dobre przez pierwsze trzy lata. Było to dobre, kiedy ja sama podchodziłam do tego zdrowo. Patrzyłam na rosnące statystyki i miód rozlewał się po moim serduszku, bo wiedziałam, że to dlatego, że coraz lepiej mi tu idzie. Cieszyłam się jak głupia, witając kolejnych czytelników w moich skromnych progach. I nawet nie wiem, w którym momencie zdrowa ambicja przerodziła się w chory perfekcjonizm. Nie wiem, w którym momencie słowa stały się już niewystarczające, aby cokolwiek opisać. Słowa były dla mnie od zawsze czymś ważnym. Od małego wolałam pisać, niż mówić. Odchodziłam w swój własny, wyimaginowany świat, co robię zresztą i teraz. Słowa były czymś, co kochałam i do tej pory nie wiem, jakim cudem słowa mogą stać się dla "pisarza" czymś niewystarczającym. Ale tak było. Wiecie, w pewnym momencie chyba poczułam się już za dobrze. Wychodziłam z założenia, że mogę napisać dwadzieścia tysięcy słów w dwa dni, bo jestem przecież tak świetna. Tylko za każdym razem, kiedy siadałam do tego pieprzonego komputera, wpatrywałam się w ten ekran i nie pisałam ani jednego słowa. Mam rozpoczętych siedem rozdziałów i ani jeden nie jest skończony. I wszystko kończyło się tak, że jeden rozdział międliłam miesiąc, chociaż mam pomysły. Wiedziałam, co chcę napisać. Wiedziałam, jak to napisać. Od roku znam każdy pieprzony szczegół tej historii, która spisana jest w punktach w moim zeszycie, ale najgorsze było to, że nie potrafiłam ubrać tego w słowa. Osoba, która od zawsze preferowała pisanie, nie potrafiła niczego napisać. I nawet teraz ciężko mi opisać, jak czułam się od tego cholernego września. I prawdę mówiąc, były takie momenty, kiedy naprawdę mi się już nie chciało. Kiedy twierdziłam: to koniec, wypaliłam się. I tak było, dopóki nie poznałam pewnej osoby, z którą podzieliłam się moim problemem i która dała mi ogromne wsparcie. I dziękuję jej po stokroć. Miałam zanik weny twórczej. Przyznaję. Miałam całkowicie w dupie wattpada. Przyznaję. Nie chciało mi się pisać. Przyznaję.
I przyznaję również, że ten cholerny polski wattpad zapamięta ten profil do samego końca. Bo w końcu wróciłam. I dziękuję, że ze mną zostaliście.
Kocham i do następnego xx
ps. czasami warto dać mi po dupie, szczególnie, jak mi się należy.
twitter: #pizgaczhell
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top