4. Nie idź dalej.
Często zastanawiałam się, co będę wtedy czuć.
To nie było tak, iż nie myślałam o tym prawie wcale. Nie. Jasne, starałam się żyć teraźniejszością, chcąc jak najbardziej zapomnieć o przeszłości, ale nie zawsze na moim niebie świeciło słońce. Często spowijały się tam gęste, burzowe chmury, całkowicie przysłaniające moje przejrzyste spojrzenie na pewne sytuacje. Ale to było silniejsze ode mnie. Myślisz o tym, choć wcale nie chcesz. Zastanawiasz się, mimo wszechobecnego bólu. Rozważasz opcje i rozrysowujesz w głowie scenariusze, nienawidząc się za każdym razem, kiedy to robisz. Ale i tak to ciągniesz. Bo człowiek często zastanawiał się nad czymś, co było złe. Zastanawiał się nad tym, jak zachowałby się w sytuacji, od której powinien uciekać jak najdalej. Człowiek był tak niesamowicie pokręconym... czymś.
Ludzie byli masochistami, ponieważ sadyzm całego świata nie był wystarczający. Ludzie byli masochistami, bo potrafili myśleć. I myśleli. Ja również.
Często zastanawiałam się, co bym czuła, gdybym jakimś niesamowitym zrządzeniem losu wróciła do Culver City.
I nie wiem kiedy, nie wiem, w którym momencie... myśli przestały być tylko myślami. A czułam wtedy... cóż.
Nie czułam niczego.
Stałam właśnie pośrodku lotniska oddalonego od mojej rodzinnej miejscowości o niespełna dwadzieścia kilometrów. Uparcie wpatrywałam się w wielki zegar nad głównym wejściem, który wskazywał dwudziestą drugą trzydzieści siedem. Wskazówki poruszały się niebywale wolno, przez co wydawało mi się, iż na każdą sekundę składały się przynajmniej dwie minuty. Ale dziwnym trafem się z tym utożsamiałam. Ja też tylko stałam, tak jak wisiał ten przeklęty zegar, jedynie wolno oddychając, tak samo, jak on się poruszał. Bo prawda była taka, że nie miałam pojęcia, co ja właściwie zrobiłam. Żadnego kurwa pojęcia. Może to zmęczenie kilkugodzinnym lotem, podczas którego ani ja, ani Theo nie wypowiedzieliśmy żadnego słowa. Może to strefy czasowe. Niby trzy godziny, ale zawsze coś...
A może byłam trochę, ale tylko trochę przerażona faktem, że właśnie, do kurwy, znajdowałam się dwadzieścia minut drogi od Culver City.
Tak. Prawdopodobnie ta opcja była tą trafną.
Czułam się, jakbym zaraz miała zwymiotować. Przełknęłam ciężko ślinę, w końcu odrywając wzrok od tego przeklętego zegara. Pomrugałam powiekami, rozglądając się dookoła. Lotnisko, jak to lotnisko, było zatłoczone i głośne od spóźnionych ludzi, biegających w kółko, szczęśliwych bliskich, którzy na kogoś czekali, zniecierpliwionych ludzi, oczekujących na swoją kolej w długiej kolejce do odprawy. Nic nie mogłam poradzić na to, iż w mojej głowie pojawiały się te cholerne obrazy, kiedy również się tu znajdowałam. Ale wtedy wyjeżdżałam. Wyjeżdżałam z Culver City do Maine. I wtedy do mnie dotarło, że to lotnisko było miejsce, gdzie ostatni raz widziałam się z tatą. Gdzie ostatni raz go przytuliłam. To tu ostatni raz powiedział mi w twarz, że mnie kocha.
Pokręciłam głową wzrokiem szukając Theo, który poszedł do długiej taśmy, gdzie miał odebrać nasze bagaże, które przywieźliśmy ze sobą na te trzy dni w naszym rodzinnym mieście, gdzie mieliśmy zamknąć wszystkie sprawy. Założyłam ręce na piersi, chcąc skupić się na czymkolwiek, byle nie na moich myślach. Bo w mojej głowie było tylko jedno zdanie. Co ty, do kurwy wyprawiasz, dziewczyno?
A ja nie potrafiłam na to jednoznacznie odpowiedzieć.
Ku mojej uciesze, na horyzoncie pojawił się mój brat, który ciągnął za sobą dwie czarne walizki na kółkach. W odróżnieniu ode mnie, jego twarz była spokojna. Nadal zmęczona po ciężkiej podróży, podczas których jedynie wgapiałam się w widoki za oknem, słuchając większości albumów Franka Sinatry. W tamtej chwili naprawdę mu zazdrościłam i w pewnym sensie podziwiałam. Wiedziałam, że i dla niego to było ciężkie, ale on nie był tchórzem. Z naszej dwójki to ja wolałam uciekać, przez co musiałam się bać. On był spokojniejszy. I musiałam brać z niego przykład, więc kiedy podszedł do mnie, leniwie unosząc kącik ust, odchrząknęłam, unosząc głowę z neutralną miną, chociaż moje serce waliło jak młotem, a myśli zaczynały robić się coraz bardziej natarczywe.
– Masz. – mruknął, podając mi moją torebkę, w której mieliśmy wszystkie najważniejsze rzeczy. Skinęłam głową, przewieszając ją przez ramię, kiedy brązowo-zielone tęczówki ze skupieniem wwiercały się w moją twarz. Jak ja nie cierpiałam tego wzroku. – Taksówka już czeka.
– To dobrze. – odparłam, a mój głos na końcu lekko zadrżał. Masz dwadzieścia dwa lata, do kurwy. Vic, czas się ogarnąć. To tylko trzy dni. – Możemy iść. – dodałam, w duchu dziękując sobie, że brzmiałam już pewniej. To tylko trzy dni.
– Wiesz. – zaczął mój brat, kiedy zmierzaliśmy w stronę wielkich, przeszklonych drzwi lotniska. Nerwowo zaciskałam palce na pasku swojej torebki, wpatrując się hardo przed siebie z niemal kamienną miną. – Jestem ciekawy, jak to się potoczy, jeśli mam być szczery.
– A jak się ma potoczyć? – zapytałam spokojnie, skupiając się jednocześnie na rozmowie, jak i na tym, aby odrzucić od siebie irytujące myśli, strach, niepewność i milion innych, niepokojących emocji. – Szybko wszystko załatwimy. I po sprawie.
– I po sprawie. – powtórzył po mnie pogodnie Theo. Ugh, ten sukinsyn miał tak dobry humor. Odetchnęłam cicho, kiedy stanęliśmy przed drzwiami, które automatycznie się odsunęły. Ostatni raz spojrzałam na profil mojego brata, który uniósł kącik ust, a następnie w tym samym czasie zrobiliśmy kilka kroków do przodu, wychodząc na zewnątrz.
I już nie było odwrotu.
Ciepłe, kalifornijskie powietrze, które pachniało jak wakacje, dzieciństwo i dom, uderzyło mnie w twarz, ogarniając wszystkie moje zmysły. Przymknęłam delikatnie oczy, kiedy z każdej strony otuliło mnie to przyjemne uczucie nostalgii. To było to. Wciągnęłam gwałtownie powietrze przez nos, przez co lekko zakręciło mi się w głowie. Taka świeżość po prawie ośmiu godzinach lotu była czymś, co mogło zwalić z nóg. Więc po prostu tak stałam, nie słysząc niczego wokół. Jakby wszyscy ludzie dookoła, wraz z moim bratem, po prostu zniknęli. Stałam i oddychałam. I dopiero kilka sekund później postanowiłam delikatnie uchylić zmęczone powieki, zadzierając głowę. I już nie obchodziło mnie nic innego.
Nie miałam w głowie tego, że właśnie wróciłam tam po czterech latach. Że obiecałam sobie, iż nigdy tego nie zrobię. Że wszystko mogło się pokomplikować, a sprawa testamentu wciąż była tak niesamowicie dziwna. Że być może znowu będę przechodzić przez całe gówno, od którego tak strasznie chciałam się odciąć. To wszystko zniknęło, kiedy tylko uniosłam wzrok. Było już przed dwudziestą trzecią, toteż słońce całkowicie schowało się za horyzontem, pozwalając księżycowi zniewolić swoim blaskiem wszystko wokół. Pozwalając zniewolić mnie. Niebo stało się całkowicie czarne, chmury zniknęły, przyzwalając milionom gwiazd odznaczyć się na nieskończoności i tworzyć ten niesamowity i tak znajomy widok. To było tak elektryzujące i porażające. Może nie powinnam tak myśleć. Może powinnam nie zwracać na to uwagi, ale... ale nie potrafiłam. I chociaż wszyscy ludzie na świecie dzielili jedno niebo, wiedziałam, że tylko w Kalifornii było ono tak olśniewające. I nawet po czterech latach w Maine, to się nie zmieniło.
I nie wiem czemu, ale właśnie to cholerne niebo sprawiło, że od kilku dni w końcu poczułam dziwny spokój. Moje niebo wciąż lśniło dla mnie gwiazdami, których nie było nigdzie indziej.
– Prawie zapomniałem, jak to wygląda. – cichy szept mojego brata dotarł do moich uszu, kiedy nadal stałam ze spokojnym oddechem i równomiernie bijącym sercem, spoglądając na piękne gwiazdy, które zajmowały niemalże każdą część nieba. Nie spojrzałam na niego i wiedziałam, że i on nie patrzy na mnie. Również obserwował nieskończoność.
– Tak. – przyznałam cicho, a lewy kącik moich ust uniósł się ku górze. – W Maine cały czas są chmury.
– A nawet jeśli ich nie ma, gwiazdy nie świecą tak jasno. – wyszeptał, a w jego głosie poczułam ten spokój. Ten spokój, który tak kochałam. Ale nie mogłam się mu dziwić. Ja również go czułam. – I nie ma ich tak dużo.
I to wszystko było tak kruche, ciche i delikatne, że nie chciałam tego przerywać. Już nigdy.
– Nie ma. – zgodziłam się, nawet nie zamierzając się kłócić. Miał rację. Mogłam nienawidzić tego miasta i nie chcieć tam spędzić ani sekundy, znajdując milion wad, ale... ale niebo nadal było wszystkim.
– Jest tak ciepło. – mruknął Theo i w końcu poczułam jego spojrzenie na swojej twarzy. Jednak ja nadal tkwiłam w swojej pozycji. Nie chciałam odwracać wzroku od tego widoku. Jeszcze nie... – Zapomniałem, że tu nawet w październiku można chodzić w krótkim rękawku.
I nie wiedzieć czemu, uśmiechnęłam się delikatnie. Ale taka była prawda. W Maine nawet w lecie zdarzało mi się łazić opatulona od stóp do głów. Prawdę mówiąc, ciepło było jedynie od maja do września, o ile „ciepłem" można było nazwać coś około dwudziestu trzech stopni, co i tak było wyczynem. Wietrzna pogoda była tam normalnością, tak jak przymrozki, deszcz i ogólny chłód, do którego zdążyłam się już przyzwyczaić, a nawet polubić, ale stojąc na tym cholernym lotnisku o dwudziestej trzeciej, dwudziestego czwartego października, będąc ubrana jedynie w za dużą bluzę Theo i jeansy oraz adidasy i czując ciepły wiatr na swoich policzkach, wiedziałam, że pogodę w Maine można lubić, ale pogodę w Kalifornii się kocha.
Kochałam ją.
– Chodźmy, Vic. – mruknął nagle Theo, wyrywając mnie z letargu. – Taksówka czeka.
– Poczekaj jeszcze sekundę. – odparłam, nie chcąc ruszać się z tego miejsca. To było idealnie.
– Będziesz mogła podziwiać to niebo jeszcze przez trzy dni. – zaśmiał się cicho, spoglądając na moja twarz.
Tylko trzy dni.
– Masz rację. – odchrząknęłam, natychmiast wyrzucając z głowy te głupie myśli, jakie się w niej pojawiły. Byłam naprawdę zmęczona. – Chodźmy.
Sprawnym krokiem ruszyliśmy parkingiem w stronę żółtej taksówki, stojącej przed jednym z wejść. W ciszy rozglądałam się wokoło, nie mogąc co jakiś czas nie zerkać na gwieździste niebo i nie wzdychać cichutko na ciepłe podmuchy wiatru na mojej twarzy. W końcu znaleźliśmy się tuż przy samochodzie. Zajęłam miejsce z tyłu, kiedy mój brat razem ze starszym taksówkarzem ładowali nasze walizki do bagażnika. W ciszy przysłuchiwałam się jakiejś smętnej, popowej piosence, lecącej w radiu, aż w końcu mój brat znalazł się na miejscu obok mnie, a mężczyzna zasiadł za kierownicą i odpalił auto.
– Dokąd jedziemy? – zapytał wesoło kierowca, z którym zblokowałam spojrzenie w przednim lusterku. Uśmiechnął się miło i naprawdę nie mogłam nic na to poradzić, ale i ja uniosłam kącik ust, widząc jego szczęśliwą, pulchną twarz. Nie dziwiło mnie to. To była cholerna Kalifornia, w której ludzie błyszczeli, podczas gdy w Maine panował cień.
I absolutnie tego, kurwa, nienawidziłam.
Theo ostatni raz się do mnie uśmiechnął, po czym zacisnął swoje długie palce na mojej dłoni, która leżała na siedzeniu pomiędzy nami. Chłód jego srebrnych obrączek lekko mi pomógł, a sama świadomość, że był blisko mnie, sprawiła, iż rozluźniłam spięte mięsnie, umieszczając wzrok na widoku za oknem.
– Do Culver City.
Nie widziałam tego, ale kierowca, który był już po pięćdziesiątce, wyraźnie się podekscytował, bo wydał z siebie dziwne jęknięcie ekscytacji oraz radości i było to, kurwa, głupie. I wcale się na to nie uśmiechnęłam. Wcale.
– Culver City. Moje miasto! – zawołał, kiedy ruszył, aby wyjechać z parkingu. A ja przymknęłam powieki, powstrzymując w ostatniej chwili jęk. Oczywiście, musieliśmy trafić na taksówkarza, który tam mieszkał. Cudownie. Wiedziałam, że to raptem osiemnaście kilometrów od lotniska, ale wciąż. – Kocham je. Jest takie piękne. Takie kolorowe. – yhym, tak. – Państwo są stąd?
– Tak. – odparł mój brat, nadal trzymając mnie za rękę. – Tutaj się wychowaliśmy, ale cztery lata temu przenieśliśmy się do Maine. Na studia. I tam żyjemy.
– Ah, młodzi. – westchnął kierowca, kiedy sprawnie wyjechał na drogę. Przez późnią godzinę nie było tam sporego ruchu. Kilka samochodów powolnie toczyło się przed nami, oślepiając światłami reflektorów ciemność. – Zawsze chcą wyjeżdżać. Ale rozumiem. W końcu to niezbyt duże miasteczko. Są inne, większe i z lepszymi perspektywami. W końcu każdy chce sięgać po gwiazdy. Szkoda tylko, że czasami ludzie zapominają o tym, że przecież księżyc jest na wyciągnięcie ręki.
Te słowa spowodowały, iż odwróciłam spojrzenie od niezidentyfikowanego punktu za szybą i spojrzałam na tył głowy taksówkarza, który siedział po przekątnej, przez co widziałam kawałek jego twarzy. Uśmiech nie znikał z jego pogodnej buzi. Był taki szczęśliwy i zadowolony, chociaż był już zapewne po pięćdziesiątce i wiózł właśnie dwójkę osób o jedenastej wieczorem, zamiast spać w ciepłym łóżku obok swojej żony, bądź męża. Ludzie w takiej sytuacji powinni być źli, markotni, nie chcieć rozmawiać, a następnie wziąć horrendalny napiwek. A on rzucał cytatami i wciąż się uśmiechał. Prychnęłam cicho pod nosem, kręcąc głową. Theo pogrążył się w rozmowie z facetem, a ja znów spojrzałam przez okno. Nie skupiałam się już na reszcie.
Każdy kolejny kilometr powodował skurcz w moim żołądku. Theo ani na chwilę nie puszczał mojej dłoni. Co więcej, z każdą minutą czułam, jak jeszcze bardziej zaciskał na niej palce. Już nie rozmawiał z taksówkarzem, a ciszę przerywała jedynie muzyka z radia. Spojrzałam na mojego brata, który wpatrywał się w widok za swoją szybą. Nie widziałam dokładnie jego twarzy, ale w sposób, w jaki jego mięśnie były nienaturalnie spięte, domyślałam się, że i on zaczął się stresować. Nie dziwiłam się mu. Do końca mógł udawać wyluzowanego, ale na niego też to wpływało. Chociaż wciąż zachowywał się lepiej ode mnie, ponieważ ja już nie czułam swoich wnętrzności i z każdą mijającą sekundą zastanawiałam się, czy aby nie poprosić taksówkarza, aby się zatrzymał, bo chciało mi się wymiotować. Jednak zamiast tego, kciukiem pogładziłam zewnętrzną część dłoni Theo. Nie odwrócił spojrzenia, jednak szybko splótł razem nasze palce, mocno je trzymając. I byłam mu za to tak bardzo wdzięczna.
I w końcu wjechaliśmy na drogę, która bezpośrednio prowadziła do nieuniknionego. Wiedziałam to. Poznawałam ją. Świeciło tam kilka latarni, oświetlając taksówkę, w której siedzieliśmy. Jej cień padał na równą, asfaltową ulicę. Zostało nam pięć, może sześć kilometrów, a ja czułam swoje serce już w gardle. Mój oddech stał się płytki i krótki i nie potrafiłam myśleć już o niczym, toteż po prostu siedziałam, wgapiając się w ciemny las, przez który jechaliśmy. Odchyliłam głowę na zagłówku i starałam się uspokoić. Szło mi gorzej, niż źle, ale chociaż się starałam.
I nagle zobaczyła to.
Nie jechaliśmy szybko. Stwierdziłabym, iż jechaliśmy boleśnie wolno, zważywszy na to, iż prócz nas na szosie nie było innego samochodu, ale w tamtym momencie było to jak nagroda. A może kara? Nie wiedziałam. Ale wiedziałam i widziałam jedno. Mój wzrok utkwiony był w bocznej drodze po mojej lewej stronie. Wąska uliczka, która prowadziła wprost w las, mijała mnie, a raczej my ją, ale ja nie spuszczałam z niej wzroku. Światła reflektorów taksówki dobrze ją oświetlały.
Ponieważ to ta ulica prowadziła do rodzinnego domu Nate'a.
Moja głowa bezwiednie obracała się, wraz z każdym kolejnym centymetrem, aż w końcu taksówka ją minęła, a mój wzrok znów widział jedynie las.
Ale i wspomnienia przedarły się przez wysokie szczyty drzew.
Ciała splecione ze sobą. Oddech dla oddechu. Dotyk za dotyk. Usta przy ustach.
Zacisnęłam powieki, nie chcąc dopuścić do siebie tego jeszcze bardziej, ale było za późno.
Księżyc świecił jasno na niebie, wpadając przez wielkie okna do salonu i rozlewając się jak płynne srebro po ciemnej podłodze. Oświetlał każdą skazę. Każdą niedoskonałość. Oświetlał również nasze ciała, splątane ze sobą w tylko nam znanym tańcu. Byliśmy tylko my. Nasze dłonie, usta, oddech, dotyk, wzrok, smak. Tylko my. Tylko nasza dwójka. I księżyc, który skrywał nas w objęciach ciemności. Ale on zachował tę tajemnicę. Byliśmy my.
Cicho westchnęłam, wypuszczając z siebie cichy oddech, który rozpłynął się w powietrzu. Drżałam z zimna, a jednocześnie było mi tak niebywale gorąco. Jego nagie, spocone ciało, które spoczywało na moim, również dygotało, choć było tak ciepłe. Dawał mi tyle ciepła. Bon Jovi pobrzmiewał cicho w tle, zapętlony, aby odtwarzać wciąż tę samą piosenkę. A my milczeliśmy, napawając się tym momentem. Delikatnie gładziłam dłonią miękkie włosy chłopaka, który praktycznie na mnie leżał z głową wciśniętą w zagłębienie mojej szyi. Było mi tak wygodnie. Czułam się bezpieczna. Czułam wszystko. Dzięki niemu. Dla niego. Tylko dla niego. Dla niego żyłam. Dla niego oddychałam.
Obserwowałam biały sufit, nie przestając przeplatać pomiędzy palcami jego miękkich pukli włosów. Jego zapach otaczał każdą moją komórkę. Otumaniał ją, a ja nie miałam nic przeciwko. Boże, był taki cudowny. Taki idealny. Zesłany przez bogów. Znów tchnęłam powietrzem wprost w nicość, aż w końcu poczułam, jak brunet delikatnie wierci się, a następnie unosi swoją głowę. Nie zabrałam dłoni z jego włosów, a kiedy jego twarz znalazła się tuż przede mną, przepadłam. Przepadłam po raz kolejny dla tego czarnookiego, upadłego anioła.
Wpatrywałam się w niego, jak w sztukę. Prawdziwą sztukę, którą był. Którą się podziwiało, ponieważ nie było innego wyjścia. Był taki piękny. Tak niesamowicie piękny, że to bolało. Fizycznie i psychicznie. Obserwowałam każdy milimetr jego twarzy, chcąc pamiętać ją jak najdłużej, chociaż jej obraz i tak na zawsze wyrył się w mojej pamięci. Te idealne, szlacheckie rysy, które mogłyby przecinać stal, prosty nos oraz gładkie policzki. Uniosłam drugą rękę, która do tej pory leżała na jego plecach i delikatnie dotknęłam dłonią jego lekko zaczerwienionej skóry. Taka idealna. Badałam palcami każdą bliznę oraz niezbyt pełne, cudownie kształtne usta, opuchnięte od długich pocałunków. Patrzył na mnie. Patrzył wprost w moje oczy, kiedy ja zachwycałam się każdym szczegółem piękna. Jego piękna.
– Chcę dać ci każdą gwiazdę, Victoria. – szepnął nagle, a jego cichy głos opatulił moje nagie ciało. W końcu spojrzałam w jego oczy i... przepadłam. Ponownie.
Od zawsze wiedziałam, że były piękne. Jednocześnie puste, ale posiadające głębię, dla której mogłabym oddać siebie całą. Byłam jej. Miała mnie w całości. Każdy pieprzony fragment mojego ciała należał do niej. Należała do niego. Jednak tamtej nocy, kiedy leżeliśmy na twardej podłodze, w zupełnej ciszy, otoczeni naszymi ubraniami, które kilkadziesiąt minut wcześniej z mocą z siebie zrzucaliśmy, było inaczej. Piękne, lśniące, czarne oczy były jak zwykle niesamowite. Jednak wtedy było to coś więcej, bo pośród pustkowia, jakim były, znajdowały się tam również iskry. Jakby ktoś na pustyni odpalił fajerwerki, które mieniącymi kolorami oświetliły każde ziarenko piasku. Był piękny. Boże, jaki on był piękny.
– Już mi ją dałeś. – odparłam ciepło, uśmiechając się. Swoje dłonie umieściłam na jego policzkach, gładząc kciukiem jego dolną wargę. Jednak jego twarz nadal pozostała poważna. Badał swoimi oczami moje tęczówki, jak gdyby czytał książkę. Ale dla niego byłam tą otwartą księgą. Miał mnie całą.
– Nie. – odparł cicho, kręcąc głową. Kropelki potu widniały na jego czole oraz włosach. Był piękny. – Chcę dać ci każdą.
– Co? – wyszeptałam, marszcząc brwi.
– Chcę dać ci każdą gwiazdę.
– Nie możesz. – zaśmiałam się cicho. Byłam tak szczęśliwa. – Ich jest nieskończenie wiele.
– Dlatego to zrobię. – odparł, a jego jabłko Adama zadrżało. Przymknął powieki, nachylając się w moją stronę. Ułożył swoje czoło na moim, a moja naga klatka piersiowa unosiła się i opadała coraz szybciej. Palcami błądziłam, bo jego włosach i plecach, chcąc zbadać każdy kawałek perfekcji.
Mojej perfekcji. Perfekcji, jaką był Nathaniel Gabriel Shey.
Bo byliśmy my. My, my, my. Tylko my.
– Dam ci nieskończoność.
– Victoria? – lekko podniesiony głos mojego brata dotarł do mnie, choć nadal czułam się, jakby mówił do mnie zza grubej szyby, która nas oddzielała.
Przełknęłam ślinę, a następnie przymknęłam oczy, kręcąc szybko głową, aby pozbyć się obrazów z mojej głowy, które dotyczyły naszej ostatniej wspólnej nocy. Czułam, jak moje serce, które niemal wyskakiwało mi z piersi, ani na chwilę nie zwalnia. Zacisnęłam z całej siły szczękę, chcąc jakoś się uspokoić, ale wszystko szło na marne. Czułam te nieznośne palce, zaciskające się na mojej szyi, aby odebrać mi zdolność normalnego oddychania. Minęły cholerne cztery lata i wystarczyło tylko, abym zobaczyła głupią szybę, a to wszystko wracało, zalewając mój umysł. Nasza ostatnia wspólna noc, kiedy kochaliśmy się na podłodze w jego opuszczonym domu za miastem. To wtedy zaprosił mnie na mój prywatny bal. I to od tamtego czasu Bon Jovi nigdy już nie gościł na moich składankach, a róże nie pojawiały się w naszym mieszkaniu.
Jednak wspomnienia pozostały.
– Witamy w Culver City! – zawołał wesoło taksówkarz, na co natychmiast uniosłam głowę, przechylając lekko ciało i spoglądając przez przednią szybę.
O Chryste.
Sporych rozmiarów, drewniana tablica, informująca o wjeździe do Culver City, która jak zwykle podświetlona była kilkoma czerwonymi ledami, niemal krzyczała w moją stronę, kiedy ją mijaliśmy. Nie zmieniła się ani trochę. Była dokładnie w tym samym miejscu, wyglądając boleśnie znajomo. Nigdy nie sądziłam, że znowu ją zobaczę. Że będzie dane mi oglądać ten cholerny przedmiot, który obserwowałam z samochodu, kiedy ojciec zawoził nas na lotnisku. Culver City. Znów w Culver City. I nie były to już żarty. To wszystko działo się naprawdę, a kiedy ze zdławionym oddechem i szeroko otwartymi oczami, przeniosłam spojrzenie z tablicy na widok przed sobą, ponownie zamarłam. Jechaliśmy asfaltową drogą, która znajdowała się na lekkim wzniesieniu, przez co miałam idealny widok na panoramę miasta. Mojego rodzinnego miasta.
I to również się nie zmieniło. Jakby te cztery lata nie istniały. Jakby Culver City zatrzymało się w czasie specjalnie dla mnie i czekało na mój powrót, aby powitać mnie tym znajomym widokiem. Setki żółtych oraz białych świateł odznaczały się w panującej ciemności. Te same budynki, drzewa, słupy telefoniczne. To wszystko było takie, jakie miało być. Takie, jak Culver City. I nie mogłam poradzić nic na chaos wspomnień, jaki wybuchł w mojej głowie. Wychowaliśmy się tam. To był nasz dom przez osiemnaście lat. Tam dorastałam i przeżywałam wszystko, co istotne w życiu. To był nasz dom. Mój dom.
Nie wiem, ile siedziałam tak w jednej pozycji, po prostu pochłaniając oczami ten widok, kiedy pokonywaliśmy kolejne metry i zbliżaliśmy się do całkowitego wjazdu do centrum. To było nie do opisania. Widząc te same drogi i uliczki, chodniki, drzewa, znaki. Miejsca, które tak doskonale znałam. W których spędziłam tyle czasu. Przejeżdżając obok jednej z dzielnic na wschodzie, oczyma wyobraźni widziałam siebie, kroczącą po tym cholernym, równym chodniczku z plecakiem na ramieniu i słuchawkami w uszach. Kiedy miałam czternaście lat i wszystko było takie inne. Lepsze i milsze. Po prostu prostsze, a kiedy wjechaliśmy w miasto, znów poczułam, jak moje serce się zaciska. Jak zwykle nie było tam sporego ruchu. W końcu był środek tygodnia, a na zegarach było coś około dwudziestej trzeciej. Kilka samochodów toczyło się po dobrze znanych mi ulicach. Większość sklepów była już zamknięta, a gdzieniegdzie plątało się kilku nastolatków, roześmianych i po prostu szczęśliwych.
Z zapartym tchem obserwowałam każdy szczegół miasta, które znałam już na pamięć. I w centrum nic się nie zmieniło. Wszystko, co się działo, było tak irracjonalne. Nie potrafiłam zapanować nad wybuchem sprzecznych emocji w moim organizmie. W jednej chwili ogarnęła mnie nostalgia i uczucie, że tak strasznie się za tym stęskniłam, a z drugiej miałam taką cholerną ochotę, aby wydrzeć się do taksówkarza, że ma zawracać, następnie wsiąść do samolotu do Maine i się rozpłakać. Nie rozumiałam tego, ale najzabawniejsze w tym było to, iż nie chciałam rozumieć. Całkowicie odcięłam się od świata zewnętrznego i pochłonęłam W Culver City. Zapomniałam o moim bracie, który wciąż ściskał moją dłoń. O taksówkarzu, który zadowolony nucił coś pod nosem. O tym, że musieliśmy załatwić ważną sprawę i właściwie po to tam przyjechaliśmy. Ale to nie było ważne. Ważne było to, że znowu widziałam coś, co mnie wychowało.
Mogłabym przyglądać się temu wszystkiemu godzinami. Obserwować każdy budynek, który nie zmienił się ani o odrobinę. Każdą kamienicę, sklep, uliczkę i kawiarnie. To było tak znajome i nostalgiczne, a moje serce ściskało się i rozluźniało, aby następnie wykonać bieg, od którego mój oddech znów stawał się nierówny. W końcu tchnęłam cicho, przełykając dziwną gulę w gardle i obróciłam się w stronę Theo, który jak urzeczony wyglądał przez szybę w drzwiach po swojej stronie. Jego twarz pozostała skupiona, a dziwny uśmiech błąkał się na pełnych ustach, powodując i moje uniesienie kącików. Nie chciałam tego przerywać. Tej dziwnej aury, która zapanowała w tej taksówce, a której nie czułam już od tak długiego czasu, toteż nie odezwałam się ani słowem. Pozwoliłam sobie za to znów pogrążyć się w myślach, kiedy chłonęłam wzrokiem wszystko wokół nas.
Kilkanaście minut później, taksówka zatrzymała się, wyrywając mnie, jak i mojego brata z naszego prywatnego letargu. Zmarszczyłam brwi, wyglądając przez okno i zastanawiając się, gdzie my, do cholery, byliśmy. Mój wzrok padł na wysoki i dość stary, ale idealnie zachowany budynek przed nami. Przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami stał mężczyzna w bordowym mundurze, który był zapewne odźwiernym. Znajdowaliśmy się obok hotelu, w którym mieliśmy mieszkać przez te trzy dni. Spojrzałam na Theo, który również patrzył w moją stronę. Jego zmęczone oczy mieniły się tymi cudownymi iskierkami, których już tak dawno nie widziałam, a to spowodowało, iż w moim wnętrzu coś przyjemnie się ścisnęło. Kochałam widzieć go szczęśliwego.
– The Culver Hotel? – zapytałam, czytając słoty napis nad wejściem, a następnie uniosłam brew, spoglądając na zadowolonego bruneta. – Ty bucu.
– Zawsze chciałem wiedzieć, jak wygląda noc w tym hotelu, kiedy jeszcze tu mieszkaliśmy. – odparł, otwierając drzwi od swojej strony. – A że mnie stać, to sobie teraz spełnię marzenie.
– Idiota. – zaśmiałam się pod nosem, przewracając oczami, a następnie i ja wyszłam z taksówki.
Zamknęłam za sobą drzwi, prostując nogi, a następnie wciągnęłam świeże powietrze do płuc, przymykając oczy. Tak pachniało tylko tam. Na dworze nadal było ciepło, a przyjemny wiaterek owiewał moją zmęczoną twarz. Znów spojrzałam na hotel, kiedy taksówkarz wraz z Theo wyciągali nasze bagaże z bagażnika. Rzadko bywałam w tej okolicy, kiedy jeszcze tam mieszkaliśmy. The Culver Hotel był jednym z najdroższych (o ile nie najdroższym) hoteli w całym mieście. Nigdy w nim nie byłam, ponieważ nie miałam takiej potrzeby, ale mogłam się domyślić, że mój brat „nie lecę ekonomicznym, bo nie będę się tam męczył" zarezerwuje pobyt właśnie tam.
Skłamałabym mówiąc, że nie było nas na to stać. Prawdę mówiąc, żyliśmy na trochę wyższym poziomie, niż większość ludzi w naszym wieku. W końcu nie każdy dwudziestodwulatek był w stanie pozwolić sobie na takie wygody. Jednak ja pracowałam w filii jednej z najlepiej prosperującej firm w branży modowej w całym kraju, a Theo grzał ciepłą posadkę w firmie, która współdziałała z Microsoftem, toteż zarabiał jeszcze lepiej ode mnie. I fakt faktem, że to było zasługą Ericka, który miał naprawdę sporo znajomości. To on głównie nam pomógł, abyśmy żyli na takim poziomie i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że gdyby nie on, nie byłoby tak kolorowo. Może nie tyle, co załatwił nam te posady, ale przyczynił się do tego, aby to nas najlepiej zapamiętano na rozmowach kwalifikacyjnych, wykonując kilka telefonów. Tak, niemały spadek rodziców również był ogromnym wsparciem finansowym, toteż nie mieliśmy czym się martwić.
– Bardzo panu dziękujemy. – powiedział Theo do taksówkarza, kiedy ten zamknął bagażnik. Chwyciłam rączkę mojej walizki, a następnie poprawiłam torebkę na ramieniu, kiedy Theo płacił mężczyźnie.
– Nie ma problemu. – odparł uśmiechnięty. – Mam nadzieję, że pobyt w Culver City będzie dla państwa przyjemny! – zawołał z radością, a na jego pulchnej twarzy znów wykwitł uśmiech. Przez brak szyi wyglądał jak człowiek kciuk.
– My również mamy taką nadzieję. – odparł miło Theo. – Do widzenia.
Mężczyzna skinął, a następnie pogwizdując, wsiadł do taksówki. Westchnęłam ciężko, spoglądając na Theo, który kręcił z politowaniem głową.
– Optymiści naprawdę mnie przerażają. – podsumowałam neutralnym tonem ze śmiertelnie poważną miną, na co brunet zaśmiał się perliście, mrużąc oczy, przez co w jego kącikach pojawiły się zmarszczki. Przejechał dłonią po swoich zmierzwionych włosach, kręcąc głową.
– Chodźmy. Jestem padnięty lotem. – mruknął, a następnie razem skierowaliśmy się w stronę drzwi, które otworzył nam odźwierny, witając się.
Wewnątrz było naprawdę ciepło i naprawdę luksusowo, ale byłam tak padnięta, że nie miałam ochoty rozglądać się po wielkim wnętrzu, zachowanym w odcieniach bieli i beżu. Chciałam jedynie położyć się i odpłynąć, ponieważ bałam się, że przez moje zaćmienie spowodowane wielogodzinnym lotem, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, co się działo i że naprawdę byliśmy w Culver City. Sprawnie kroczyłam za Theo, ciągnąć za sobą walizkę, a nasze kroki odbijały się echem po wielkim pomieszczeniu, w którym prócz nas, siedziały jeszcze dwie osoby. Szybko podeszliśmy do recepcji, za którą stał już konsjerż w eleganckim garniturze, uśmiechając się w naszą stronę. Theo zajął się formalnościami, gdy ja wpatrywałam się w swoje buty, zaciskając palce na rączce walizki. Moje oczy kleiły się niemiłosierne, co było dziwne, ponieważ byłam pewna, że przez nadmiar emocji nie zasnę przez te trzy dni.
Chwilę później pojawił się obok nas boy hotelowy w ślicznym, bordowym mundurze, który zabrał od nas walizki, a mężczyzna z recepcji podał nam dwie karty do pokoju, po czym życzył dobrej nocy i rzucił jeszcze kilkoma formalnościami, których nawet nie słuchałam. Szybko się pożegnaliśmy i ruszyliśmy za bagażowym. Niemal zasypiałam na stojąco, kiedy staliśmy w eleganckiej windzie. Oparłam się barkiem o Theo, który również westchnął. On też był zmęczony. W końcu dotarliśmy na drugie piętro, a następnie weszliśmy do szerokiego korytarza, którego ściany pokryła piękna, beżowa farba. Mijaliśmy kolejne pary ciemnych drzwi oraz pokaźnych żyrandoli i obrazów, aż w końcu dotarliśmy pod numer siedemdziesiąt dwa. Boy szybko otworzył drzwi, a następnie wszedł do środka z walizkami, po drodze zapalając światło. Weszliśmy zaraz za nim, rozglądając się po niedużym pomieszczeniu.
Wszystko było ładne, ekskluzywne i bordowo-złote. Znajdowaliśmy się właśnie w pomieszczeniu, które służyło za coś na kształt salonu. Stały tam dwie kanapy z poduszkami, na białej ścianie widniał duży telewizor, a prócz tego znajdował się tam jeszcze stolik, kilka lamp oraz barek i komoda, nad którą wisiało kilka obrazów martwej natury. Po przeciwnych stronach salonu znajdowały się dwie pary drzwi, które zapewne prowadziły do pokoi. Podobało mi się.
– Państwa bagaże. – powiedział młody mężczyzna, stawiając walizki przy wysokim stoliku. – W razie jakichkolwiek pytań, proszę wzywać obsługę.
– Dziękujemy bardzo. – mruknął mój brat, wręczając mu napiwek. Mężczyzna skinął, życząc nam udanego pobyty, a następnie wyszedł z apartamentu, zamykając za sobą drzwi. Westchnęłam ciężko, kiedy w pomieszczeniu zapanowała cisza.
– Zajmuję ten po prawej. – powiedziałam nagle, co nowością nie było. W końcu w naszym mieszkaniu również wybrałam pokój po prawej. Bez zbędnego gadania chwyciłam moją walizkę i ruszyłam w stronę zamkniętych drzwi. – Idę od razu spać, więc dobranoc.
– Ustawię budzik na dziewiątą i jutro ustalimy co i jak. – poinformował mnie, na co skinęłam głową. – Dobranoc.
W sypialni również nie było źle. Przynajmniej tej mojej, chociaż druga zapewne była taka sama. Duże łóżko z bordową pościelą stało na środku niedużego pokoju. Po dwóch stronach znajdowały się szafki nocne, a prócz tego był tam jeszcze fotel ze stolikiem, regał z książkami i miękki, puchaty dywan na środku. Po prawej stronie znajdowały się drzwi, które zapewne prowadziły do łazienki wraz z garderobą. Spojrzałam na kryształowy żyrandol, który mienił się przez światło, a następnie na ciężkie zasłony, które zakrywały dwa okna. To wszystko było tak bardzo pokręcone.
Nie czekając na nic, zamknęłam za sobą drzwi, a następnie kopnęłam walizkę na środek i rzuciłam torebkę na łóżko. Szybko otworzyłam swój bagaż, wyciągając z niego za dużą koszulkę i dresowe spodenki. Szybko zrzuciłam z siebie bluzę wraz ze stanikiem i naciągnęłam koszulkę, a następnie to samo zrobiłam z jeansami. Nie chciało mi się myć, ani robić czegokolwiek. Nie dbając o złożenie ubrań (oczywiście) ruszyłam w stronę drzwi łazienki w międzyczasie wyciągając swoją kosmetyczkę z torby. Również była zachowana w ładnych odcieniach. Biało-czarne płytki pokrywały część ścian i podłogę. Znajdowała się tam standardowo toaleta, przeszklony prysznic, oraz zlew z wielkim lustrem. Stanęłam przed nim, spoglądając na swoje odbicie. Jęknęłam cicho, bo zmęczenie naprawdę nie wyglądało na mnie dobrze. Przypominałam zombie.
Szybko zmyłam resztki swojego makijażu i spięłam włosy w niskiego, niechlujnego kucyka. Umyłam zęby i skorzystałam z toalety, a później, kończąc swoją pielęgnację, która polegała tak właściwie na niczym, wróciłam do sypialni. Zapaliłam lampkę nocną i zgasiłam główne światło, po czym ruszyłam w stronę łoża. Wyciągnęłam z torebki telefon wraz z ładowarką i wśliznęłam się pod ciepłą kołdrę, wydając z siebie odgłos ciężarnej foki. Tutaj mogę umrzeć. Jęknęłam z przyjemnością i podłączyłam zdychający telefon do kontaktu obok łóżka. Szybko odblokowałam go, spoglądając na powiadomienia, ale nie miałam siły na jakiekolwiek odpisywanie. Miałam kilka maili oraz wiadomości od Hannah, a także kilka od Noah, który dopominał się o dwoją kolację. Pokręciłam głową, odrzucając od siebie urządzenie. Nie teraz.
Zgasiłam lampkę i wygodniej ułożyłam się na miękkim materacu, który był tak miły. Przykryłam się po uszy kołdrą, starając się zapaść w sen. Następnego dnia miałam zamiar zacząć myśleć i czymkolwiek się przejmować. Jednak los zawsze ma inne plany, niż my sami, toteż zbytnio się nie zdziwiłam, kiedy trzydzieści minut później, zamiast słodko spać, leżałam na wznak, z dłońmi splecionymi na brzuchu. Wgapiałam się pusto w sufit, nie potrafiąc zamknąć oczu na więcej niż czterdzieści sekund. Moje serce głośno waliło, co idealnie słychać było w ciszy. Theo zapewne już spał, ponieważ nie słyszałam żadnych dźwięków z salonu od kilkudziesięciu minut. Nie myślałam o niczym konkretnym, po prostu... Po prostu nadal ciężko było mi uwierzyć, że znajdowałam się właśnie w Culver City. W moim rodzinnym mieście.
– Pierdolenie. – zaklęłam pod nosem, a następnie, nie widząc innego wyjścia, podniosłam się do siadu.
Nie zapalając światła, chwyciłam torebkę, leżącą na ziemi obok mnie, po czym zaczęłam w niej grzebać po omacku. Chwilę mi to zajęło i gdy zaczynałam się już irytować. Wyczułam pod palcami prostokątne, papierowe pudełko. Uniosłam kącik ust, wyciągając przedmiot i całkowicie odkrywając swoją kołdrę. Zimno uderzyło w moje ciało, przez co moja skóra pokryła się gęsią skórką, ale nie przeszkadzało mi to. Na palcach ruszyłam w stronę okien, odsuwając ciężkie zasłony z nadzieją, że okna szeroko się otwierają. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam długie, balkonowe drzwi. Czyli coś jednak mi wyszło.
Uśmiechnęłam się i otworzyłam drzwi, robiąc krok do przodu i wychodząc na niewielki balkon. Wiatr i zimno od razu uderzyło w moje ciało, ale nie przeszkadzało mi to. Przymknęłam szklane wejście i delikatnie zrobiłam dwa kroki, podchodząc do czarnych barierek, o które oparłam się łokciami. Może było to głupotą, zważywszy, że miałam na sobie jedynie za dużą koszulkę do połowy uda i króciutkie spodenki, ale przez to poczułam dziwny spokój. Potrzebowałam tego i nie dbałam o to, iż mogło skończyć się to przeziębieniem. Bez zbędnych słów, wyciągnęłam papierosa z paczki wraz z małą zapalniczką i wsadziłam go pomiędzy wargi. Szybko odpaliłam fajkę, wciągając nikotynę do płuc z przyjemnym westchnięciem.
Uspokajając swój oddech oraz serce, patrzyłam na widok miasta przede mną, które dawno już spało. Spokojnie spalałam swojego papierosa, opierając się przedramionami o barierkę. Wiatr rozwiewał moje włosy, a świeże powietrze oczyszczało jakoś pogrążony w chaosie umysł. Nie wiedziałam, co dalej. Co nas czekało, ani co będzie po tym cholernym testamencie. W końcu to były jedyne trzy dni, ale wciąż się zastanawiałam. I może nie chciałam powiedzieć tego na głos, ale w moim umyśle wciąż siedział jeden aspekt, a mianowicie – nasi starzy przyjaciele. W końcu kilkoro z nich nadal znajdowało się w Culver City. I może byłam okropna. Może byłam bezduszna i egoistyczna, ale prosiłam jedynie o jedno.
Błagam, abyśmy ich nie spotkali.
Byłam egoistyczną zołzą. W końcu kiedyś znaczyli dla nas tak wiele. Tak bardzo pomogli mi w różnych aspektach życia, a ja po tym wszystkim, będąc z nimi w jednym mieście, modliłam się, by ich nie zobaczyć. Ale taka była prawda i nie zamierzałam tego ukrywać. Minęło zbyt wiele lat. Kontakt nam się urwał i byłoby to po prostu dziwne. Każdy przecież żył własnym życiem i nie miałam zamiaru tego psuć. Wszyscy to sobie poukładaliśmy. W Culcer City mieszkało czternaście tysięcy osób, ale moje szczęście było niesłychane, toteż nie zdziwiłabym się, gdybym natknęła się na kogoś nawet pod hotelem. Pragnęłam załatwić to po cichu i szybko, a następnie wrócić do Maine i w spokoju sobie żyć. Tylko tyle. Bez dramatów, chociaż dramatem samym w sobie było to, że w ogóle moja noga postała w tym mieście.
A poza tym, bałam się. Nie widzieliśmy się od czterech lat. Pewne rzeczy się pozmieniały. My się zmieniliśmy. Mia miała swoje życie, zapewne nadal będąc z Parkerem, Jasmine pewnie wciąż była nieznośną Jasmine, a Nathaniel... cóż. Był moim pierwszym poważnym zauroczeniem. Z naciskiem na był. Każde z nas poszło w swoją stronę i być może pozostały ładne wspomnienia, ale to tyle. Zawsze myślałam o nim dobrze, bo tak namieszał w moim życiu, ale miałam wtedy siedemnaście lat. On dwadzieścia. Byliśmy gówniarzami. Każdy ma kogoś pierwszego. On był moim. I pozostało tylko tyle. Ale czas zjada wszystko. Emocje, uczucia, myśli. Teraźniejszość staje się przeszłością. I tak właśnie było z nami. Był moją miłą przeszłością.
Ta myśl wywołała kwaśny uśmiech na mojej twarzy.
– Kto by pomyślał. – mruknęłam, obserwując wypalony papieros pomiędzy moimi palcami. Cisza wokół mnie była taka kojąca.
Naprawdę tu jestem.
Prychnęłam, zadzierając głowę i spoglądając na gwiazdy. Wydawało mi się, że z każdą minutą na niebie było ich coraz więcej. Błyszczały magicznym blaskiem, zniewalając moje oczy. Były tak niesamowicie piękne.
– Dam ci nieskończoność.
***
Mogłam przewidzieć, że tak się to skończy. W końcu mieliśmy na nazwisko Clark. Bo tak, ustawiony na dziewiątą budzik Theo zadzwonił, fakt, ale to, że mój brat całkowicie go zignorował, wyłączając telefon, to całkowicie co innego. Toteż nawet nie byłam zdziwiona, kiedy po przebudzeniu na zegarku ujrzałam godzinę dwunastą siedemnaście. To było tak boleśnie typowe, ale chyba ani ja, ani on za bardzo się tym nie przejął.
– Dobra. – mruknął Theo, kiedy nadal w piżamach i lekko zaspani, siedzieliśmy naprzeciw siebie na kanapach w salonie apartamentu. Z kolanami przy klatce piersiowej, spoglądałam na niego z uniesioną brwią, kiedy on spoglądał na swoje kolana, nerwowo drapiąc swój kark. – I tak spotkanie w kancelarii mamy dopiero jutro. Dziś mamy wolny dzień, więc niczego nie straciliśmy.
– Theo, jak mogłeś wyłączyć budzik i, do chuja, cały telefon, zamiast po prostu ustawić drzemkę? – zapytałam taki głosem, jakbym pytała o coś czterolatka.
Theo, który siedział w swoim czarnym swetrze i tego samego koloru dresach, przewrócił oczami, wpatrując się w moje oczy. Był całkowicie zaspany i roztrzepany, a jego włosy sterczały w cztery strony świata.
– Bo wydawało mi się, że zamknę oczy tylko na trzy minuty i zaraz się obudzę. – odparł poważnym tonem, a odgłos, jaki wydała moja dłoń, kiedy uderzyłam się nią w czoło, był słyszalny trzy pokoje dalej.
– Aż mi się czasy liceum przypomniały. – westchnęłam, przewracając oczami.
– O przepraszam bardzo! – zawołał urażony, posyłając mi spojrzenie. – W liceum to ja nawet nie ustawiałem budzika.
Pokręciłam z politowaniem głową, a lekki uśmieszek wkradł się na moją twarz, bo Theo to... to po prostu Theo. Westchnęłam, układając łokieć na wezgłowiu kanapy, a następnie oparłam głowę o dłoń i spojrzałam na niego z powątpieniem.
– To co dalej? – zapytałam. – Przegapiliśmy śniadanie w hotelu, a ja nie jadłam od jakichś dwudziestu godzin. Mój brzuch domaga się pokarmu, Theo. Pokarmu.
Z tego powodu byłam najbardziej zła. Nie przeszkadzało mi, że wstaliśmy, o której wstaliśmy, tylko że do dziesiątej trwa śniadanie w bufecie. Miałam nadzieję, że szybko coś zjemy, a następnie znów wrócimy do pokoju. I znów pójdziemy spać.
– Co za problem? – zapytał niemal nonszalancko. – Ubieraj się i wyskoczymy do jakiejś restauracji. Potem możemy pozwiedzać stare śmieci.
Przełknęłam ślinę, nie odpowiadając. Właśnie tego się martwiłam. Bo ja nie chciałam niczego zwiedzać, ani gdzieś wychodzić. Najchętniej przesiedziałabym te trzy dni w tym pokoju i wyszła jedynie na spotkanie z prawnikiem. Taki miałam też plan. Może byłam głupia, ale naprawdę nie miałam ochoty zwiedzać Culver City. Dzień wcześniej widziałam, co miałam widzieć z taksówki i tyle mi wystarczyło. Nie czułam potrzeby spędzania w mieście więcej czasu. A to, że mój irracjonalny strach przed spotkaniem kogoś znajomego lekko mnie paraliżował, to już inna sprawa.
Jesteś nienormalna.
– Uh, nie moglibyśmy czegoś zamówić do pokoju? – zapytałam z nadzieją, neutralnym głosem, nie chcąc zdradzać tego, że właśnie zaczęłam lekko panikować. – Nie za bardzo chce mi się stąd ruszać.
– Vic. – zaczął Theo i cały mój plan, aby się nie dowiedział, poszedł się kochać. Ale czego mogłabym się spodziewać? To w końcu Theo. – Nie możesz się bać chodzić po cholernym mieście.
– Och, daj spokój. – prychnęłam nonszalancko, chcąc pokazać moje niezainteresowanie. Jak zawsze. – Niczego się nie boję. – skłamałam pewnie, patrząc w jego zielono-brązowe tęczówki. Nienawidziłam tego robić. Nie jemu. Nawet w tak błahych sprawach, choć nie wiedziałam, czy mogłam to zaliczać pod pełnoprawne kłamstwo, skoro chciałam okłamać też samą siebie.
Naprawdę jesteś nienormalna.
– Victoria, to nasze rodzinne miasto. – westchnął. – Tu się wychowaliśmy, więc możemy pójść coś zjeść, a potem połazić bez celu. Nie wiem, może moglibyśmy pójść do parku, albo do kina. W końcu będziemy tu tylko trzy dni. Nie musimy od razu robić wycieczki po wszystkich sentymentalnych miejscach.
Spojrzałam na niego z powątpieniem i złością, ponieważ, do cholery, miał rację, a ja jak zwykle panikowałam, bo byłam tchórzliwym, małym gównem. Ugh. Nie musieliśmy przecież chodzić w żadne miejsca, których widok mógłby zaboleć, prawda? Poza tym, był środek tygodnia. Możliwość spotkania kogoś była niewielka, a nawet jeśli, to w końcu Victoria Clark łaziła jak królowa, a jej nos, od zadzierania, przebijał sufity. Nie mogłam się wszystkiego bać, a szczególnie nie miasta, gdzie się wychowałam. Westchnęłam, kiwając głową.
– Okej. – skinęłam, chcąc brzmieć spokojnie, aby nie zdradzać, że lekko się denerwowałam. – To w porządku pomysł.
– Ja posiadam tylko takie. – odparł skromnie, wstając. Poszłam w ślad za nim, a kiedy staliśmy naprzeciwko siebie, uniosłam brew. – Ale ty płacisz za żarcie.
– A niby dlaczego ja? – zapytał z oburzeniem, kiedy kierowałam się już do swojej sypialni.
– Bo to ty jesteś frajerem, który nie włącza pięciu drzemek i przez którego straciłam śniadanie.
Z tymi słowami, zamknęłam się w swojej sypialni. Po standardowym zapaleniu papierosa i wypiciu kawy, którą na szczęście mogłam zaparzyć sama w salonie, zaczęłam się ogarniać. Szybko wskoczyłam pod prysznic, zmywając z siebie brud całej doby. Po przyjeździe do hotelu naprawdę nic mi się nie chciało. Brałam prysznic ponad pół godziny, bo kochałam gorącą wodę i musiałam się odprężyć. W końcu jednak skończyłam i z ręcznikiem owiniętym wokół mojego ciała oraz mokrymi włosami, które luźno opadały na moje plecy, podeszłam do walizki. Szybko wyciągnęłam z niej bieliznę, którą założyłam, a następnie zarzuciłam na siebie szlafrok. Wróciłam do łazienki, zaczynając się przygotowywać, bo wiedziałam, że za kilka minut mój brat zacznie się denerwować.
Sprawnie wysuszyłam włosy, które po keratynowym prostowaniu, układały się naprawdę dobrze, a było to nowością. Plus, ta nowa czarna farba była naprawdę ładna. Podczas robienia mojego dziennego makijażu, Theo naszedł mnie jedynie trzy razy. Kiedy moja twarz była jakoś ogarnięta, mogłam przejść do ubrania się. Pogoda za oknem jak na Kalifornie przystało, była słoneczna, ale ja i tak preferowałam ubieranie na cebulkę, ponieważ byłam zmarzluchem od niemalże zawsze. Nie miałam także zbytniego wyboru, ponieważ mój brat dał limit jednej walizki, toteż za łatwo nie było. Po chwili namysłu zdecydowałam się na komplet od Kenzo w odcieniu głębokiej czerni. Składały się na niego sięgające do kostek szwedy oraz luźna marynarka z głębokim, wąskim dekoltem, zapinana na dwa guziki. Do tego założyłam również moje czarne, klasyczne szpilki na wysokim obcasie, które były moją jedyną parą butów, prócz adidasów.
– Ile jeszcze, Boże! – jęknął Theo z salonu, kiedy ostatni raz patrzyłam w lustro, oceniając swój wygląd. Szybko chwyciłam burgundową pomadkę z kosmetyczki w akompaniamencie stęków mojego brata. – Zaraz tu umrę. Z głodu, kurwa, i to będzie tylko i wyłącznie twoją winą. Chcesz mieć mnie na sumieniu?
– Nie robi mi to różnicy. – bąknęłam nieprzejęta, malując swoje usta.
– Ciekawe, ile by za ciebie dali na jakimś targu. – mamrotał do siebie, kiedy w pełni gotowa, weszłam do salonu. Theo leżał rozwalony na kanapie, z jedną nogą przewieszoną na oparciu, a drugą stojącą na ziemi. Patrzył w sufit, więc odchrząknęłam, zakładając ręce na piersi, kiedy poderwał się, patrząc w moją stronę.
– Wreszcie. – westchnął, szybko wstając na nogi.
Zlustrowałam jego ciało. Jak zawsze miał na sobie swoje białe air force z żółtymi znaczkami Nike w komplecie z białymi, wysokimi skarpetami. Na jego nogach widniały jasne, luźne jeansy w stylu vintage z podwiniętymi nogawkami. Do tego miał koszulę z Lacoste w blade żółto-białe, cienkie, pionowe paski, którą luźno wsadził w spodnie, a jej dwa pierwsze guziki odpiął. Widać przez to było kawałek jego tatuażu na klatce piersiowej. Nawet jego włosy dziś z nim współgrały, a nie były jednym wielkim sianem. Kiwnęłam z uznaniem.
– Nawet wyglądasz jak człowiek, a nie zdarza ci się to często. – mruknęłam, chwytając swoją torebkę z komody obok. Szybko sprawdziłam, czy mam w niej najpotrzebniejsze rzeczy.
– Ależ komplement. – prychnął. – Możemy iść? Zaraz druga, a my mamy jeść śniadanie.
– To zjemy od razu obiad, co za problem. – przewróciłam oczami, ale w końcu udało nam się wyjść z pokoju. Na korytarzu nikogo nie było, dokładnie tak, jak w windzie.
Dopiero przy recepcji słychać było rozmowy i ogólny gwar. Znajdowało się tam kilka osób. Ktoś wchodził i wychodził. Bagażowi krążyli w kółko, a konsjerż rozmawiał z kimś przy ladzie. Odpowiadając na miłe przywitanie z portierem, wyszliśmy z hotelu, mnie od razu uderzył widok Culver City w dzień. I mogłabym skłamać, ale to był naprawdę miły widok. Po ulicach krążyło pełno samochodów. Gwar uliczny mieszał się z rozmowami ludzi kroczących po chodnikach. Sklepy i kawiarnie były pootwieranie, a słońce miło ogrzewało twarze. Na niebie było kilka chmurek, a przyjemny wiatr owiewał rozgrzane policzki. To było naprawdę miłe.
– Stare, dobre Culver City. – cichy głos mojego brata dotarł do moich uszu i przysięgam, że usłyszałam w nim nutkę radości. Pokręciłam głową. – To co? Jaką restaurację wybierasz?
Przełknęłam gulę w gardle, starając się ogarnąć szerzącą się w moim organizmie panikę. Nie mogłam się całe życie bać. To tylko jedzenie i spacer. Wszystko będzie dobrze. Ignorując same czarne scenariusze w mojej głowie oraz uścisk w żebrach, wyciągnęłam okulary przeciwsłoneczne. Odetchnęłam, wkładając je na nos.
– Jak to jaką? – zapytałam, unosząc kącik ust. – Jak za starych, dobrych czasów. Idziemy na pizzę do Killer Cave.
I nie musiałam mówić nic więcej, by na ustach mojego brata wykwitł zadowolony uśmieszek.
Piętnaście minut później, siedzieliśmy już w restauracji i naprawdę czułam się dobrze. Bardzo dobrze. Miejsce nadal się nie zmieniło chociażby odrobinę. Nadal panowała tam ciemność, okna były zakryte, na ścianach widniały rozbryzgi sztucznej krwi, a nad każdym stolikiem dookoła lampy obwiązana była lina wisielca. I nie mogłam poradzić nic na to, że do mojej głowy ciurkiem zaczęły wpadać wspomnienia z czasów, kiedy po lekcjach przychodziłam tam z Mią i Chrisem. Niestety, wiele rzeczy się zmieniło. Jednak nawet to nie popsuło mojego humoru. Mimo iż na początku nie byłam zbyt dobrze nastawiona na wyjście, spędziliśmy ten czas naprawdę dobrze, jedząc, śmiejąc się i rozmawiając. I pierwszy raz od dawna, te rozmowy były naprawdę lekkie i pozbawione poważnych tematów.
Czułam uważny wzrok Theo na swoim ciele, kiedy jadłam swoją pizzę z szynką i kukurydzą, która nadal była moją ulubioną. Widziałam cień jego uśmiechu, jednak nijak tego nie skomentowałam, w najlepsze jedząc swoje danie. Smak dzieciństwa. W Killer Cave siedzieliśmy dobre dwie godziny, a kiedy wyszliśmy, było już po szesnastej. Jednak nie poszliśmy od razu do hotelu, tak, jak chciałam na początku. Zdecydowaliśmy się za to na krótki spacer po mieście.
– Powiem ci teraz coś niezbyt przyjemnego. – mruknął nagle Theo po długiej i przyjemnej chwili ciszy. Uniosłam brwi, odwracając głowę w jego stronę i spoglądając na niego zza ciemnych okularów.
– Musi być poważnie, skoro dajesz taką informację. – parsknęłam, spokojnie pokonując kolejne metry na równym chodniku. Słońce przyjemnie ogrzewało moje policzki, kiedy mój brat odetchnął nerwowo.
– Zastanawiam się, czy powinniśmy pójść na cmentarz.
Moje ciało zastygło w bezruchu, kiedy te słowa opuściły jego usta. Poczułam, jak oddech grzęźnie mi w gardle, a następnie moje serce zaczyna wybijać niestabilny rytm. Mimo tego, nie zatrzymałam się w miejscu, chociaż moje kości lekko zesztywniały. Przez dłuższą chwilę po prostu milczałam, wpatrując się w pusty punkt przede mną, pod czujnym okiem mojego brata.
– Nie wiem. – odpowiedziałam w końcu szczerze, lekko garbiąc ramiona. – Szczerze, też o tym myślałam dziś w nocy, kiedy byłam na papierosie. Ale nie chciałam ci o tym mówić. Wiem, że z jednej strony powinniśmy, ale z drugiej naprawdę się boję.
– Ta, ja też. – westchnął, spoglądając pod swoje nogi i wkładając ręce do kieszeni jeansów. – I, hej. Ile razy mówiłem ci już, żebyś tyle nie paliła?
Przewróciłam oczami, unosząc kącik ust na jego oburzony ton, który był naprawdę zabawny. Pokręciłam głową, lekko rozluźniając spięte mięśnie.
– To, że ty rzuciłeś, nie znaczy, że każdy jest w stanie. – odparłam, ale nie miałam zbytniej ochoty znowu zaczynać tematu papierosów. Było na to zbyt miło. – A poza tym, przez długi czas to robiłeś. Nie bądź, nawracającym każdego, hipokrytą.
Przewróciłam oczami, ale nijak tego nie skomentował. Już w ogóle się nie odezwał oraz porzucił temat cmentarza, za co byłam mu wdzięczna. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co mam zrobić. Nawet w Maine o tym myślałam. W końcu na grobie mamy byłam zaledwie kilka razy, a u taty wcale. Powinnam ich odwiedzić. My powinniśmy, ale jednocześnie, to była tak przerażająca wizja. Nie robiliśmy tego od czterech lat i... bałam się. Nie wiem, czy dałabym radę zrobić to bez niezłego załamania z mojej strony. W końcu leżeli tam moi rodzice. Moja ukochana mama...
Pokręciłam głową, przełykając rosnącą w gardle gulę. To nie był czas na takie przemyślenia. Ta środa miała być spokojna i miła. Mieliśmy trochę poszwendać się po mieście, a następnie wrócić do hotelu, by następnego ranka spotkać się z prawnikiem, a potem wyjechać i nie wrócić więcej do tego cholernego miejsca, w którym na każdym kroku było tyle wspomnień. To nie było łatwe. Mimo iż chodziłam od miejsca do miejsca, od uliczki do uliczki z uśmiechem, nadal to wszystko było ciężkie. Odwiedziliśmy miejscowy park, w którym spędziliśmy trzydzieści minut w przyjemnej ciszy, obserwując ludzi dookoła. I najlepsze, a zarazem najgorszym w tym wszystkim było to, iż nic się nie zmieniło. Nic a nic. Wszystko było tak, jak cztery lata wcześniej.
Po wizycie w parku zaliczyliśmy jeszcze szybki pobyt w centrum. W pół do dziewiętnastej udaliśmy się do jednej z kawiarenek, w której nigdy wcześniej nie byłam. Kiedy przekroczyliśmy próg sporych rozmiarów pomieszczenia, od razu uderzył we mnie zapach kawy, cynamonu i ciastek. Zaciągnęłam nosem, unosząc kącik ust, a mój brzuch lekko zawarczał. Spojrzałam w stronę Theo, na co kiwnął głową i razem zaczęliśmy kierować się w stronę wolnego stolika. W kawiarni było kilka osób, jednak nie panował tam tłok, za co byłam wdzięczna. Cała kolorystyka zamykała się w beżu i bieli i naprawdę było tam bardzo miło. Z głośników grała cicha muzyka z lat pięćdziesiątych, kelnerzy z miłymi uśmiechami krążyli po lokalu, a ludzie zajmowali się w ciszy swoimi zajęciami, siedząc przy okrągłych stoliczkach. Wskazałam głową na ten przy przestronnym oknie, aby móc obserwować powoli zachodzące słońce. Niemal zajmowaliśmy już swoje miejsca, gdy nagle to się stało.
Głośny, donośny głos dobiegł mnie zza moich pleców.
– Victoria?!
I moje serce niemal mnie zabiło.
Nie wiedziałam, co mam zrobić i moje ciało zareagowało instynktownie, odwracając się w stronę głosu. I znów mnie wbiło w ziemię, kiedy ujrzałam przed sobą wysoką brunetkę w ślicznej, czerwonej sukience przed kolano. Jej znajome, ciemne tęczówki okryte wachlarzem gęstych, sztucznych rzęs, wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem i szokiem. A ja nie potrafiłam zareagować inaczej, niż po prostu stać i się na nią patrzeć. Słyszałam szum w uszach i wszystko wokół mnie wirowało oraz przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, bo nastało to, czego tak bardzo się bałam. Nie wiem, ile czasu po prostu stałyśmy, patrząc na siebie równie zaszokowanymi minami, aż w końcu cicho tchnęłam, czując ukłucie w okolicy żeber przez długie nie branie oddechów. Starałam się przełknąć ślinę, aby cokolwiek powiedzieć, jednak słabo mi to wychodziło. Naprawdę nie mogłam w to wszystko uwierzyć.
– Ashley? – wychrypiałam w końcu, a na twarzy dziewczyny wykwitł jej śliczny uśmiech.
Ashley Manson stała właśnie przede mną, wyglądając jak zwykle niesamowicie. Już w liceum dziewczyna była po prostu gwiazdą. Mimo iż niemal rządziła naszym liceum, dogadywałam się z nią niebywale dobrze. I chociaż była tak bardzo podobna do siebie sprzed laty, nie była już tą samą Ashley. Przynajmniej nie z wyglądu. Dziewczyna od zawsze była odważna. Nie było dla niej zadania, którego by nie wykonała i nie było słów, których bałaby się powiedzieć na głos. W końcu w czasach szkolnych dorabiała sobie na boku jako pani do towarzystwa starszych panów. I o ile na początku uważałam to za coś naprawdę złego, w późniejszych czasach, kiedy zaczęłam więcej rozumieć, całkowicie to zaakceptowałam i zrozumiałam, że nie miałam prawa oceniać, ponieważ to nie była moja sprawa. Naprawdę dobrze się z nią dogadywałam, bo dziewczyna, jako jedna z nielicznych w tym mieście, była naprawdę szczera.
Jednak te zmiany było widać. Jej ciało nie było okryte jak zwykle odważnymi, skórzanymi kreacjami, które więcej odkrywały, niż zakrywały. Nie. Ubrana była w śliczną, delikatną sukienkę w odcieni jasnej czerwieni. Była zwiewna, a falbanki dodawały jej uroku wraz z krótkimi rękawkami z koronki. Przez jej wysokie szpilki była jeszcze wyższa, chociaż sama do niskich nie należała. Odcień jej długich do pasa, kręconych włosów pozostał taki sam, jak kiedyś, co było dobre, bo pasował jej ten chłodny, ciemny brąz. Ale to jej twarz uderzyła mnie najbardziej. Jasne, nadal była piękna, ale była taka od zawsze. Piękna i niebezpiecznie zmysłowa. Jednak wtedy była nastolatką. Teraz stała przede mną kobieta. Wydoroślała. Jej twarz zdobił delikatny makijaż, a jej spojrzenie nie było tak bezwstydne, jak kiedyś. Ale to nadal była Ashley Manson. Nasza Ashley Manson.
Dziewczyna poprawiła małą torebeczkę na ramieniu, również taksując mnie wzrokiem z szerokim, lekko niedowierzającym uśmiechem. Kręciła głową, starając się cokolwiek powiedzieć, ale kiedy jej to nie wyszło, po prostu westchnęła, a następnie zblokowała ze mną spojrzenie i w kilku krokach znalazła się tuż przy mnie. Nie minęła chwila, a uniosła chude, przyciągając mnie do mocnego uścisku. I to było jak uderzenie obuchem w głowę. Jej lawendowe perfumy dotarły do moich nozdrzy, kiedy lekko zesztywniała stałam w jej ramionach, zastanawiając się, czy wszystko, co właśnie miało miejsce, działo się naprawdę. Bo to niemożliwe, abym właśnie przytulała się z Ashley Manson. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że stałam jak ten kołek, ale nikt nie mógł mnie winić. Byłam zbyt zaszokowana, jednak jakoś udało mi się unieść ręce i odwzajemnić uścisk. Dziewczyna miała naprawdę sporo siły, lekko mnie przyduszając, więc wciągnęłam więcej powietrza, kiedy w końcu mnie puściła. Jej dłonie jednak wciąż znajdowały się na moich ramionach, a ona sama patrzyła na mnie z uśmiechem oraz niedowierzaniem.
– Jak ty... – plątała się, nie wiedząc, jak zacząć. – Kiedy wróciłaś? Myślałam, że siedzisz w Maine!
– Bo tak jest. – skinęłam, nadal będąc lekko otępiała. Kręciło mi się w głowie, a moje narządy wewnętrze skręcały się w konwulsjach. Przeklęłam w myślach, spoglądając w wesołe oczy dziewczyny, w których tańczyły te znajome iskierki, przez co ciepło rozlało się w moim wnętrzu. – Ale musieliśmy wrócić na chwilę. Sprawy rodzinne.
Manson skinęła, a następnie znów zlustrowała moje ciało, otwierając i zamykając usta.
– Wyglądasz... o mój Boże. – zacięła się, na co delikatnie uniosłam kącik swoich ust, ponieważ zaniemówienie Ashley Manson było czymś niemożliwym. Szczególnie w liceum. Jednak, gdy patrzyła na mnie takim zszokowanym i podziwiającym wzrokiem, poczułam się naprawdę dobrze. – Gdzie twoje bluzy?
– Gdzie twoje skórzane staniki? – odbiłam pałeczkę, unosząc zawadiacko brew i naprawdę zrobiłam to nieświadomie. Nawet o tym nie myślałam. Przyszło mi to tak bardzo naturalnie, a kiedy dziewczyna szczerze się roześmiała, znów coś w miły sposób zapanowało moim wnętrzem. Tak znajome.
– Stara Clark. – westchnęła z lekką nostalgią, lekko kręcąc głowę i zagryzając swoją pełną wargę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, kiedy tak mnie obserwowała. – Na ile wróciłaś?
– Zostajemy do piątku. Aż wszystko załatwimy. – odparłam, na co Ash zmarszczyła brwi.
W końcu machnęłam dłonią w kierunku Theo, który do tej pory w ciszy stał za mną. Dziewczyna spojrzała na niego z opóźnionym refleksem, ponieważ na pierwszy rzut oka chyba nawet go nie zauważyła. Lub może nie poznała? Rozchyliła szerzej oczy, lustrując wzrokiem mojego brata, który delikatnie się uśmiechnął w jej stronę. Jego grzywka lekko opadła mu na czoło, przez co niedbale przejechał po niej swoimi długimi palcami. Ashley, nadal cholernie zszokowana, pokręciła głową, unosząc brwi.
– Cholera, Theo! – zawołała, a chwilę potem znów tkwiła w ramionach jednego z Clarków. Chłopak zaśmiał się cicho, zgarniając w objęcia brunetkę, która przez wysokie buty była jego wzrostu.
Dłuższą chwilę tak trwali, aż w końcu puściła go, znowu mu się przyglądając. Uśmiech nie schodził z jej warg, a wzrok pozostawał tak szczęśliwy i to było takie znajome. Mimo czterech lat.
– Wchodząc tutaj, naprawdę was nie poznałam. Jak zwykle, przyszłam jedynie po swoją kawę, a tu taka niespodzianka. – powiedziała, przytulając się do boku Theo, który objął ją w talii. Bo to właśnie była nasza Ashley. Dziewczyna tak bardzo otwarta i czasami naprawdę, naprawdę bezwstydna. Częściej, niż czasami. – Wyglądacie... cholera. Jakbyście byli żywcem wyjęci z magazynu Vogue'a. To niecodzienny widok u Clarków.
Zaśmiałam się po jej słowach i przyszło mi to tak naturalnie, że aż samą siebie zadziwiłam. Bo było to z jednej strony po prostu absurdalne. Nie chciałam spotykać nikogo znajomego. Kiedy tylko tam przyjechaliśmy, wiedziałam, że nie jestem na to gotowa i po prostu tego nie chcę, jednak widząc Ashley, która była tak znajoma, rodzinna i nasza, to wszystko było takie proste. Może dlatego, że w liceum mocno się kolegowałyśmy, ale nigdy nie przyjaźniłyśmy. Może dlatego to nie było takie trudne. W końcu nie miałam z nią tyle wspomnień, ile miałam z... nimi.
– Usiądziesz z nami? – zapytał Theo, na co w duchu mu podziękowałam, ponieważ nieświadomie oderwał mnie od tych natrętnych myśli. I nie musiałam dłużej zastanawiać się, czy chciałam, aby z nami została. Bo naprawdę pragnęłam spędzić z nią trochę czasu.
Może byłam samobójcą? Nie wiedziałam. Wiedziałam jednak, że po prostu tego chciałam. Dziewczyna chyba również, bo uśmiechnęła się ze swoją niezastąpioną pewnością siebie. W końcu zdecydowaliśmy się usiąść, bo zdecydowanie staliśmy zbyt długo. Zajęłam miejsce przy oknie na jednym z krzesełek, a Manson zaraz obok mnie. Obie znajdowałyśmy się naprzeciw mojego brata, który był dziwnie zadowolony. Nigdy nie miał nie wiadomo jak dobrych kontaktów z dziewczyną, ale już kiedyś wyznał mi, iż lubił ją najbardziej z całej szkoły. W końcu jej szczerość i brak jakichkolwiek hamulców były zatrważające. A on lubił takie osoby.
Szybko złożyliśmy swoje zamówienia, kiedy podeszła jedna z kelnerek. Kobieta zapisała wszystko w swoim notesiku, a następnie podziękowała i odeszła, pozostawiając nas samych. I mimo iż na początku myślałam, że to wszystko może być lekko niezręczne, wcale tak nie było. To było zatrważająco naturalne, kiedy brunetka obserwowała tak to mnie, to mojego brata z tym swoim lekko sukowatym wyrazem twarzy i wąskimi, błyszczącymi oczami. W końcu westchnęła, splatając dłonie.
– Więc? – zapytała po kilkunastu sekundach ciszy. – Opowiadajcie jak tam u was. Jak w Maine?
– Dobrze. – odparłam. – Mieszkamy w Lewiston. Na obrzeżach, co naprawdę nam pasuje.
– Mieszkacie razem? – upewniła się dziewczyna, na co skinęliśmy. – To naprawdę świetnie. – odparła szczerze. – I jak jest w tym mieście.
– Zimno. – odparł Theo po kilku sekundach. Przewróciłam oczami, unosząc lekko kącik ust. Fakt. Było zimno. – Przynajmniej w porównaniu do Kalifornii. – dodał. – A ty? Nadal tu mieszkasz?
– Tak. – pokiwała głową. – Poszłam na uniwerek w San Diego. To niecałe sto trzydzieści mil od Culver City, więc często byłam w domu. Myślałam, aby zostać tam na stałe, ale jednak tutaj mam rodzinę i nie za bardzo chciałam się stąd ruszać. Więc zostałam.
– Pracujesz gdzieś? – zapytałam, na co dziewczyna wydęła usta w ten swój zadziorny sposób, na co przewróciłam oczami, kręcąc głową. – Nie pytałam, czy nadal to robisz. – dodałam z lekkim rozbawieniem, widząc jej wzrok i formujący się uśmieszek.
– Ale i tak miałaś to na myśli.
Może.
– Ale nie. – odrzekła, kręcąc głową. – Nie jestem już pierwszą panią do towarzystwa. – rzuciła, jakbyśmy właśnie rozmawiali o pogodzie, ale to była cała Ashley Manson. Cholerna Ashley Manson. – Stwierdziłam, że jestem już za stara, aby się w to bawić, więc skończyłam ekonomię i teraz siedzę w miejscowym banku jako asystentka prezesa. Nie jest to praca marzeń, ale dobrze płacą i żyje mi się w porządku.
– To dobrze.
– A wy?
– Theo jest programistą w jednej z firm współpracującej z Microsoftem, a ja asystentką dyrektora marketingu w firmie Hardey's Company. – odpowiedziałam prosto, wzruszając ramionami, na co dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Czekaj. – mruknęła, zastanawiając się. – Hardey's Company? To największa firma w stanach, która zajmuje się reklamą najbardziej luksusowych domów mody na świecie. – powiedziała mi, na co przytaknęłam, ponieważ słyszałam to trzydzieści razy dziennie. – Wow, Clark. Nigdy nie sądziłam, że będziesz grzała taką posadkę. Gratuluję.
– Tak, ja też nie. – przyznałam. – I dziękuję.
– Więc opowiadaj, Manson. – mruknął zaczepnie Theo. – Co się tam u ciebie działo?
I tak pogrążyliśmy się w rozmowie. Miłej rozmowie o tym, co robiliśmy przez te cztery lata, jednak nie zahaczaliśmy o tematy bardziej poważne. Ot co, gawędziliśmy o naszych pracach, tym jak mieszkamy oraz co robimy na co dzień, a także zabawnych anegdotkach. W międzyczasie przyniesiono nam nasze zamówienia. Ze smakiem skubałam swoją szarlotkę oraz smakowałam przepysznej, karmelowej latte, kiedy Ashley mówiła o tym, jak kupiła sobie kota. To wszystko było naprawdę nieszkodliwe. Nie poruszałam żadnych nieprzyjemnych tematów z mojego ówczesnego życia w Maine, a kiedy tylko coś zjeżdżało na te tory, Theo szybko zmieniał bieg konwersacji, za co naprawdę byłam mu wdzięczna. I nigdy nie sądziłam, że spotkanie kogoś znajomego z tego cholernego miasta będzie tak przyjemne i miłe. Nie było ani trochę niezręcznie. Rozmowa nam się kleiła, a usta Manson nie zamykały, toteż cisza nie otaczała nas ani przez chwilę. I czułam się miło. Bo to było miłe.
– A ty, Vic? – zapytała w końcu, kiedy opowiadała o swojej uczelni. – Jakie studia skończyłaś?
– Lingwistyka stosowana. – odparłam od razu, pomijając temat, że jeszcze ich nie skończyłam. W końcu ostatni egzamin miałam za nieco ponad dwa tygodnie. Nie chciałam poruszać tematu dlaczego jeszcze byłam studentką, a nie zakończyłam tego gdzieś w czerwcu, jak większość adeptów z naszego rocznika.
– Oczywiście. – zaśmiała się. – Niech zgadnę. Hiszpański i francuski?
– Bingo. – kiwnęłam głową. – Chciałam też ogarnąć coś z niemieckim, ale poddałam się, gdy tylko otworzyłam słownik. – mruknęłam, na co cicho się zaśmiała.
Znów zaczęliśmy rozmawiać o jakichś całkowitych głupotach, śmiejąc się. Moja kawa powoli się kończyła, jednak ja sama nie odczuwałam upływającego czasu, napawając się tymi chwilami. W końcu rozmawiałam z moją dobrą koleżanką z czasów liceum. Była to miła odmiana po miłych, aczkolwiek nieco nudnych ludziach z Lewiston. Cieszyłam się również z tego, że nie zaczynaliśmy tematów z przeszłości i z czasów, kiedy jeszcze tu mieszkaliśmy. Manson ani razu nie poruszyła tematu rodziców, ani Mii czy Chrisa, za co byłam jej wdzięczna. Rozmawialiśmy tylko o nas i tym, co się działo przez te cztery lata. Cóż, może nie powiedziałam jej o wszystkim, a właściwie znacznej większości rzeczy, ale to nie było istotne. Nie wiem, czy robiła to świadomie, czy nie, ale sprawiła, iż to stało się dużo prostsze.
W końcu westchnęła, poprawiając się na krześle, a następnie wlepiła w nas świdrujące spojrzenie, lekko mrużąc powieki. Uniosłam jedną brew.
– Co? – zapytałam, kiedy tak dziwnie nas obserwowała.
– To już czas na to pytanie. – mruknęła z tajemniczym uśmieszkiem. – Więc... macie kogoś?
W pierwszej chwili zachłysnęłam się pitą właśnie kawą, na co Theo parsknął cichym śmiechem. Odkaszlnęłam, spoglądając na niego wrogo, na co wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie na dziewczynę, która nadal nie straciła swojej czujności. Zdążyłam zapomnieć o jej bezpośredniości.
– Cóż, jestem wolny, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć. – odparł z pewnością siebie, mrugając do niej w dość zawadiacki sposób, na co parsknęła śmiechem, przewracając oczami. – A ty?
– Nah, związki nie są dla mnie. – machnęła nonszalancko dłonią. – A ty, Vic?
– Nie. – odpowiedziałam bez chwili zawahania. – Wolna i niezależna. – dodałam, żartobliwie odgarniając włosy dłonią ze swojego ramienia.
Ashley uśmiechnęła się cwanie, kiwając głową.
– Oczywiście, że tak. W końcu to przecież Nate był...
Zastygła w bezruchu, a jej oczy rozchyliły się do wielkości spodków do filiżanek, kiedy zdała sobie sprawę ze swoich słów. Ja sama zacisnęłam mocniej dłoń na mojej filiżance, jednak nawet się nie poruszyłam, nie odrywając wzroku pustego talerzyka, na którym jeszcze chwilę wcześniej znajdowała się moja szarlotka. Szarlotka, którą teraz czułam w gardle. Między naszą trójką zapanowała cisza i nie była ona ani trochę przyjemna. Atmosfera cały czas gęstniała, a ja czułam, jak moje mięśnie lekko się spinają, kiedy Manson przytknęła dłoń do ust, patrząc na mnie przepraszającym wzrokiem. A ta dziewczyna nigdy nie używała tego spojrzenia.
– Jeju, Vic. Przepraszam, ja... – zacięła się cichym głosem, na co nagle poczułam dziwną złość, która promieniowała wzdłuż mojego kręgosłupa. Pokręciłam natychmiast głową, unosząc głowę i blokując z nią spojrzenie.
– Nie masz za co. – odparłam zbyt ostrym tonem, na co zdzieliłam się mentalnie w policzek, bo nie miałam prawa się tak odzywać. W mojej głowie znowu zapanowała ta niebezpieczna gonitwa myśli, więc westchnęłam, starając się brzmieć na tyle rozsądnie, na ile potrafiłam.
Czyli wcale.
– To nie tak, że nagle nikt nie może używać jego imienia w moim towarzystwie. – zaczęłam powoli, patrząc w niezidentyfikowany punkt przed sobą, ponieważ nie byłam w stanie obserwować pozostałej dwójki, której wzrok czułam na swoim ciele. – To nie Voldemort, Ashley.
– Wiem, tylko że... No wiesz.
– Wiem. – mruknęłam, a gula w moim gardle niebezpiecznie rosła. Mimo to, chciałam zachować neutralność brzmienia i słowa, więc wzruszyłam nonszalancko ramionami, starając się brzmieć poważnie i szczerze. W końcu byłam szczera. – Wszyscy wiedzą, że coś nas kiedyś łączyło i okej. Tylko to się skończyło, a wy wszyscy nie musicie być tacy przewrażliwieni na tym punkcie. – szczerość. Tak, szczerość. – Każdy poszedł w swoją stronę i to w porządku.
– Rozmawiałaś z nim? – zapytała prosto z postu, a mój żołądek zaciskał się coraz bardziej. Niemal tak samo, jak dziwnie uczucie paniki na mojej szyi. – Z kimkolwiek z nich?
– Nie.
Brunetka westchnęła, rozglądając się wokół, jakby chciała upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje. Jednak ja miałam to naprawdę daleko gdzieś, ponieważ aktualnie starałam się zapanować nad moim ciałem i umysłem. Mimo że minęły cztery lata, a ja chciałam być twarda, to nie było takie proste. Dlatego chciałam uniknąć sytuacji, gdzie będę zmuszona rozmawiać na te tematy. Do tej pory poruszałam je jedynie na terapiach, ale nigdy ze znajomymi. Nigdy nie z nikim z Culver City. O ironio. Odetchnęłam cicho, unosząc wzrok i natrafiając na poważne spojrzenie mojego brata, który bacznie mnie obserwował. Atmosfera nie była już ani trochę przyjemna. Można było ją ciąć nożem, dokładnie tak samo, jak grubą warstwę niepewności, jaka zapanowała nad moim ciałem. Nie znosiłam tego uczucia. Każdy temat przeszłości... jego, rodziców, Mii... To było cholernie trudne. Chociaż może już nie było o czym rozmawiać, a tylko mój mózg wyobrażał sobie te czarne scenariusze?
Przestań.
Ashely w końcu krótko odetchnęła i nachyliła się w naszą stronę, układając łokcie na blacie. Jej wyraz twarzy był poważny, a ja sama czułam jej spięte mięśnie. Spoglądałam na jej prosty nos, gdy w końcu pokręciła głową.
– Spotkacie się z nimi? – zapytała, patrząc to na mnie, to na Theo.
– Nie. – odparłam bez chwili wahania, a mój głos był poważny i ostry. – Minęły cztery lata, a my nie mamy kontaktu, Ashley. Każdy z nas poszedł w swoją stronę. Nie będziemy tego psuć.
– Nie macie kontaktu? – zapytała z lekkim zdziwieniem, marszcząc idealnie równą, pomalowaną brew. – Naprawdę? Czyli to prawda, że wszystko się rozpieprzyło. – wymamrotała niemal niesłyszalnie.
– Co? – zapytał ze zdziwieniem Theo. – Co masz na myśli?
Dziewczyna znów zamyśliła się na chwilę, a ja zastanawiałam się, czy aby nie lepszym pomysłem byłoby opuszczenie tego pomieszczenia. Jednak było już za późno.
– Um, jakieś dwa lata temu byłam na wakacjach w Jacksonville. – zaczęła cicho. – Zaliczyłam wszystkie egzaminy, więc postanowiłam wyluzować i wyjechać na trochę. I tak się złożyło, że w jednym z klubów spotkałam Matta.
– Matta? – zapytał ze zdziwieniem Theo. – Donovana?
– Tak. – kiwnęła. – Na początku nie ogarnęłam, kim jest. W końcu nie spędzałam z nim za wiele czasu, a minęły dwa lata. I później skojarzyłam go z tego, że właśnie jeszcze jak byliśmy w liceum, to do mnie zarywał. I że trzymał się z Nate'em. – zrobiła krótką przerwę. – Potem zaczęliśmy trochę pić i wspominać, a jego język się rozplątał. Powiedział, że wszystko się skomplikowało i że to nie miało tak wyglądać. Powiedział mi, że Cameron ostro pożarł się o coś z Nate'em jakoś rok po waszym wyjeździe. Nie chciał powiedzieć jednak o co. I że od tego czasu nie jest za kolorowo. – wzruszyła ramionami. – Szczerze powiedziawszy, mieszkam tu od czterech lat na stałe, a Nate'a czy Mię widziałam może z pięć razy i to przez przypadek. Nie mam kompletnie pojęcia co u nich. Z tego, co mówił Matt, on też, chociaż starał się zachować kontakt, ale wiesz jak jest. Jedynie ze Scottem i Laurą widział się częściej, ale oni też zaczęli swoje życie z daleka od Culver City. Ale właśnie przez kłótnię Camerona z Nate'em, to wszystko się posypało jeszcze bardziej. Podobno było naprawdę źle, a przez to cała reszta nie była skora do żadnych spotkań.
– Nie wiesz, o co się pokłócili? – zapytał Theo, którego prawie nie słyszałam. Nie słyszałam już niczego, prócz tych ogłuszających szumów w mojej głowie.
– Nie mam pojęcia. – tchnęła. – Nie chciał mi powiedzieć. Mruknął coś tylko o jakiejś... Naomi? Chyba tak. Ale to tyle.
– Naomi? – zdziwił się mój brat.
– Tak. – skinęła. – Ale to było dwa lata temu. Nie wiem, jak jest teraz. Chociaż jak wtedy już nie chcieli się ze sobą widywać, to jeśli nadal pewne rzeczy się nie wyjaśniły, nie sądzę, aby mieli jakikolwiek kontakt. Ale nie wiem tego na sto procent. – westchnęła. – Dlatego myślałam, że może macie zamiar się spotkać, bo to wszystko stało się naprawdę dziwne.
Nie miałam pojęcia, jak zinterpretować te wszystkie informacje. Tego było za dużo dla mojego organizmu. Czułam nieprzyjemnie znajome uczucie drętwienia mięśni. Słowa dziewczyny niczym bumerangi odbijały się w mojej głowie. Nie poruszyłam się nawet o milimetr. Nie zrobiłam niczego. Nie potrafiłam się odezwać w przeciwieństwie do mojego brata, który dogłębnie się nad tym zastanawiał, analizując słowa. Bo właśnie tego starałam się uniknąć. Rozgrzebywania starych ran i myśli. Przez cztery lata walczyłam z tym uczuciem i w końcu potrafiłam w miarę funkcjonować, a wystarczyło jedno spotkanie, żeby te nieprzyjemne uczucia znów powróciły. Westchnęłam cicho, starając się zrozumieć jedną ważną rzecz. Owszem, nie miałam pojęcia, że coś takiego miało miejsce. Że chłopaki się pokłócili, a przez to cała reszta również. Przecież jeszcze pół roku wcześniej sam Chris mówił, że...
Właśnie. Chris.
– Niemożliwe, Ashley. – mruknęłam niemal niesłyszalnym tonem, ponieważ nadal ciężko było mi mówić.
I może powinnam odpuścić i nie zadręczać się tym ani sekundy dłużej, ale było już za późno. Niestety. Po moich słowach, ich głowy natychmiast obróciły się w moją stronę, podczas gdy ja ze zmarszczonymi brwiami i szybko bijącym sercem, spoglądałam w niezidentyfikowany punkt przed sobą. Zaciskałam dłonie w pięści pod stołem, niemal łamiąc sobie długie paznokcie, jednak nie dbałam o to.
– Kilka miesięcy temu rozmawiałam z Chrisem. – powiedziałam w końcu, starając się miarowo oddychać, co nie było łatwe. Czułam, jakby z każdą chwilą ktoś zabierał mi dostęp do świeżego powietrza. – Nic mi o tym nie mówił. Powiedział tylko, że każdy poszedł dalej, ale nie mówił o żadnej kłótni.
– Nie wiem, Clark. – wzruszyła ramionami. – Mówię tylko to, czego dowiedziałam się od Matta.
To nie mogło być prawdą. Bo niby dlaczego Adams miałby mnie okłamać? To mijało się z celem. Jednak dlaczego również Matt miałby mówić nieprawdę? Cholera. Nie mogłam wyobrazić sobie tego, że nie mieliby chociażby najmniejszego kontaktu. Przecież oni wszyscy byli dla siebie jak rodzina. To nie miało sensu. Przetrwali tak wiele. Przetrwali cholerną Darcy Wilson, a wykładali się na jakiejś dziwnej kłótni? I kim była, do cholery, Naomi?
To już nie jest twoja sprawa. Odpuść.
– Mówiłam wam już. – westchnęła cicho, kręcąc delikatnie głową i spoglądając na nas dziwnym wzrokiem, którego nie potrafiłam do końca rozgryźć. – Wszystko się rozpieprzyło.
Tak. Co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości.
***
Dochodziła już dwudziesta trzecia, kiedy nieruchomo leżałam w swojej tymczasowej sypialni w hotelu, wpatrując się w śnieżnobiały sufit. Odkąd tylko wróciliśmy z miasta, zaszyłam się sama w pokoju. Z łóżka wstawałam jedynie do łazienki i na papierosa. I doskonale wiedziałam, że nie powinnam tak tyle nad tym myśleć, ale nie mogłam nic na to poradzić. W głowie cały czas odtwarzałam każde słowo Ashely odnośnie moich starych przyjaciół z Culver City. Starałam się zrozumieć, o co mogło chodzić, ale nijak tego nie rozgryzłam. W pewnym momencie przeklęłam cicho pod nosem, przecierając swoją zmęczoną twarz. Właśnie w tamtej chwili żałowałam, że w ogóle tam przyjechałam.
Kiedy już jakoś udało mi się ogarnąć swoje życie, znów coś musiało się spieprzyć i znów chodziło o to nieszczęsne miasto, które przynosiło mi chyba więcej pecha, niż szczęścia. A najgorsze w tym wszystkim było to, że to po części była moja wina. Jęknęłam pod nosem, pragnąc tylko, aby jak najszybciej odbębnić rozmowę z prawnikiem i zmyć się stamtąd w oka mgnieniu. Chociaż skłamałabym mówiąc, że spotkanie z Ash nie było przyjemne, ponieważ było. Naprawdę. Pominąwszy fragment z Mattem. Naprawdę miło spędziliśmy ten czas, rozmawiając o tym, co robiliśmy przez te cztery lata. Te prawie cztery godziny były miłą odskocznią. Kiedy się żegnaliśmy, Manson od razu zapewniła, że nikomu nie powie o naszej wizycie, chociaż nawet jej o to nie prosiliśmy.
Nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, znów wstałam z miękkiego materaca i chwyciłam paczkę papierosów, leżącą na stoliku nocnym. Pokręciłam głową i w półmroku ruszyłam do drzwi balkonowych. Poprawiłam swoje szare dresy, które lekko przesunęły się na moich nogach i szczelniej opatuliłam się moją ciemną, nakładaną przez głowę, bluzę z kapturem. Wyszłam na zewnątrz, zaciągając się ciepłym, świeżym powietrzem. Jak zwykle, oparłam się o barierki i odpaliłam jedną fajkę, wciągając przyjemną nikotynę do płuc. Nienawidziłam siebie za to, że znów stałam się bałaganem. I najgorsze w tym było, iż nie potrafiłam poukładać sobie niczego w mojej głowie. Theo również nie wychylał się ze swojej sypialni, ale on był inny. Twardszy. Wiedziałam, że sobie poradzi i zapewne przyjął to wszystko dużo lepiej ode mnie. Ale w sumie co tu było do przyjęcia? Przecież to już nawet nie była moja sprawa. Nie dotyczyło mnie to i nie powinnam się tym interesować.
Prawda?
Uniosłam zmęczona swoją głowę, wpatrując się w jasne gwiazdy, które oświetlały niemal czarne niebo. Księżyc tamtej nocy był również bardzo jasny. Obserwowałam wszystkie lśniące punkciki, zastanawiając się, jak w ogóle zasnę tamtej nocy. Nie dość, że po powrocie ze spotkania a Ashley musiałam wziąć tabletkę na uspokojenie, to jeszcze nie chciałam faszerować się tymi nasennymi. Nie byłam ich fanką.
I właśnie wtedy naszła mnie ta myśl. To była dosłownie sekunda. Przebłysk. Zastygłam w bezruchu z papierosem pomiędzy palcami, wpatrując się w budynek niedaleko. Nie mogłam poradzić nic na to, że moje serce przyspieszyło swoje bicie. I może było to nierozsądne i może mogłam rozpaść się jeszcze bardziej, ale nie pozwoliłam sobie na to, by dalej się zastanawiać. Niemal natychmiast zgasiłam papierosa w popielniczce i jak najszybciej weszłam z powrotem do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Szybko przeszłam przez sypialnię, gasząc światło i nie zabierając ze sobą nawet telefonu. Salon był pusty i cichy, co oznaczało, że Theo siedział u siebie. Nie siląc się na pukanie, weszłam do jego pokoju, a mój wzrok padł na chłopaka, który leżał na plecach na swoim łóżku, czytając książkę. On również przebrał się w swoje dresy i luźny sweter.
Spojrzał na mnie jak na głupka, marszcząc brwi. Zapewne zdziwiło go moje nagłe wtargnięcie. Mnie również.
– A tobie co? – zapytał ze zdziwieniem, układając wciąż otwartą książkę na swoim torsie. Pokręciłam głową, czując bicie swojego serca już w gardle.
– Chodźmy tam. – powiedziałam jedynie ściśniętym od emocji głosem. Naprawdę chciałam tam iść.
– Ale gdzie? – zapytał, nadal nie rozumiejąc.
– Do nich.
I to było jak zapałka wrzucona do kanistra z benzyną. Jego oczy rozbłysły w niezidentyfikowanym blasku, a spojrzenie stało się znacznie cięższe i poważniejsze. Zacisnęłam dłoń na klamce drzwi, nie spuszczając wzroku z jego poważnej twarzy. Brunet natychmiast odrzucił na bok książkę i podniósł się do siadu. Atmosfera między nami była już lekko napięta od spotkania z Ashley, ale teraz można było ją przecinać nożem.
– Jesteś pewna? – zapytał poważnie, niemal świdrując mnie tymi swoimi oczami.
– Nie. – odpowiedziałam szczerze. – Ale jeśli nie zrobimy tego teraz, nie zrobimy nigdy.
Bo tak właśnie było. Bo może mieliśmy te dwadzieścia dwa lata i zbyt wiele wspomnień, ale kiedy o północy w tamten czwartek ubrani w te cholerne dresy, w kompletnej ciszy pokonywaliśmy kolejne uliczki na miejscowym cmentarzu, znów byliśmy jedynie tymi zagubionymi dzieciakami, które straciły zdecydowanie zbyt wiele. Nie odzywaliśmy się do siebie, bo to nie było konieczne. Po prostu szliśmy tą cholerną drogą, którą szłam te cztery lata temu, gdy najważniejsza osoba w moim życiu odeszła. Moje nogi z każdym kolejnym krokiem ciążyły mi coraz bardziej, a głowa stawała się otępiała. Otaczały mnie setki pomników. Na niektórych świeciły się małe znicze. Gdzieniegdzie widniały kwiaty. Niektóre jeszcze świeże, a inne już wysuszone. Prócz nas nie było tam żywej duszy. W końcu była północ.
I w końcu znaleźliśmy się tam, gdzie przez cztery lata jedynie o tym myślałam. Zatrzymałam się w miejscu, a mój wzrok padł na dwa pomniki z białego grafitu, które znajdowały się tuż obok siebie. Do tamtej pory widziałam tylko jeden z nich. Joseline Arabella Clark. Nieodżałowanej pamięci matka, córka, siostra i przyjaciółka. Moje oczy zapiekły, widząc te słowa, a pod spodem datę jej urodzenia oraz śmierci. Minęły cztery lata, odkąd ostatni raz tam byłam, a po tym wszystkim, stojąc w tym miejscu ja... Tak strasznie za nią tęskniłam. Każdego dnia zabijałam w sobie tę tęsknotę i żal, jaki miałam w sobie do losu i do tego, że kazano mi żyć bez niej. Że odebrano mi kogoś, dla kogo chciałam żyć i kto tę siłę do życia mi dawał. A jej już nie było i wszystko, co mi po niej zostało, to kawałek cholernego marmuru.
Pokręciłam głową, a następnie spojrzałam na drugi nagrobek. Na jego płycie również widniał złoty grawer dokładnie taki sam, jak na nagrobku mamy. Alexander Rodriguez. Na jego pogrzebie nie byliśmy. Zabronił nam, aby po czterech latach ściągnąć nas z powrotem. Pokręciłam głową, spoglądając na Theo, który z niezidentyfikowaną miną obserwował nagrobki. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego tak mi zależało, aby tam pójść. Ale to było silniejsze ode mnie. Chociaż przez chwilę chciałam się poczuć jak w domu. Chciałam poczuć ich obecność. Uniosłam lekko kąciki ust, a w moim wnętrzu rozlało się coś ciepłego.
– Cześć, mamo. – wyszeptałam do pomnika, a obraz lekko mi się zamazał przez słone łzy, którym nie pozwoliłam uciec. Nie teraz.
– Cześć, tato. – dodał Theo.
I może nam nie odpowiedzieli, ale kiedy gwiazdy stały się jeszcze jaśniejsze, a noc mniej mroczna i samotna, wiedziałam, że są z nami.
Zawsze byli.
***
– Zawsze musisz się spóźniać? – zapytał zdenerwowany Theo, kiedy następnego dnia wyszłam ze swojej sypialni w końcu będąc w pełni gotową.
– Nie przesadzaj. – mruknęłam nonszalancko. – Mamy jeszcze czterdzieści minut.
– Tylko czterdzieści minut. – bąknął, na co miałam ochotę przewrócić oczami, ale cudem się powstrzymałam.
Od samego rana niezmiernie mnie irytował. Wiem, że się stresował. W końcu nadszedł czwartek i spotkanie w kancelarii. Od kiedy tylko wstał, krążył po całym apartamencie w tę i z powrotem, tylko na mnie warcząc i o wszystko się wściekając. Wiedziałam, że tak odreagowywał stres, ale zaczynałam mieć powoli tego dość. Jasne, ja również nieco się stresowałam, bo bałam się, co ten nasz świętej pamięci ojciec wymyślił, ale nie fiksowałam tak, jak brunet. Być może dużą zasługę w tym miała nasza wizyta na cmentarzu, która, o dziwo, uspokoiła mnie tak, jak nic innego. Wiedziałam, że gorzej być już nie może i do stracenia raczej też nie mieliśmy za wiele, więc zapewne były to tylko kwestie prawne i kilka papierków. Może jakiś spadek, o którym nie wiedzieliśmy, ale nic więcej.
Westchnęłam tylko, nawet tego nie komentując. Podeszłam do dużego lustra, które wisiało w salonie, aby ostatni raz ocenić, czy dobrze wyglądam. Miałam na sobie beżowe, materiałowe spodnie z wysokim stanem, które ładnie przylegały do moich bioder oraz ud, a rozszerzały się lekko od kolan w dół. Lubiłam je, ponieważ miały cudowne szycie, dostałam je od Theo na urodziny i miałam w nich nieziemski tyłek. Dopasowałam do nich czarny, opinający golf z długim rękawem, który wsadziłam w spodnie, a na moje stopy wsunęłam czarne szpilki. Jak zwykle wykonałam swój makijaż, starając się, aby wyszedł ładny, schludny i elegancki. Włosy zostawiłam rozpuszczone, więc luźno opadały na moje ramiona. Dodatkowo założyłam swoje srebrne, długie kolczyki, więc cały efekt mi się podobał.
– Czy możemy już wychodzić? – zapytał Theo, podając mój płaszcz. Przyjęłam go, nie wkładając, a zarzucając na swoje ramiona. Miał identyczny kolor, jak spodnie, ponieważ był skompletowany, sięgał mi za kolana, a jego guziki były w odcieniu czerni. – Proszę. Nie chcę się spóźnić, Victoria.
– Theo, spokojnie. – westchnęłam, spoglądając na niego uspokajająco. – Nie spóźnimy się.
– Po prostu jest to dla mnie ważne. – pokręcił głową. – Chcę, żeby wszystko było w porządku.
– I będzie. – zapewniłam go.
– Dobrze wyglądam?
Na jego pytanie, zlustrowałam jego sylwetkę, odzianą w czarne, eleganckie spodnie, do których dobrał skórzany pasek ze złotym znaczkiem Gucci. Do tego, tak jak ja, również miał na sobie czarny golf, jednak grubszy od mojego, a jego kołnierz był wyższy. Na wszystko narzucił tego samego koloru, nieco dłuższą marynarkę. Musiał również sporo pracować nad swoimi, ponieważ brązowe kosmyki sięgające połowy twarzy, ładnie układały się na jego głowie, tworząc artystyczny nieład. Uniosłam brwi z uznaniem.
– Wyglądasz jak żywcem wyjęty z Rodziny Adamsów. – powiedziałam tylko, czym nareszcie udało mi się go nieco rozluźnić, bo uniósł kącik ust, przewracając oczami. – A teraz chodź wreszcie, bo przez ciebie się spóźnimy. Jak zawsze.
Wyszliśmy z pokoju, a następnie z hotelu, wsiadając do zamówionej wcześniej taksówki. Miedzy nami znów zapanowała cisza, a Theo nie odezwał się do mnie ani słowem. Był spięty i zdenerwowany. Patrzyłam na jego profil, kiedy jechaliśmy ulicami Culver City wprost do kancelarii. Jego ostre rysy twarzy odznaczały się na tle obrazów za oknem, które cały czas śledził wzrokiem. Naprawdę nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie mogłam przyznać, że nie stresowałam się w ogóle, ale na pewno znacznie mniej, niż on. W końcu ja chciałam się trzymać jak najdalej od tego bagna. Theo często żył wspomnieniami i to dopadało go właśnie w takich chwilach. Nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, zacisnęłam swoje palce na jego dłoni, która leżała na jego udzie. Dokładnie tak, jak on, kiedy tam przyjechaliśmy. Nadal nic nie powiedział. Nawet nie odwrócił się w moją stronę, ale zamiast tego, mocno ją ścisnął, wbijając swoje srebrne obrączki w moje palce. Jednak nie przeszkadzało mi to.
Kilkanaście minut później zatrzymaliśmy się pod podanym adresem. Szybko wyjęłam portfel z mojej torebki i zapłaciłam kierowcy, a następnie oboje wyszliśmy z pojazdu. Ze zmarszczonymi brwiami rozejrzałam się po okolicy. Nie byłam nigdy wcześniej w tamtym miejscu. Okolica była przyjemna. Wokół nie było wiele domów. Jedynie kilka budynków, ale ten, którego adres mieliśmy podany, znajdował się po przeciwnej stronie ulicy. Była to ogromna, biała rezydencja z wysokim żywopłotem wokół. Nie wyglądała jak kancelaria prawna, chociaż mogłam się mylić.
– To na pewno dobry adres? – zapytałam, spoglądając na mojego brata, który również ze zdziwieniem patrzył na dom.
– Tak. – skinął głową. – Może jest prywatna, albo coś?
– Może. – wzruszyłam ramionami.
Bez zbędnej zwłoki ruszyłam przez ulicę, a Theo zaraz za mną. Zaciskałam palce na pasku swojej torebki, kiedy razem podeszliśmy do zamkniętej furtki. Spojrzałam na domofon, a następnie na Theo, który skinął głową. Palcem wskazującym nacisnęłam przycisk, a cichy dźwięk oczekiwania wypełnił przestrzeń. Nie minęła chwila, a dźwięk ustał, powiadamiając, że ktoś już odebrał, ale nikt nie odpowiedział. Zmarszczyłam brwi, odchrząkując, a następnie całkowicie się zdezorientowałam, kiedy kamera na ogrodzeniu poruszyła się, nakierowując wprost na nas.
– Witam. – zaczęłam, zastanawiając się, czy to w ogóle miało sens. Co za idiotyzm. – My na spotkanie z panem Federico Gueva. Victoria i Theodor Clark.
Nie minęły dwie sekundy, a brama zaczęła się automatycznie otwierać. Westchnęłam z lekkim rozdrażnieniem, spoglądając ze złością na milczącego Theo.
– Naprawdę mam nadzieję, że załatwimy to szybko, bo się wkurwię. – zaklęłam złowrogo, zaczynając iść chodnikiem w stronę domu.
Theo ruszył zaraz za mną i nie doszliśmy nawet zapukać w wielkie, drewniane drzwi, kiedy one same się otworzyły, ukazując w progu niskiego, starszego mężczyznę we fraku. Uśmiechnął się mile w naszą stronę, kiwając głową.
– Witam. – powiedział ciężkim tonem, uchylając szerzej drzwi. – Pan Gueva już na państwa czeka. Zapraszam.
Nadal lekko zdziwiona, przekroczyłam próg bogato urządzonego domu, a w ślad za mną podążył Theo. Mężczyzna zamknął za nami drzwi, a następnie wskazał dłonią na długi korytarz. Rozejrzałam się wokół. Dom był naprawdę gustownie urządzony. Wszędzie panowała elegancja. Złote kandelabry wisiały na brązowych ścianach, a brylantowe żyrandole zwisały z długiego sufitu. Po naszej lewej umiejscowione były szerokie schody prowadzące na piętro. Wszystko pogrążone było w ciszy i spokoju. I dziwnie mi się to nie podobało. Ale może tak już tu było? Nieważne. Im szybciej, tym lepiej. Chciałam to załatwić i wracać do domu. Do Maine. Mężczyzna zaczął iść w nieznaną nam stronę, a kiedy i ja chciałam, po całym pomieszczeniu rozniosła się standardowa melodia dzwonka iPhone'a. Szybko chwyciłam swój telefon, wyciągając go z torebki i spoglądając na ekran.
– Przepraszam bardzo, ale muszę to odebrać. – powiedziałam, patrząc na mężczyznę, który kiwnął głową.
– Oczywiście. – odparł spokojnie. – Ostatnie drzwi po lewej. – dodał, wskazując na korytarz. Kiwnęłam głową, nawiązując kontakt wzrokowy z Theo, który patrzył na mnie ze zmartwieniem.
– Wszystko okej. Idź. – rzuciłam pewnie. – Będę za trzy minuty.
– W porządku. – odrzekł, a następnie razem z facetem oddalili się. Odetchnęłam cicho, przejeżdżając palcem po ekranie i przykładając telefon do ucha.
– Victoria? – znajomy, męski głos rozniósł się w słuchawce, powodując mój lekki uśmiech.
– Hej, Noah. – odparłam.
– Czy to prawda, że wyjechałaś? – zapytał zdziwiony. Naprawdę stęskniłam się za jego głosem.
– Skąd wiesz? – odparłam pytaniem na pytanie. Nie mówiłam mu tego.
– Właśnie wyszedłem z twojej firmy. – tłumaczył. – Wpadłem, aby wyciągnąć cię na kawę, ale Hannah powiedziała, że wyjechałaś na kilka dni.
– Tak, musiałam przyjechać do mojego rodzinnego miasta. Muszę załatwić z Theo kilka spraw. – wytłumaczyłam, czując miłe ukłucie w klatce piersiowej. To urocze, że tak się interesował.
– Ah, rozumiem. – chociaż go nie widziałam, wiedziałam, że skinął głową. – Kiedy wracasz?
– A co? Już tęsknisz? – droczyłam się, starając się powstrzymać uśmiech, kiedy jego cichy, gardłowy śmiech dotarł do mojego ucha.
– Oczywiście. – odparł wprost, na co przewróciłam oczami. – Nadal czekam na obiecaną kolację.
– Cóż, wracam w piątek, więc w sobotę oczekuję cię przed drzwiami mojego mieszkania z butelką wina w ręce.
– Przecież nie pijesz. – zaśmiał się.
– Och, tylko to wyłapałeś? – uniosłam brew, a mężczyzna znów tylko się zaśmiał.
– W porządku. Co tylko sobie zażyczysz. – zgodził się. – Nie przeszkadzam ci już. Uważaj na siebie i do soboty.
– Do soboty. – pożegnałam się, rozłączając. Naprawdę się za nim stęskniłam i chciałam spędzić chwilę czasu w jego towarzystwie.
Pokręciłam głową, aby trochę się uspokoić. Poprawiłam płaszcz zarzucony na moich ramionach i odetchnęłam, starając się skupić. Szybko ruszyłam oświetlonym korytarzem, rozglądając się i oglądając obrazy zawieszone na ścianach. Mój oddech przyspieszył, kiedy odnalazłam odpowiednie drzwi. Przez chwilę wpatrywałam się w ciemne drewno, zaczynając stresować się coraz bardziej. Ale nie mogłam być tchórzem. Nie teraz. Więc zbierając w sobie wszystkie siły oraz całą odwagę, nacisnęłam złotą klamkę, wchodząc do środka.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy niemal od razu wpadłam na twardy tors mojego brata, który chciał chyba wyjść w tym samym momencie. Odrzuciło mnie lekko do tyłu, więc zamrugałam powiekami, a następnie uniosłam głowę, patrząc na jego twarz. I wtedy całkowicie mnie ścięło, bo jedyne, co widziałam, to jego blade policzki, nieme przerażenie i wzrok, który błagał tylko o jedno. „Nie idź dalej".
– Co... – wyszeptałam, bezwiednie spoglądając ponad jego ramieniem na pomieszczenie.
I wtedy zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście mogłam nie iść. Mogłam nie patrzeć. Mogłam uciec, zniknąć i nigdy nie wrócić.
Dziewięć par oczu wpatrywało się wprost we mnie, nie kryjąc zaskoczenia. Dziewięć osób, za które kiedyś oddałabym życie, teraz znajdowało się w tym samym pokoju co ja. Dziewięć osób, które były mi bliższe, niż ktokolwiek inny. A wszystko wokół przestało się liczyć. Nie zwracałam uwagi na Theo, który ciężko westchnął, a następnie przymknął powieki i zrobił krok w bok, całkowicie mnie odsłaniając. Wtedy o tym nie myślałam. Nie myślałam nawet o tym, aby oddychać i mrugać. Jedyne, co potrafiłam robić, to patrzeć. Patrzyłam na nich wszystkich, skacząc od oczu do oczu. Od twarzy do twarzy. Każda była zszokowana. Każda nie wierzyła. Ja również nie wierzyłam. To wszystko było jak sen. Ciężki koszmar.
Widziałam je. Te brązowe oczy, które zawsze patrzyły na każdego z dobrocią. Jak promienie słońca. Bo była. Była słońcem. Naszym słońcem. Następnie te piwne. Te, które znałam od przedszkola. Które były dla mnie jak najcenniejszy skarb. Te czekoladowe, które podnosiły mnie na duchu swoimi iskierkami. Również te niebieskie. Niczym najpiękniejszy ocean. Oczy, które były moją podporą. I były też te, dla których wiele lat wcześniej, przepadłam.
Te czarne.
Znajdowałam się w pomieszczeniu z dziewięcioma osobami, które kiedyś traktowałam jak rodzinę. I których nie widziałam od czterech lat.
– W końcu jesteśmy wszyscy w komplecie. – nieznajomy głos dotarł do moich uszu, ale nawet się na nim nie skupiłam. Widziałam jedynie te dziewięć par tęczówek.
– W takim razie, możemy zaczynać. Miło mi, że zdecydowała się pani nas odwiedzić, panno Clark. Długi czas oczekiwałem tej wizyty.
***
elo, elo, zakładaj welon
Kocham i do następnego xx
tt: #pizgaczhell
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top