3. Trzy dni.
– Przecież to bzdura.
Westchnęłam cicho, przymykając ociężałe powieki, które z każdą kolejną chwilą ciążyły mi coraz bardziej. Mój organizm zaczynał mieć dość dokładnie tak samo, jak mój umysł i wcale się temu nie dziwiłam. Nie chciało mi się nawet otwierać oczu, toteż wygodniej poprawiłam się na białej kanapie, na której siedziałam, a następnie oparłam się plecami o jej oparcie, wbijając w jej skórzany materiał. Zmarszczyłam twarz, przykładając dłoń do głowy i masując kciukiem oraz palcem wskazującym moje obolałe skronie. Jak ja nie znosiłam takich momentów.
– Tego nie wiemy. – do moich uszu dotarł cichy głos mojego brata. Miałam ochotę przekląć go za to, że nadal prowadzi tę prowadząco donikąd debatę.
Wydawało mi się, że jedynie ja w całym pomieszczeniu miałam totalnie gdzieś, o czym właśnie rozmawiamy i dlaczego tak właściwie poruszamy ten temat. Theodor, który zajmował jeden z wysokich stołków przy wyspie kuchennej, oddzielającej kuchnię i salon naszego mieszkania, cały czas mówił, w przeciwieństwie do mnie, ponieważ od trzydziestu minut tego cyrku, nie odezwałam się ani razu. Chciałam iść już do swojej sypialni i położyć się po ciężkim dniu, a następnie przygotować się do ostatniego egzaminu, który dzielił mnie od wolności mojego studenckiego życia, które dawno studenckiego nie przypominało. Ciekawe, czy wzięłam wszystkie książki z biblioteki...
– Cóż, Theo. Nie trudno się domyślić, że to stek bzdur. – z letargu ponownie wyrwał mnie pełen powagi głos Ericka. I wtedy naprawdę poczułam, że mam już tego dość.
Z niechęcią uchyliłam powieki, unosząc głowę, a spomiędzy moich ust znów wyrwało się zirytowane westchnięcie, które jasno dawało znak, że ta rozmowa działa mi na nerwy. Bo działała. Odchrząknęłam cicho, zakładając ręce na piersi i patrząc na dwóch mężczyzn przede mną. Mój brat nadal siedział na swoim miejscu, bawiąc się pomarańczą w koszyku obok. Minę miał nietęgą, ale nadal zawziętą, co jasno dawało mi do zrozumienia, że jeszcze nie zamierzał zaprzestawać tej prowadzącej donikąd rozmowy z Erickiem Clintonem. Erickiem Clintonem, który swoje ostre spojrzenie wlepiał wprost w moją twarz. Jego cienkie wargi wykrzywiały się w niezadowoleniu, o którym jasno i klarownie nas informował. Cały czas. Jak zwykle wyglądał nienagannie. Lniane, jasne spodnie idealnie układały się na jego długich nogach, dopasowując się do czarnej koszuli, której rękawy podwinął do łokci. Stał naprzeciw mnie, z rękoma założonymi na klatce piersiowej, przez co jego mięśnie ramion napięły się. Cóż, przynajmniej dobrze wykorzystywał karnet na siłownię, który podarowałam mu miesiąc wcześniej na urodziny. Tyle dobrego.
– Victoria, bądźmy poważni. – mruknął swoim ciężkim barytonem. Ten ton znałam już za dobrze, ponieważ kierowany był w moją stronę naprawdę często.
Co i tak jest niczym w porównaniu do kilkunastu miesięcy wcześniej.
– Erick, o to chodzi. – odparłam, starając się pozbyć z głowy tych głupich myśli. Odetchnęłam cicho, kręcąc głową. – To wy prowadzicie ze sobą tę głupią rozmowę. Nie ja. – fuknęłam, ponieważ to miałam dość tego, co działo się od tych cholernych dwóch dni. Byłam sfrustrowana. – Prawdę mówiąc, ja mam to totalnie gdzieś. Jak tylko przyszedłeś, jasno powiedziałam, że nie zamierzam się na ten temat wypowiadać, bo nie ma o czym. A wy pieprzycie o tym od trzydziestu minut.
– Ponieważ chcę, żeby to wszystko było jasne. – jego ton głosu zmieniał się z każdym kolejnym słowem i nie była to zmiana przyjemna. Był zły, a ja zastanawiałam się, o co tyle krzyku.
– Czego od nas oczekujesz? – zapytałam, a następnie pokręciłam głową. – Inaczej. Czego oczekujesz ode mnie? – zapytałam, wskazując na siebie swoją dłonią. Posłałam mu pytające spojrzenie, w którym nie ukryłam tej dawki zirytowania.
– Zdrowego rozsądku. – odrzekł, przewracając siwymi oczami z wyraźnymi nerwami.
– Tego zaoferować ci nie możemy. – wtrącił się Theo, na co przeniosłam na niego spojrzenie, unosząc brwi. Zawiesił na mnie swój wzrok, a zielono-brązowe tęczówki zalśniły z rozbawieniem.
– Mów za siebie. – rzuciłam z powagą, ale brunet uniósł jedynie kąciki ust, spoglądając na mnie z wyraźnym rozbawieniem, czego nie odwzajemniłam. Po kilku sekundach znów spojrzał na Ericka, a jego wyraz twarzy zmienił się na znużony.
– Erick, to nie takie proste.
Przewróciłam oczami na jego słowa, bo to naprawdę zaczynało robić się coraz głupsze.
– Nie, Theo. To jest bajecznie proste! – zawołał i już oboje wiedzieliśmy, że jego cierpliwość się skończyła.
Cudownie, Theo. Masz co chciałeś.
Cała atmosfera, która od początku była ciężka, w tamtym momencie stała się stutonowym kamieniem, który spadł na nasze płuca. Spuściłam wzrok na swoje białe jeansy, na których ułożyłam dłonie. Szczerze, to nawet nie miałam ochoty, aby się w to wszystko wtrącać. Naprawdę zaczynałam rozważać wyjście z tego cholernego pokoju, ponieważ tylko na to miałam w tamtym momencie ochotę. Rozchyliłam oczy i zacisnęłam usta w wąską linię, czekając na to, co miało nadejść, chociaż i tak zbytnio się tym nie przejęłam. To było bezsensu.
– Erick... – zaczął Theo, chcąc załagodzić sytuację, jednak mężczyzna nie dał mu skończyć.
– Chcecie mi powiedzieć, że zadzwonił do was jakiś adwokat, o którym nigdy nie słyszeliście, nagadał wam o rzekomym drugim testamencie waszego ojca i kazał wam przyjechać do Culver City, ponieważ Alexander sobie tego zażyczył, chociaż nawet nie chciał, abyście przyjeżdżali na jego własny pogrzeb? I wy się jeszcze zastanawiacie? – powiedział na jednym wdechu, z każdym kolejnym słowem będąc coraz bardziej wściekłym. – Jak mam brać was na poważnie, kiedy słyszę takie gówno?
– Po pierwsze. – zaczęłam, wstając gwałtownie z miejsca i unosząc palec wskazujący. Było mi już wszystko jedno, czy pożrę się z mężczyzną, czy nie, ale nie miałam zamiaru trwać w tym czymś. – To Theo się zastanawia. Nie my. – burknęłam niezbyt miło, sztyletując go wzrokiem. Na moje słowa, wspomniany wcześniej chłopak jedynie przewrócił oczami, rozchylając w kpiący sposób wargi. – I szczerze? Nie wiem, po co w ogóle prowadzona jest ta rozmowa. Nie ma tematu.
– Jest, ponieważ ten ktoś, kto postanowił zrobić sobie taki dowcip, wie o waszej rodzinie trochę za dużo. A to temat, Victoria. I to poważny. – odparł, gestykulując dłonią, na co i ja nie mogłam się powstrzymać od głośnego westchnięcia i wywrócenia oczami. Mój oddech przyspieszył przez skok adrenaliny w moim ciele, spowodowany znacznym zdenerwowaniem. Założyłam ręce na piersi, odwracając głowę i spoglądając na białą ścianę w salonie. – Jakiś nieznajomy typ wygaduje bzdury, ale wie o śmierci waszego ojca, testamencie i zapewne o dokumentach, które was dotyczą. Które są poufne!
– A skąd, do cholery, jesteś taki pewny, że to bzdury?! – wybuchł Theo, a jego głośny głos odbił się echem od ścian i moich uszu.
Oboje z mężczyzną przenieśliśmy na niego spojrzenia, kiedy zerwał się ze swojego miejsca, wbijając niemal sztyletujący wzrok w głowę Ericka. Nerwowo przejechałam dłonią po swoich rozpuszczonych włosach, ponieważ to nie miało prawda skończyć się dobrze. Nie, kiedy wszyscy byliśmy tak zdenerwowani, a każdy z nas miał odmienną opinię na ten temat. Atmosfera stała się niemal zabijająca, a nieme grzmoty ciskały wokół naszych głów. Pokręciłam z niemocą głową.
– Czemu cały czas starasz się przekonać nas, że to wszystko jest bujdą? – zapytał ostro Theo, na co Erick zaśmiał się szyderczo, patrząc na niego z rozbawieniem, jak i niedowierzaniem.
– Staram się wam przemówić do rozsądku, bo nie wierzę w to, co słyszę. Theo, pomyśl. – odparł już poważniej, a jego ostre rysy twarzy stężały. – Od śmierci waszego ojca minęły cztery lata. Cztery cholerne lata i ty naprawdę wierzysz, że magicznie istnieje jakiś drugi testament? Ba! Że ten testament wymaga waszej osobistej wizyty, chociaż wasz ojciec nie chciał, abyście tam wracali? I że chciał, abyście dowiedzieli się dokładnie dzień po czwartej rocznicy swojej śmierci? – zapytał z jasną kpiną. – Theo to na kilometr śmierdzi jakąś machlojką!
– Czemu nie pozwalasz nam wierzyć, że to może nie kłamstwo, co? – warknął Theo, tracąc resztki swojej cierpliwości. Jak my wszyscy. – Nie masz o tym pojęcia!
– Wystarczy pomyśleć, Theo!
– Dlaczego jesteś taki zły?!
– Bo ktoś jawnie wtrąca się w nasze rodzinne sprawy i węszy tam, gdzie nie powinien! – mężczyzna, chcąc się jakoś uspokoić, westchnął ciężko, przecierając dłonią twarz. Zapanowała chwilowa cisza, podczas której słychać było jedynie nasze głośne oddechy oraz ciążącą w napięciu burzę, która od początku nam towarzyszyła. Wpatrywałam się w swoje czarne skarpety, maltretując zębami wnętrze policzka, podczas gdy Erick znów westchnął i spokojnie ułożył jedną z dłoni na swoim biodrze, masując obolałą głowę. – Wiedziałbym, gdyby Alexander coś takiego zrobił. – odezwał się w końcu spokojniej i znacznie ciszej. – Ale tego nie zrobił. Nie wspomniał ani słowem.
– Może nie miałeś wiedzieć. – upierał się Theodor, na co mężczyzna pokręcił głową.
– Przyjeżdżając tu z wami cztery lata temu, wziąłem za was odpowiedzialność. – mruknął, na co znów odwróciłam głowę, ponieważ to wszystko było po prostu ciężkie. – Oddał mi nad wami opiekę. I byłem z nim w stałym kontakcie. Uwierz, Theodor. Gdyby to była prawda, wiedziałbym.
I w tamtym momencie wiedziałam, że jest źle, bo kiedy Erick uciekał się do mówienia takim tonem naszych pełnych imion, nie było za dobrze. Poczułam dziwny ścisk w żołądku, kiedy sens jego słów dotarł do moich uszu. Naprawdę nie chciałam się z nim kłócić. Ani z nim, ani z Theo. Nie chciałam niepotrzebnych afer oraz kolejnych sytuacji, które spędzały mi sen z powiek, a od tego cholernego telefonu, który miejsce miał dwa dni wcześniej, nie mogłam się od tego opędzić. Bo znów coś musiało się spieprzyć. Jakże typowo.
Naprawdę nie wiedziałam, co właściwie się działo. To stało się tak szybko. W jednej chwili żyliśmy sobie z Theo w całkowitym spokoju, robiąc to, co zawsze. I jeden pieprzony telefon znów zmienił tak wiele rzeczy, mącąc naszą harmonię. Mącąc moją relację z Theo. Kiedy niejaki Federico Gueva zadzwonił do nas, powiadamiając o rzekomej drugiej części testamentu naszego ojca i tym samym prosząc o przyjazd do Culver City, poczułam, jakby świat znów spadał mi na głowę. Bo tego nie spodziewałam się w najczarniejszych snach. Sądziłam, że jeśli od razu po jego śmierci, wszystkie sprawy papierkowe odnośnie testamentu i innych rzeczy z tym związanych, zostały załatwione, to nigdy więcej nie będę musiała wracać do tego cholernie ciężkiego i bolesnego tematu. Byłam w szoku, a w moim ciele nagromadziło się tyle emocji, iż nie potrafiłam stwierdzić, co właściwie czułam. Ale tak było tylko przez chwilę. Niestety mogłam powiedzieć to tylko o sobie, ponieważ z naszej dwójki, to ja byłam tą niemiłosierną i złą, do czego już zdążyłam się przyzwyczaić. W końcu to zawsze musiała być Victoria. Bo podeszłam do tego znacznie mniej emocjonalnie. Prawdę mówiąc, nie podeszłam do tego z żadnymi emocjami. Bo to nie miało żadnego znaczenia.
Bo nagle cztery lata po jego śmierci, ktoś wspomina o drugiej części testamentu, która wymaga naszej osobistej wizyty? Cztery lata po śmierci rodziców ktokolwiek wspomina coś o moim rodzinnym mieście? Kiedy to zrobił, nie mogłam zareagować inaczej, więc gdy to usłyszałam, rozmawiając z tym przeklętym adwokatem przez telefon, zrobiłam jedno. Roześmiałam się. Po prostu parsknęłam głupim śmiechem, nie wierząc, że to właśnie naprawdę ma miejsce. I dalej nie wierzyłam. I nie chciałam wierzyć. Może wpływ na to miał mój stosunek do tego wszystkiego i do samego Culver City. Nie wykluczałam tego, ale minęły cholerne cztery lata. A ja zaczęłam żyć tak, jak chciałam. I nie miałam zamiaru z tego rezygnować. Dlatego nie wierzyłam i nie myślałam o tym prawie wcale. Chociaż może powinnam. Może powinnam przysiąść do tego z głową i rozsądkiem. Jednak proste było odcięcie od tego i nawet nie zaczynanie tematu. Bo nie chciałam wierzyć.
To było tak irracjonalne i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Rozmowa z niejakim Panem Gueva zakończyła się szybciej, niż zapewne przypuszczał. Nie myślałam nad tym, czy to pomyłka, kłamstwo, próba oszustwa czy jeszcze coś innego. Miałam to po prostu w nosie, a cała aż buzowałam, że ktokolwiek chociażby pomyślał o takim czymś. Nie chciałam słuchać tego słuchać. Poruszać żadnego tematu śmierci rodziców, testamentów ani Culver City. Więc się rozłączyłam, nawet nie odpowiadając adwokatowi czegokolwiek. Po prostu rzuciłam telefonem i wróciłam do rozpakowywania zakupów, nawet nie chcąc przyjąć sobie do świadomości, że cokolwiek takiego miało miejsce. Bo nawet jeśli, nie miało to znaczenia. Odcięłam się od poprzedniego życia i było mi dobrze tak, jak było. I nikt nie miał cholernego prawa mi tego psuć. Czy, tak jak Erick, z góry założyłam, że to wszystko to głupi wymysł i nic z tego nie jest prawdą? Nie do końca. Prawdę mówiąc, nie założyłam niczego. Bo nie chciałam nawet o tym myśleć. Chciałam żyć, jakby ten telefon nie miał miejsca, bo prawda była taka, że nie miał on znaczenia. To była przeszłość i nikt nie miał prawa mi jej przypominać. Nie po tym, co musieliśmy z Theo przejść.
Jednak adwokat nie poddał się za pierwszym razem. I na nieszczęście zadzwonił jeszcze raz. Jednak wtedy odebrał Theo. A ja wyszłam z salonu, nie chcąc słuchać tych bredni i pragnąć, aby Theo szybko go spławił i skończył tę głupotę. Bo dla mnie to właśnie była głupota, o której nie chciałam nawet słyszeć. Ten rozdział się skończył. Moje życie w Culver City dobiegło końca i nie chciałam do tego wracać, rozgrzebując stare śmieci. I naprawdę sądziłam, że Theo myślał tak samo. Miałam taką głupią nadzieję, więc nawet nie kazałam mu spławić tego faceta. Wydawało mi się, że i tak to zrobi. Ale Theo uważał inaczej. I wszystko pogorszyła jego długa rozmowa z tym adwokatem. Bo mój brat zainteresował się tym tematem bardziej, niż ja. Co więcej, choć nie mówił tego na głos, wiedziałam, że w to gówno wierzył. Nie wiedziałam, po co to robił i byłam zła, że w ogóle chciał poczynać działania związane z tym wszystkim. Że w ogóle chciał z nim rozmawiać. Nie dziwne więc, że jeszcze tego samego dnia po ich rozmowie, wybuchła między nami taka kłótnia, która nie wybuchła już dawno. Może to głupie, ale uważałam, że w pewien sposób mnie zdradził. Że chciał w to wierzyć. Że chciał znów rozgrzebywać stare rany. I może nie chciałam mówić tego na głos, ale zabolało mnie to. Chociaż nie miałam prawa tak się czuć.
Tak minęły dwa dni. Dwa dni pełne ciszy i napięcia pomiędzy nami. Nie odzywaliśmy się do siebie. Telefon milczał, więc miałam głupią nadzieję, że i ten temat się skończył. Jednak ta nadzieja minęła, kiedy w środę rano nowe pliki dokumentów przybyły na skrzynkę pocztową Theo. I właśnie wtedy wszystko poszło się pieprzyć. Bo to wtedy, pierwszy raz od tego telefonu, mój stosunek do tej sprawy zachwiał się. Niemal niezauważalnie, ale zachwiał. A było to za sprawą tych cholernych skanów dokumentów, w których jasno napisane było, że testament Alexandra Rodrigueza posiada dwie części, a sam nasz ojciec chce, abyśmy odebrali go osobiście w Culver City po czwartej rocznicy swojej śmierci. Plus umowa pomiędzy nim, a tą cholerną kancelarią oraz kilkanaście innych dotyczących tego tematu i jasno ukazujących powiązanie między nim, a tą sprawą. I wszystko to przypieczętowane własnoręcznym podpisem naszego ojca.
Jego pieprzony podpis.
I to był ten moment, kiedy się zawahałam. Wtedy zaczęłam się zastanawiać. Bo co, jeśli to wszystko działo się naprawdę i nie było zwykłym żartem czy pomyłką? Ale trwało to dosłownie dwie sekundy. Potem wróciła rzeczywistość i zdrowy rozsądek. I znów nie chciałam o tym myśleć, odsuwając wszystko, co z tym związane, na sam tył głowy. Bo o ile już na samym początku założyłam, że to pomyłka i nie chcę o tym słyszeć, o tyle kiedy zobaczyłam skan na mailu z własnoręcznym podpisem mojego ojca, nieco się zmieszałam. Ale na szczęście wrócił mój jasny umysł. Lub przeklęty, jak kto wolał. Ale nie mogłam przejść obok tego obojętnie, kiedy zauważyłam ten podpis, więc jeszcze tego samego dnia stwierdziłam, że musimy powiadomić o tym Ericka, a on... cóż. Nie był zbyt zadowolony faktem, iż Theo w ogóle korespondował z adwokatem. I nie był zadowolony, że tak bardzo chciałam olać ten temat i nie wyciągnąć żadnych konsekwencji z tego, że ta dziwna kancelaria posiadała takie dokumenty. Ale prawdę mówiąc, miałam to w nosie. Chciałam jedynie zakończyć ten temat i urwać jakiekolwiek rzeczy z tym związane. Dlatego każdy z nas miał inne podejście do tej sprawy. I skończyło się to tak, jak się skończyło.
– Mamy dokumenty, które to potwierdzają. – wypalił po długiej chwili milczenia Theo, na co Erick spojrzał na niego ze zdziwieniem. A ja miałam ochotę podciąć mu gardło.
I to właśnie różniło mnie od Theo. Od samego początku był zbyt ochoczo nastawiony na to, aby coś z tym zrobić. Podczas gdy ja nie chciałam o tym słyszeć, on już zaczął skanować każdy dokument przysłany przez kancelarię, w której pracował Federico, uważnie obserwując szczegół. Chciał tego. Chciał, aby to okazało się prawdą i to bolało mnie najbardziej. Wiedziałam, dlaczego tak mocno tego pragnął. I zdawałam sobie sprawę, że nie mogłam go za to winić. Dlatego tak bardzo nie chciałam o tym słyszeć. Ale przeszłość znów nas dopadła, nawet nie pytając o pozwolenie. Jeden telefon wystarczył, by zrujnować spokój, którego tak bardzo pragnęłam. I to mnie mierziło. To, że byłam w tym sama, bo mój brat uważał inaczej. On chciał uważać inaczej. Ja nie potrafiłam. Nie mogłam.
– Jakie dokumenty? – zapytał zdziwiony Erick, na co Theo pokiwał głową.
– Myślałeś, że uwierzyłem mu tak na słowo? – zaczął Theo. – Przysłał wszystkie skany dokumentów, w których ojciec jasno wyraża to, że ta druga część istnieje. Plus parę innych. I wszystkie z jego podpisem.
I już wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji. Pokręciłam głową, czując uścisk pod żebrami, kiedy Erick pomrugał powiekami, przejeżdżając dłonią po swoich już siwych włosach. Pokręcił głową, nie wierząc w to, co słyszał. Bo właśnie wtedy jego wiara, że to stek bzdur, również się zachwiała. Tylko wiedziałam, że u niego nie potrwa to krótką chwilę. Parsknęłam cicho pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Odwróciłam się dokładnie w tym samym czasie, w którym Clinton znów zabrał głos.
– Pokaż mi to wszystko.
I tego było za wiele. Wiedziałam, że nie mam prawa reagować tak gwałtownie, zważywszy na to, że moja relacja z Theo stała się już po samym telefonie mocno napięta. Ja byłam zła, że w ogóle chciał z nim rozmawiać, a on jedynie zbywał mnie, każąc mi przestać kłócić się o to, że interesuje się sprawami własnej rodziny w przeciwieństwie do mnie. Tylko ja nie chciałam interesować się czymś tak podejrzanym i związanym z naszym rodzinnym miastem. Nasze zdanie było na ten temat naprawdę odmienne, a ja zamiast prowadzić do jakiegokolwiek kompromisu, jeszcze bardziej zaostrzałam to wszystko. Ale wtedy już się nie hamowałam. Victoria jak zwykle musiała coś zrobić.
– Po co to robisz? – zapytałam znacznie ciszej, ale ani trochę nie spokojniej. Skrzyżowałam ostre spojrzenia z Theo, który uniósł brwi. – Po co chcesz się w to wszystko bawić?
– Bo interesuje mnie to, co nasz ojciec chciał nam przekazać. – odpowiedział, również nie spuszczając z tonu.
Z każdą sekundą temperatura między nami wzrastała, dokładnie tak, jak złość i sfrustrowanie narastało w moim ciele. Zacisnęłam lewą dłoń w pięść, czując coraz szybsze kołatanie serca. Nienawidziłam się z nim kłócić, ale wiedziałam już, jak to się skończy. Ale tak cholernie mnie denerwował!
– Przecież to jedna wielka brednia.
– Nie wiesz tego. – rzucił, unosząc ręce w powietrzu. – W przeciwieństwie do ciebie, ja podchodzę do wielu rzeczy na chłodno i nie uważam ich za nic, tylko dlatego, że mi to nie pasuje. Tu chodzi o kwestie prawne, Vic. I to nie przelewki. I uwierz, też nie jest mi łatwo, ale staram się to jakoś ogarnąć. Ale chodzi o Culver City.
– O mój Boże, a gdzie się podziały twoje banały i teksty w stylu „Victoria, zapomnij o przeszłości, nie ma co rozgrzebywać!"? – wydarłam się, naśladując w lekko karykaturalny sposób głos Theo. Czułam swoje serce już gdzieś w gardle, ponieważ byłam naprawdę zła.
– Nie bądź żałosna. – fuknął, spoglądając na mnie spod przymrużonych powiek.
– Ale przecież to twoje słowa. Po co chcesz się znowu cofać? Ojciec nie miał już rzeczy do przepisania, o których byśmy nie wiedzieli. A nawet jeśli, naprawdę tak cię to interesuje? Po co? Po co chcesz wracać do przeszłości? Sam mi to odradzałeś, więc teraz nie dziw się, że tak się zachowuję.
– Istnieje zasadnicza różnica między cofaniem się w życiu, a zachowywaniem się jak tchórz, który boi się stawić czoła pewnym wydarzeniom. Odradzałem ci to pierwsze, ale nie sądziłem, że wybierzesz to drugie.
Zamilkłam, spoglądając w jego poważne oczy. Był wściekły. Jego klatka piersiowa szybko się unosiła oraz opadała. W pierwszej chwili nie zdawał sobie sprawy ze swoich słów. Dopiero po krótkiej chwili pomrugał szybko powiekami, rozluźniając ciało. Ale mi tego wszystkiego już wystarczyło. Bez zbędnych słów ruszyłam w stronę korytarza, a następnie do swojego pokoju, ignorując nawoływania Ericka. Miałam tego dość. Niczym burza wpadłam do swojej sypialni, zatrzaskując drzwi z głośnym hukiem i powiadamiając ich tym samym, że mają się nie zbliżać. Cała aż buzowałam. Moje serce waliło mi jak młotem, a oddech drżał dokładnie tak samo, jak nogi. Ktoś z boku mógłby stwierdzić, że dramatyzowałam. Że przejmowałam się nie tym, co trzeba, ale nie potrafiłam inaczej. Zdążyłam pogodzić się z przeszłością. Z ich stratą i świadomością, że mam nowe życie. Lepsze. Bez bólu i świadomości, że kiedyś miałam wszystko. Nie chciałam tego psuć i wracać do tego całego gówna sprzed czterech lat. A Theo chciał. Chciał znać prawdę, ponieważ podchodził do tego dużo bardziej emocjonalnie, niż ja. Ja się odcięłam, bo uważałam, że tak jest prościej. Szczerze, nawet nie chciałam wiedzieć, co było w tym testamencie, jeśli okazałby się prawdziwy. Nie interesowało mnie to. Interesowała mnie rzeczywistość i moje spokojne życie w Maine. A przeszłość znowu zaciskała dłonie na mojej szyi, chcąc mi je odebrać.
Ale według niego byłam tchórzem. Nigdy wcześniej mi tego nie zasugerował. Byłam tchórzem?
– Pieprzcie się wszyscy. – warknęłam pod nosem, próbując uspokoić chociaż trochę swój rozdygotany organizm. Przyłożyłam dłonie do zamkniętych oczu, wypuszczając ciężkie wdechy, a następnie wyprostowałam się, zaciągając nosem.
Musiałam przestać o tym myśleć. Nie interesowało mnie to. Miałam nadzieję, że Erick przemówi Theo do rozsądku i ten koszmar minie. A nawet jeśli nie, to i tak nie miałam zamiaru się nigdzie ruszać. Nie było nawet opcji, że pojechałabym na odczytanie tego testamentu. Nie mogłam wrócić do... nie mogłam tam wrócić. Nie po to stamtąd wyjechałam. Nie po to obiecywałam ojcu, że zacznę na nowo. Nie po to... nie. Nie. Nawet nie było opcji. Zmarszczyłam twarz, parskając sztucznym śmiechem pod nosem.
– Nawet nie ma tematu. – powiedziałam do samej siebie z rozbawieniem, prostując się i spoglądając przed siebie na ciężkie, bordowe zasłony na moich oknach, które zatrzymywały światło słoneczne ze dworu.
Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zgadzam się na powrót do Culver City. To było tak irracjonalne i niemożliwe. Przecież tam byli wszyscy... nie. To nie miało prawa się udać. Nie było ani jednej rzeczy, która by sprawiła, że to miało jakikolwiek sens. Miałam Maine i miałam swoje życie. Wracanie tam tylko pogorszyłoby sprawę. Poza tym sama świadomość, że mogłam spotkać Mię, szkolnych znajomych, Parkera, Na...
– Nie. – warknęłam pod nosem, zaciskając dłonie w pięści z taką siłą, iż poczułam, jak niemal pękają. Na wnętrzach dłoni poczułam odbite, krwawe półksiężyce, a ja sama zaczęłam delikatnie drżeć. I choć starałam się uspokoić, nie mogłam.
Nie mogłam. To nie mogło się stać i wiedziałam, że się nie stanie. Nie bałam się, po prostu... zostawiłam tamtą przeszłość. Nie byłam tchórzem. Ruszyłam do przodu i nie chciałam się wracać. I obiecałam coś ojcu. Nie obchodziło mnie, że teraz wyszło, aby chciał, bym tam wróciła. Nie mógł być tak egoistyczny, dlatego w to nie wierzyłam. Nie chciałby dla mnie czegoś takiego. Nie po tym, gdy wiedział, że przez cztery lata ułożę sobie życie na nowo. Stałam pośrodku swojego pokoju na trzęsących się nogach, biorąc długie wdechy, które wcale mi nie pomagały. Łapałam je coraz łapczywiej, czując, jakby właśnie ktoś miał odebrać mi do niego dostęp. Przed oczyma pojawiały mi się mroczki, których nie potrafiłam zneutralizować. Słyszałam jedynie swój przyspieszony oddech oraz krew szumiącą mi w żyłach i skandaliczne szybkie bicie mojego serca. A to wszystko jedynie za sprawą samego wyobrażenia mojego powrotu tam. Nie chciałam nawet wiedzieć, co się stanie, gdybym rzeczywiście się tam znalazła. Nie. Nie było takiej mowy. Nie po to stamtąd wyjechałam, aby po wszystkim wrócić po czterech latach. Nie mogłam wrócić. Nie tam. Nie do nich po tym długim czasie milczenia...
Niepewnie podeszłam do swojego zasłanego łóżka, chociaż nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Niezgrabnie na nim usiadłam, głęboko oddychając i przymykając oczy. Spuściłam głowę i jak na zawołanie, obrazy wspomnień zaczęły zalewać moją głowę. I nie stało się to od tak dawna. Mój rodzinny dom, liceum, chodnik, prowadzący do parku, Chris i Mia w moim pokoju, imprezy z piwem w dłoni, śmiech, wypady nad jezioro, jego twarz...
– Nie mogę. – wyszeptałam drżącym głosem, zaciskając z całej siły oczy, aby pozbyć się tych myśli.
Bezwiednie oparłam łokcie na kolanach, a następnie nachyliłam się, wplątując palce dłoni w roztrzepane włosy. Z całej siły zacisnęłam je, chcąc przyćmić jakoś myśli i ból psychiczny, tym lepszym. Fizycznym. Dusiłam się tym, że znów traciłam kontrolę. Że znów czułam się jak największy bałagan na świecie. Nienawidziłam tego. Tego otępienia i zrozumienia, że mam za sobą coś tak cholernie złego, a jednocześnie pięknego. Minęły cztery lata. To zbyt długo. Przez ten czas potrafiłam się odnaleźć i nie myśleć o tym, jak bolało. Nie chciałam tego psuć. Nie mogłam tego zepsuć, bo nie byłam gotowa rozpaść się na nowo, aby znów się pozbierać. Chciałam zapomnieć i zacząć żyć dalej. Dlatego nie mogliśmy wrócić chociażby na godzinę. Ja nie mogłam.
Nie wiem, ile czasu spędziłam w takiej pozycji, jednak mój umysł całkowicie się wyłączył. Wpatrywałam się tępo w podłogę, nie myśląc tak właściwie o niczym, bo tylko to pomagało mi się uspokoić. Beznamiętnym wzrokiem obserwowałam szpary pomiędzy jasnymi panelami, wsłuchując się w swój oddech, który powoli się uspokajał. Moje serce z minuty na minutę wybijało coraz bardziej stabilny rytm, a chaos w mojej głowie zmniejszał się. Nienawidziłam być w tym stanie. W stanie, kiedy czułam, że ściany się ruszają i chcą ścisnąć moją głowę oraz mnie całą. A to wszystko jedynie za sprawą wyobrażenia o samym powrocie tam. To było nienormalne. Nie mogłam o tym myśleć. Przez cztery lata jakoś mi się udawało, a od dwóch miałam stabilne i normalne życie. Nie chciałam tego psuć. Nie mogli mi tego zniszczyć. To wszystko to jedna wielka brednia. Nieważne ile dowodów by się nazbierało. To była brednia i tyle.
Bo tylko wierząc, że to kłamstwa, mogłam zachować trzeźwość umysłu.
Zaciągnęłam nosem, przecierając dłonią opuchnięte od zmęczenia oczy, gdy nagle do drzwi moich sypialni ktoś cicho zapukał, na co automatycznie zesztywniałam, wpatrując się e białe drewno. Znów poczułam żołądek w swoim gardle, ponieważ istniała możliwość rozmowy na ten temat, a ja tego nie chciałam. Nie po tym, co właśnie przeszłam. Jednak prócz strachu siedziało we mnie coś jeszcze. Złość. Bo nadal byłam zła na to, że chcieli w tym grzebać. Zacisnęłam szczękę, poprawiając się na łóżku i przybierając na twarz najbardziej nonszalancki wyraz, na jaki było mnie wtedy stać. Odkaszlnęłam, z obojętnością patrząc w niezidentyfikowany punkt na beżowej ścianie.
– Proszę. – rzuciłam sucho, nadal chociażby nie zerkając w tamtą stronę.
Usłyszałam, jak drzwi się powoli otwierają z cichym skrzypnięciem. Samo to spowodowało, że jeszcze bardziej spięłam swoje ciało, zaciskając palce prawej dłoni na lewym przedramieniu. Czułam oraz słyszałam, jak ktoś wchodzi do pomieszczenia, a po cichym westchnięciu wiedziałam, że to Erick. Ta świadomość nieco mnie rozluźniła, ponieważ obawiałam się, że to Theo. Po chwili jednak stwierdziłam, że było to niemożliwe, bo od dwóch dni z nim normalnie nie rozmawiałam. W końcu po telefonie Fernando poleciało sporo niemiłych słów. I tak, głównie to ja zaczęłam, ale Theodor nie był mi dłużny. Cały czas sytuacja między nami była napięta, toteż wiadome, dlaczego nie chciałam z nim rozmawiać. A może chciałam, ale bałam się tego, co chciał mi przekazać. Chociaż nie dopuszczałam tej myśli do samej siebie, bałam się, że chciał mi powiedzieć, że wraca. Przecież mógł pojechać sam. W niczym go nie ograniczałam. Oboje byliśmy dziećmi Alexandra, toteż do odczytania testamentu nie potrzebowali naszej dwójki. Bynajmniej w dokumentach nic o tym nie było. Jednak wiedziałam, że beze mnie by nie pojechał. I to dobijało mnie jeszcze bardziej. Bo nigdy nie pozbyłabym się wyrzutów sumienia.
Czułam poważny wzrok na swoim ciele, ale mimo to, nie odwróciłam się w stronę Ericka. Mężczyzna stał tam kilka chwil, aż w końcu jego ciężkie kroki odbiły się echem od cichych ścian. Nie mówiąc ani słowa, stanął obok mnie, a następnie usiadł na materacu po mojej lewej stronie. Mrugałam ociężale powiekami, czując znów narastającą panikę, której tak cholernie nienawidziłam. Spuściłam swój wzrok, bawiąc się palcami materiałem mojej czerwonej, za dużej bluzy z logo mojego uniwersytetu. Dalej żadne z nas się nie odezwało, chociaż atmosfera wcale nie była zbyt przychylna. Wciąż trwał pomiędzy nami ten zgrzyt sprzed kilkunastu lub kilkudziesięciu minut. Nie miałam pojęcia, ile minęło od czasu, gdy wyszłam z salonu. Poza tym, ja sama jeszcze nie uspokoiłam się po tym delikatnym ataku paniki, który nastąpił, kiedy zdałam sobie sprawę, co by było, gdybym wróciła. Nie mogłam wrócić.
– Theo nie chciał tego powiedzieć. – ciężką ciszę przerwał cichy baryton Ericka. Skinęłam głową, nadal nie odwracając na niego wzroku. Nie chciałam na niego patrzeć i rozmawiać o czymś tak cholernie ciężkim.
– Wiem. – odparłam szczerze. Wiedziałam, że nie chciał.
Nie byłam tchórzem.
– Pokazał mi dokumenty.
– I co? – zapytałam cicho. Moje gardło lekko mnie bolało, tak samo, jak całe ciało. Choć umysł równie nie był w dobrym stanie.
Moje pytanie zawisło w powietrzu, powiększając napięcie, ponieważ mężczyzna nie odpowiedział od razu. Zamiast tego dłuższą chwilę się zastanawiał, a ja już wiedziałam, że jego zdanie do tego tematu mogło ulec zmianie. Nieznacznej, ale mogło, ponieważ ja również miałam przez chwilę ten moment. I świadomość tego męczyła mnie jeszcze bardziej. Ta głupia świadomość, że może to wszystko jest prawdą. Może mój ojciec tego chciał. W końcu te pieprzone dokumenty nie były po nic. I przez to czułam się jeszcze gorzej, bo tak bardzo chciałam to wyprzeć, że nie przyjmowałam tego realnie i na chłodno. Byłam popieprzona. Moja głowa była jednym wielkim bałaganem i nie wiedziałam, czego ja tak właściwie chciałam i co powinnam zrobić. Jak się zachować. Nie potrafiłam sklecić jednej sensownej myśli. To było tak kurewsko złe uczucie i naprawdę za nim nie tęskniłam.
Kolejne sekundy mijały, aż w końcu Erick westchnął, spoglądając na mój profil.
– Szczerze? – zapytał. – Teraz już całkowicie nie wiem.
Tymi słowami ściągnął na siebie mój lekko zdzwiony wzrok. Rzadko kiedy Erick nie wiedział, co zrobić. Od zawsze był tym zaradnym, pewnym siebie i rozsądnym. I z upływem lat, to nigdy się nie zmieniało. Bo prawda była taka, że od wyjazdu z Culver City, Erick Clinton nie zmienił się za bardzo. Jedynie jego radosne oczy nie świeciły się jak wtedy, gdy widział moją mamę. Również jego włosy pokryła lekka siwizna, a na twarzy zawitało kilka nowych zmarszczek. Jednak to nadal był nasz Erick. Człowiek, który pomógł nam jak nikt inny, będąc z nami i opiekując się na dobre i na złe, chociaż wcale nie musiał. Przecież prawnie nie byliśmy rodziną, jednak mało osób było na tym świecie, których mogłam nazwać rodziną bardziej, niż jego. Był naszym dobrym aniołem stróżem, który zawsze w pogotowiu chronił nas i pomagał. A my wraz z Theo chcieliśmy się mu odwdzięczać tym samym. Bo mieliśmy tylko siebie. A Erick nigdy nie zawiódł. Nigdy nie odszedł, mimo tego, że wiele razy dawałam mu dobry powód, aby to zrobił. Mimo tego, trwał zawsze.
Badałam wzrokiem jego twarz, aż w końcu zatrzymałam się na jasnych, siwych oczach, które obserwowały mnie ze zmęczeniem. Ja również lepsza nie byłam. Ten dzień był straszny, a sama świadomość, że cały czas musiałam trwać w tej cholernej atmosferze między mną, a moim bratem, wytrącała mnie z równowagi i osłabiała jeszcze bardziej. Zagryzłam wnętrze policzka, mrugając ociężale powiekami. Znów ogarnęło mnie to zmęczenie, które paraliżowało cały mój organizm. Czułam się wycieńczona. Psychicznie i fizycznie, a to za sprawą jednego pieprzonego telefonu.
– Od kiedy tylko do mnie zadzwoniłaś, byłem pewien, że to wszystko to jeden głupi żart. Że ktoś wmieszał się w sprawy, które nie powinien. Ale teraz...
– Zastanawiasz się. – stwierdziłam, nawet nie pytając.
– Nad czym? – zapytał zaskoczony.
– Nad tym, czy to prawda. – odparłam, łącząc ze sobą swoje dłonie. Bawiłam się swoimi palcami, strzelając kostkami, przez co ten charakterystyczny dźwięk rozbrzmiewał w naszych uszach, delikatnie mnie odprężając. – Zastanawiasz się, jak powiedzieć mi, że zaczynasz uważać, że to wszystko może być prawdą. Choć sam nie chcesz tego do siebie dopuścić.
Nie mówiłam tego ze zbyt wieloma emocjami, ponieważ dziwnym zrządzeniem losu, byłam z tym dziwnie pogodzona i podświadomie wiedziałam, że tak będzie. Mimo iż na początku, gdy mu o tym powiedzieliśmy, uważał to za największy stek bzdur ze wszystkich możliwych. Ale kiedy Theo powiedział, że pokaże mu dokumenty, wiedziałam, że już nie będzie nadal taki zaborczy. Mimo że była szansa, że są fałszywe. Mimo że to mogła być jedna wielka pomyłka lub kłamstwo z niewiadomych powodów. Jednak iskierka niepewności zasiała w nim ziarno. Bo mogła być to również prawda. I ja sama zdawałam sobie z tego sprawę. Chociaż było mi to tak bardzo nie na rękę.
– Nie wiem jak. Nie wiem czemu. – zaczął, kręcąc głową z niezrozumieniem. – Ale te dokumenty istnieją. Pliki, które miał jedynie twój ojciec, co oznacza, że musiał to im przekazać. Ale nadal to wszystko... – plątał się, przyciskając palce do skroni. – Nie wiem, Victoria. Nie mam pojęcia.
Parsknęłam cicho pod nosem, zwieszając głowę. Myśli w mojej głowie znów zaczęły krążyć, przyprawiając o jej ból.
– Theo chyba w to wierzy. – mruknął, również spoglądając przed siebie. – Przekonywał mnie, że dokumenty mogą być prawdziwe. On nie mówi tego na głos, ale...
– Bo on chce pojechać do Culver City. – dokończyłam za niego, a moje słowa uderzyły prosto w moją twarz podwójną siłą.
Culver City. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, co tak naprawdę się działo. Była szansa, że mogliśmy tam pojechać. Do naszego rodzinnego miasta, z którego wyjechaliśmy przed czterech laty. Do miejsca, w którym miałam wszystko i, w którym wszystko straciłam. Nie byłam tam od cholernych czterech lat, chociaż tam się wychowywałam. Tam chodziłam do liceum, miałam przyjaciół, rodzinę i... tam przeżyłam przygodę swojego życia z tym czarnookim chłopakiem z szatańskim uśmiechem i popieprzoną osobowością. I mimo że wtedy byłam jedynie siedemnastoletnią gówniarą, nadal pamiętałam. Pamiętałam wszystko. I wyjeżdżając stamtąd zdawałam sobie sprawę, że z mojego życia wraz z Culverowskimi ulicami, znikną także ci ludzie. Może nie wiedziałam, że tego kontaktu nie będziemy mieć w ogóle, ale zdawałam sobie sprawę, że akurat z nim mogę się więcej nie zobaczyć. I pogodziłam się z tą myślą. Bo miałam tam nigdy nie wrócić. Mimo że nikt mi tego nie kazał. Że wyjeżdżając zastanawiałam się, czy nie wpadać na święta. Ale w końcu sama zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę całkowicie odciąć się od demonów przeszłości, potrzebuję radykalnych środków. Dwa cholerne lata wcześniej sama obiecałam sobie, że tam nie wrócę. Nie mogłam tego zrobić. Nie po tym wszystkim.
– On chce poznać prawdę, Victoria. – powiedział Erick. – On po prostu chce wiedzieć. Chce wiedzieć czy to prawda, o co chodzi i czy wasz ojciec rzeczywiście miał nieco inne plany, niż wszyscy od początku myśleliśmy. To zastanawiające, a on się martwi. I podchodzi do pewnych rzeczy racjonalnie.
– I chce wrócić. – zacisnęłam usta w wąską linię. – Nie był tam od czterech lat. I to przeze mnie. Dobrze wiesz, że dzieje się tak, ponieważ to ja nie chcę wrócić. A on chciałby pojechać tam chociażby na jeden dzień.
– Nie wiesz tego. – zaczął cicho, ale jego głos nie był tak mocny i przekonujący, jak zawsze. Uśmiechnęłam się blado, spoglądając na niego zmęczonym wzrokiem, który dziękował mu za to, że chociaż starał się być miły. Ale nie musiał, bo ja wiedziałam swoje.
– Erick, oboje wiemy, że Theo cholernie żałuje wyjazdu z Culver City.
Siwooki nie odpowiedział, a jedynie patrzył smętnie w moje oczy. Nie musiał nic mówić, bo ja wiedziałam swoje. Od czterech lat zdawałam sobie z tego sprawę każdego dnia, mimo że nigdy nie wypowiedział tych słów na głos. Nawet wtedy, kiedy mi się należało i kiedy wszyscy inni na jego miejscu by mnie zostawili. On trwał nadal, ani na moment nie ograniczając swojego wsparcia.
– Wszyscy wiemy, jak jest, Erick. – szepnęłam, a mój głos lekko zadrżał. Starałam się zachować pogodny wyraz twarzy, co w sumie nie było trudne, bo lubiłam mówić o Theo dobrze. Jednak świadomość tego, że z twojej winy cierpi ważna ci osoba, nieźle bolała. – Wiesz, jeszcze za czasów, kiedy chodziliśmy do szkoły, zawsze uważali mnie za tą rozsądniejszą. Bo w końcu dziewczyna, która nie robi problemów, nie imprezuje, ma okej oceny i jest ułożona. A Theo był tym cichym, zdołowanym chłopakiem z ostatniej ławki, który palił papierosy i jedynie grał w gry.
– To było chyba za czasów, kiedy się nie znaliśmy. – dociął, na co lekko się uśmiechnęłam.
– Fakt. – mruknęłam. – Tak było przed przerwą świąteczną w kwietniu, kiedy chodziłam do trzeciej klasy. Potem sprawy się lekko pozmieniały.
Potem poznałam jego.
– Ale to nie istotne. Przez ten dziwny mit, że z rodzeństwa to zawsze dziewczyna jest tą porządniejszą, każdy uważał, że jestem lepsza. Ale wiesz? To nieprawda. – szepnęłam poważnie, nawiązując kontakt wzrokowy z Erickiem, który milczał, wpatrując się z nieodgadnionymi emocjami w moją twarz. – Oboje wiemy, że z naszej dwójki to Theo jest tym lepszym. I ty wiesz dlaczego.
– Victoria... – zaczął ciężko, chcąc skończyć ten nieprzyjemny temat, ale nie pozwoliłam mu. W końcu to było moją winą. Nie mogłam udawać, że nic się nie wydarzyło.
– Każdy by mnie wtedy zostawił, ale nie on. I dlatego ciężko widzieć mi go, kiedy wiem, że żałuje tego wyjazdu. I on tego nie mówi na głos, ale żałuje. I nie mówi również tego, że chce tam teraz pojechać, ale chce. I chce dowiedzieć się tej prawdy. A mi to jest niepotrzebne. Nie chcę tego.
– On bez ciebie nie pojedzie.
– Wiem. – skinęłam głową, a sama świadomość tego, rozrywała moje biedne, pokiereszowane serce. – I naprawdę chcę, aby był szczęśliwy, ale ja nie mogę tam wrócić chociażby na jeden dzień. Nie dam rady, Erick. Nie chcę tego. Nie chcę wracać do Culver City.
– Theo to wie. – westchnął, chwytając mnie za dłoń. Jego ciepłe palce spoczęły na mojej zimnej skórze, kiedy przymknęłam oczy, starając się zatrzymać rosnącą w gardle gulę. – Przecież do niczego cię nie zmusi. Nie wiadomo nawet, czy to wszystko jest prawdą. Nadal jest szansa, że to tylko stek bzdur i ktoś naprawdę miesza się w sprawy, w które nie powinien.
– A co jeśli to jest prawdą? – spytałam, wznosząc oczy ku niebu. – I co jeśli przeze mnie tam nie pojedziemy? Wyrzuty sumienia już i tak nie dają mi spać po nocach. Nie chcę zrobić mu jeszcze tego. Wkręcił się w to dlatego, że teraz ma powód, aby pojechać tam chociażby na jeden dzień. I wiem, że on nie powie mi tego prosto w twarz, ale tak jest.
– Theo zrozumie. Cokolwiek wybierzesz. – westchnął. – On wie, jak wygląda sytuacja. Nigdy nie będzie miał do ciebie pretensji o to, że nie pojechałaś.
– Wiem. I to dobija mnie jeszcze bardziej.
Bo prawda była taka, że wolałam już, aby się na mnie wydarł. Aby wrzasnął mi w twarz wszystkim tym, co przeze mnie przeszedł i z czego zrezygnował. Aby mnie nienawidził za to, że to przeze mnie wyjechał, mimo że sam się zgodził i nikt go nie zmuszał. Aby wydarł się i wypomniał mi każdy problem, jaki przysporzyłam mu w Maine. Aby powiedział, że ma mi za złe to wszystko. Wolałam to już od tego, że zawsze był przy mnie i nigdy nie dał mi powodu, abym miała wyrzuty sumienia, chociaż i tak je miałam bez jego słów. I mógł pokazywać to na różne sposoby. W końcu w Maine miał swoich przyjaciół, naprawdę dobrą pracę, skończył dobre studia i miał sporo dziewczyn, ale to nigdy nie było to co w Culver City. Żaden przyjaciel nie był G, żadna praca nie równała się hakowaniu w jego pokoju, a żadne studia nie równały się Culver High School. Jednak głównym powodem tego, jak bardzo nienawidziłam siebie za to wszystko, przez co przeze mnie przeszedł, było to, że żadna dziewczyna nie była Jasmine Sharewood. I może był szczęśliwy, ale nie najszczęśliwszy. A Theo tak bardzo na to zasługiwał.
– Niezależnie od tego, co wybierzesz... Jesteśmy rodziną. Rodzina nie potępia. – westchnął.
– A chyba powinna.
Mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego zacisnął mocniej swoje palce na mojej dłoni, a ja, czując ciepło i wsparcie od niego bijące, uśmiechnęłam się delikatnie i oparłam swoją głowę o jego ramię. Znów zapanowała między nami cisza, w której każde z nas błądziło myślami w swoich chmurach. Zastanawiałam się, co dalej i jak to rozwiązać. Jedno było pewne. Nie mogłam wrócić do Culver City. Jednak może mogłam jakoś przekonać Theo, by pojechał tam sam? Przecież mógł. Mógł być szczęśliwy i chociaż nigdy nie powiedziałam tego na głos, nie byłabym zła, gdyby wyjechał tam na stałe. Gdyby wrócił i się tam całkowicie przeprowadził. Może i w Maine miał wszystko wraz z nowym życiem, ale w przeciwieństwie do mnie, on swoje stare życie rozpamiętywał. Co więcej. Jemu to bardziej odpowiadało. A ja chciałam, aby był szczęśliwy. Tylko to się dla mnie liczyło.
Nie wiem, ile tak przesiedzieliśmy, ale w końcu Erick stwierdził, że już na niego czas. Nie odprowadziłam go. Nie miałam siły, aby cokolwiek zrobić. Było już sporo po osiemnastej, gdy mocno mnie przytulił, szepcząc w ucho, że wszystko się ułoży i niezależnie od tego, co wybiorę, nikt nie będzie miał pretensji. Poinformował mnie również, że sprawdzi jeszcze tę całą kancelarię i samego Fernando Guave. Miał spore znajomości w Culver City, toteż nie był to dla niego problem, aby wykonać kilka telefonów. Chciał sprawdzić, czy to wszystko jest rzeczywiście prawdą. Podziękowałam mu za to, a w moim sercu zalęgła się mała nadzieja na to, że może jednak to wszystko jest kolosalną pomyłką. Wiedziałam jednak, że to nieuczciwe z mojej strony w stosunku do Theo. Ale ja naprawdę nie chciałam, aby to był autentyzm. Culver City to zamknięty temat.
Słyszałam, jak Erick opuszcza nasze mieszkanie, ponieważ zostawił otwarte drzwi. Poczułam się strasznie zmęczona, toteż wstałam ze swojego miejsca i chciałam się przebrać, gdy nagle z opóźnionym refleksem spojrzałam na korytarz. Naprzeciw mojej sypialni stał Theo, który obserwował mnie nieodgadnionym wzrokiem, znajdując się obok drzwi do swojej sypialni. Wpatrywał się prosto w moją twarz, przez co automatycznie wszystko podeszło mi do gardła, a ja sama chciałam się rozpłakać. Jednak nie był już zły. Nic, co zaszło wcześniej w salonie, już w nic nie siedziało. W jego spojrzeniu nie było ani krzty złych emocji czy uczuć. Nie było tam rozczarowania, złości czy żalu. Było coś innego. Pogodzenie. Tak mogłam to nazwać. Zielono-brązowe tęczówki lśniły, odbijając blask włączonych lamp w pomieszczeniu. Poczułam, jak zasycha mi w gardle, a nogi lekko się pode mną uginają. Naprawdę nigdy nie chciałam sprawić, aby poczuł się źle. Był najważniejszą osobą w moim życiu.
Ale nie mogę...
– Przepraszam za to, co powiedziałem. – westchnął cicho, odchrząkując. – Nie miałem tego na myśli.
– Wiem, Theo.
– Nie jestem zły, Victoria. – mruknął miękkim głosem. Nie był zły. Nie był nawet rozdrażniony. Był nad wyraz spokojny. A moje serce znów zabiło szybciej, aby następnie rozłamać się na dwie części. – Rozumiem, że nie chcesz tam wracać i że być może nawet nie obchodzi cię, co jest w testamencie. Wiem to i rozumiem. Ale jesteśmy rodziną. Ty zostajesz - ja zostaję.
– Przecież możesz pojechać sam. – wychrypiałam w końcu, a moje gardło paliło żywym ogniem, dokładnie tak samo, jak płuca. – Nawet na kilka dni.
Nawet na kilka miesięcy, jeśli tylko by cię to uszczęśliwiło.
Theo nie odpowiedział. Zamiast tego uniósł kącik ust, a następnie chwycił za klamkę drzwi swojej sypialni i przekręcił ją.
– Dobranoc, Vic.
A następnie zniknął za białymi drzwiami, podczas gdy ja wpatrywałam się w nie tępym spojrzeniem, z szybko bijącym sercem i gulą w gardle. I dopiero po pewnej chwili dotarło do mnie, dlaczego nie chciał nawet rozważać opcji, aby pojechać samemu.
Bo Theo wiedział, że jeśli pojedzie tam sam chociażby na kilka dni, już nie wróci do Maine. Ani do mnie.
***
Następne dni mijały zdecydowanie zbyt szybko. W pracy miałam całkowity rozgardiasz przez wyjście nowej kolekcji jednego z projektantów, dla których pracowaliśmy, Wszyscy biegali w kółko, zaczynając milion rzeczy naraz, w tym i ja. Przychodziłam do domu, w którym byłam całkowicie padnięta, aby coś zjeść i pójść spać, by następnego dnia od nowa zacząć galimatias. W międzyczasie musiałam się również uczyć do egzaminu, którego termin zbliżał się nieuchronnie, a ja musiałam zdać i mieć to wszystko z głowy. I tak przez własną głupotę to przedłużyłam i całe szczęście, że Erick miał znajomości. Atmosfera w domu uległa znacznej poprawie. Rozmawiałam normalnie z Theo, który całkowicie odpuścił temat testamentu, mimo że adwokat jeszcze kilka razy chciał się z nim skontaktować. A ja byłam zadowolona, bo ta kwestia powoli odchodziła w zapomnienie. Ja nie miałam czasu, aby o tym myśleć, a i Theo również był zajęty. Mimo że czułam te cholerne wyrzuty sumienia, wiedziałam, że tak jest lepiej. Mogliśmy odmówić przyjęcia testamentu, ani nie pojawić się na jego odczytaniu, co może i było głupotą, ponieważ nie wiedzieliśmy, co jest w środku, ale żyło się lepiej bez przeszłości. Mieliśmy nowe życie. I nic z poprzedniego nie było nam poprzednie.
W końcu nadeszła sobota, która uratowała moje biedne serce. Wreszcie mogłam odetchnąć od kolejnych umów, słuchania durnych formułek i noszenia kawy oraz wieszaków z sukienkami. Kiedy o trzynastej dostałam telefon od Hannah, która bez owijania w bawełnę rzuciła, że po ciężkim tygodniu należy jej się dobra impreza i całkowite sponiewieranie. I kimże bym była, gdybym na to nie przystała? Było już sporo po jedenastej w nocy, kiedy w bordowej sukience od Prady skompletowanej z czarnymi, naprawdę wysokimi szpilkami, siedziałam w jednym z najpopularniejszych klubów w Maine wraz z kilkoma znajomymi z pracy. Hannah zajmowała miejsce obok mnie, wyglądając niesamowicie seksowanie w swojej kusej, skórzanej sukience. Miejsce po mojej drugiej stronie zajmowała Harriet z działu logistyki. Naprzeciw mnie siedział Nick wraz z Gregiem, którzy zajmowali stanowisko ochroniarzy w naszej firmie. Prócz nas była tam jeszcze Violetta, Monica oraz Ralph i Filip. Zabawa była naprawdę wyborna, a towarzystwo już nieźle się podbiło, przez co było jeszcze zabawniej. Powolnie sączyłam swój sok pomarańczowy, słuchając najnowszych plotek od Violetty, która zawsze wiedziała wszystko o wszystkich. Firmowy bufet był kopalnią wiedzy, a ona przebywała w nim cały czas.
– Teraz pora na taniec, kochana! – usłyszałam tylko przy swoim uchu, a następnie pisnęłam, kiedy poczułam dwie silne ręce, które objęły mnie w tali, a następnie pociągnęły w górę. Nim się obejrzałam, wirowałam na ciemnym parkiecie wraz z Filipem do jednej z najnowszych piosenek Beyonce.
Uśmiech nie schodził z mojej twarzy przez cały wieczór, jak i noc. Potrzebowałam takiego rozluźnienia po pracy i ciężkiej sytuacji w domu, która na szczęście jakoś się wyprostowała. Nie myślałam już o niczym. Bawiłam się jak nigdy, tańcząc, śmiejąc się i obserwując, jak moi znajomi są coraz bardziej pijani i ledwo kontaktują. Może byłam trochę egoistyczna. W końcu cieszyłam się tym, że sprawa testamentu jakoś się zakończyła, a Theo poszedł ze mną na ugodę. Mogłam pójść na jakiś kompromis, jednak tego nie zrobiłam. Byłam egoistką. Egoistką w, za drogich na własną kieszeń, butach. Najgorsze w tym wszystkim było to, że o tym wiedziałam, a mimo tego, nadal miałam daleko gdzieś.
– Czy mogę się przysiąść? – zmarszczyłam brwi, kiedy z letargu wyrwał mnie niski głos.
Siedziałam przy barze na jednym z wysokich stołków, stukając palcami o lśniący blat, ponieważ nagle wszyscy mi gdzieś poznikali. Przekręciłam głowę w stronę, gdzie stał średniego wzrostu mężczyzna, którego wiek przekraczał już grubo czterdzieści lat. Ubrany w czarny, dobrze skrojony garnitur, prezentował się nienagannie, a złoty Rolex na jego nadgarstku sugerował, że musiał być naprawdę bogaty. W dłoni trzymał szklaneczkę z niedopitą whisky. Z beznamiętną miną spojrzałam w jego brązowe oczy, unosząc brew.
– Nie jestem właścicielką tych miejsc. – wzruszyłam ramionami z obojętnością, wskazując na pusty stołek obok mnie. Znów spojrzałam na długi blat z alkoholami, kiedy mężczyzna przysiadł się, odstawiając szklankę na blat.
– Czemu siedzisz sama? – zaczął rozmowę, na co miałam ochotę przewrócić oczami, ponieważ nienawidziłam takich rzeczy.
– Bo lubię samotność. – odparłam, nawet na niego nie spoglądając.
– Cóż, to chyba przeszkadzam. – zaśmiał się.
– Tak. – odparłam szczerze i bez ogródek, jednak mężczyzna chyba pomyślał, że żartuję, ponieważ jeszcze głośniej się roześmiał. Śmierdziało od niego drogim alkoholem, cygarami i piżmem.
Starałam skupić się na muzyce, podrygując jedną nogą. Mój wzrok cały czas wędrował za słodkim kelnerem, który krążył za barem, rozlewając drinki, zbierając napiwki i mrugając zawadiacko do niektórych pań. I w tym do mnie. Dwukrotnie. Uśmiechnęłam się lekko, kręcąc z rozbawieniem głową.
– Czy mogę postawić ci drinka? – mój spokój znów został przerwany przez mężczyznę i naprawdę zaczęło mnie to drażnić.
– Nie piję. – odparłam szczerze, znów spoglądając na jego twarz. Był przystojny. Ostre rysy twarzy, wąskie usta oraz poważna postura. Był zapewne również bogaty. – I nie jestem zainteresowana nowymi znajomościami, wybacz.
– Cóż, może jednak skusiłabyś się na... – zaczął, znów przerywając mój spokój. No nie.
– Jeśli chcesz tego, o czym oboje teraz myślimy, to muszę cię rozczarować, ale mam chłopaka. – wymyśliłam na poczekaniu, zeskakując z wysokiego stołka. Mężczyzna spojrzał na mnie z lekkim zawiedzeniem, ale i rozbawieniem.
– Tak? – zapytał z lekką irytacją, co doskonale dało mi do zrozumieniu, że myślał jedynie o numerku z dwa razy młodszą dziewczyną. Co było smutne, ponieważ na jego palcu serdecznym lśniła złota obrączka. – To niby gdzie teraz jest?
– To nie twoja sprawa, ale jeśli chcesz wiedzieć, jest tutaj. – mruknęłam, wskazując dłonią na wnętrze klubu. Znów spojrzałam w jego oczy, nie kryjąc złych uczuć kierowanych wobec niego. Mężczyzna zaśmiał się sprośnie, co naprawdę mnie obrzydziło i pokręcił głową.
– Och, już cię opuścił? – rzucił z przekąsem, na co przewróciłam oczami, wybuchając sztucznym śmiechem.
– Nie muszę się tłumaczyć nikomu, a tym bardziej obcym typom w klubie. – rzuciłam, będąc naprawdę na skraju wybuchu, bo nie znosiłam takich sytuacji. Mężczyzna z obrzydzeniem oblizał swoje wargi, spoglądając na mój uwydatniony przez sukienkę biust.
– Czy mi się wydaje, czy go tu nie ma?
– Wydaje ci się. – odpowiedziałam, unosząc kącik ust. Co za próżność i nonszalancja. W tamtej chwili naprawdę współczułam jego żonie.
– Więc jak ma na imię ten szczęśliwiec?
Patrzył mi w oczy, a jego wzrok był naprawdę złowrogi i po prostu obleśny. Mimo to zachowałam swoją kamienną i niewzruszoną minę. Kolejne sekundy mijały, aż w końcu uniosłam z wyższością głowę, posyłając mu ostatnie spojrzenie.
– Nate.
To imię wypłynęło spomiędzy moich warg, nim chociażby zdążyłam pomyśleć. Poczułam, jak zasycha mi w gardle. Szok wkradł się do mojego umysłu, blokując jakikolwiek ruch. Mężczyzna zmarszczył twarz na moje zachowanie, więc pokręciłam głowę, spuszczając w zakłopotaniu wzrok, ponieważ naprawdę nie wiedziałam, co się właśnie stało. I dlaczego to cholerne imię było pierwszy, jakie przyszło mi do głowy.
– A ty lepiej wracaj do żony, zamiast stawiać drinki małolatom. – rzuciłam znacznie ciszej, odchodząc od zdziwionego mężczyzny. Poczułam dziwnie uczucie w moim wnętrzu i zrobiło mi się naprawdę głupio.
Pokręciłam głową, starając się zapomnieć o tym incydencie. Przybrałam na twarz uśmiech, a następnie znów ruszyłam w stronę naszej parkietu, gdzie wirowała Hannah. Musiałam odpocząć po całym tygodniu, bo coś ewidentnie siadało mi na mózg.
Bawiłam się naprawdę wyśmienicie. W pewnym momencie Filip i Harriet zniknęli nam z oczu, co zbytnio nas nie zdziwiło. W końcu o ich romansie, który według nich romansem nie był, wiedziało już pół firmy. Było już sporo po pierwszej w nocy, kiedy siedziałam w swojej loży, rozmawiając z naprawdę wstawionym Ralphem, gdy mój telefon, leżący na stoliku, podświetlił się. Z uśmiechem chwyciłam urządzenie, mrużąc oczy na jasność ekranu, ponieważ w całym klubie, który po brzegi wypełniony był ludźmi, było dość ciemno, a wszystko oświetlało tylko kilka neonów i światło fluorescencyjne. Zmniejszyłam więc jasność, a następnie spojrzałam na pasek powiadomień. A uśmiech spełzł z moich warg.
Erick: Sprawdziłem wszystko. Fernando Gueva to dobry znajomy mojego kolegi ze starej kliniki. Pracuje w jednej z kancelarii w Culver City i jest kimś naprawdę zaufanym. I nie wiem co dalej Victoria, ale jeśli tak, ten testament to prawda. I nie chcę sugerować ci niczego, ale jeśli wasz ojciec zrobił to wszystko tylko po to, żebyście byli na jego odczytaniu, to musi być coś naprawdę ważnego. Theo o tym nie wie, bo stwierdzałem, że najpierw poinformuję ciebie.
Poczułam, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Czułam, jak tracę władzę nad kończynami, kiedy moje oczy uważnie śledziły tekst wiadomości od Ericka. Powoli zapominałam o tym temacie, jednak wtedy znów poczułam, jak moje serce wali coraz szybciej, niemal mnie przy tym zabijając. W ustach całkowicie mi zaschło przez gwałtowne wdychanie i wydychanie powietrza. To nie mogło dziać się naprawdę. Nie. Nie teraz i nie po tym, kiedy zaczęło się znów układać. Nie wiedziałam, dlaczego mój ojciec nam to robił. Przecież nie mieliśmy niczego cennego. Moja rodzina była zamożna, ale nieprzesadnie, a cały majątek już został podzielony. Ten matki, jak i mojego ojca. Dom i wszystkie rzeczy materialne tak samo. Po co, do cholery, robił takie coś? Kiedy zaczęłam sobie układać życie, znów musiałam powrócić do tego, co było. Nie chciałam tego. Nie chciałam wracać do mojego rodzinnego miasta ani znowu słuchać testamentu, który ponownie jasno mi uświadomi, że nie mam ojca ani matki. Że straciłam wszystko. Bo straciłam. I niby coś w jebanym testamencie miało mi to zadośćuczynić? Nie, tak to nie działało.
– Victoria, wszystko okej? – wybełkotał Ralph, który zauważył moją zmianę nastroju, Nadal czułam, jakbym właśnie tonęła. Wszystko w mojej głowie krzyczało. Moje wnętrze krzyczało. Czułam się, jakbym była uwięziona pomiędzy ścianami.
– Jasne, wszystko w porządku. – odparłam, automatycznie unosząc kąciki ust i przybierając już niemal wyuczone zadowolenie. Ale mój głos nadal pozostał pusty, a wzrok utkwiony w niezidentyfikowanym punkcie przede mną.
I niby nic się nie zmieniło. Wokół mnie nadal krążyło pełno pijanych ludzi. Jedni nadal pili, drudzy tańczyli, inni się śmiali i rozmawiali, a odważniejsi kończyli razem, godząc się na przygodę życia, która zapewne skończyć się miała po jednej nocy. Ale czy nie taka właśnie była nasza egzystencja? Czy wszystko nie sprowadzało się właśnie do tych rzeczy? Ogłuszająca muzyka stała się niemal nie do zniesienia, kiedy rozrywała mi bębenki, a odór alkoholu i potu dopiero wtedy dotarł do moich nozdrzy. Skrzywiłam się nieznacznie, blokując telefon i odkładając go na stół. I już nic nie było takie same. Z każdym moim mrugnięciem, miałam przed sobą treść wiadomości Ericka. Czyli to wszystko działo się naprawdę i nie było jedynie pomyłką, na co tak strasznie miałam nadzieję. Nasz ojciec rzeczywiście zostawił nam drugi testament, o którym poinformowano nas po czterech latach od jego odejścia.
To się, kurwa, dzieje.
I do samego końca tego wieczora, który w tak szybkim czasie z naprawdę cudownego, przeistoczył się w cholernie ciężki, nie myślałam o niczym innym. W mojej głowie echem odbijały się słowa Ericka. Bałam się. Byłam niesamowicie przerażona tym, co dalej. Nie mogłam tam wrócić. Theo nie wiedział. Erick nie powiedział mu o tym, czego się dowiedział, bo czekał, aż ja to zrobię. Albo nie zrobię. Mogłam mu nie mówić. Wtedy temat całkowicie odszedłby w zapomnienie, a my sami dobrowolnie zgodzilibyśmy się na odstąpienie od tego wszystkiego, nawet nie zapoznając się z treścią tego cholernego testamentu. Wszystko mogłoby być tak, jak dawniej. Znów żylibyśmy w spokoju. Wystarczyło tylko niczego mu nie mówić...
Całkowicie skołowana przed trzecią nad ranem wspinałam się po schodach kamienicy, w której mieszkaliśmy. Taksówka z moimi przyjaciółmi, którymi wróciłam, już dawno odjechała. Światło w lampach jarzeniowych nieco mnie oślepiało i dekoncentrowało, ale nawet mimo tego, nie potrafiłam skupić się na niczym innym, tylko na tym, co mam zrobić dalej. Powolnie unosiłam to lewą, to prawą nogę, a odgłos uderzania moich szpilek o posadzkę, roznosił się echem po całym wnętrzu. W dłoni ściskałam pasek mojej czarnej torebki, wpatrując się tępo w kolejne stopnie. Bolała mnie głowa oraz było mi niedobrze, a sam fakt tego, że zaraz przekroczyć miałam próg domu, wcale mi w tym nie pomagał. Kiedy stanęłam przed ciemnymi drzwiami, spojrzałam na nie niepewnie, głośno wzdychając. Przełknęłam ślinę i po dobrych kilkudziesięciu sekundach, wyciągnęłam klucze z kieszeni mojego czarnego płaszcza. Wsadziłam je w zamek, a następnie cicho przekręciłam, aby nie zbudzić Theo.
Pchnęłam drzwi, a następnie najciszej jak mogłam, weszłam do domu. Odwróciłam się tyłem do salonu, zamykając za sobą drewnianą płytę i cichutko odkładając kluczę oraz torebkę na stolik obok. Ściągnęłam buty i zaczęłam zsuwać z siebie płaszcz.
– Jak impreza? – podskoczyłam w miejscu, wydając z siebie głośny okrzyk przerażenia i odwracając się przodem do wnętrza domu.
Moje serce obijało mi w bolesny sposób żebra, a oddech przekroczył już jakąkolwiek skalę. Dłonie zamarły na połach mojego płaszcza, kiedy próbowałam jakkolwiek uspokoić swoje roztrzęsione ciało i myśli. Dopiero po kilkunastu długich sekundach mój zamglony wzrok dostrzegł sylwetkę mojego brata, który leżał na kanapie pod kocem, cicho się śmiejąc z mojej reakcji. Dopiero wtedy moje ciało nieco się rozluźniło. Przewróciłam oczami, kładąc dłoń na sercu i posyłając mu w ciemności, oświetlonej blaskiem włączonych lampeczek przy kuchennym blacie, rozdrażnione spojrzenie. Naprawdę czasami miałam go dość.
– Jak kiedyś dostanę zawału, to będzie to twoja wina. – warknęłam niezbyt miło, w końcu ściągając z siebie płaszcz. Odwiesiłam go na wieszak i uniosłam prawą nogę, masując obolałą stopę. Kilka godzin tańczenia w tych butach było nie lada katorgą. Chłopak znów cicho się zaśmiał.
– Dobrze się bawiłaś? – zapytał, na co znów miałam ochotę przewrócić oczami, ale tego nie zrobiłam. Dobrze wiedziałam, o co mu chodziło. W końcu przerabiane było to przy moim każdym wyjściu. Powinnam się spodziewać, że będzie na mnie czekał, aby wszystko wybadać.
– Nie piłam, Theo. – mruknęłam z automatu, czując na sobie jego poważny wzrok. Zamknęłam drzwi na klucz, a następnie weszłam do kuchni.
– Nie insynuuję tego. – odparł, ale i tak wiedziałam, że poczuł ulgę. Pokręciłam głową, chwytając plastikową butelkę z wodą, która stała na blacie.
– Ani nie robiłam innych rzeczy. – dodałam, odkręcając korek.
– Tego też nie insynuuję. – mruknął. – I wiem to, Victoria.
Westchnęłam cicho, nie mając siły na dalszą konwersację. Napiłam się wody, która przyjemnie ochłodziła moje, zdarte od śpiewania, gardło. Poczułam ulgę, która oblała moje ciało. Przymknęłam powieki i odstawiłam butelkę na blat, głośno oddychając. I w tym samym czasie, znów przypomniałam sobie o wiadomości od Ericka. I to wszystko wróciło, jakby nigdy nie odeszło. Mimowolnie moje palce zacisnęły się na plastiku, zginając go, przez co wydał z siebie charakterystyczny odgłos. Moje zęby skubały wnętrze mojego policzka, a kiedy poczułam na języku metaliczny posmak krwi, cicho jęknęłam. Delikatnie uchyliłam powieki, spoglądając na bruneta, który właśnie podnosił się z kanapy. Ubrany w jasne dresy i szeroką koszulkę, która służyły mu za piżamę, przejechał dłońmi po swoich roztrzepanych włosach. Skupiłam swój wzrok na jego kilku tatuażach, które w nieregularnych odstępach pokrywały jego ramiona. Sprawnie złożył puchaty koc, którym się przykrywał, a w tym czasie ja się zastanawiałam.
Mieliśmy w Maine wszystko, czego było nam trzeba. Odcięliśmy się od tej cholernej toksyczności tego miasta. Nie wiedziałam, co zapisał nam ojciec i co było aż takiego ważnego, że nikt nie mógł powiedzieć nam tego przez telefon i wymagało to naszej specjalnej wizyty w Culver City. Nie wiedziałam, ale wiedziałam, że wiązało się to z tym cholernym miastem. A przecież po to wyjechaliśmy. Zagryzłam wnętrze policzka, czując coraz szybsze bicie swojego serca i zawroty głowy, kiedy Theo poskładał koc, a następnie przeciągnął się. Kochałam mojego brata najmocniej na świecie. Był moją rodziną i wszystkim, co miałam. Chciałam jego szczęścia. Chciałam, żeby był wolny i robił to, co sprawia mu przyjemność. W Lewiston zaczął od nowa. My wszyscy zaczęliśmy. Nie chciałam tego psuć.
Albo tylko sobie tak to tłumaczyłam, aby usprawiedliwić jakoś swój egoizm.
– Idę spać. – mruknął. – Jutro niedziela, więc można odespać. – mruknął. – Nie kręć się za długo. Dobranoc, Victoria.
Pożegnał się, a następnie zaczął kierować w stronę korytarza, nie spuszczając z niego wzroku nawet na sekundę. Czułam moje szybko bijące serce już gdzieś w gardle. Moje dłonie drżały ze stresu dokładnie tak samo, jak całe ciało. Było mi duszno i czułam się fatalnie. Chciałam, aby był szczęśliwy. Chciałam dla niego jak najlepiej, tak, jak on dla mnie. Przecież o to chodziło zawsze. Obserwowałam, jak z każdym kolejnym krokiem oddala się coraz bardziej. Już nawet nie można było stwierdzić, że biłam się z myślami. My toczyliśmy walkę na śmierć i życie. Moja klatka piersiowa wznosiła się i opadała w zawrotnym tempie, kiedy toczyłam spór o to, co słuszna, a chciane.
Zrobił dla ciebie tak wiele.
Zasługiwał na wszystko.
– Zgadzam się.
Moje słowa zawisły w powietrzu, zatrzymując czas. Przynajmniej dla mnie.
Nie wiedziałam, co się właśnie działo, ani dlaczego to powiedziałam. Moje myśli były chaosem. Ja sama byłam bałaganem. Mój brat zatrzymał się w miejscu, odwracając w moją stronę ze zdziwioną miną. Spojrzał na moją twarz, unosząc brew, podczas gdy ja puściłam butelkę wody, gdyż moje palce zesztywniały. Przełknęłam ślinę, spuszczając wzrok na swoje drżące nogi. Nudności z każdą chwilą nasilały się w moim żołądku, dokładnie tak, jak ukłucie w pod żebrami. Nie wiedziałam, czy to sen, czy może jednak nie. Była trzecia w nocy, byłam zmęczona oraz pewna tego, że mój brat zasługiwał na całe dobro świata. I chyba te czynniki popchnęły mnie do tego, co miałam zamiar zrobić.
– Na co? – zapytał ze zdziwieniem. Nie patrzyłam na niego. Nie potrafiłam. Myśli w mojej głowie krążyły jak huragan. Sprzeczności oplatały mnie jak diabelskie sidła. Dusiły mnie.
Możesz jeszcze zrezygnować.
Przecież zawsze byłaś egoistką.
On zrozumie.
– Pojedźmy do Culver City na odczytanie testamentu.
Po moich słowach nastąpiła głucha cisza, podczas której czułam tylko ciężki wzrok Theo na swojej osobie. Czy podpisałam właśnie wyrok na siebie i swoją duszę? Być może. Ale kimże bym była, gdybym okłamała mojego brata? Obiecałam już nigdy mu tego nie zrobić. I chociaż jeszcze nawet to do mnie nie dotarło, wiedziałam z czym to się wiązało. Chociaż nie chciałam przyjąć tego do własnej wiadomości.
Kolejne sekundy mijały, a cisza stawała się zbyt przytłaczająca nawet, jak dla nas. Uniosłam głowę, z poważną miną spoglądając na twarz Theo, która wyrażała jedynie szok i całkowite zdezorientowanie. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie zamykał i otwierał usta, kręcąc przy tym głową. Wiedziałam, że go zaskoczyłam. Szczerze? Zaskoczyłam nawet samą siebie. Choć może jeszcze to do mnie nie docierało, a świadomość konsekwencji nie przerażała tak bardzo, jak powinna. Nie wiedziałam, co dalej, ani jak to wszystko się potoczy, ale wiedziałam, ze nie mogłam być przerażona obowiązkami. Mimo że nadal nie interesowało mnie to, co było w tym przeklętym testamencie. Minęło dobrych kilka minut, nim Theodor głośno westchnął i odgarnął dłońmi włosy z twarzy, wypuszczając powietrze z płuc.
– Co się stało, że zmieniłaś zdanie? – zapytał, rozszerzając oczy. Wzruszyłam ramionami, nie odpowiadając. Na tłumaczenia czas był później i przy tej rozmowie powinien być również Erick.
– Zrozumiałam kilka rzeczy. – odparłam okrętnie, stukając palcem w blat kuchenny, co było pewnego rodzaju sposobem na uspokojenie mojego rozdygotanego wnętrza. Zblokowałam w nim spojrzenie, przybierając jeszcze bardziej poważną minę. – Pojedziemy tam na kilka dni. Dosłownie trzy, może cztery, dowiemy się, czego chcą i wrócimy. I zapomnimy o sprawie.
– Jesteś pewna, Victoria? – zapytał. – Wiesz, że do niczego cię nie zmuszam. Nie musimy tam jechać.
– Wiem. – odpowiedziałam szczerze, przełykając ślinę. – Ale sam mówiłeś, że nie można być całe życie tchórzem.
Bo byłam nim. Byłam nim od pieprzonych czterech lat.
– Victoria. – zaczął ostrożnie. – Naprawdę się zastanów. Wiesz, że tu chodzi o Culver City. Nie byliśmy tam od czterech lat. Nie widzieliśmy pewnych ludzi od czterech lat, których możemy spotkać nawet przez przypadek. – mówił powolnie, jakbym tego nie rozumiała. Ale prawda była taka, że rozumiałam bardziej, niż on. – Nie widzieliśmy naszego domu od czterech lat.
– Ojciec musiał mieć dobry powód, aby nas tam ściągnąć. Cóż, więc musimy się dowiedzieć.
Nawet, jeśli na szali stało wszystko.
Znów zapanowała cisza, podczas której tylko na siebie patrzyliśmy. Żadne z nas jeszcze nie przyswoiło tego, co miało miejsce i z czym się to wiązało. Osoba trzecia mogłaby uznać, że dramatyzowaliśmy. Że to przecież było niczym. Ale oni nie wiedzieli tego, co my. Mało kto znał naszą historię i wiedział, co kryło się za nazwą naszego rodzinnego miasta, z którego przed czterema laty się wyprowadziliśmy.
– Więc trzy dni w Culver City? – zapytał niemal niesłyszalnie, na co skinęłam głową.
Tak. Podpisałam na siebie wyrok.
Trzy dni.
– Trzy dni w Culver City.
***
Nigdy nie lubiłam się przed nikim płaszczyć. Cóż, większość osób nie lubiło. Nigdy nie była również tą, która zawsze niezależna wybierała swoje ścieżki, ale katorgą było dla mnie zrobienie czegoś, co uwłaczało mojej godności. Szczególnie, jeśli chodziło o osobę, której nie lubiłam.
– Prosisz o za dużo. – bąknął mężczyzna, nawet na mnie nie patrząc.
Wciąż klepał coś na swoim laptopie, siedząc za tym głupim biurkiem, ubrany w głupi garnitur od Armaniego, pijąc tę swoją głupią kawę i mając tę swoją głupią twarz. Miałam ochotę przewrócić oczami, ale powstrzymałam się z kilku powodów. Pierwszym był fakt, że to wciąż mój szef. Po drugie czegoś od niego chciałam, więc musiałam zachować kulturę i jakiekolwiek maniery oraz ogładę, a trzecim argumentem było to, że niedługo miała pojawić się grudniowa kolekcja jednej z naszych najbardziej luksusowych marek, a ja cierpiałam na brak nowych butów. Cóż, Theo tak nie uważał, kiedy musiałam zająć jego część szafy w przedpokoju, ale wciąż. Uśmiechnęłam się z wymuszeniem, poprawiając na niewygodnym fotelu. Siedziałam naprzeciw niego dopiero od pięciu minut, a już miałam ochotę zwymiotować.
– Zdaję sobie z tego sprawę. – odpowiedziałam miło, splatając dłonie. – Jednak potrzebuję tego wolnego tygodnia. Muszę udać się do Kalifornii w sprawie testamentu mojego ojca. Naprawdę bardzo ważna sprawa i wie pan, że gdyby tak nie było, nigdy bym o to nie prosiła.
– Nie może pojechać ktoś inny? – zapytał.
Uwierz, Benson. Też bym tego chciała.
– Musze jechać razem z bratem. – mruknęłam. – Będę cały czas pod telefonem, a Hannah i tak świetnie sobie poradzi sama. To tylko cztery dni.
– Wybrałaś na to zły okres. Jest teraz dużo roboty. W piątek przyjeżdża tu sam pan Hardey. Osobiście wybrał Lewiston, aby spotkać się z Bellettini. A wiesz kim ona jest i jak wiele to spotkanie dla nas znaczy. Wszystko musi być w tym dniu dopięte na ostatni guzik. Musimy podpisać ten kontrakt. A pan Hardey ma być zadowolony jak nigdy.
– Tak wiem. – powiedziałam i naprawdę wiedziałam, że spotkanie samego prezesa całej firmy z Francescą Bellettini było czymś wielkim, ale musiałam pojechać do tej cholernej Kalifornii. – I będzie. Ale naprawdę to bardzo ważna sprawa.
Mężczyzna spojrzał na mnie nieprzychylnym okiem, przez co czułam się niemal jak pod skanerem. Bądź że człowiekiem. I naprawdę myślałam, że już się nie zgodzi, gdy westchnął, przewracając oczami.
– Od jutra do piątku, tak? – zapytał, na co rozchyliłam oczy w zdziwieniu, ale pokiwałam głową.
– Tak. – odparłam. – W następny poniedziałek już będę.
– Mam nadzieję. – westchnął. – W porządku. Zgadzam się, ale masz wszystko odrobić. A teraz wyjdź i bierz się do roboty.
– Dziękuję. – mruknęłam z wdzięcznością, nadal będąc w lekkim szoku, że w ogóle się zgodził. Fakt, rzadko kiedy brałam wolne, więc może to go jakoś przekonało.
Szybko wstałam z miejsca, strzepując niewidzialny pyłek z moich czarnych, przylegających jeansów. Szybko ruszyłam przestronnym gabinetem do wyjścia, a kiedy opuściłam to pomieszczenie, które naprawdę źle na mnie wpływało, odetchnęłam głośno, zamykając za sobą drzwi. Oparłam się o nie plecami, przewracając oczami i cicho przeklinając go pod nosem. Okej, byłam mu wdzięczna, że dał mi ten mały urlop, ale nadal go nie lubiłam. Hannah, która siedziała za swoim biurkiem i szukała czegoś w wielkim segregatorze, spojrzała na mnie z opóźnionym refleksem, marszcząc z uśmiechem brwi.
– A tobie co? – zapytała, na co machnęłam ręką i podeszłam do swojego biurka. Musiałam jeszcze wykonać kilka telefonów w sprawie następnej sesji zdjęciowej.
– Nic. – odparłam, siadając na swoim fotelu. – Po prostu ubłaganie o coś tego krwiopijcy nie jest czymś przyjaznym.
– O co tym razem się tam modliłaś? – zaśmiała się, na co wzruszyłam ramionami, spoglądając na swój tablet.
– Musiałam wziąć wolne. – odparłam. – Nie będzie mnie do końca tygodnia.
– Coś się stało? – zapytała z przejęciem, a ja poczułam jej poważny wzrok na swojej twarzy. Pokręciłam głową.
– Sprawy rodzinne. Nic poważnego.
Tak, nic poważnego, ale i tak nie śpisz od dwóch dni.
– Czekaj, wracasz do Kalifornii? – zapytała, na co skinęłam głową, przełykając ślinę. – Do tego twojego rodzinnego miasta... Culver City? Dobrze pamiętam?
Wspaniale.
– Tak. – odparłam, przekładając kolejne segregatory na swoim biurku. – Kilka prawnych spraw nie zostało jeszcze załatwionych. Musimy z bratem to ogarnąć.
– Och, okej.
To nie tak, że nie ufałam Hannah. Mówiłam jej naprawdę wiele rzeczy i uważałam ją za osobę cholernie zaufaną, jednak moja przeszłość i wszystkie sprawy związane z moim rodzinnym miastem były czymś, o czym nie mówiłam nikomu. W Lewiston miałam nowe życie i nowych przyjaciół. Nie chciałam mówić nikomu o czymś tak osobistym i byłam wdzięczna, że większość nie pytała. Plus, nie znałam jej też aż tak długo. Hannah była kochana i była moją przyjaciółką. I to, czy wiedziała o mnie pewne rzeczy, czy nie, nie robiły zbytniej różnicy.
Blondynka, której włosy jak zwykle poskręcane były w śliczne sprężynki i wysoko uniesione, wydęła usta, bawiąc się firmowym ołówkiem. Spojrzałam na nią spod rzęs, unosząc brew, kiedy wpatrywała się we mnie tymi swoimi wielkimi oczami.
– Smutno, że wyjeżdżasz. Będzie bez ciebie nudno. – bąknęła, na co z wymuszeniem uniosłam kącik ust.
Uwierz, mnie też nie uśmiecha się tam jechać.
– Kiedy macie lot? – zapytała.
– Mój brat miał zabukować na jutro. Wracam zapewne gdzieś w piątek w nocy. – odrzekłam, opierając się o oparcie wygodnego fotela. – Gdyby coś się tutaj działo, to dzwoń.
– Jestem zaradna. Jakoś sobie ze wszystkim poradzę.
– Ja mówiłam o tych dramach w bufecie. – odparłam, na co przewróciła oczami, ale delikatnie się uśmiechnęła. Chciałam jakoś rozładować napięcie, ponieważ rozmawianie o Culver City nie było moim ulubionym zajęciem. – A skoro o bufecie mowa, już dwunasta. Pora na lunch.
– Nie musisz mówić nic więcej! – zawołała niemal patetycznie, odrzucając ołówek na biurko i w sekundzie wstając z fotela. Zaśmiałam się i również uniosłam swoje ciało.
Reszta czasu w pracy minęła tak, jak zwykle. Byłam już zmęczona, kiedy tłukłam się autobusem do domu, więc gdy po szesnastej pchnęłam drzwi do naszego mieszkania, poczułam się psychicznie wykończona. Jęknęłam cicho, wchodząc do środka i wydając z siebie bliżej nieokreślony dźwięk rodzącej foki. Odgłos ten spowodował to, iż mój siedzący przy stole brat, który pił swoją herbatę, oblał się nią, a brązowa plama pojawiła się na jego białej bluzie. Kot za to zaczął głośno szczekać, wybudzony ze swojego snu. I tak, byłam okropna, ale poprawiło mi to humor.
– Chryste Panie! – krzyknął, odstawiając kubek na stolik i spoglądając na swoją oblaną bluzę. Następnie przeniósł swoje wściekłe spojrzenie na mnie. – Możesz nie wchodzić do tego domu, wydając takie dźwięki? Przestraszyłem się, że już po mnie przyszli.
Po jego słowach, wredny uśmieszek wykwitł na moich wargach. Kot przestał już szczekać, widząc, że to ja i nic mi nie jest. Zamknęłam za sobą drzwi i odłożyłam swoją torebkę na stolik obok. Zaczęłam ściągać moje czarne kozaki, podczas gdy Theo przeciągnął brudną bluzę przez głowę, pozostając w czarnych spodniach z łańcuchami przy kieszeniach i za dużej koszulce z logo jakiegoś zespołu rockowego. Przez to jego włosy lekko się naelektryzowały i wyglądał co najmniej komicznie. Westchnęłam, a kiedy uporałam się z butami, ściągnęłam swoją czarną kurtkę i rzuciłam ją niedbale na fotel.
– Nie przesadzaj. – rzuciłam. – Nie miałeś dzisiaj później kończyć?
– Zwolniłem się wcześniej.
Skinęłam głową, wchodząc do kuchni. Musiałam coś zjeść.
– Zabukowałem bilety.
Na jego słowa, zastygłam w bezruchu, z dłonią zaciśniętą na rączce srebrnej lodówki. Jak na zawołanie, moje serce znów zaczęło szybciej bić, a w głowie poczułam lekkie zawroty. Za każdym razem tak reagowałam. Gdy tylko poruszany był ten temat, wszystko to wracało, a ja czułam się jak śmierć. Jednak nie chciałam dać tego po sobie poznać ze względy na Theodora. I tak wiedział, że ciężko to znosiłam, ale nie wiedział, jak w rzeczywistości było. Nie wiedział, że bałam się jak jasna cholera. Więc zrobiłam to, co wychodziło mi najlepiej. Odchrząknęłam i przybrałam na twarz automatycznie delikatny uśmiech, co było głupotą, bo nawet tego nie widział. Starałam się ogarnąć wewnętrznie, więc otworzyłam lodówkę, wpatrując się pusto w jej wnętrze.
– Na kiedy? – zapytałam.
– Jutro o piętnastej. – mruknął. – Wziąłem klasę biznesową, bo nie mam zamiaru cisnąć się w ekonomicznej. – stwierdził niemal nonszalancko, na co skinęłam głową, ponieważ miał rację. – Musimy się spakować. – dodał, na co znowu pokiwałam, wzrokiem szukając czegoś do zjedzenia. – I dzwoniłem już do Ericka. Jutro zawiezie nas na lotnisko i zabierze Kota do siebie. Dziś wieczorem jeszcze powinien wpaść.
– To dobrze. – odparłam, a mój cichy głos odbił się bez echa. Czułam jego palący wzrok na swoich plecach, kiedy w końcu zamknęłam lodówkę, ponieważ i tak nic w niej nie było.
– Victoria, na pewno chcesz tam jechać? – zapytał.
Nie.
– Musimy to załatwić, aby mieć spokój. – mruknęłam, nie odpowiadając wprost na jego pytanie. Odwróciłam się w jego stronę, opierając się tyłem o lodówkę i zakładając ręce na piersi. – Może rzeczywiście jest to coś ważnego. Trzeba sprawdzić.
– Wiesz, że nie musimy tego robić. – powiedział poważnie, na co w końcu uniosłam wzrok, blokując z nim spojrzenie. Stał naprzeciw mnie, a jego twarz jak zwykle była spokojna i czujna.
– Wiem. – odpowiedziałam. – Ale to tylko trzy dni. Żadnych niespodzianek. Przyjeżdżamy tam, załatwiamy, co mamy załatwić i wracamy do Maine. Trzy dni.
– Trzy dni. – poparł mnie, kiwając głową.
I on wiedział, o co mi chodziło. Bo jedną rzeczą byłam przerażona bardziej, niż wszystkim innym. A mianowicie, wiedziałam, że oni tam byli. Że nadal tam mieszkali. Cholernie bałam się przypadkowego spotkania, które mogło wyniknąć. Culver City nie było wielkim miastem, ale nie było też malutkie. A ja naprawdę chciałam tego uniknąć. To nie miał być wyjazd polegający na wspominkach i zwiedzaniu. Musieliśmy załatwić, co mieliśmy załatwić i wrócić. Bez echa i żadnych problemów. Nie chciałam, aby ktokolwiek wiedział, że tam jesteśmy. I może było to okrutne, zważywszy, że z niektórymi ludźmi stamtąd przyjaźniłam się przez wiele lat, ale zbyt długo się nie widzieliśmy. Zbyt wiele rzeczy się pozmieniało, a ja nie byłam na to gotowa.
Sam fakt, że wracaliśmy do tego miejsca, powodował moje nieprzespane noce i zastanawianie się. Pierwszy raz od bardzo dawna byłam tak niesamowicie przerażona, ale nie chciałam tego okazywać. Theo miał dość zmartwień. To ja zgodziłam się na to, abyśmy się tam udali i nie chciałam robić już żadnych problemów. Pragnęłam tylko to ogarnąć, dowiedzieć się o co chodziło i wrócić do domu. Do Maine. Poza tym, to były jedyne trzy dni. Przecież w takim krótkim czasie nie mogło wydarzyć się zbyt wiele rzeczy, prawda? Prawda. Jednak nadal się tego wszystkiego obawiałam.
– Zarezerwowałem też pokój w jednym z hoteli. – mruknął.
– To dobrze. – odparłam. – Czyli wszystko jest załatwione? – zapytałam, ponieważ nie chciałam kontynuować tematu hotelu. Nie chciałam, abyśmy przez przypadek zeszli na tory naszego rodzinnego domu, który od czterech lat stał pusty. – Dzwoniłeś do kancelarii?
– Tak. – pokiwał głową. – Jesteśmy umówieni na czwartek.
Czwartek. Cholera. Choleracholeracholera. Moje dłonie zaczęły drżeć, kiedy zdałam sobie sprawę, że to wszystko było coraz bliżej. I że my naprawdę mieliśmy pojechać do Culver City, chociaż już kiedyś obiecałam sobie, że moja noga więcej nie postanie w tamtym miejscu. A teraz... To wszystko zadziało się tak szybko. Nie byłam ani trochę gotowa. To wszystko było tak niesamowicie przytłaczające i przerażające. Nie wiedziałam, co nas czeka, ani co poczuję, kiedy zobaczę to cholerne miasto. Nie byłam ani trochę gotowa. Nie wiem, czy na to kiedykolwiek można było być gotowym. Ale nie mogłam całe życie być tchórzem, który bał się własnego miasta przez pewne wydarzenia.
To miało być ostateczne zamknięcie tego rozdziału.
– To co? Czas się pakować, tak? – zapytał chłopak, posyłając mi figlarny uśmiech, na co mimowolnie uniosłam lewy kącik ust, ze zmęczeniem kiwając głową. Naprawdę nadal nie mogłam uwierzyć, że my to naprawdę robiliśmy.
– Szybko nam pójdzie. Mamy wprawę. – teraz to on się zaśmiał, słysząc moje słowa.
– Zmieścisz się w jedną walizkę? – przewróciłam oczami na jego pytanie, przedrzeźniając jego głos i mimikę twarzy.
– Nie bądź taki zabawny.
Ale z tą jedną walizką może być ciężko...
***
– Na pewno wszystko wzięliście? – dopytywał Erick, kiedy staliśmy przed jednym z lotnisk w Maine. Theo wyciągał właśnie nasze dwie niewielkich rozmiarów walizki z bagażnika srebrnego Mercedesa mężczyzny, a ja głaskałam Kota. Nienawidziłam się z nim rozstawać dłużej, niż na kilka godzin.
– Tak. – mruknęłam, ponieważ już męczyły mnie te pytania. – Victoria, masz...
– Tak, mam leki. – nie dałam nawet mu dokończyć, bo to było mi już tak dobrze znane. Przewróciłam oczami, ostatni raz całując Kota w noc i wstałam na równe nogi, spoglądając w siwe oczy Clintona. – Za trzy dni wracamy. Nie wyjeżdżamy na koniec świata.
– Ale nadal nie jestem przekonany... – zastanawiał się. – Powinienem jechać z wami. To wszystko...
– Jesteśmy już duzi. – wtrącił się mój brat. Na jego nosie spoczywały okulary przeciwsłoneczne z Dolce Gabbana, które podarowałam mu na święta. Pasowały mu. – Poradzimy sobie. I to przecież nie tak, że się tam właściwie wychowaliśmy...
– Theo, wiesz, że nie o to chodzi. Po prostu...
– Spokojnie. – ucięłam. – Wszystko będzie dobrze.
Erick westchnął i skinął głową, nie kontynuując tego tematu. Theo podał mi rączkę mojej czarnej walizki, którą przyjęłam. Spojrzałam na mężczyznę, kiedy przyciągnął mnie do mocnego uścisku. Uśmiechnęłam się w jego bark, przymykając oczy. Naprawdę niesamowicie cieszyłam się, że miałam kogoś takiego w swoim życiu. Był obecny zawsze i tak bardzo nam pomagał. Ignorując już fakt, że mieliśmy lot na piętnastą, a on już o dziewiątej rano zapukał do naszych drzwi, aby o wszystkim porozmawiać i dopiąć na ostatni guzik, mimo że miało nas nie być zaledwie trzy dni. W sumie i tak mnie nie obudził. Silne bóle brzucha spowodowane stresem nie dały mi zmrużyć oka chociaż na sekundę. Dlatego miałam nadzieję, że podczas kilkugodzinnego lotu, odeśpię i zdołam się chociaż w połowie psychicznie przygotować.
Chociaż po tym, jak musiałam wziąć proszki na uspokojenie, nie byłam taka pewna.
– Zadzwońcie od razu, jak wylądujecie. – mruknął, odsuwając się od nas. – I informujcie mnie na bieżąco.
– Jak zawsze. – zaśmiał się Theo, a następnie również przytulił mężczyznę. – Musimy już iść. Wracamy niedługo. Wszystko będzie dobrze.
Erick skinął głową, a kiedy w końcu wszyscy się pożegnaliśmy, razem z moim bratem, ciągnąc swoje walizki, ruszyliśmy przeszliśmy przez drzwi lotniska. Wszędzie było sporo ludzi, którzy ciągle się spieszyli. Nie pamiętałam za bardzo momentu odprawy oraz tego, jak wchodziliśmy na pokład samolotu. W mojej głowie była tylko jedna myśl. My naprawdę wracaliśmy do Culver City. Niedługo znów stanąć miałam na tych dobrze znanych mi ulicach. Miałam być w miejscu, z którego uciekłam. W miejscu, w którym żyły osoby, za które kilka lat wcześniej mogłam zabić. I to nie było tylko złudzeniem czy snem. To już się działo. I to spowodowało paraliż mojego umysłu.
– Dobrze się czujesz? – zapytał mój brat, kiedy siedzieliśmy już na swoich miejscach w samolocie, a stewardessy latały w tę i z powrotem. Nie odpowiedziałam. Zamiast tego spojrzałam na siedzenie przede mną, czując coraz większy ból brzucha i narastającą panikę.
– Theo. – zaczęłam pustym głosem. – My naprawdę lecimy do Culver City.
Wracaliśmy do domu.
***
Witam! W końcu przechodzimy do tych średnich (pod względem długości) rozdziałów. Już miałam dość tych dziewięciotysięcznych. Na razie jeszcze szału nie ma, bo 13k, ale następne już tylko lepiej. Niepisana zasada "Pizgacz zaczyna się od szesnastu tysięcy". I W KOŃCU wychodzimy już z tych początkowych.
Och, kochani. Teraz będzie zabawnie.
tt: #pizgaczhell
Kocham i do następnego xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top