26. Zmiana narracji.

Los Angeles, Kalifornia, 15 listopada 1996, 5.30 rano

Wysoki, barczysty mężczyzna siedział w wygodnym fotelu w rogu pomieszczenia. W dużej dłoni trzymał szklankę z bursztynowym płynem, który jednak nie koił jego zszarganych nerwów. Czarny sygnet z misternym grawerem węża odznaczał się na jego masywnym palcu. Co jakiś czas uderzał nim o delikatne szkło naczynia, a cichy brzdęk odbijał się echem od ścian pogrążonego w ciszy pokoju. Był ładny, sterylny i gustownie urządzony. Na białych ścianach wisiały obrazy, przed dwoma kanapami stał stolik, a podłoga została wyłożona ciemnym drewnem. W rogu pomieszczenia stał duży, wyłączony telewizor, a siwe rolety zasłaniały okna.

Zapewne widok mężczyzny mocno zdziwiłby ludzi, którzy znali go na co dzień. Zwykle opanowany i uporządkowany, w tamtej chwili przypominał całkowity bałagan. Dwa guziki jego zazwyczaj zapiętej pod samą szyję koszuli, zostały niedbale odpięte, a jego droga marynarka leżała gdzieś na jednej z kanap, wciśnięta pomiędzy beżowe poduszki. Gęste, ciemnobrązowe kosmyki włosów opadały na jego wysokie czoło, dostając się także do jego oczu, które kolorem przypominały gorzką czekoladę. To głównie one wraz z odznaczającymi się pod nimi sińcami wyrażały jego zmęczenie. Głęboka zmarszczka ani na chwilę nie opuściła przestrzeni pomiędzy jego krzaczastymi brwiami.

Zdenerwowanie biło od niego przez pory skóry, co czuli wszyscy w pomieszczeniu. Nikt nie zamierzał przerywać nurtującej ciszy. W tamtej chwili czas stanął w miejscu, a myśli pozostałych krążyły wokół kobiety leżącej na drugim końcu korytarza. Jednak była tam osoba, która czuła strach mężczyzny najbardziej ze wszystkich. Siedząca przy jego boku ­– jak na najwierniejszą przyjaciółkę przystało – młoda studentka prawa, spojrzała na niego kątem oka. Po chwilowej analizie uniosła kącik ust.

– Musisz zacząć oddychać, bo zaraz oprócz narodzin będziemy organizować również pogrzeb – wyszeptała w jego stronę tak, aby tylko on usłyszał. – A nie wiem, czy lekarze zgodzą się na takie dwa w jednym – dodała z typową dla niej nutką sarkazmu.

Mężczyzna pomrugał gwałtownie powiekami, powracając do rzeczywistości. Gdy zdał sobie sprawę ze słów kobiety, również delikatnie się uśmiechnął. Zerknąwszy w jej lazurowe oczy, znów zastukał sygnetem o szkło szklanki.

– Gdybyśmy znajdowali się w innej sytuacji, zapewne odpowiedziałbym właśnie czymś niemiłym – odpowiedział niskim, nieco zachrypniętym barytonem. Był naprawdę przyjemny dla ucha, choć on również zdradzał jego zmęczenie.

Brązowooki odstawił szklaneczkę na okrągły stolik obok, podczas gdy blondynka przewróciła oczami i poprawiła zegarek na swoim lewym nadgarstku.

– W sumie na to liczyłam – westchnęła. – Wiem, że to cholerny stres, ale masz już jedno dziecko. Wydaje mi się, że przy jej narodzinach nie stresowałeś się tak, jak stresujesz się teraz – zauważyła trafnie, na co jej rozmówca kwaśno się uśmiechnął.

Nigdy nie lubił się uzewnętrzniać, ale musiał przyznać, że jego najlepsza przyjaciółka miała jakiś magiczny dar przekonywania i wyciągania z niego jego najgłębszych rozterek. Czasami myślał o tym, że rzeczywiście mogła być wiedźmą z tymi przeklętymi błękitnymi oczami, które prześwietlały człowieka jak rentgen. Chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, aż w końcu splótł ramiona na piersi i postawił na szczerość.

– Dobrze wiesz, że zawsze chciałem mieć syna – wyszeptał lekko zaciśniętym głosem, wpatrując się pusto w przestrzeń przed sobą. – Nie chcę, aby cokolwiek poszło nie tak. Szczególnie, że ostatnie badania nie były za dobre. Tak długo się o niego staraliśmy...

Młoda kobieta skinęła głową, zaciskając cienkie usta w wąską linię. Przez chwilę wpatrywała się w idealny profil swojego przyjaciela. Nawet pomimo zmęczenia, nadal był jedną z najpiękniejszych osób w obrębie stu kilometrów. Ciemne, przekrwione oczy wpatrywały się beznamiętnie w przestrzeń, a jego już fioletowe sińce pod oczami odznaczały się na idealnie opalonej skórze. Wyraziste kości policzkowe mogły ciąć diamenty, szlachetny, prosty nos był nieco czerwony przez katar, tak jak jego spierzchnięte, ale idealnie równe wargi. Przez roztargnienie zapomniał się ogolić, ale lekki zarost dodawał mu powagi i urody. Choć był przed trzydziestką, ludzie często peszyli się w jego towarzystwie z kilku powodów. Samym wyglądem przypominał posąg z marmuru wykonany przez bogów na swoje idealne podobieństwo. Był zachwycający.

Blondynka chwilę milczała, aż w końcu ułożyła swoją bladą, małą dłoń na dłoni bruneta. Ten ruch sprawił, że mężczyzna spojrzał w jej stronę z lekko zmarszczonymi brwiami.

– Wiem, że martwisz się jak jasna cholera – wyszeptała, zaciskając swoje wątłe palce na jego ręce. – Ale ona jest cholernie dzielna. Wszystko będzie dobrze. To jedna z najlepszych prywatnych klinik w kraju. Są tu sami wybitni specjaliści. Jeszcze trochę, a będziesz trzymał w rękach swojego syna. I mogę cię zapewnić, że będzie to najpiękniejsze uczucie z możliwych. Będziesz miał kolejny powód, aby wstawać rano z łóżka. Kolejne dziecko, które otoczysz miłością. Wszystko się ułoży.

Brunet patrzył na nią przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, aż w końcu cicho westchnął. Na jego kształtne wargi mimowolnie wpłynął uśmiech.

– Nawet nie wiesz jak cieszę się, że tu jesteś, Joseline – wyszeptał, przykrywając swoją drugą dłonią dłoń kobiety.

Był szczery. Oprócz nich w pomieszczeniu było jeszcze kilka innych osób, takich jak jego rodzice czy kuzyn wraz z żoną, ale mimo tego największą ulgę przynosiła mu właśnie Joseline Clark. Była jego najlepszą przyjaciółką od kiedy tylko pamiętał i cieszył się, że miał w niej oparcie, gdy nieprzyjemne myśli przenikały do jego głowy, oplatając jego mózg jak diabelskie sidła.

– Wiem, że pewnie nigdy cię nie zrozumiem – mruknęła. – W końcu nie mam dzieci. I pewnie nigdy nie będę ich mieć. Ale mogę podejrzewać, że to piękne uczucie.

– Nie da się przewidzieć przyszłości – odpowiedział brązowooki. – Kto wie? Może za kilka lat to ja będę siedział i uspokajał tak Alexandra, gdy ty będziesz rodziła? – zapytał z lekkim przekąsem, nachylając się w jej stronę, na co przewróciła oczami. Jej twarz wykrzywiła się w geście obrzydzenia. – Dalej mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Chcę tego chrześniaka – dodał.

Jolseline prychnęła pod nosem i zerknęła na swojego chłopaka, który siedział po drugiej stronie pomieszczenia. Na jego widok mimowolnie się uśmiechnęła, ale na samą myśl o dzieciach, jej mina znów zrzedła.

– Nie chcę dzieci – powiedziała szczerze. – I dobrze o tym wiesz. Chcę się bawić i zwiedzić trochę świata. Dzieci to poświęcenie, na które nie jestem gotowa.

Mężczyzna skinął głową. Rozumiał swoją przyjaciółkę i nie zamierzał wtrącać się w jej wybory, choć nieco ubolewał nad taką stratą. Joseline była jedną z niewielu osób, którym szczerze ufał. Jej i jej rodzinie. Czasami wyobrażał sobie ten magiczny moment, gdy ich dzieci stoją na ślubnym kobiercu, a następnie sprowadzają na świat kolejnych dziedziców, którzy mnożą ich fortunę i umacniają pozycję. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie myślał tak z pobudek czysto samolubnych. Musiał mieć na uwadze swoje dziedzictwo oraz to, jak wielkie imperium zbudowała jego rodzina. Musiał przedłużyć tradycję. Taka była jego dola. Wiedział, że zrobi wszystko, aby przedłużyć ich czas chwały.

– A szkoda – mruknął. – Gdybyś w niedługim czasie zdecydowała się na córkę... może bylibyśmy za kilkanaście lat rodziną... – zaczął, ale blondynka nawet nie dała mu skończyć.

– Och, na Boga! Skończ z wygłaszaniem tych swoich poglądów. Nie jesteśmy w średniowieczu, żeby aranżować dzieciom małżeństwo. Mamy dwudziesty wiek! – skarciła go. Choć pokiwał głową, jej słowa wyleciały z jego głowy tak szybko, jak szybko wleciały.

Chwilę tak trwali w przyjemnej ciszy, patrząc w swoje oczy, aż w końcu drzwi do pomieszczenia otworzyły się z hukiem. Wzrok wszystkich przeniósł się na starego lekarza w białym kitlu, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Mężczyzna natychmiast poderwał się z miejsca, wraz z nim Joseline i reszta. Nerwowym ruchem podszedł do wyraźnie zmęczonego specjalisty, patrząc na niego z mieszanką sprzecznych emocji w czekoladowych oczach. Z jednej strony był niesamowicie podekscytowany, ale z drugiej obawiał się tego, co powie mu lekarz.

– I co? – zapytał zdenerwowany przedłużającą się ciszą. Reszta również czekała na jakiekolwiek wyjaśnienia, otaczając medyka.

Starzec westchnął ciężko, a następnie uśmiechnął się pogodnie, co od razu odjęło mu kilka ładnych lat. Rozłożył ręce, ukazując szereg białych zębów w szerokim uśmiechu.

– Tak jak przewidywaliśmy. Syn!

Krzyki i owacje wypełniły całe pomieszczenie. Rodzina mężczyzny pogrążyła się w świętowaniu. Każdy był taki szczęśliwy. Nawet jego zazwyczaj zrzędliwi i zgorzkniali rodzice. Kątem oka dostrzegł ten zadowolony uśmieszek na wargach swojego siwiejącego już ojca. On również cieszył się z kolejnego dziedzica. Firma przekazywana z pokolenia na pokolenie miała następcę.

W tym wszystkim był on. Brad Shey. Mąż i ojciec, który w końcu doczekał się syna. Wyczekiwany przez wszystkich potomek. Ale Brad jako jedyny nie zareagował na te dobre wieści, bo jako jedyny nie poczuł radości. Poczuł coś, czego nie powinien czuć szczęśliwy ojciec w dniu narodzin swojego dziecka. W takiej chwili powinno cieszyć to, że maluch jest zdrowy. Że nie było komplikacji. Że na świat przyszło nowe życie. Ale nie wiedzieć czemu, tamtego pamiętnego dnia, mężczyzna ani na chwilę nie pomyślał o którejś z tych rzeczy. Poczuł coś innego.

W tamtej chwili Brad Shey poczuł zastrzyk tak chorej i obezwładniającej satysfakcji, że na sekundę odebrało mu oddech. Poczuł satysfakcję z tego, że w końcu spełniło się jego pragnienie. Na świat przyszedł dziedzic rodziny Shey.

– Bardzo panu gratuluję – powiedział zadowolony lekarz, choć i tak niezbyt to do niego docierało. Jego mina pozostała nieodgadniona, dokładnie tak, jak chłodny wzrok. – Bardzo zdrowy i silny chłopak. Brak jakichkolwiek komplikacji. Okaz zdrowia!

Brad pokiwał głową. Nie skupiał się na tym, co mówił do niego specjalista, kiedy wszyscy szli korytarzem. Nie zwracał uwagi na podekscytowane rozmowy swojej rodziny i przyjaciół. Gdy znalazł się w progu drzwi do sali, gdzie leżała jego wykończona, aczkolwiek uśmiechnięta żona, świat na chwilę przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. A dokładniej wtedy, gdy jego wzrok padł na małego noworodka w ramionach młodej kobiety, który grzecznie spał, zawinięty z niebieski kocyk. Przez chwilę obserwował go z oddali z wciąż nieodgadnioną miną, a następnie zblokował wzrok z wyczerpaną kobietą, której oczy wesoło świeciły. Do jej spoconego czoła przylepiło się kilka kasztanowych kosmyków.

– Udało się – wyszeptała szczęśliwa, a łzy radości pociekły po jej wychudzonych policzkach. – Jest tu z nami.

Ale świat nie zatrzymał się dlatego, że miał przed sobą tak piękny widok jego dzielnej żony i zdrowego syna. Świat Brada Sheya zatrzymał się, bo tego dnia zdał sobie sprawę, że mógł mieć wszystko, czego zapragnął. Zatrzymał się, bo zrozumiał, że jest potężny. Że mógł kształcić nowe istnienie na swoje podobieństwo.

Lily spojrzała w dół na twarzyczkę swojego syna. Nowa fala łez znów zalała jej policzki.

– Nasz Nathaniel.

***

Obrzeża Culver City, Kalifornia, 4 sierpnia 2000, 13.34

– Patrz. Znalazłem stokrotkę.

Usłyszawszy wysoki głosik swojego syna, średniego wzrostu kobieta spojrzała znad czytanej książki na małego chłopca przed sobą. Jego czujny wzrok skupiony był na maleńkim, białym kwiatku w jego rączce, którą dumnie wyciągał w stronę swojej mamy.

Ten dzień był jednym z wielu pięknych dni, którymi żyła w ostatnim czasie Lily Shey. Pogoda ich rozpieszczała, przez co wraz ze swoimi dziećmi wciąż przesiadywała na dworze w wielkim ogrodzie, który należał do ich ogromnej posiadłości za miastem. Las wokół był pięknie zielony, misternie poprzycinane rośliny kwitły w najlepsze. Na niebieskim niebie nie było niczego prócz mocno świecącego słońca, które otulało ich wszystkich swoimi ciepłymi promieniami. Zmrużywszy oczy, kobieta zerknęła na niebo, a następnie powróciła wzrokiem do swojego syna.

– Jest piękny, Nathanielu – odpowiedziała melodyjnym głosem, po czym odłożyła książkę na stolik obok. Poprawiła się na swoim ulubionym leżaku stojącym pod wielkim parasolem. Było to jedno z jej ukochanych miejsc, w których mogłaby spędzić resztę życia. Niedaleko drewnianej altany, pośród rozłożystych wierzb. Miała stamtąd widok na wszystkie łąki i pagórki, jakie otaczały jej piękny dom. Podniosła się do siadu i nachyliła w stronę swojego czteroletniego synka. – Gdzie ją znalazłeś? – zapytała szczerze zaciekawiona, splatając dłonie na swoich kolanach.

– Na łące – wzruszył ramionami, przyglądając się roślince w swojej dłoni. – Jest dla ciebie – dodał. Był to niebywale przeuroczy gest, który rozbawił młodą mamę, lecz ta nie przyjęła prezentu. Zamiast tego zmarszczyła nos, a w jej policzkach pojawiły się słodkie dołeczki.

– A nie chciałbyś dać jej swojej siostrze? – zapytała. Miała szczerą ochotę się roześmiać, gdy chłopiec nagle przewrócił oczami. Co jak co, ale od zawsze umiał wyrażać swoje rozdrażnienie.

– Jej dałem już kamień – westchnął, nie przejmując się coraz większym rozbawieniem swojej matki. – Rzuciła nim w moją głowę.

Lily roześmiała się donośnie. Wiedziała, że w tamtej chwili nie było nikogo, kto był chociaż w połowie tak szczęśliwy, jak ona. Miała wszystko to, czego chciała. Dwójkę cudownych dzieci, kochającego męża i piękny dom. Była zabezpieczona finansowo, jednak pieniądze nigdy nie były jej celem, do którego dążyła. Od zawsze zależało jej na tym, aby mieć dużą rodzinę i gromadkę dzieci. Jej sen stał się rzeczywistością. Była panią domu taką, jaką chciała być. Westchnęła cicho i znów spojrzała na swojego synka.

Od dawien dawna dzieci wzbudzały w ludziach rozczulenie swoim niewinnym wyglądem, słodkimi twarzyczkami i wysokim głosem. Jednak z Nathanielem już od pierwszych chwil jego życia było inaczej. Chłopiec nie był tylko kolejną uroczą buzią wśród setek przedszkolaków. Nie wzbudzał jedynie rozczulenia.

Nathaniel wzbudzał zachwyt.

Nie było na świecie osoby, która nie zakochałaby się w nim w pierwszej chwili, w której go ujrzała. Tam, gdzie się zjawiał, wywoływał zauroczenie, podziw i uwielbienie. Nathaniel był przepięknym dzieckiem. Jak na swój wiek był wysoki i trochę zbyt kościsty, chociaż jadł za dwoje. Jego muśnięta słońcem twarz przypominała twarz anioła. Gęste włosy w kolorze budyniu czekoladowego opadały mu na czoło. Były nieco przydługie, przez co ich końce lekko się kręciły. Jednak tym, co najbardziej przykuwało uwagę, były jego czarne jak węgiel oczy. One jako jedyne odznaczały się na jego niewinnej i uroczej twarzy. Okryte wachlarzem długich rzęs, przypominały oczy dorosłej osoby, która przeżyła już wiele lat i miała za sobą setki godzin doświadczeń. Nathaniel pomimo bardzo młodego wieku nie patrzył na świat z zachwytem, ciekawością i niezrozumieniem. Patrzył tak, jak swój ojciec. On oceniał. Od najmłodszych lat. Analizował. Wyciągał wnioski.

Był niezwykle pojętnym czterolatkiem. Jego matka już od najmłodszych lat wiedziała, że Nathaniel był wyjątkowy. I nie mówiła tak tylko dlatego, że był jej dzieckiem, chociaż zapewne to również się do tego przyczyniło. Ale ona to po prostu widziała. W jego gestach i zachowaniu. W tym, że od najmłodszych lat wolał oglądać programy naukowe, z których i tak nic nie rozumiał, niż bawić się zabawkami. Przez kilka godzin z zafascynowaniem patrzył, jak składano mu jego prywatny plac zabaw, który wykonano na zamówienie specjalnie pod niego, ale gdy przyszło do zabawy, wzruszył ramionami i spędził tam dosłownie pół minuty, ponieważ nie było już w tym nic specjalnego. W odróżnieniu od reszty swoich rówieśników, którzy w tym wieku zaczynają odkrywać świat i stają się nieznośni, chłopczyk sprawował się bardzo dobrze. Nie był jednym z tych irytujących dzieci. Nie zadawał wielu pytań. Potrafił się zachować, słuchał się swoich rodziców i zawsze pomagał innym, ponieważ był niebywale kulturalnym młodzieńcem.

Lily czasami martwiło to, jak dojrzały był. Nie skończył jeszcze czterech lat, a zachowywał się tak... dorośle. Miała nadzieję, że przejdzie mu to w okresie dorastania. Oczywistym był fakt, że niebywale cieszyło jej go zachowanie. Nigdy nie przysparzał problemów, wzbudzał zachwyt i uwielbienie, a wszyscy dosłownie kochali go za jego usposobienie i aparycję. Jednak kobieta miała nadzieję na to, że Nathaniel zacznie być po prostu dzieckiem. Nie chciała, aby tracił tak piękny okres beztroskości. Był jej oczkiem w głowie bez żadnych wad i choć było to niemożliwe, jak każda matka pragnęła tego, aby nigdy nie dotknęło go nic złego. Aby był wiecznie szczęśliwy, piękny i beztroski. Aby brał z życia pełnymi garściami. Aby cieszył go każdy dzień. Aby wstawał z uśmiechem na ustach, radując się najmniejszymi rzeczami.

Tak bardzo pragnęła, aby był po prostu szczęśliwy. I poprzysięgła sobie, że tak się właśnie stanie. Bo jej syn był właśnie taki, jak ta trzymana przez niego stokrotka. Słodki i niewinny. Pełen czystości. Nieskalany złem i brudem tego świata. Chciała, aby taki właśnie pozostał. I choć zdawała sobie sprawę z tego, że życie nie było jedynie tymi dobrymi chwilami, a ludzie potrafili być okrutni, miała nadzieję, że Nathaniel pozostanie właśnie taki, jak wtedy. Roześmiany, lekko beztroski, ale pomocny i miły.

– Wiesz co kiedyś słyszałam? – zapytała kobieta, przeczesując palcami miękkie włosy swojego synka. Chłopiec przez chwilę patrzył na stokrotkę, a następnie zerknął na kobietę. – Słyszałam, że gdy na świat przychodzi kolejne dziecko, pan Bóg obsypuje ziemię takimi właśnie stokrotkami – mruknęła kobieta, przekręcając nieco tę legendę na mniej brutalną, w której słowa „przychodzi kolejne dziecko" zastępuje słowo „umiera".

Nathaniel uniósł jasne brwi w zdziwieniu, a jego oczy zalśniły podekscytowaniem i ciekawością. Lily uwielbiała te chwile. Te chwile szczerej radości i beztroskości. Jego oczy były tak śliczne, błyszczące. Tak mocno tętniły życiem.

– Pan Bóg? – zapytał, na co kasztanowłosa skinęła głową.

– Pamiętasz, mówiłam ci o nim – odparła, po czym zerknęła na niebo. Nathaniel poszedł w jej ślady. – Tam daleko siedzi pan Bóg. Tam, w niebie. I patrzy na to, jakimi jesteśmy ludźmi. Czy jesteśmy mili dla innych i pomocni. Jeśli dzieje nam się coś złego, to nam pomaga. Ale tylko wtedy, gdy jesteśmy dobrzy, choć jest z nami również wtedy, kiedy lekko się pogubimy. A gdy już nadejdzie czas, pójdziemy do nieba. Tam, do niego. I będziemy żyć z nim już wiecznie w krainie szczęścia – wyjaśniła, unosząc delikatnie kącik ust. Nie martwiła się swoim językiem i tym, że może czegoś nie zrozumieć. Nathaniel wiedział wiele.

Chłopczyk przez chwilę analizował słowa swojej ukochanej mamy. Zagryzł wnętrze policzka i westchnął. Popatrzył na bezchmurne niebo, wydymając pucołowate policzki.

– Czyli jest trochę taki jak Święty Mikołaj? – zapytał malec, na co kobieta zachichotała pod nosem. – On też patrzy na nasze zachowanie cały rok. I jak jesteśmy to przynosi prezenty. Ten pan Bóg też przynosi prezenty? – szczera nadzieja zalśniła w jego oczach.

– Tak, przynosi – Lily skinęła głową, a następnie zerknęła na łańcuszek z zawieszką krzyża na szyi Nathaniela. – Dlatego musisz być miły i pomocny. Ale również odważny. Traktować dobrze ludzi. Wtedy trafisz do nieba – westchnęła, a następnie złapała chłopca i usadziła go na swoich kolanach.

Nathaniel znów skupił wzrok na stokrotce, machając nogami w powietrzu, kiedy kobieta objęła go ramionami i oparła swoją brodę o jego głowę. Pachniał lodowymi cukierkami i świeżym powietrzem.

– A będą tam lody czekoladowe? – zapytał z nadzieją, obracając kwiatek w małych dłoniach.

Kobieta uśmiechnęła się pod nosem, patrząc na łąkę niedaleko, na której kwitło setki maleńkich stokrotek w różnych kolorach.

– Będą lody czekoladowe – wyszeptała, mając nadzieję, że ta chwila będzie trwać wiecznie. Że już zawsze będą tak niesamowicie szczęśliwi. – Będzie co tylko zechcesz.

Ale niebo nie zawsze jest bezchmurne. Czasami słońce znika. Niestety, nam domem rodziny Shey zniknęło za szybko. I już nigdy nie wróciło.

***

Obrzeża Culver City, Kalifornia, 24 grudnia 2003, 19.56

– Powiedziałem mu, kurwa, że nie zrezygnuję z tego kontraktu! – huknął donośnie mężczyzna, niemal miażdżąc dłonią telefon przy swoim uchu. – Pierdoli mnie to, że może zbankrutować! Ludzie bankrutują codziennie! Jeśli jest tak beznadziejny w tym, co robi, że nie potrafi zarządzać własną firmą, to najzwyczajniej nie powinien jej mieć!

Nathaniel zmarszczył w zdziwieniu brwi, przysłuchując się rozmowie telefonicznej swojego ojca. Nie rozumiał dlaczego jego tata pracuje, skoro mają święta. Przecież każdy mu mówił, że w święta się nie pracuje, tylko je dużo jedzenia, otwiera prezenty i dekoruje dom. Chłopiec założył ręce na klatce piersiowej, krzywiąc się przez niewygodną, białą koszulę, którą na sobie miał. Jego opiekunki uparły się na to, że miał się ubrać w to głupkowate przebranie, w którym czuł się jak dureń. Podobno tak wyglądał „elegancko", chociaż jedyne co czuł, to swędzenie całego ciała i smród żelu do włosów, którym wysmarowano jego głowę, bo podobno „jego włosy przypominały szopę". Cokolwiek to znaczyło.

Westchnął i spojrzał na kartkę w swojej dłoni. To nieco poprawiło mu humor. Miał nadzieję, że jego tato ucieszy się z tego, co dla niego zrobił. Nathaniel nie miał pojęcia, co m mógłby dać swoim rodzicom, a chciał, żeby było to coś spektakularnego. W jego podstawówce był nawet dzień, w którym inne dzieci robiły ręczne prezenty dla rodziców. Na początku nieco krzywo patrzył się na te niesamowicie brzydkie ludziki z kasztanów, które kleiły jego koledzy z klasy. Wyglądały jak kupa, a chłopiec nie chciał dawać kupy swoim rodzicom. Więc po chwili namysłu zdecydował się na obrazek, któremu poświęcił kilka dni. Użył swoich najlepszych kredek, które dostał od swojej cioci Anett. Była stara i śmierdziała serem, ale prezenty robiła dobre.

Obrazek przedstawiał ich rodzinę. Jego piękną mamę, tatę oraz siostrę. Chciał dorysować jej wąsy, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Nathaniel był niesamowicie dumny z tego prezentu. Jego zdaniem był idealny i wiedział, że jemu tacie się spodoba. Bardzo zależało mu na jego opinii. W końcu jego tato był najlepszym tatą na świecie i wiedział wszystko. W przyszłości chciał być taki, jak on.

– Jebie mnie to, że ma rodzinę. Jakby był dobrym prezesem, nie dałby im umrzeć z głodu! – warknął mężczyzna.

Siedmiolatek niewiele rozumiał z tej rozmowy, ale tak bywało zawsze. Wiedział, że był jeszcze zbyt młody na sprawy dorosłych. Wciąż słyszał, że jest dziedzicem i kiedyś to wszystko, co ma jego rodzina, będzie jego, ale jakoś średnio go to obchodziło. Dużo bardziej wolał spędzać czas w szkole. Mimo że był dopiero w pierwszej klasie, uwielbiał matematykę oraz często oglądał programy naukowe w telewizji. Lubił wiedzieć, jak coś jest zrobione i wyciągał logiczne związki. Miał przy tym dużo frajdy, jednak najbardziej upodobał sobie lekcje wychowania fizycznego. Nie było to dziwne, ponieważ w tym wieku prawie każdy to lubił. Ale dla Nathaniela było to coś więcej. Kochał ruch, a niekiedy robił więcej, niż inne dzieci. Uwielbiał to uczucie zmęczenia, czasami nawet wykończenia. Lubił czuć ból w nogach i rękach po intensywnym treningu koszykówki czy piłki nożnej. Lubił to uczucie, gdy beztrosko biegał po boisku.

– A proszę bardzo, niech mnie pozywa! Wtedy będzie całkowicie skończony!

Chłopiec przewrócił oczami. Miał już dość tego przedłużającego się czekania. Niecierpliwość wzięła nad nim górę, więc bez zastanowienia wszedł do gabinetu swojego ojca. Było to jedno z nielicznych pomieszczeń w jego domu, w którym nie czuł się dobrze. Uważał ten ciemny pokój za straszny z tymi wielkimi obrazami w złotych ramach, atrapami pistoletów na półkach i głowami wypchanych, dzikich zwierząt przywieszonymi do ścian. Do tego tak strasznie śmierdziało tam dymem papierosowym. Nathaniel nie wiedział, jak można było palić to paskudztwo.

Siedmiolatek podszedł do biurka, przy którym stał jego ojciec. W pierwszej chwili mężczyzna w drogim garniturze nawet nie zwrócił na niego swojej uwagi, zbyt zafrasowany rozmową telefoniczną, która widocznie go drażniła. Ale Nathaniela nawet to nie dziwiło. Jego tato od kiedy tylko pamiętał, właśnie taki był. Dużo krzyczał, ale nie na niego. Często krzyczał na jego siostrę. Chłopiec uważał, że Gabrielle sobie na to zasługiwała, bo była niegrzeczna i często nie zgadzała się z tatą, a ich tata miał zawsze rację. Nathaniel godził się na wszystko i był nagradzany. Nie sprawiał problemów, dobrze się uczył (był najlepszy w szkole!) i nigdy nie pyskował. Gabrielle często stroiła fochy, czego nie rozumiał. Jego siostra była taka głupia. Przynajmniej tak mówił ich tata. Mama zawsze go za to karciła, ponieważ nie można było tak mówić, ale mężczyzna nic sobie z tego nie robił.

– No to odetnijcie im dostęp do kont bankowych – warknął mężczyzna, przecierając dłonią zmęczoną, aczkolwiek nadal przystojną twarz. – Może jak jego bachory nie będą mieć co jeść, to wtedy pójdzie po rozum do głowy.

– Tato... – zaczął cicho Nathaniel, nerwowo zgniatając rogi obrazka w swoich spoconych dłoniach. Mimo że zazwyczaj był bardzo pewny siebie – czasami nawet bardziej, niż niektórzy dorośli – nieco się stresował. Bardzo zależało mu na opinii jego ojca.

– Chuj mnie to obchodzi – odwarknął mężczyzna, nawet nie zwracając uwagi na to, że w pomieszczeniu znalazł się również jego syn. – Ma być tak, jak ja chcę. Nie stracę kilkunastu milionów przez wyrzuty sumienia. Gdybym tak robił, nie miałbym tego, co mam teraz.

– Tatoo... – ponowił chłopiec, tym razem nieco głośniej.

– Tak, tak, niech się pieprzy z tą swoją dziwką – gderał dalej mężczyzna. Nathaniel przyzwyczaił się już do brzydkich słów, jakie padały z ust jego ojca, choć dalej uważał je za niesamowicie nieprzyjemnie. Jednak jego tato dużo przeklinał i strasznie denerwował się, gdy ktoś zwracał mu na to uwagę.

– Tato! – zawołał chłopiec, irytując się tym, że mężczyzna nie zwracał na niego uwagi.

Brad Shey dopiero wtedy ocknął się, że nie był sam. Rozejrzał się, a następnie przeniósł swoje zdziwione spojrzenie na chłopca. Nathaniel uśmiechnął się, zadowolony z tego, że w końcu zwrócono na niego uwagę. Odetchnął z determinacją i już otworzył usta, aby powiedzieć coś ojcu, gdy nagle mężczyzna przewrócił z rozdrażnieniem oczami i bez jakichkolwiek emocji spojrzał na otwarte drzwi do gabinetu.

– Georgia! – wrzasnął ciężkim głosem, od którego Nathaniela aż zelektryzowało. Z przestrachem skulił się, a jego uśmiech od razu spełzł z jego twarzy. – Dlaczego Nathaniel się tu plącze?! Zabierz go stąd! – krzyknął.

Nie minęło dziesięć sekund, a jego niania z prędkością światła wpadła do pomieszczenia. W tym samym czasie chłopiec stał z lekkim przestrachem i niezrozumieniem, wpatrując się w swojego ojca, który przeglądał jakieś dokumenty, nie przerywając połączenia telefonicznego. Kobieta ukłoniła się nisko i szybko złapała siedmiolatka za ramiona. Mruczała ciche przeprosiny w kierunku swojego pracodawcy, który i tak nie zwracał na nią zbytniej uwagi. Dokładnie tak, jakby nie istniała.

– Chodź, Nate – wyszeptała cichutko, ciągnąc chłopca w stronę drzwi, ale ten pozostał nieugięty. Musiał dać tacie prezent. Uważał, że będzie z niego dumny i na pewno go to ucieszy! W końcu poświęcił temu tyle czasu.

– Tato, mam dla ciebie prezent – upierał się chłopiec, wyrywając swojej opiekunce. Nieprzejęty podszedł do biurka i ułożył na nim obrazek, znów się uśmiechając. – Patrz, to mama. Ma taki sam kolor włosów jak naprawdę, bo znalazłem taką samą kredkę. A to Gabrielle. Chciałem dorysować jej... – zaczął z ekscytacją chłopiec, wskazując na poszczególne elementy malowidła, ale Brad Shey nawet nie zerknął na kartkę. Zamiast tego zimnym wzrokiem spojrzał na nianię chłopaka.

– Mam cię zwolnić za to, że nie umiesz wypełnić swoich obowiązków? – zapytał lodowatym głosem. Nathaniel zmarszczył równe brwi. – Jesteś aż tak niekompetentna, że nie umiesz upilnować pięciolatka?

– Bardzo przepraszam, panie Shey – wyszeptała drżącym głosem młoda kobieta. – To się już nigdy nie powtórzy – dodała, po czym zacisnęła swoje chude palce na ramieniu czarnookiego.

Niemal siłą wyciągnęła go z pokoju. Siedmiolatek nawet się nie opierał. Poddał się temu, patrząc wciąż na swojego tatę. Patrzył na to, jak powrócił do rozmowy, znów wypowiadając serię brzydkich słów. Jak przewracał kolejne dokumenty. Jak mocno zaciskał palce na telefonie.

Jak bez zastanowienia wyrzucił jego obrazek do kosza na śmieci. Wtedy zrozumiał, że mógł nie iść do tego gabinetu. Tamte święta spędzili w trójkę. On, jego mama i siostra. Pamiętał smak indyka, który stał mu w gardle i bogato urządzone wnętrze domu. Pamiętał również ból swojego ramienia, na którym przez tydzień widniały odbicia palców jego opiekunki. Pamiętał też to, jak niewygodna była jego koszula i garniturowe spodnie oraz lakierowane pantofle.

Ale nie pamiętał tego, by choć raz się uśmiechnął.

***

Malibu, Kalifornia, 1 września 2007, 9.30

– Zapewniam państwa, że nasza szkoła to idealne miejsce dla państwa syna. Nathaniel rozwinie tutaj swoje zdolności w przeróżnych dziedzinach. Od ścisłych po humanistyczne. Przez osiem kolejnych lat będzie pogłębiał i zdobywał nową wiedzę. W naszej placówce uczą najlepsi profesorowie w całej Kalifornii. Wiedziemy prym w niemal wszystkich dziedzinach. Tych naukowych, jak i sportowych. Jeśli Nathaniel wyrazi taką chęć, może zapisać się na jazdę konną, golfa bądź krykiet.

Nathaniel z przestrachem rozglądał się po szerokim, wysoko sklepionym korytarzu jego nowej szkoły. Budynek, a raczej pałac, który podobno miał być dla niego nowym domem, bardziej go przerażał, niż fascynował. Choć dorastał w luksusie i bogactwie, nowa szkoła przypominała mu bardziej średniowieczny zamek, niż placówkę wychowawczą. Złote kandelabry, bogate obrazy i kamienne mury jakoś nie zachęcały go do tego, aby ochoczo wyciągnąć podręczniki i zdobywać nową wiedzę. Wręcz przeciwnie – jedenastolatek chciał uciekać gdzie pieprz rośnie.

Niepewnie spojrzał na jego rodziców, którzy szli obok niego. W przeciwieństwie do niego, jego ojciec był zachwycony. Na jego ustach błąkał się uśmiech, a w oczach tliła się satysfakcja. Jego mama była nieco mniej przekonana. Sceptycznym wzrokiem obserwowała kobietę w ołówkowej spódnicy przed nimi, która była dyrektorką całej szkoły.

– Nasi absolwenci to zazwyczaj kongresmeni, ministrowie, bądź światowej sławy lekarze i sędziowie. Dziewięćdziesiąt pięć procent uczniów, którzy ukończą naszą akademię, wyrastają na niesamowitych ludzi pełnych pasji i ambicji, którzy zajmują najważniejsze funkcje w państwie. Kształtujemy pokolenia od dekad. Nigdzie nie będzie mu lepiej, niż tu. Dbamy również o dobre samopoczucie. Nathaniel na pewno odnajdzie tu przyjaźnie na całe życie. Dzieci są wychowane, miłe i pomocne. W wielu szkołach są podziały, ale nie tutaj. Tutaj każdego traktujemy z szacunkiem.

– Na pewno? – zapytała niepewnie jego matka, gdy przystanęli obok jednej z gablotek.

Nathaniel z niesmakiem spojrzał na mundurek, który wisiał za szkłem w złotej ramię. Paskudne spodnie w odcieniu butelkowej zieleni, tego samego koloru marynarka ze złotymi wstawkami i wyszytym na piersi logo akademii, a do tego biała koszula i okropny zielono-złoty krawat. I że niby on miał w tym chodzić? Czy ktokolwiek miał jakiekolwiek wyczucie gustu? I czarne pantofle? Czy to żarty?

– Nathaniel jest dość wrażliwy – kontynuowała jego matka, wyrywając go z letargu. – Jest młody, ale dojrzały. Nie chcę, aby... – zaczęła, ale szybko wtrącił się jej mąż.

– Kochanie, to świetna akademia – uniósł dłoń i znów spojrzał na dyrektorkę, która uśmiechała się od ucha do ucha. Była zadowolona, ale kto by na jej miejscu nie był? Pozyskała ucznia z piekielnie bogatej i wpływowej rodziny. Doskonale znała nazwisko Shey i wiedziała, ilu znajomych miał w rządzie Brad. Pływali w pieniądzach i poprzysięgała sobie, że zrobi wszystko, aby młody Shey pozostał z nimi jak najdłużej. – Nathaniel jest zbyt inteligentny, aby marnować się wśród takich prostaków ze szkoły publicznej. Tutaj rozwinie skrzydła. Zbyt mocno go kocham, aby nie dać mu się rozwijać. Tutaj pozyska nowe pasje i nauczy się życia.

Chłopiec miał ochotę przewrócić oczami na słowa swojego ojca. Mówił dokładnie tak, jak ta wstrętna baba. Ale nie miał zamiaru dyskutować. Było mu trochę przykro, że zostawiał starą szkołę. Miał tam dużo kolegów i panie były bardzo miłe. Jednak wiedział, że jego tato wie najlepiej, co jest dla niego dobre. Dlatego był posłuszny i się nie sprzeciwiał. Musiał być dobry.

– Dokładnie – zgodziła się dyrektorka. – O wszystkim państwo dowiedzą się z broszury. Nathaniel wróci do domu na święta. Do tego czasu zamieszka tutaj. Pokoje są dwuosobowe. Ulokowaliśmy go w pokoju Toma Harnolda – mruknęła, znów kierując się korytarzem. Jej niskie obcasy odbijały się od lakierowanego drewna podłogi. – Zapewne znają państwo jego ojca. William Harnold. Jeden z kongresmenów – wyjaśniła. Nathaniel uśmiechnął się pod nosem, obserwując jej szerokie ramiona. Wydawało mu się, że jeszcze chwila tego puszenia się, a dyrektorka wybuchnie.

– Tak, to mój dobry znajomy – odparł niewzruszenie Brad.

– Cudownie. Chłopcy na pewno złapią dobry kontakt – powiedziała z zadowoleniem.

Przez następnych kilka minut dopełniali formalności. Nathaniel stał przed swoim nowym, pustym pokojem. To tak miał spędzić kilka następnych lat? Z jakimś innym chłopcem, którego nawet nie znał w szkole tak daleko od jego domu? Na samą myśl zrobiło mu się niedobrze. Jego oddech lekko przyspieszył, kiedy opierał się o ścianę. Lily, która do tej pory pozostała cicho, zerknęła na niego z opóźnionym refleksem, a następnie zmarszczyła brwi. Po chwilowym zastanowieniu podeszła do syna i kucnęła tuż przed nim.

– Coś się dzieje? – zapytała cicho tak, aby nie usłyszał tego jej mąż. Nie chciała wzbudzać kłótni. Szczególnie, że mieli przed sobą długą podróż. Nie chciała go denerwować. Tak strasznie wtedy krzyczał...

– Nie, wszystko okej – odparł, wycierając przy tym spocone dłonie w jeansy. Brunetka westchnęła na ten gest, a następnie zacisnęła swoje palce na jego nadgarstkach.

– Kochanie – powiedziała, posyłając mu jedno z tych spojrzeń, których chłopiec nie cierpiał. Czuł się jak na policji. Przez chwilę milczał, zastanawiając się, co powiedzieć. Nie chciał wyjść na tchórza, na pewno nie przed swoim ojcem. Ale wiedział, że to jedna z ostatnich chwil, w których mógł być ze swoją ukochaną mamą.

– Boję się – wyszeptał, spuszczając wzrok na swoje drogie buty. – Nie chcę tu zostać. Chcę wrócić z wami do domu.

Serce Lily boleśnie się ścisnęło, gdy widziała swojego syna w takim stanie. Ona również nie chciała go tam zostawiać. Od całej akademii biła zła aura, ale jej mąż tak mocno się przy tym upierał. Zapewniał ją, że nigdzie indziej nie będzie mu lepiej, ale kobieta miała obawy. Martwiła się o swojego syna. Był jeszcze taki młody. Nie chciała, aby wychowywał go ktoś inny. Pragnęła mieć go przy sobie jak najdłużej, co potępiał Brad. Uważał, że już i tak zrobiła z niego małą dziewczynkę, a on w jego wieku był dużo bardziej dojrzały. Nathaniel miał tylko jedenaście lat. Wkraczał w etap dorastania. Lily obawiała się, że to może ich od siebie oddzielić. Ale jej mąż był nieugięty.

– Zabierz mnie do domu – wyszeptał, patrząc z nadzieją w jej oczy, w których zbierały się łzy.

Kobieta chciała już wstać, aby ostro zaprotestować i wrócić z synem do domu, gdy nagle obok niej znalazł się Brad.

– Lily, pani dyrektor chce z tobą porozmawiać – warknął oschłym tonem. Kobieta przymknęła powieki, wydychając ciężko powietrze. Wiedziała, że właśnie zesłała na siebie i swojego syna wielkie kłopoty. Nie chciała jednak martwić chłopca.

– Brad, ja... – zaczęła słabo, ale nawet nie dała mu skończyć.

– Idź – rozkazał.

Brunetka nawet się nie sprzeciwiła. Spuściła zbolałe i przepraszające spojrzenie, a następnie wstała i grzecznie podeszła do drugiej kobiety. W tym samym czasie mężczyzna zerknął na swojego syna i ciężko westchnął. Zajął miejsce swojej żony, kucając tuż przed nim.

– Boisz się? – zapytał hardo, a w jego oczach tliło się coś na kształt pogardy. Nathaniel skulił się pod ciężkim spojrzeniem ojca. Wbił wzrok w ciemną podłogę.

– Nie – odparł niepewnie. Grzywka jego ciemnych włosów wchodziła mu do oka.

– Mężczyźni w naszej rodzinie nie wiedzą, co oznacza słowo strach, rozumiesz? – zapytał, przekręcając sygnet na swoim palcu serdecznym. Westchnął ciężko, po czym jego głos nieco zmiękł. – Jesteśmy urodzonymi zwycięzcami. My nie urodziliśmy się po to, aby żyć. My urodziliśmy się po to, aby wygrywać. We wszystkim. Jesteśmy wyżej od innych, Nate. Na świecie zawsze tak było. Już od początków. Byli myśliwi i zwierzyna. Są atakujący i ofiary. Ci, którzy zwyciężają i ci, którzy przegrywają. Kim chcesz być ty, Nathanielu? Ofiarą czy zwycięzcą?

– Zwycięzcą – odpowiedział bez chwili zawahania.

– Dokładnie – wyszeptał z mocą jego ojciec. – Dlatego tak musisz się zachowywać. Chyba nie jesteś dziewczynką, prawda? – zadrwił, na co chłopiec spojrzał na niego z oburzeniem.

– Nie jestem – zaperzył się. Brad uniósł z satysfakcją kącik ust.

– Jesteś dziedzicem. Urodzonym liderem. Przejmiesz kiedyś nasze dziedzictwo i to wszystko będzie twoje. Będziesz taki, jak ja. Nieustraszony i wielki. Chcesz taki być, prawda? – zapytał, na co chłopak pokiwał głową. – Więc się tak zachowuj. Strach i emocje są dla słabych. Nie możesz ich pokazywać. Myślisz, że co? Że ludzie będą ci współczuć? Ludzie to bestie czekające na twoją porażkę. Ludzie będą chcieli cię upokorzyć, ale to ty finalnie upokorzysz ich. Pokażesz im gdzie ich miejsce. Zachowuj się jak facet, bo skończysz jak ofiara. Mierny. Słaby. Masz być wyżej. Jesteś z rodziny Shey. Nigdy nie patrzymy z dołu...

– To inni patrzą z dołu na nas – powtórzył machinalnie to, co powtarzał mu ojciec już od małego.

– Dokładnie – westchnął. – Więc weź się w garść – dodał, po czym lekko klepnął go w ramię i wstał. Założył dłoń na ramionach swojego syna i spojrzał na dyrektorkę. – Możemy podpisać wszystkie dokumenty, a Nathaniel wprowadzi się do pokoju. Przynieście jego rzeczy.

Chłopiec zacisnął szczękę, a jego twarz przybrała tę samą minę, co mina Brada. Dumną, nieco pyszałkowatą i chłodną. Lily z przestrachem spojrzała w ciemne oczy swojego syna, w których już nie ujrzała strachu. Prawdę powiedziawszy, nie ujrzała w nich niczego i to zmartwiło ją najbardziej. Ale nawet nie powiedziała ani jednego słowa. Choć wiedziała, że jej syn nie chce tam zostać, nie sprzeciwiła się. Nie miała odwagi.

Tamtego dnia Nathaniel zrozumiał to, co od dawna starał się przetłumaczyć mu jego ojciec. Emocje były dla słabych. Czyniły człowieka bezsilnym. Nie mógł być ofiarą. Musiał być myśliwym i zdobywać wszystko, czego chciał.

Pierwszej nocy a w akademii nikt nie słyszał jego płaczu. Może dlatego, że pozwolił sobie na niego pod prysznicem, gdzie szum wody zagłuszał jego szloch, a łzy uciekały do ścieków wraz z kroplami wydostającymi się ze słuchawki. To był ostatni raz, kiedy pozwolił sobie na taki akt słabości. Przez następnych pięć lat nie uronił ani jednej łzy. Nawet wtedy, gdy rozciął sobie kolano i musieli zszywać go bez znieczulenia. Nawet wtedy, gdy nastawiali mu bark, który wyłamał podczas gry w football. Nawet wtedy, gdy wyrywano mu ósemki również bez znieczulenia, a ból rozsadzał mu czaszkę. Łzy i leki przeciwbólowe były dla słabych. On chciał to poczuć. Chciał budować swoją wytrzymałość. Lubił to, w jaki sposób patrzył na niego ojciec, gdy wracał do domu. Z dumą i podziwem. Lubił to, że był twardy i nieugięty. Że nikt nie potrafił go złamać. Nieważne jak bardzo by cierpiał – nie płakał.

Nie płakał, bo z każdym uciekającym rokiem, z którym wkraczał w dorosłość, Nathaniel Gabriel Shey coraz rzadziej czuł. Cokolwiek.

Kształtujemy pokolenia od dekad. Nigdzie nie będzie mu lepiej, niż tu. Dbamy również o dobre samopoczucie. Nathaniel na pewno odnajdzie tu przyjaźnie na całe życie. Dzieci są wychowane, miłe i pomocne. W wielu szkołach są podziały, ale nie tutaj. Tutaj każdego traktujemy z szacunkiem.

***

Malibu, Kalifornia, 12 stycznia 2011, 23.20

– Wyruchałeś już ją?

Nathaniel przewrócił oczami na słowa swojego dobrego przyjaciela. Westchnął ciężko i upił łyk bursztynowego płynu z niskiej szklaneczki. Skrzywił się, gdy drogi alkohol przelał mu się przez gardło. Nigdy nie powiedział tego głośno, ale nie znosił smaku whisky. Jego koledzy często podkradali ją od rodziców lub kupowali z nielegalnych źródeł. Nate pił ją, aby nie odstawać, ale za każdym razem czuł, jakby miał się porzygać. Przełknął ślinę i odrzucił szklankę na puchaty, biały dywan. Kilka kropel, które w niej zostały, pobrudziły tkaninę, ale nikt bardziej się tym nie przejął. I tak sprzątaczki miały to wyczyścić.

– Dlaczego tak mocno cię to interesuje? – odpowiedział pytaniem na pytanie piętnastolatek i w tym samym czasie złapał paczkę papierosów, która leżała obok skórzanego fotela, na którym siedział. Wyciągnął z kieszeni marynarki zieloną zapalniczkę, po czym odpalił fajkę. Zaciągnął się z ulgą tytoniem, unosząc kącik ust. To wolał dużo bardziej od alkoholu.

– Bo jak jej nie wyruchałeś, to po co z nią chodzisz? – parsknął prześmiewczo Tom, po czym nachylił się nad mahoniowym stolikiem, na którym odznaczały się dwie białe kreski. Sprawnie zwinął studolarowy banknot i za jednym zamachem wciągnął dwie dawki. Zaciągnął się powietrzem, wyprostował i złapał dwoma palcami za grzbiet swojego nosa. Zmiął banknot i odrzucił go gdzieś w kąt. – Co ty? Jesteś pizdą? Albo ciotą?

Nathaniel przewrócił oczami, stając się bardziej zdenerwowany. Nienawidził tych określeń. Lubił swojego współlokatora Toma, ale czasami działał mu na nerwy. Chłopcy zaprzyjaźnili się już w pierwszym tygodniu, w którym Nate dołączył do akademii. Dzielili razem pokój, więc spędzali sporo czasu razem. Nathaniel mu wdzięczny, że zapoznał go ze swoimi znajomymi. Będąc w podstawówce niewiele można zdziałać, ale im starsi byli, tym mocniejszą mieli pozycję. Już w wieku piętnastu lat zadawali się z ostatnim rocznikiem. I każdy wiedział, że wszystko to dzięki Sheyowi.

Nawet nie chodziło o to, że był jednym z najbogatszych w całej placówce. Nate od małego miał dar bycia liderem. Choć to on dołączył ostatni do paczki Toma, szybko stał się szefem. Chłopak miał w sobie dar przewodniczenia dosłownie... wszystkim. Wzbudzał autorytet. Był nieustraszony. Często ładowali się w kłopoty i to właśnie czarnooki znajdował sposoby, aby się z nich wydostać. Był niesamowicie sprytny, ambitny i dążył do wyznaczanego celu. Często po trupach. Do tego posiadał tak uderzająca pewność siebie, że biła po oczach. Miał pieniądze oraz aparycję, ponieważ dojrzewanie było dla niego bardziej, niż łaskawe.

Od małego był piękny, ale gdy zaczął dorastać, stał się również przystojny. W przeciwieństwie do swoich znajomych, ominął go trądzik i wszelkie zmiany skórne. Wręcz przeciwnie, jego cera pozostawała nieskazitelna. Rysy jego twarzy znacznie się wyostrzyły. Nie miał już pucołowatych policzków i pełnych ust. Jego rysy stały się szlachetne, dokładnie tak, jak jego ojca. Wargi stały się nieco mniejsze, ale bardziej kształtne, brwi równe i symetryczne, nos prosty. Zmienił również fryzurę. Nie czesał się już, przez co jego ciemnobrązowe kosmyki żyły własnym życiem. Często niedbale przeczesywał je palcami, zazwyczaj po treningu. Również znacznie urósł. Pomimo tego, że miał dopiero piętnaście lat, miał już metr osiemdziesiąt trzy. Nie był również tak przeraźliwie chudy jak wcześniej, a to dlatego, że brał czynny udział w drużynie koszykówki. Jego barki stały się szersze, dokładnie tak jak plecy.

Pomimo młodego wieku, nawet starsze dziewczyny się za nim oglądały. Od początku wiedział, że jest przystojny. Zdawał sobie sprawę z tego, z jak szanowanej i kasiastej rodziny pochodził. Miał status, władzę i wiedzę, przez co szybko poszybował na sam szczyt hierarchii. Zapraszano go na wszystkie imprezy, nauczyciele go uwielbiali przez jego wysokie wyniki w nauce i kolejne wygrywane olimpiady, a dziewczyny miał na wyciągnięcie ręki. Był otoczony wiernymi ludźmi, którzy byli na jego zawołanie. Nathaniel miał wszystko to, czego można chcieć. Również dziewczynę.

Veronica Carson była maturzystką. Podchodziła z bardzo zamożnej rodziny. Jej matka była jedną z najbardziej rozpoznawalnych modelek dwudziestego wieku, a ojciec prowadził ogromną firmę transportową. Veronica była jedną z najpiękniejszych dziewczyn w całej szkole. Nie było chłopaka, który by się za nią nie oglądał, ale los chciał, że zeszła się akurat z Nathanielem. Nie byli razem długo, ponieważ jedynie od miesiąca, ale cała szkoła huczała od plotek. Byli parą numer jeden w całej akademii. Nikt nie wyglądał ze sobą tak doskonale jak oni, kiedy przechadzali się razem po korytarzu, trzymając się za ręce. Zdaniem wielu pasowali do siebie perfekcyjnie. Nathaniel był ucieleśnieniem ideału, był przystojny, bogaty i popularny, a do tego nieprzeciętnie inteligentny i należał do grona sportowców. Veronica odziedziczyła wygląd po swojej matce, przez co zwracała na siebie uwagę dosłownie wszystkich swoimi długimi nogami, talią osy i idealną twarzą oraz długimi, czarnymi włosami. Do tego należała do samorządu szkolnego i była cheerleaderką.

Życie Nathaniela z pozoru było czystą perfekcją. Miał wszystko. Więc czego mogło mu brakować.

– Stary, masz piętnaście lat i jesteś prawiczkiem – mruknął Tom, przechadzając się po ich pokoju. Łatwo można było odróżnić, która połowa należała do którego chłopaka. Ta, gdzie łóżko było idealnie zaścielone, biurko uporządkowane, a nigdzie nie plątał się nawet ani jeden papierek, należała do Nathaniela. A ta druga, w której nie dało się zobaczyć nawet materaca przez stos ubrań, była połową jego współlokatora. – Trochę wstyd, nie uważasz?

– A ty nie uważasz, że za bardzo się poczuwasz? – dociął Nathaniel, spoglądając z wyższością na swojego przyjaciela. Zirytował go jego przytyk odnośnie jego aktywności seksualnej. – Swój pierwszy raz miałeś tydzień temu i to z Avą McCavoy, która spała już z połową szkoły. I zgodziła się na to tylko dlatego, że nie chciałeś dać jej spokoju, a ona była tak pijana, że było jej wszystko jedno – przewrócił oczami, spoglądając na swój czarny sygnet z grawerem węża, który dumnie lśnił na jego palcu. Był to prezent od ojca z okazji rozpoczęcia kolejnej klasy. – Więc mnie nie pouczaj, Thomasie.

– Sorry, Nate – powiedział chłopak, nieco kuląc się przez jego oschły ton. – Masz rację, ale chcę tylko powiedzieć, że tu super laska. Do tego jest z ostatniej klasy. Będziesz pierwszym ósmoklasistą, który zaliczy maturzystkę. To zaszczyt! Przejdziesz do historii.

Nathaniel chwilę zastanowił się nad słowami Toma. Może ten miał rację? Jakoś nigdy o tym nie myślał. W przeciwieństwie do swoich kolegów nie myślał nigdy o przypadkowym seksie i jedynie swoim zaspokojeniu. Na razie wystarczył mu on sam. Czuł, że nie był na to gotowy i nawet tego nie chciał. Ale co jeśli jego przyjaciel miał rację? Co jeśli było coś z nim nie tak? W końcu miał piętnaście lat. No cóż, rocznikowo. Może brak tego popędu oznaczało, że był... inny? Te myśli sprawiły, że nieco zrzedła mu mina, a jego pewność trochę osłabła. Co było z nim nie tak? W końcu chodził z najlepszą dziewczyną w całej szkole i jedyne, do czego doszli, to do obściskiwania się. A jeśli ona również uważała, że był... niesprawny? Na samą myśl się wzdrygnął. Jego ojciec załamałby się, gdyby dowiedział się, że jego syn nawet nigdy nie dotknął dziewczyny w ten intymny sposób.

– Wiesz, ludzie mogą pomyśleć, że coś jest z tobą nie tak – zauważył nieśmiało Tom, podczas gdy Nathaniel wpatrywał się w długą szafkę z książkami. – No okej, niby jest ta cała tolerancja i tak dalej, ale ludzie mogą wziąć się za pedała. Może Veronica rozpowiedziała już, że nie chcesz się z nią przespać? Wiesz, że dla dziewczyn to jest ważne. Musisz jej pokazać, że jesteś prawdziwym facetem i wziąć sprawy w swoje ręce. Pokazać jej, że jesteś samcem alfa. Jak ja. Ty teraz jesteś pizdą.

– Samcem alfa? Ty? A pizdą ja, tak? – powtórzył kpiąco Nathaniel, unosząc brwi. Jego postawa znów wyrażała wywyższenie. – Jedyne, co robisz to walisz do filmików dziewczyn ze starszych roczników, które nagrywasz z ukrycia – zauważył sprytnie chłopak, na co jego kolega spuścił zawstydzony wzrok.

Nathaniel powolnie wstał ze swojego miejsca, wciąż patrząc z góry na Thomasa. Poprawił swoją marynarkę oraz krawat, który luźno zwisał z jego szyi.

– Mam pozycję i władzę w tej szkole. Ludzie są na moje skinienie, w tym nauczyciele – kontynuował, powolnie zbliżając się do drugiego chłopaka. – Mógłbym kupić ciebie, całą twoją rodzinę i kilka pokoleń po tobie. Mam piętnaście lat i miejsce na Oxfordzie. Chodzę z najlepszą dziewczyną w tej szkole, do której ślini się każdy. W tym ty. Mam wszystko, bo jestem tutaj najlepszy. I wiem to ja – chłopak wskazał na siebie palcem. – Ty... – kontynuował, pokazując na Toma. – I cała ta pierdolona szkoła. I jeśli bym tylko chciał, znalazłoby się tu przynajmniej z dziesięć dziewczyn, które ustawiłyby się w kolejce, aby zrobić mi dobrze. Jestem przynajmniej kilka poziomów wyżej od ciebie i to nie tylko jeśli chodzi o inteligencję, więc jeśli nie chcesz skończyć na dnie, masz się mnie słuchać. I jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie pizdą, jutro zawieszą cię nad drzwiami do męskiego kibla, rozumiesz?

Jego głos był aż nadto spokojny, ale przez to tak przerażający, że Toma zelektryzowało. Szybko pokiwał głową, zbyt przerażony słowami Nathaniela i tym, co mógłby mu zrobić. Czarnooki uśmiechnął się sztucznie i poklepał go po ramieniu, jak gdyby ta rozmowa nie miała miejsca.

– To super – odpowiedział już dużo cieplej i mniej morderczo. – A teraz wybacz, ale idę do Veroniki – z tymi słowami wyminął go i ruszył w stronę drzwi.

Thomas nawet się nie odezwał, gdy Shey wyszedł z pokoju. Chłopak odetchnął. Idąc ciemnymi korytarzami, zastanawiał się czasem, czy może nie przesadził, ale szybko oddalił od siebie te myśli. Nie był ofiarą. Był myśliwym i ludzie w jego otoczeniu musieli zdawać sobie sprawę z tego, gdzie jest ich miejsce. Jego oddech był nieco nierówny, gdy rozglądał się po ciemnej szkole. O tej godzinie obowiązywała już cisza nocna, ale niezbyt się tym przejmował. Wiedział, którędy chodzić, aby nie spotkać nauczycieli i im nie podpaść. A nawet gdyby się tak stało, dzięki jego nazwisku i pozycji nikt nic by mu nie zrobił. Był nietykalny.

Idąc do pokoju Veroniki miał spore wątpliwości. Nie wiedział, czy był gotowy na swój pierwszy raz. Nie czuł się na siłach i bał się, że może nie podołać. Nie chciał jej rozczarować. Bał się również tego, co może go czekać. Filmy pornograficzne i opowieści kolegów to nie to samo, co prawdziwy stosunek. Jego ręce nieco drżały i kilka razy miał w głowie myśl, aby zawrócić, ale nie mógł tego zrobić. Musiał być prawdziwym mężczyzną, a nie tchórzem. Był z super dziewczyną, o której marzył każdy jego znajomy. To z nim musiało być coś nie tak, skoro tego nie chciał.

Po ostatnim głębokim wdechu, chłopak przełknął ślinę i zapukał w drzwi. Chwilę czekał, rozglądając się po cichym korytarzu. Szczerze miał nadzieję, że dziewczyny nie było, bądź już spała, ale jego marzenia rozsypały się w chwili, w której czarnowłosa otworzyła drzwi. Miała na sobie krótkie spodenki i koszulkę nocą, a włosy związała w niedbały kok. Była przepiękna nawet bez makijażu. Widząc swojego chłopaka, uśmiechnęła się zadziornie i oparła bokiem o futrynę.

– No proszę, proszę – zacmokała, lustrując go wzrokiem. – A kto to mnie odwiedził? Czy nie łamie pan regulaminu, panie Shey? – zapytała kokieteryjnie. Nathaniel uniósł kącik ust.

– Definitywnie – wyszeptał, po czym nachylił się w jej stronę, spoglądając na nią z góry. – I nie jest to jedyny podpunkt, który chcę dziś złamać.

Czarnowłosa przez chwilę intensywnie się w niego wpatrywała, a kiedy doszedł do niej sens jego słów, jej oczy zalśniły. Bez chwili wahania złapała go za nadgarstek, a następnie wciągnęła do środka. Chłopak zmarszczył brwi, patrząc na jej współlokatorkę, która leżała na swoim łóżku, przykryta kołdrą. Veronica również na nią zerknęła.

– Wyjdź z pokoju. Chcemy zostać sami – rozkazała. Druga dziewczyna spojrzała na nią z przestrachem.

– Ale ja chcę spać. Jutro mam sprawdzian... – mruknęła, ale Veronica nie dała jej nawet dokończyć. Uniosła rękę i wskazała na drzwi.

– Wypierdalaj. Już.

Dziewczyna nawet nie protestowała. Szybko wyskoczyła z łóżka i jak strzała wybiegła z pokoju, powstrzymując łzy w oczach. Nathanielowi zrobiło się nieco żal jej współlokatorki, ale nie zamierzał się odzywać. Był tam po coś innego. Zatrzasnęła za sobą drzwi, a on został sam ze swoją dziewczyną.

– To na czym skończyliśmy? – zapytała kokieteryjnie, powolnie ściągając jego marynarkę.

Tamtej nocy Nathaniel miał swój pierwszy raz, o którym huczała połowa szkoły. Przeszedł do legendy, jako ósmoklasista zaliczający maturzystkę. Ponadto, Veronica zadbała o to, aby każdy wiedział, że był lepszy niż większość chłopaków z jej rocznika. To jeszcze bardziej umocniło go w swojej pozycji.

Nikt mu jednak nie powiedział, jak nie w porządku to było. Jak mocno niewłaściwe było, aby chłopak, który nie skończył nawet piętnastu lat, spał z dziewiętnastolatką. Nikt nie powiedział mu tego, że został wykorzystany jako dziecko, ponieważ był chłopakiem. Przecież musiał się cieszyć. Miał swój pierwszy raz ze starsza dziewczyną, czego każdy mu zazdrościł.

Miał tylko czternaście lat.

***

Culver City, Kalifornia, 9 lipca 2012, 15.00

– Z bólem serca żegnamy dziś kogoś, kto odszedł od nas za wcześnie. Żegnamy osobę, która opuszcza ten świat jako osoba zbyt młoda. Niedoświadczona. Osoba, która miała przed sobą całe życie, przez co strata jest jeszcze bardziej bolesna. Ale Bóg wiedział, co robi. Możemy się zastanawiać. Zadawać sobie pytania. Czy chciał dać nam nauczkę? Czy jest taki dobry, skoro odbiera nam kogoś, kogo kochamy? W takiej sytuacji nachodzą wątpliwości, chwile zwątpienia. To normalne, ale musimy wiedzieć, że Bóg ma plan. Plan idealny.

„Wszyscy bowiem umrzemy z pewnością, i jesteśmy jak woda rozlana po ziemi, której już zebrać niepodobna, Bóg jednak nie zabiera życia w ten sposób. Obmyśl więc sposoby, aby wygnaniec dłużej nie pozostawał na wygnaniu."

– Żegnamy dziś osobę nam bliską. Córkę, siostrę, przyjaciółkę. Żegnamy osobę, która wnosiła radość do życia swoich bliskich. Żegnamy osobę piękną, śliną i nieustraszoną. Żegnamy bowiem Gabrielle Natalie Shey. Panie, świeć nad jej duszą. Amen.

– Amen – rozniósł się chór dziesiątek głosów.

Tamtej dzień był najgorszym w jego życiu. Przynajmniej do tej pory. Pamiętał ich ostatnią rozmowę telefoniczną. To, jak się śmiała. Jak urocza była. Jak mówiła mu, że gdy się zobaczą, pójdą razem na ich ulubione lody. Nie mógł się tego doczekać. Mimo że była jego irytującą starszą siostrą, z którą często się bił i przepychał, niesamowicie ją kochał. I po tym wszystkim... jej już nie było. Tak nagle mu ją odebrano. Im wszystkim. To tak niesprawiedliwe. Przecież nic nie zrobiła. Miała tylko osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Kochał ją. Tak bardzo ją kochał. Tak bardzo chciałby móc cofnąć czas, aby nigdy nie pojechała na tę pierdoloną imprezę i nie miała tego wypadku. Tak z całych sił chciał oddać wszystko, aby to on był na jej miejscu.

Nie pamiętał zbyt dobrze pogrzebu. Wiedział, że było na nim wiele ludzi, ponieważ Gabrielle miała wielu przyjaciół. Nie dziwiło go to. Była promykiem, światełkiem w tunelu. Przyciągała do siebie ludzi swoją aurą. Przyciągała każdego, bo każdy oddałby wszystko, aby znaleźć się w jej pobliżu. Aby się z nią śmiać, bo tak pięknie to robiła. Aby z nią płakać na tych wszystkich ckliwych romansidłach. Aby z nią gotować, bo tak bardzo nie umiała tego robić. Aby z nią tańczyć na boso w deszczu, bo tak kochała się ruszać. Aby śpiewać z nią kolejne piosenki Abby. A po wszystkim... z tego nic już nie zostało.

Pamiętał poszczególne elementy. Pamiętał Charliego, który nie wiedział, co się dzieje. Pamiętał płacz swojej matki i kamienną minę ojca. Pamiętał, jak zasypywano jej jasną trumnę ziemią. Jak ściskał w dłoni białą różę obwiązaną czarną wstążką. Jej kolce raniły jego palce do krwi, ale nawet nie zwracał na to uwagi. Pamiętał, jak łzy bezgłośnie kapały po jego wychudzonych policzkach, kończąc na czarnej koszuli.

Ale najbardziej pamiętał moment, w którym wrócili do domu, na pożegnalny obiad. Jego matka nie była w stanie stać, więc musiała położyć się w sypialni, gdy jego ojciec udawał zrozpaczonego przed kolegami, gdy tak naprawdę było mu to na rękę. Nie znosił jej. Tego, że go nie słuchała, że była wolna i nie dała zrobić z siebie potulnego pieska. Nienawidził jej, bo była całkowitym przeciwieństwem Nathaniela.

Nie wiedział, w którym momencie odciął się od reszty gości. Pamiętał za to moment, gdy znalazł się w sypialni Gabrielle. Panował tam idealny porządek, co było tak bardzo niepodobne do tego pomieszczenia. Zazwyczaj panował tam chaos, czego chłopak nie mógł znieść. Od małego był poukładany i wręcz pedantyczny. Ale gdy wtedy było tam tak czysto... poczuł wszechogarniający go smutek. Zapach jej perfum nie był już tak wyraźny, zasłony nie wpuszczały promieni słoneczny, panował chłód. Nathaniel zatrzymał się przed jej łóżkiem, spoglądając na idealnie ułożone poduszki. Już nie płakał, choć przekrwione oczy i tak o tym przypominały. Czuł się podle. Obco. Źle.

– Rozczarowałeś mnie dzisiaj.

Nathaniel miał ochotę przewrócić oczami, gdy usłyszał za plecami głos jego dziadka. Nie było na świecie chyba osoby, której nie trawiłby tak mocno, jak jego. Był starym, zgorzkniałym dziadem, który nie potrafił pogodzić się z tym, że nie miał już dwudziestu lat i że ktoś może mieć inne poglądy. Młody Shey cieszył się, gdy go nie widział, bo chociaż wtedy pozostawał spokojny. Bał się, że przez siedzące w nim emocje mógł się nie opanować, co odbiłoby się na nim samym, gdyby dowiedział się o tym ojciec.

– Tak? – zapytał ze znudzeniem Nate, nawet nie odwracając się w jego stronę. Nie pałał do niego ani sympatią, ani szacunkiem. – A to niby czym?

Chłopak włożył ręce do kieszeni spodni.

– Jesteśmy rodziną Shey – zaczął mężczyzna. Nathaniel przewrócił oczami. Słyszał ten pusty frazes od małego i prawdę powiedziawszy – zaczął nim już rzygać. – Jesteśmy wielcy. Niezwyciężeni. Nie do zatrzymania. Jesteś dziedzicem. Powinieneś dziękować Bogu za to, że możesz nosić to nazwisko. To taki przywilej, a tu plugawisz go w taki sposób.

– Niby w jaki? – westchnął ze znużeniem szesnastolatek. Ta rozmowa zaczynała go nudzić.

– Płaczesz nad grobem własnej siostry? Jak pieprzona baba? – splunął jak najgorszą obelgę. Słysząc te słowa, żołądek Nathaniela zawinął się w ciasny supeł. – Powinieneś być oparciem. Dla swojej matki i małego brata. Powinieneś dawać przykład tego, jak ma się zachowywać prawdziwy mężczyzna, który musi przejąć rodzinny interes i stać się głową rodziny. A ty co? Pokazujesz wszystkim obcym to, jak słaby jesteś? My to wiemy, bo znamy cię od urodzenia. Jesteś rozczarowaniem rodziny, ale inni nie muszą o tym wiedzieć. Mamy autorytet i tego nie spartaczysz. Nie pozwolę ci na to. Chociażbyś miał trafić do szkoły wojskowej, gdzie nauczą się wytrzymałości.

Jego pięści z każdą chwilą zaciskały się coraz mocniej.

– Jesteś obrzydliwy – warknął z odrazą starzec. – Słaby. Jesteś rozczarowaniem. Nikim więcej. Niewystarczający. Jesteś ofiarą od najmłodszych lat. Nigdy nie osiągniesz tego, co twoi przodkowie. Plugawisz to nazwisko.

Paznokcie Nathaniela zaczęły rozrywać skórę jego dłoni.

– Jesteś nikim. I na nikogo nie zasługujesz. Przynosisz tylko zawód i zniszczenie. Jesteś słaby.

***

Rzym, Włochy, Południowa Europa, 31 grudnia 2021, 1.23 w nocy

Westchnęłam, obracając w dłoniach małą stokrotkę, którą wcześniej wyrwałam z długiej doniczki stojącej na parapecie. Była taka ładna. Biała i w pełni rozkwitu. Stokrotki od zawsze kojarzyły mi się z czystością i niewinnością. Przypominała mi o czasach dzieciństwa, gdy zrywałam takie na łące niedaleko mojego domu. Uśmiechnęłam się na wspomnienie tego, gdy jedną z nich podarowałam mojej mamie, kiedy byłyśmy na spacerze. Była wtedy taka szczęśliwa. Ja również. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będzie dane mi to jeszcze poczuć.

– Hej.

Uniosłam głowę na głos Luke'a, który pojawił się obok mnie. Uśmiechnął się do mnie krzywo, wyciągając w moja stronę kubek z herbatą.

– Pomyślałem, że może zechcesz – powiedział. Przez chwilę wpatrywałam się w białe naczynie w jego dłoni, aż w końcu uniosłam kącik ust i przyjęłam ciepły podarunek.

– Dziękuję – skinęłam głową. Przyciągnęłam nogi do klatki piersiowej, podczas gdy Parker zajął miejsce na podłodze obok mnie. Również oparł się o ścianę. Pustym wzrokiem skanowałam przestrzeń przed sobą. Chwilę zastanawiałam się nad tym, co powiedzieć. Maltretowałam zębami wnętrze swojego policzka, rozdrapując rany do krwi, ale nawet to nie dawało mi ukojenia. W końcu przerwałam przyjemną ciszę. – Wiedziałeś o tym? – zapytałam, zerkając na jego profil.

– O czym? – zapytał. Jego głos wyrażał zmęczenie i niemoc. Był to tak cholerny widok, choć podejrzewałam, że i ja nie brzmiałam bardziej optymistycznie.

– O tym, co powiedział – wyszeptałam i urwałam, ponieważ moje gardło znów ścisnął palący ból.

Doskonale wiedział, o co mi chodziło. Od zniknięcia Nate'a minęło kilkadziesiąt minut i dalej nie wrócił. Zaczynało mnie to martwić. Przez cały ten czas analizowałam jego słowa, starając się to wszystko zrozumieć. Czułam się przytłoczona nadmiarem informacji i tym wybuchem, którego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Nate nigdy nie był tym Nate'em.

Czułam się, jakbym właśnie widziała narodziny nowego człowieka. Czy raczej śmierć starego?

Luke chwilę nie odpowiadał, wpatrując się przed siebie. Widziałam, że mocno analizował coś w głowie, aż w końcu wzruszył ramionami.

– Znam go kawał czasu – westchnął. – O niektórych rzeczach wiedziałem. Nie wiem o nim wszystkiego, ale chyba nawet on sam tego nie wie. Jest skomplikowany i zamknięty. Potrzebuje czasu. Wiedziałem o pewnych kwestiach, ale dziś... – urwał w połowie. Pokręciwszy głową, zwiesił ją i zakrył dłońmi bezradnie twarz. – Dzisiaj to wszystko już puściło. Nie wiedziałem, że tyle w nim siedziało. Że tak mocno to przeżywał. To był... to nie był Nate którego znam, Clark – wyszeptał drżącym głosem i złapał ze mną kontakt wzrokowy. Jego oczy wyrażały rozżalenie i były tak niesamowicie smutne. Tak bardzo zrezygnowane. – A może właśnie taki jest naprawdę? Może przez cały czas przy mnie udawał i zakładał maskę? Może tak naprawdę mój najlepszy przyjaciel nie jest moim najlepszym przyjacielem? – pytał, na co gwałtownie pokręciłam głową. Szybko odstawiłam kubek z parującą herbatą i zacisnęłam swoje palce na jego drżącym nadgarstku.

– Luke, znasz go najlepiej ze wszystkich – wyszeptałam. – Zrobilibyście dla siebie wszystko. Nate skoczył za tobą w ogień.

– To niczego nie zmienia – odparł emocjonalnie. – Skoro dopiero dziś te tamy puściły, to może nigdy nie byłem dla niego wystarczający? Może nigdy nie byłem dla niego kimś, kim powinienem był być? Może nigdy nie czuł we mnie oparcia i był w tym wszystkim sam?

Na jego widok moje serce rozrywał ból. Luke na to nie zasługiwał. Był zbyt dobry i zbyt oddany Nathanielowi. Chciało mi się płakać, gdy widziałam, jak zjadają go wyrzuty sumienia. Szczególnie dlatego, że to nie on powinien je odczuwać. Nie było w tym jego winy. Od kiedy tylko poznałam Nate'a, opowiadał o Luke'u jak o najlepszej osobie na świecie. Przeszli razem syf i razem pozostali, będąc dla siebie braćmi. Parker nie zasługiwał na to, aby czuć wyrzuty sumienia. Nie on. Tutaj zawinił ktoś inny.

Na samą myśl zacisnęłam szczękę i puściłam jego rękę. Objęłam ramionami nogi i wlepiłam pusty wzrok w kanapę przed sobą. Mój żołądek ścisnął się w ciasny supeł i znów miałam ochotę wymiotować.

– To nie twoja wina – wyszeptałam. – Jedyną osobą, którą można tutaj winić, jestem ja – powiedziałam szczerze. Luke natychmiast na mnie spojrzał. Już otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale nie dałam mu dojść do głosu. – Taka prawda i nawet nie zaprzeczaj. To ja zaczęłam tę kłótnię. To moja wina. Wyciągnęłam pochopne wnioski, bo nie umiem rozmawiać z ludźmi. Wolę ranić innych zanim ktoś zrani mnie, bo tak mi łatwiej – kontynuowałam pustym głosem, czując na sobie jego smutne spojrzenie. – Jestem jak pierdolona bomba, Luke – mruknęłam, a w moich oczach znów zalśniły łzy, które nieco rozmazywały mi widoczność. Zaczęłam szybko mrugać, aby się ich pozbyć. Nie chciałam już płakać. Nie miałam na to siły.

– Victoria... – zaczął miękko.

– My nie umiemy ze sobą rozmawiać. Ja nie umiem z nim rozmawiać – mruknęłam i gwałtownym ruchem wytarłam policzek, ponieważ jedna niechciana łza wypłynęła z mojego oka. – Kiedy myślę, że już jest w miarę w porządku, że jakoś damy radę i może mamy nawet jakąś przyszłość, takie zdarzenia pokazują mi, jak wiele jadu i nienawiści w nas siedzi. Do świata i do siebie nawzajem. Umiemy krzyczeć, wyrzucać sobie traumy i przeszłość. Wyrzucamy błędy, robimy z siebie ofiary, manipulujemy sobą. Umiemy siebie ranić, bo to nam wychodziło od zawsze. Tylko w tym się umacniamy. Ale jak przychodzi co do czego, gdy musimy porozmawiać o nas poważniej, o przyszłości... mimo rozmowy to wszystko dalej stoi w martwym punkcie – wyszeptałam, a kolejne łzy potoczyły się po moich policzkach. Nie wiedziałam, czy były spowodowane bólem fizycznym czy tym psychicznym. – Mam już dość, Luke. Jestem zmęczona. Sobą, nim, naszym życiem. Tym wszystkim. Takie sytuacje pokazują tylko to, że to nie ma sensu.

Dopadło mnie zwątpienie. Ogromne zwątpienie. Bo czy czasami nie lepiej było po prostu odpuścić, niż kurczowo trzymać się tego, co przynosi ból? Znamy się już tyle lat. Tyle lat pełnych cierpienia. Jego jak i mojego. Czy to miało jakikolwiek sens, skoro zawsze zatrzymywaliśmy się w tym martwym punkcie? Byliśmy popaprani i nie potrafiliśmy ruszyć, bo zawsze coś stawało na przeszkodzie. I najgorsze w tym było to, że zazwyczaj tymi przeszkodami byliśmy my sami.

Nagle mój wzrok padł na Laurę, która do nas podeszła. Po jej minie wnioskowałam, że słyszała naszą rozmowę. Dziewczyna nie przypominała już tego wesołego słoneczka, którym zawsze była. Brwi miała ściągnięte, nos lekko zmarszczony, a jej wzrok był chłodny. Widziałam w nim to, jak mocno się nad czymś zastanawiała.

– Nie uważasz, że właśnie to było potrzebne? – zapytała, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. Luke również zerknął na nią z niezrozumieniem.

– Co?

– Nie uważasz, że właśnie takie rzeczy są nam potrzebne, bo dowiadujemy się prawdy? – zapytała, po czym coraz bardziej rozeźlona zerknęła na resztę domowników, którzy byli rozsiani po całym parterze. Po wyjściu Nathaniela nikt się do siebie nie odzywał.

W tym samym momencie drzwi budynku otworzyły się. Spojrzałam w tamtym kierunku z nadzieją, błagając w myślach o to, aby próg przekroczył Nathaniel. Jednak ku mojemu niezadowoleniu, do domu wszedł Scott wraz z Cameronem. To oni wyszli kilkanaście minut wcześniej, aby poszukać Sheya, gdy ten wyszedł. Miałam nadzieję, że może go znaleźli, ale czarnookiego nigdzie nie było.

– I co? – zapytała z nadzieją Jasmine. Wszyscy wytężyliśmy słuch w oczekiwaniu na informacje.

– Jak kamień w wodę – westchnął Cameron. – Samochód stoi, więc pewnie poszedł gdzieś na piechotę, ale jest tu tyle lasów, że nie ma opcji, abyśmy go znaleźli. Mógł pójść dosłownie wszędzie.

W mojej głowie pojawiły się setki czarnych myśli. Wiedziałam, że Nate nie był typem dramatycznego samobójcy, ale jakoś nie potrafiłam wyrzucić tych scenariuszy. Po sytuacji, jaka miała miejsce kilkadziesiąt minut wcześniej, mogłam spodziewać się już wszystkiego. Wydawało mi się, że to wszystko było jedynie koszmarem, z którego zaraz miałam się obudzić. Czułam się jak w alternatywnej rzeczywistości, w której wszystko było nie tak. Ale może właśnie taka była prawda? Może to właśnie był Nate, jakiego nie znaliśmy?

Może ostatnia maska spadła?

– Pozostało nam czekać – powiedział cicho Matt. Opierał się o kuchenny blat, a po jego uśmiechu nie było ani śladu.

– Nie, kurwa – warknęła Laura, a w jej fiołkowych oczach widziałam rosnącą złość. Donovan roześmiał się kpiąco.

– A niby co chcesz zrobić? Chcesz wyrąbać każde drzewo w okolicy? – szydził, po czym przewrócił oczami. Nawet po jego zachowaniu widać było, jak słowa Nathaniela mocno wpłynęły na jego przyjaciół. Oni również musieli czuć się z tym okropnie, ponieważ znali go znacznie dłużej niż ja.

Moore uniosła dumnie głowę.

– Tak, jeśli będzie trzeba to, to zrobię – powiedziała hardo, jak gdyby szykowała się do wojny. Kpiący uśmieszek Matta zgasł.

– Nate taki już jest – wtrącił się cicho Hayes. – Wiecie to. Dajmy mu czas. Musi pobyć sam, niech to przetrawi...

– O mój Boże, nie widzicie tego?! – wydarła się mocnym głosem Laura. Jej wybuch wprawił w szok każdego w pomieszczeniu. – Zawsze tak robiliśmy! Zawsze wychodziliśmy z założenia, że Nate to ogarnie, bo przecież jest taki silny, bo przecież niczego nie przeżywa! Tyle razy zostawialiśmy go w gównie, bo nie chciał o tym rozmawiać czy się zwierzać! Usprawiedliwialiśmy swoje zachowanie tym, że przecież on taki jest i nie będziemy robić niczego na siłę. I nie robiliśmy tak dlatego, że go kochamy. Robiliśmy tak, bo było nam wygodniej. Od początku naszej znajomości szukaliśmy wymówek, zamiast się do niego zbliżyć, próbować mu się przełamać i znaleźć sposób, aby z nim rozmawiać!

Dziewczyna odetchnęła głośno. W przeciwieństwie do mnie nie hamowała łez, które płynęły po jej policzkach.

– Zostawialiśmy go, bo chcieliśmy dać mu prywatność. Swobodę. Nie chcieliśmy naciskać, ale czasami właśnie ten nacisk jest potrzebny, aby komuś pomóc, bo często ta osoba tej pomocy nie chce. Czasami właśnie trzeba zrobić coś na siłę, aby kogoś przełamać! – zawołała, wyrzucając ręce w powietrzu. Zrobiła krótką przerwę, po czym spojrzała w moje szeroko otwarte oczy. – Dopiero ty to zmieniłaś. Tak, czasami robiłaś coś głupiego. Byłaś wścibska i wtrącałaś się w jego prywatne sprawy, ale wiesz co? Właśnie tym zaczęłaś go łamać. Rozbierać te cegiełki, którymi wybudował wokół siebie mur. Może było to czasami perfidne i nie okej, ale był to jedyny sposób, aby zaczął być szczery. Brutalny, ale otwierający oczy. Nawet nie zdawałaś sobie z tego sprawy, ale sprawiałaś, że zaczynał być szczery. I to nie tylko z nami, ale ze samym sobą. Jako jedyna się na to zdecydowałaś i miałaś na tyle odwagi, aby stanąć nim twarzą w twarz, chociaż znałaś go dużo krócej od nas. Nieświadomie go odkryłaś. I zrobiłaś przy tym wiele złych rzeczy, ale człowiek zawsze popełnia i będzie popełniał błędy. A zwłaszcza wtedy, gdy chce komuś pomóc, choć nie wie jak.

Brunetka wytarła nos dłonią i na chwile umilkła. Jej monolog wprawił w osłupienie każdego w domu, ale chyba najbardziej mnie. Nigdy nie patrzyłam na to z takiej strony. Nigdy nie widziałam w naszej znajomości mojej chęci pomocy. Uważałam, że to wszystko działo się z przypadku. Pragnęłam jedynie, aby chłopak zobaczył siebie tak, jak widziałam go ja. Z tej dobrej strony. Uważał, że jej nie miał, ale tak nie było.

Nathaniel był pięknym człowiekiem. W wewnątrz jak i z zewnątrz. Czy naprawdę bez udziału świadomości mu pomagałam? Czy i on pomagał mnie?

– I nie wiem jak wy, ale ja uważam, że muszę go przeprosić. Za to, jak wiele razy go potraktowałam. Za to, jak chujową przyjaciółką byłam – wyszeptała dużo ciszej i słabiej, znów spoglądając w moim kierunku. – Muszę go przeprosić za to, że nie byłam odważna.

Spuściłam wzrok na swoje drżące dłonie. Jej słowa wciąż odbijały się echem w mojej głowie, w której było coraz więcej mętliku.

Nagle pomieszczenie wypełniły czyjeś oklaski. Ze zdziwieniem spojrzałam na Darcy, która stała obok schodów, opierając się łokciami o barierkę. Z uśmieszkiem powolnie uderzała o siebie swoimi dłońmi, a gdy skończyła, wyprostowała się i westchnęła.

– Och, ale szalenie wzruszająca przemowa – mruknęła Wilson, przybierając dramatyczną pozę. – Czuję się jak na sztuce Szekspira! Romeo, czemuż ty jesteś Romeo! – kpiła w najlepsze, udając patetyczny ton.

– Jeśli zaraz nie zamkniesz mordy, wytargam cię za te kłaki i wyrzucę przez okno – warknął w jej stronę Donovan. Mnie samą zdziwił jego oschły i zimny ton oraz złowrogie spojrzenie. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam go w tak bojowym nastroju. Dłonie miał zaciśnięte w pięści, a jego barki dygotały.

Darcy jednak nijak się tym nie przejęła, zbywając blondyna przewróceniem oczami. Znów skupiła uwagę na Laurze.

– Ale co ty myślisz? Że życie to pierdolony film Disneya? – zapytała, powracając do swojego obojętnego głosu. – Ludzie mają swoje życie i nie mają czasu, aby zajmować się innymi ludźmi. Poświęcisz siebie, żeby uratować kolegę? Bo ma najebane w głowie? Bo miał ciężko w życiu? Jak, kurwa, każdy z nas? – prychnęła. – Szukacie wymówek. Chcecie złapać się wszystkiego, aby utrzymać status niesamowitej paczki rodem z filmów dla dzieci. Ale tak się nie da. Bo nie jesteście jednym organizmem i powinniście się skupić na sobie. Bo nikt za was swojego życia nie przeżyje – kontynuowała.

– Ale przyjaciele są od tego, aby sobie pomagać – powiedział beznamiętnie Cameron. Po jego minie również widziałam rezygnację. Zastanawiałam się, czy już każdy zaczął wątpić. – Mamy go zostawić po tym, co nam powiedział? – zapytał, wkładając ręce do kieszeni spodni.

Blondynka zaśmiała się sztucznie.

– Zostawiono cię w życiu już tyle razy i dalej się nie przyzwyczaiłeś? – zakpiła, co było już całkowitym ciosem poniżej pasa. Kątem oka widziałam, jak Chris otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale Darcy nie dała mu dojść do głosu. – Zrozumcie to, że każdy ma swoje życie. Każdy ma swoje problemy, obowiązki i uczucia. Nie możecie poświęcać siebie, aby ocalić kogoś innego. Nie możecie stawiać kogoś ponad siebie. Nie możecie czegoś od kogoś wymagać! – zawołała, po czym uniosła ręce w obronnym geście. – Och, okej. Znaczy możecie. Możecie wszystko, tylko nie możecie potem płakać, że stało się tak i inaczej i ktoś potraktował was źle. Bo sami się na to zdecydowaliście. Życie to nie kino akcji. Tutaj nie ma przyjaźni i związków na całe życie. Bo przecież znamy się od piaskownicy! Dobre sobie – zaśmiała się gorzko. – To dzieje się tylko w książkach i filmach. Człowiek nie poświęci się dla drugiego człowieka. Wiecie dlaczego? Dlatego, że ludzie boją się śmierci, ale jeszcze bardziej boją się umrzeć nieszczęśliwi i niespełnieni. Nie zgrywajcie męczennic.

Wilson spojrzała na Laurę, która nie była już tak pewna niczego. Wpatrywała się w swoje bose stopy, lekko się kuląc.

– I co? – prychnęła zielonooka. – Myślisz, że mu pomożesz tak? Przeprosisz za to, jaka dla niego byłaś? Bo przecież wyrządziłaś mu tyle złego, tak? – dziewczyna pokręciła głową z od razu. – Bo przecież to ty zabiłaś mu matkę. Bo przecież to ty sprawiłaś, że jego ojciec był chorym sadystą. To wszystko twoja wina! Płaszcz się i przepraszaj, że byłaś niewyręczająca! – podniosła ton, zaciskając mocniej szczękę. Jej powierzchowna fasada wyższości i cynizmu zaczęła opadać.

Darcy Wilson tamtej nocy również zaczęła się łamać. Ale w przeciwieństwie do Nathaniela, ona nigdy się nie złamała.

– A potem spójrz na nią – dodała dużo ciszej i chłodniej, wskazując na mnie palcem. Nawet na sekundę nie przeniosła na mnie swojego czujnego wzroku, którym cały czas taksowała Moore. – I zobacz do czego doprowadziło ją postawienie kogoś ponad sobą. Już jej własne życie wystarczająco ją dojebało. I bez niego byłoby jej ciężko, ale on ją tylko dobił. I patrz jak skończyła? Analizująca każdy krok, chora, wyczerpana i na skraju załamania – wyliczała, a każde jej słowo boleśnie wbijało się w moją klatkę piersiową. – Bo w okresie, w którym najbardziej potrzebowała zająć się samą sobą, zajęła się kimś innym. I tutaj nie chodzi tylko o Sheya, bo jest on jednym z milionów ludzi na świecie, którzy są tacy sami albo i jeszcze gorsi. Ale czy można go za to winić? – zapytała. – Znalazł w niej ratunek. Oparcie. Światło w ciemności. Chciał, aby było mu lepiej, a widział, że i ona się stara. Spróbował wyjść z bagna, ale stało się to jej kosztem. Bo tak już jest. Nie uratujesz bez ofiary kogoś innego, gdy nie potrafisz uratować siebie.

Darcy ponownie się zaśmiała. Jej maska w idealnym stanie powróciła na jej twarz. Tak, jak gdyby nigdy jej nie opuściła.

– I nie mówię, że tak jest zawsze – mruknęła. – Może są na świecie jakieś szczęśliwe przypadki, ale z żadnym się nie spotkałam. I nie oznacza to, że nie można kogoś kochać. Można. Ale we wszystkim trzeba znaleźć umiar. Życie to nie pierdolony film, w którym liczą się jedynie uczucia, a prawdziwe uczucie przyjaźni i miłości zwycięża całe zło. Bo miłość nie wygląda jak w filmach. Kochanie kogoś nie wystarcza. Jest dużo innych rzeczy. Praca, pieniądze, rodzina, dzieci. Kurwa, nie wierzę, że muszę tłumaczyć wam to, jak naiwni i dziecinni jesteście! – zawołała, wyrzucając ręce w powietrzu. – Wy macie po pięć czy po dwadzieścia pięć lat? Macie pracę, do cholery, a jeździcie sobie po całym świecie. I co? Chcecie przeżyć przygodę życia? Pobawić się w detektywów, rozszyfrować rodzinne zagadki i zjeść sobie kolacyjkę z mafiosami, którzy zabijają, gwałcą i kradną? Bo co? Bo niby są tacy jak w filmach? – ponownie się roześmiała. – Chcecie żyć życiem nierealnym, robiąc samym sobie wodę z mózgu. Dorośnijcie w końcu i zauważcie, że nie wszystko jest czarne, albo białe. Że na świecie są kurwy. Że i ja jestem kurwą, ale wiecie co? Wolę być szczęśliwą kurwą i cieszyć się swoim życiem, niż skończyć jak ona – warknęła i pierwszy raz na mnie spojrzała. Jej zielone oczy błyszczały od emocji, których nie potrafiłam rozszyfrować. – Bo magia przyjaźni i szczerość załatwia sprawę. Bo przez męczeństwo i pomoc bliźniemu trafia się do nieba, co?

Nagle dziewczyna zastygła w bezruchu i cicho odetchnęła. Przez chwilę analizowała coś w głowie, podczas gdy wszyscy obserwowaliśmy ją z szokiem i dezorientacją. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę słuchać z taką uwagę Darcy Wilson. I nie sądziłam, że w pewien sposób zgodzę się z jej słowami. Bo czy nie miała racji? Miała, cholerną. Od kilku miesięcy żyliśmy w bańce. Nie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jakie życie jest naprawdę.

Byłam marnym, wypranym z emocji, pustym... czymś. Już od dawna nie patrzyłam na swoje odbicie z radością. Patrzyłam na nie z obrzydzeniem, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że samej siebie nie lubiłam. Więc jak ktoś inny miałby mnie pokochać? I najlepsze było w tym wszystkim to, że przez długi czas obwiniałam przez to Nate'a. To, jaki był dla mnie wtedy, gdy się poznawaliśmy. Jaki był toksyczny, dokładnie tak, jak nasza znajomość. Obwiniałam o to okrutnego Nathaniela, podczas gdy nie widziałam tego, że to była również moja wina. Gdy go znalazłam, był w całkowitej rozsypce. Nie widział wyjścia z sytuacji, a ja chciałam mu pomóc. Cała nasza historia nie polegała na tym, że ranił mnie, bo tak mu się podobało. Ranił mnie, bo chciał z tego bagna wyjść, a to przynosiło ból, bo nie umiał inaczej.

Nie ucięłam tego od samego początku. Nie wsypałam go policji. Wtedy, gdy zniszczył samochód sędziego Pottsa. Mogłam go wydać, ale podjęłam inną decyzję. Reszta potoczyła się sama. Byłam tam dla niego, bo nie umiałam się odciąć, a jednocześnie czułam wewnętrzną potrzebę ratowania go. I go uratowałam. Wyciągnęłam z dna, ale przy tym sama utonęłam. Nate tego nie chciał, nie zrobił tego specjalnie. Utonęłam, bo pomagałam wszystkim wokół, tylko nie sobie. Utonęłam przez samą siebie, z marną pomocą kilku innych osób.

Darcy znów na mnie spojrzała. W jej jasnych oczach nie dostrzegłam ani grama żalu czy litości. Tylko chłód.

– Mówiłam ci to. Ostrzegałam cię, ale ty nie słuchałaś – powiedziała cicho. – Wolałaś się puszyć. Pokazywać wszystkim, że wygrałaś, bo to on cię miał. Albo ty jego? Ale przez ile? Dzień, tydzień? Czy przez tę jedną noc, którą spędziliście razem? – zakpiła. – Wtedy, gdy przyszłam do jego mieszkania, nie mówiłam tego, aby ci go odbić. Aby zrobić ci na złość. Mówiłam to, bo ci szczerze współczułam. I dalej uważam, że ja i Nate jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. I dalej uważam, że pasuję do niego bardziej, niż ty. Bo mam o wiele mocniejszą psychikę i nigdy nie postawię go ponad sobą. Jesteśmy do siebie podobne, ale z jedną znacząca różnicą – zrobiła chwilę przerwy. – Obie umiemy go zostawić. Ale tylko jedna z nas ma z tego powodu wyrzuty sumienia.

Spuściłam wzrok na swoje blade palce. Nienawidziłam samej siebie za to, że nie potrafiłam odpowiedzieć jednoznacznie na ostatnie zdanie. Bo nie wiedziałam, która z nas miała wyrzuty sumienia. A zostawiałyśmy go wiele razy.

– I skoro ludzie, którzy poświęcają się dla innych idą do nieba, to ja z przyjemnością skończę w piekle – zaśmiała się, a następnie spojrzała na drzwi wejściowe. – Czyż nie to właśnie stale powtarzałeś, Nathanielu?

Wszyscy z szokiem odwróciliśmy wzrok w stronę otwartych drzwi wejściowych, przed którymi stał Cameron wraz ze Scottem. Oni również odwrócili się w stronę progu. Moje serce stanęło mi w gardle, gdy dostrzegłam w wejściu Nathaniela. Wyglądał tak jak wtedy, gdy wyszedł, z tą różnicą, że już nie płakał. Jedyną pozostałością były przekrwione oczy i lekko zaczerwieniony nos. Na sam jego widok łzy znów stanęły w moich oczach. Wyglądał tak okropnie w pomiętych ubraniach, z roztrzepanymi włosami i męczarnią wypisaną na jego twarzy. Był chaosem. Bałaganem. Jego widok umocnił mnie w tym, że jego mur upadł.

I kiedyś bardzo bym się z tego cieszyła. Cholera, dałabym wszystko, aby zobaczyć prawdziwego Nathaniela, ale gdy to już się stało, obawiałam się, że nie byłam na to gotowa. Nie wtedy, gdy ujrzałam go takiego otwartego, niewinnego i... Tak bardzo bezbronnego. Bo Nate nie miał już czym walczyć. Kiedyś jego bronią był właśnie ten przeklęty mur wypełniony sarkazmem, chłodem i pustką. Po tym murze nie pozostał nawet kurz. Tamtej nocy miałam przed sobą Nathaniela, którego nie znałam. Pokiereszowanego przez los. Jakbym widziała w nim małego chłopca, który szukał swojej mamy w ciemnościach.

W salonie zapanowała cisza. Nie potrafiłam oderwać wzroku od jego skończonej, poszarzałej twarzy. Od błyszczących od łez oczu i zaczerwienionego nosa. Od Spierzchniętych i pogryzionych ust. Od jego skulonych ramion. Nie wiedziałam, ile już tam stał i ile usłyszał, ale coś podpowiadało mi, że wszystko. Mimo wszystko był tak piękny. Wciąż wzbudzał zachwyt.

Nie było na świecie osoby, która nie zakochałaby się w nim w pierwszej chwili, w której go ujrzała. Tam, gdzie się zjawiał, wywoływał zauroczenie, podziw i uwielbienie.

– Nie wiem, czy cię to zadowoli, czy nie, ale ode mnie przeprosin nie dostaniesz – powiedziała z delikatnym uśmiechem Darcy, robiąc kilka powolnych kroków w stronę chłopaka. Wpatrywali się w siebie z nieodgadnionymi emocjami w oczach. – Jeśli reszta chce, proszę bardzo. Niech cię przepraszają. I możesz uważać, że to ja jestem ci je winna, ale prawda jest taka, że to ja ciebie ukształtowałam. Z małego, przestraszonego chłopca z traumatyczną przeszłością zrobiłam mężczyznę, który poradził sobie w życiu. Który pomógł matce i bratu. Który znalazł przyjaciół. I tak, zraniłam cię, ale życie to nie tylko dobre chwile. To też ból. I nabieranie odporności. Więc nie oczekuj mojej skruchy, bo jej nie dostaniesz – wyszeptała emocjonalnie.

Zatrzymawszy się pośrodku salonu, przez chwilę milczała ze skupioną miną, po czym uśmiechnęła się sztucznie i wyrzuciła ręce w powietrzu.

– No! Dalej! Przepraszajcie! – zawołała i znowu zaklaska, spoglądając na wszystkich wokół. – Ale nie tylko Nate'a! Przeprośmy wszystkich. Victoria niech przeprosi za to, że wyjechała i was zostawiła, bo chciała w końcu skupić się na sobie. No dalej, przecież wiem, że dalej macie do niej o to wyrzuty! – zaśmiała się głośno, na co znów spuściłam wzrok. – Przeproście Mię za to, że po tym, jak ją zgwałcono, jedyną osobą, która przy niej była, to Luke! Przeproście za to, że Laura chciała wyjechać, po tym jak prawie zginęła przez wasze przepychanki! No dalej, przepraszajmy za to, że ktoś chciał poczuć się dobrze w tym pierdolonym mieście! – krzyczała i śmiała się jednocześnie, przypominając szaleńca z dramatu Szekspira. – Bo przecież tak trzeba! Tylko nie widzicie jednego. Że tu już dawno nie chodzi o to, po której ze stron jesteście, ani kto ma rację w jakimkolwiek sporze. Bo tu już nie ma wygranych, przegranych, ani tych którzy mają rację i jej nie mają. Tu już chodzi o wszystkich. O wyrzuty, traumy i wspomnienia. Bo na tym bazuje nasze aktualne życie.

Wilson bez chwili zawahania znów spojrzała na Nate'a, a następnie na mnie.

– Patrz masz to, czego tak mocno chciałaś. Dostałaś prawdziwego Nathaniela! Gratuluję! – zawołała. Jej obraz zamazywał się mi przez stojące w moich oczach łzy. – No co? Nie cieszysz się? Przecież kiedyś tak mocno tego chciałaś. Wierzyłaś w uczucia i szczerość! Więc masz. Masz swojego Nathaniela. Odkrytego, nagiego i bezbronnego. Masz swojego chłopca, który już nie ma się czym bronić. Z którym możesz zrobić wszystko, bo i tak pójdzie za tobą w ogień. Tak to się miało skończyć? Tak miał wyglądać koniec tej historii? Wygrałaś, Victorio Clark. Dostałaś to, czego oczekiwałaś. Do czego dążyłaś, niszcząc siebie i wszystko wokół.

Dość.

– Dostałaś go. Jest już cały twój. Zapewne już do końca życia. Wygrałaś. Złamałaś Nathaniela Sheya.

I wtedy zapanowała cisza. W pomieszczeniu było słychać jedynie nasze przyspieszone oddechy. Słyszałam tykanie zegara i to, jak łzy Laury oraz Mii skapywały na podłogę. W tym wszystkim widziałam jego. Jego mina nie zmieniła się nawet o milimetr. Dalej wyglądał tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz go ujrzałam. Oczy wciąż miał szklane i błyszczące, ale nie świeciły się tym przyjemnym, radosnym blaskiem. Były takie smutne, choć i tak ich dobrze nie widziałam, ponieważ łzy zasłaniały mi widoczność.

Nie wiem, ile czasu tak spędziliśmy. Sekundy, minuty, godziny. Przedłużająca się cisza nurtowała wszystkich, ale nikt nie odważył się jej przerwać. Moja głowa boleśnie pulsowała, sprawiając, że chciało mi się jeszcze mocniej rzygać, chociaż już i tak nie miałam niczego w żołądku. Nie przyswajałam już rzeczywistości. Słabo obserwowałam Darcy Wilson, która w końcu odetchnęła ostatni raz, a następnie teatralnie się ukłoniła.

– Tyle ode mnie – powiedziała przesłodzonym głosikiem, jakby właśnie nie była przyczyną chaosu, jaki nadszedł. – A teraz wybaczcie, muszę się wyspać. Jutro wielki dzień. Sylwester! Trzeba celebrować Nowy Rok w tak doborowym towarzystwie!

Z tymi słowami odwróciła się, a następnie w ciszy przeszła na piętro. Obserwowałam jej plecy, gdy zniknęła na schodach. Darcy odeszła, ale zamęt, jaki wprowadziła pozostał. Jedynak czy mogłam nazwać szczerość zamętem? Darcy jako jedyna powiedziała coś, czego nikt inny nie odważył się powiedzieć. Wyrwała nas z bajki, sprowadzając do rzeczywistości. Do brudnej rzeczywistości. Powiedziała to, co każdy z nas podświadomie myślał, ale nie chciał tego mówić, bo bał się konsekwencji, jakie taka konwersacja mogła za sobą przynieść. Lecz było już za późno. Słów nie dało się odwołać, pozostawały z człowiekiem już na zawsze, osiadając na skórze. Szczególnie te bolesne i boleśnie prawdziwe.

Zastanawiałam się, co mam zrobić, ale prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam. Czy miałam do niego podejść i porozmawiać? Ale co miałabym mu powiedzieć, skoro wykrzyczeliśmy sobie tyle rzeczy? Sama nie wiedziałam, co w ogóle czułam. Wszystko mi się mieszało i jeszcze nie do końca do mnie docierało. Czułam coraz większy stres i podenerwowanie, które ujawniało się przez moje podwyższone tętno i szybszy oddech. Patrzyłam na Sheya z nadzieją, że i może on zerknie na mnie, ale tak się nie stało. Liczyłam na jakiś gest, może słowo, cokolwiek. Nawet na krzyk. Chciałam potwierdzenia, że żył. Że istniał. Ale on zrobił coś, czego się nie spodziewałam.

Po prostu wszedł do domu. Jego kroki były powolne i ociężałe, jakby właśnie cała jego gracja, której tak mocno mu zazdrościłam, właśnie uleciała. Wyglądał jak starzec zmęczony życiem. Nie spojrzał na nikogo. Z beznamiętną miną ruszył przez dom, kierując się w stronę schodów, a gdy znalazł się przy nich, zaczął się po nich wspinać. Jeden po drugim. Stopień po stopniu. I tak jak zniknęła Darcy przed dwoma minutami, tak samo zniknął Shey. Nie minęła chwila, a w domu rozniosło się echo zatrzaskiwanych drzwi sypialnianych.

Cisza nie trwała długo.

– Kurwa mać – zaklął Matt.

Zaciągnął nosem i przejechał palcami po swoich włosach, a następnie ruszył do wyjścia z domu. Cameron odszedł o krok, gdy blondyn uderzył go barkiem w jego ramię. Scott ruszył zaraz za nim, również chcąc się przewietrzyć. W domu rozniósł się szmer, kiedy każdy próbował jakoś odreagować.

A ja znałam tylko jeden sposób. Nawet nie wiem, w którym momencie moim ciałem targnął spazm, a szloch wyrwał się z mojego gardła. Fala gorących łez zalała moje policzki, utrudniając mi oddychanie. Niczego już nie widziałam, moje serce boleśnie obijało mi żebra, a w brzuchu czułam tak mocny uścisk, że musiałam się skulić. Czy tak to właśnie miało wyglądać? Nie. Nie, nie, nie. Nie miało tak być. Nigdy nie chciałam go złamać. Nie chciałam mu tego zrobić. Chłód, który wciąż czułam nagle zastąpiły dwie silne ręce, które mnie objęły. Bezwiednie przylgnęłam do klatki piersiowej Luke'a, żałośnie wypłakując się w jego szyję. Czułam się tak podle. Tak słabo. Zamiast robić wszystko, aby to naprawić, ja ryczałam jak dziecko, bo już nie miałam siły.

Ale nie byłam w tym sama. Bo Luke też płakał.

***

– Ślicznie wyglądasz – powiedziała szczerze Mia. Uniosłam wzrok na jej odbicie w lustrze. Blondynka stała za mną w progu drzwi, wpatrując się we mnie z lekkim uśmiechem. Chciałam odpowiedzieć jej tym samym, ale wyszedł z tego tylko grymas.

– Nie czuję się tak – mruknęłam i odłożyłam prostownicę na blat.

Nie miałam najmniejszej ochoty na to, aby świętować Nowy Rok, ale wiedziałam również, że nie mieliśmy wyjścia. Nie chciałam wciąż siedzieć w tym przeklętym domu, szczególnie że atmosfera po nocy nie zmieniła się ani trochę. Nikt ze sobą nie rozmawiał. W pokojach panowała idealna cisza. Nikt nie pofatygował się nawet do kuchni, aby zjeść śniadanie. Wszyscy byliśmy chyba jeszcze zbyt wstrząśnięci tym, co miało miejsce zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Nie spałam całą noc. Zamiast tego spędziłam ją na płakaniu w poduszkę, co mocno odbiło się na mojej twarzy. Najlepsze korektory i mocny makijaż nie dały rady ukryć fioletowych plam pod moimi oczami. Czułam się jak śmierć. Pół dnia przeleżałam, zastanawiając się, czy może nie odwołać tego całego Sylwestra, skoro nastrój i tak był pogrzebowy, ale uznałam to za dobry czas do rozmowy z naszym ojcem.

Nie chciałam tam dłużej być. Chciałam wrócić do Portland, zabrać stamtąd Kota, a następnie pojechać do Maine, gdzie było moje miejsce. Wyjazd do Włoch był bardzo złym pomysłem, co odczuwali wszyscy. No cóż, wszyscy prócz Darcy. Ta bawiła się wybornie, zajmując przez kilka godzin łazienkę, gdy szykowała się na imprezę. Nie chciałam tam jechać. Niby wiedziałam, że nic mi nie groziło, ale dalej miałam obawy. Nasz biologiczny ojciec był... trudny do złapania, a miałam już po dziurki w nosie tej rudej Teresy z kijem w dupie. Musiałam powiedzieć Emiliano, że wracamy do Stanów. Nie interesowała mnie już historia mojej rodziny czy biologiczna matka. Wszystko wydawało się już takie błahe.

– Wiem, że to wszystko jest nam teraz nie na rękę – zaczęła Mia, robiąc kilka kroków w moją stronę. Uważnie śledziłam jej ruchy w lustrze. Wyglądała dużo lepiej ode mnie w czerwonej sukience z długimi rękawami, która przylegała do jej ciała jak druga skóra i sięgała samej ziemi. – Ale mamy Sylwestra. Chociaż trochę się rozerwijmy, zanim to wszystko już kompletnie nas przytłoczy – dodała i przesunęła smukłymi palcami po moich wyprostowanych włosach. – Wiem, że ci ciężko. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek było gorzej... Ale podobno kłamstwo wypowiedziane tysiąc razy staje się prawdą. Więc możemy powiedzieć dziś sobie tysiąc razy to, że będziemy się dobrze bawić. I może wreszcie tak będzie.

Delikatnie uśmiechnęłam się po jej słowach. To było urocze, że wciąż starała się poprawić mi humor, mimo że było to praktycznie niewykonalne. Znów spojrzałam na swoją sukienkę. Mimo że była bardzo ładna, nie leżała na mnie tak, jakbym tego chciała. Kreacja była obcisła, bez dekoltu, w kolorze brudnego złota. Mieniła się w świetle, co dodawało jej uroku i klasy. Sięgała mi do połowy uda i miała długie, bufiaste rękawy. Była śliczna, ale nie na mnie.

Przez kilka następnych sekund patrzyłam na swoją pomalowaną twarz, bawiąc się w międzyczasie swoimi pierścionkami, aż w końcu odwróciłam się w stronę Mii. Blondynka spojrzała na mnie z ciepłym uśmiechem.

– Co z nim? – zapytałam.

Od razu domyśliła się, że chodzi o Nathaniela, ponieważ jej uśmiech spełzł z jej warg, czego nie chciała dać po sobie poznać, ale ja i tak to zauważyłam. To znów spowodowało nieprzyjemny uścisk w moim sercu.

– Od wczoraj nie wyszedł z pokoju – westchnęła smętnie. – Nie chce z nikim gadać. Nie wiem, czy w ogóle jedzie na to przyjęcie.

Jej słowa były dla mnie jak strzał prosto w policzek. Spuściłam wzrok na swoje czarne szpilki i starałam się przełknąć wielką gulę, która pojawiła się w moim gardle. Moje oczy znów się zaszkliły, ale nie chciało mi się już płakać. Nie wiedziałam nawet, czy miałam jeszcze czym.

– Jak uważasz, co powinnam zrobić? – zapytałam, wpatrując się z nadzieją w jej niebieskie tęczówki. Roberts zawsze miała jakiś plan i wpadała na dobre pomysły. Musiała mi pomóc i jakoś doradzić. – Mam do niego pójść? Porozmawiać z nim? Muszę to wszystko jakoś naprawić, ale jak...

Im dłużej się plątałam, tym Mia intensywniej kręciła głową. To sprawiło, że zamilkłam, czekając na jej ruch.

– Co chcesz naprawiać, Vic? – zapytała cicho, ale bardzo poważnie. – Coś zepsułaś, że masz to teraz naprawić? A jeśli tak, to co?

Gdy zadała mi to pytanie, zdałam sobie sprawę, że nie potrafiłam znaleźć sensownej odpowiedzi. Od kilkunastu godzin zastanawiałam się, czy mam to naprawić, ale nie wiedziałam, czym ów to było. Chciałam jakoś ogarnąć tę sytuację, ale nie miałam pomysłu na to, jak to zrobić. Czułam się jak zwierzę w klatce. Zaszczute i bez wyjścia, którego tak desperacko się pragnęło. Z jednej strony wiedziałam, że warto było do niego pójść, ale z drugiej strony bałam się i nie wiedziałam, co miałam mu powiedzieć. Znając życie, zapewne zaczęłabym płakać. Musiałam przyznać, że było to niecodzienne. Przez chorobę przyzwyczaiłam się do tego, że trzymam wszystko w sobie, ale odkąd wróciłam do Culver City, mój magiczny przełącznik przestał działać. Nie podobało mi się to, bo już nie byłam chroniona. Przy Nathanielu stawałam się odkryta.

– Nie wiem – wzruszyłam ramionami i zwiesiłam głowę. – Nie wiem, co mam robić. Pójść do niego? Pogadać? Ale nawet nie wiem, co mam powiedzieć. Na samą myśl chce mi się rzygać ze stresu. W głowie mam mętlik. Przez ból brzucha nie mogę niczego zjeść – wymieniałam, znów czując to nieprzyjemne pulsowanie w głowie. Trzy tabletki nie podziałały. – Boję się, że już nic nie będzie takie samo. Że mnie nienawidzi. Że uważa, że to wszystko moja wina...

Gdy tylko to powiedziałam, przed oczami znów stanęło mi to przeklęte wspomnienie tego, jak wychodził z domu. Gdy spojrzał na mnie w ten specyficzny dla niego sposób. I gdy powiedział te dwa bolesne zdania.

Żałuję tego, że już nigdy nie poczuję do kogoś chociaż w połowie tego, co czuję do ciebie. A tak cholernie tego potrzebuję.

Nate żałował tego, że ulokował swoje skomplikowane uczucia we mnie. I szczerze? Nawet mu się nie dziwiłam. Każdy by żałował. Jednak gdyby zaczął mnie przez to nienawidzić... nie wiem, czy bym sobie z tym poradziła.

– Co mam zrobić, Mia? – wyszeptałam drżącym głosem. Była moją ostatnią nadzieją, ale wiedziałam, że niestety mi nie pomoże. Widziałam to w jej smutnych oczach.

– Nie wiem, Vic – westchnęła. – Naprawdę nie wiem. Chciałabym ci pomóc, ale nie wiem jak to zrobić. Nie chcę być hipokrytką i mówić ci, jak masz postąpić, skoro sama nie wiem, czy właśnie tak bym zrobiła. Nie dziwię ci, że po tej całej sytuacji boisz się stanąć z nim twarzą w twarz. Ja też się boję, a nawet nie jestem w twojej skórze. To piekielnie trudna sytuacja i chciałabym ci pomóc się z tym uporać, ale... nie potrafię – dziewczyna rozłożyła bezradnie ręce.

Pokiwałam głową, choć ogarnął mnie jeszcze większy smutek połączony z bezradnością. To wszystko było dla mnie zdecydowanie za trudne i zbyt skomplikowane. Czasami tęskniłam do naszych początków w Culver City. Gdy ja chodziłam do liceum, a on był postrachem miasta. Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie. Tak wiele wtedy nie wiedziałam. Ale czy naprawdę chciałabym tam wrócić? Do czasów, kiedy nasza znajomość była iluzją? Do czasów, kiedy nic o sobie nie wiedzieliśmy, bo nie potrafiliśmy być szczerzy? Bo życie w kłamstwie wydawało się łatwiejsze?

– Przeszliście już długą drogę, Vic – powiedziała blondynka i zacisnęła swoje zimne palce na moich dłoniach. Z mocą spojrzała w moje opuchnięte oczy. – Jesteście bliżej, niż dalej. Nie zmarnujcie tego bólu, który musieliście przejść, aby być tu, gdzie właśnie teraz jesteście – kontynuowała z pasją, ale im dłużej mówiła, tym mój uśmiech goryczy się powiększał.

– Mylisz się, Mia – wyszeptałam. – Nie jesteśmy bliżej, niż dalej. Jesteśmy tylko bliżej, ale wciąż bardzo daleko. Bo od początku stoimy w martwym punkcie. I problem pojawia się w tym, że nie wiem, czy mam jeszcze siłę, aby pchać to dalej. Bo nie wiem, czy jest w tym sens – powiedziałam szczerze. Pokręciłam delikatnie głową, a Mia rozszerzyła z niedowierzaniem oczy.

– Chcesz z was zrezygnować? – zapytała z przestrachem, na co znowu kwaśno się uśmiechnęłam.

– A czy my kiedykolwiek istnieliśmy?

Moje pytanie zawisło w powietrzu jak dym papierosowy i nigdy nie miało dostać swojej wymarzonej odpowiedzi. Mia nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdy w progu pojawił się Matt, który zapukał w drzwi, informując o swojej obecności. Obie na niego spojrzałyśmy. Wyglądał bardzo ładnie w beżowym garniturze, ale jego zmęczona twarz jasno dawała znać, że i on nie był w najlepszym humorze.

– Piękne panie, wyglądacie znakomicie – skomplementował nas, lustrując nasze sylwetki wzrokiem. – Samochody już podjechały. Możemy jechać.

Pokiwałam głową. Mia posłała mi ostatnie ciepłe spojrzenie, a następnie opuściła łazienkę. Ruszyłam w ślad za nią, jednak zatrzymałam się obok Matta, który spojrzał na mnie pytająco.

– Wiadomo, czy jedzie? – szepnęłam tak, aby tylko on usłyszał. Blondyn spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i pokręcił głową. Od razu wiedział, o co mi chodzi.

– Powiedział Luke'owi, że zostaje w domu – odpowiedział i zacisnął usta w wąską linię. – Przykro mi. Zaoferowaliśmy, że zostaniemy z nim, ale i tak nie chce nikogo wpuścić do swojego pokoju. Nie wiem, czy dobrze robimy, ale chyba wolę na niego nie naciskać.

Nie odpowiedziałam. Bałam się, że jeśli to zrobię, wypłynie spomiędzy moich warg jedynie zdławiony szloch. Zamiast tego zacisnęłam szczękę, aby jakoś przytłumić ból i pokiwałam głową. Byłam zadowolona z faktu, że Matt o nic więcej nie zapytał. Po prostu zaoferował mi swoje ramię, które przyjęłam. Czy zdziwiła mnie informacja o tym, że Nate zostaje w domu? Szczerze, nie bardzo. Podejrzewałam, że może tak zrobić. W końcu nigdy nie był za bardzo towarzyski, a po tym wszystkim... cóż. Nie wiedziałam, jaki ma nastrój, ani co się u niego dzieje. Z jednej strony chciałam zostać, pójść do niego i o to zapytać, a z drugiej byłam zbyt wielkim tchórzem. Sama z chęcią bym została, gdyby nie fakt, że muszę porozmawiać z ojcem o tym, że musimy wrócić do domu. Zabawa była fajna, ale się skończyła.

Zeszliśmy do salonu, w którym czekali już wszyscy. Jak zwykle, każdy prezentował się pięknie i elegancko. Zastanawiałam się, skąd wytrzasnęli garnitury, ale sądząc po metkach, zapewne był to prezent od Teresy.

– Mmm, jak miło! Wszyscy w komplecie – mój niewidzialny nóż otworzył się w mojej niewidzialnej kieszeni, gdy usłyszałam głos Darcy, która oczywiście musiała jechać z nami.

Nigdy jej nie lubiłam, ale po jej wystąpieniu moja nienawiść wzrosła czterokrotnie. Z kilku powodów. Wymienienie wszystkich zajęłoby mi lata, ale tym najgorszym, który palił moje trzewia najbardziej, był fakt, że w jej słowach czaiła się prawda, której na siłę nie chciałam przyswoić. Darcy nie mogła mieć racji, bo wtedy to nie miałoby sensu. Nasza cała historia byłaby do wyrzucenia. Wszystkie te poświęcenia i upadki, które ostatecznie miały nas poprowadzić w dobrą stronę. Według niej to wszystko było niewarte zachodu, a jeśli właśnie te upadki i poświęcenia definiowały naszą relację, to... to czy ona też była nic niewarta?

– Przymknij się, Scarface – dociął jej Chris, na co Matt dumnie się uśmiechnął. To w końcu on wymyślił to durnowate przezwisko, od którego Darcy ciekła piana z ust.

– Idiota – prychnęła. Mimo tego, że jej nie znosiłam, musiałam przyznać, że wyglądała niesamowicie w czarnej sukni z koronką, która idealnie eksponowała jej atuty. Znów miała na sobie wielki kapelusz, który przysłaniał popaloną część jej twarzy.

Jako pierwsza dumnie wymaszerowała z domu. Zaraz za nią ruszyła reszta. Ostatni raz spojrzałam na schody.

– Co tam, młoda? – zaczepił mnie Luke, wyrywając tym samym z letargu.

Wyglądał bardzo ładnie w granatowym, dobrze skrojonym garniturze, który dodawał mu klasy, ale i uroku. Uśmiechnął się w moją stronę, co nieco poprawiło mi humor. Byłam mu cholernie wdzięczna za to, co dla mnie robił. Za to, co robił dla Nathaniela. Noc nie była dla nas łaskawa i mocno w nas uderzyła. Parker również pokusił się na chwilę słabości, ale szybko się zreflektował. Wraz z Mią odprowadził mnie pod same drzwi sypialni, a następnie udał się do Parkera. Chociaż nikomu nie otwierał, Luke był jedyną osobą, którą do siebie dopuszczał.

– Wszystko w porządku – skłamałam. – Ale zastanawiam się... zastanawiam się, czy może ktoś nie powinien tutaj zostać? No wiesz, z nim – wyszeptałam. Przełknęłam nerwowo ślinę, mając nadzieję, że zrozumie.

Ani trochę nie uśmiechało mi się jechać na ten cholerny bal, mimo że musiałam załatwić na nim ważną rzecz, jaką była rozmowa z ojcem. Dużo bardziej wolałam zostać w domu, koczować pod drzwiami Nathaniela i nasłuchiwać każdego szmeru. Nie to, że martwiłam się o to, że coś sobie zrobi. Chłopak od zawsze twardo stąpał po ziemi, ale nie wiedziałam, w jakim był nastroju, ani jak się czuł. Mogło zdarzyć się dosłownie wszystko! Losowy wypadek nie z jego winy.

Luke, widząc moją minę, zmarszczył brwi, a następnie pociągnął mnie za rękę w stronę wyjścia.

– Akurat tutaj nic nie zdziałasz – mruknął, wciąż popychając mnie w kierunku drzwi. Co jakiś czas chciałam się odwrócić i coś wtrącić, ale szatyn stale mi to uniemożliwiał. Cudem zdążyłam złapać swój płaszcz. – Musisz pogadać z tatulkiem, bo nasz pobyt w Rzymie się przedłuża. Tam zrobisz więcej, niż tu. Nate sobie poradzi. Odpocznie i będzie mu lepiej. Zobaczysz – zachęcał mnie, co jakoś niezbyt mnie przekonywało.

– Ale... – mruknęłam.

– Nie ma „ale" – uciął, wypychając mnie na zewnątrz. – Jesteśmy w Rzymie. Możemy poimprezować z ważniakami. Matt tak się cieszył na sylwester z mafią. Nie psujmy mu tego – ględził, a na jego ustach wciąż błąkał się uśmiech, jakby była to najbardziej zwyczajna rzwcz na świecie. Zmarszczyłam brwi i w końcu wyrwałam swoją rękę. Przystanęłam w miejscu, mierząc go oceniającym wzrokiem.

– Dlaczego jesteś taki wesoły? – zapytałam ze zdziwieniem.

Coś mi tu nie pasowało. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej Luke siedział obok mnie i płakał. To niemożliwe, aby emocje zmieniały się w człowieku tak szybko. Szczególnie wtedy, gdy sytuacja była tak napięta. Coś było na rzeczy i nie bardzo mi się to podobało. Po chwilowej analizie rozszerzyłam powieki, a w mojej głowie zaświeciła się zielona lampka. Oczywiście, przecież Luke z nim rozmawiał!

– Gadałeś z nim – wyszeptałam drżąco, przysuwając się bliżej niego, aby nie usłyszeli nas nasi przyjaciele wsiadający do stojących na podjeździe Mercedesów. Luke przewrócił oczami i odsunął się o krok. – Jako jedyny u niego byłeś. Co ci powiedział?! – zawołałam, n co prychnął pod nosem.

– Czy wszędzie musisz węszyć spisek? – zapytał, strzepując niewidzialny pyłek z marynarki. – Skąd takie wnioski.

– Luke – warknęłam. Nie miałam nastroju do żartów.

W przeciwieństwie do niego, ja nie gadałam z Nathanielem od naszej wielkiej kłótni i jego załamania. Było w tym sporo mojej winy, ponieważ sama myśl o tej konwersacji powodowała skurcze mojego żołądka. Wiedziałam, że ta sytuacja nie może trwać wiecznie i w końcu będziemy musieli porozmawiać o tym, co między nami zaszło, ale... bałam się. Bałam się tego, że mnie nienawidził. Że go zraniłam. Bałam się również tego, o czym wspomniała Darcy, mimo że starałam się odgonić te myśli jak najdalej mogłam. Ale te wciąż wracały i przypominały mi o tym, co powiedziała blondynka. To, że go złamałam.

Czy tak było?

– Nie musisz się o nic martwić, Victoria – westchnął, a w jego oczach iskrzyły jakieś dziwne ogniki. Ten chłopak naprawdę zwariował. – Musisz się wyluzować, bo w końcu wybuchnie ci głowa. Na sprawy sercowe przyjdzie jeszcze czas. To nie jest dzień, abyśmy znowu przez to przechodzili. Dzisiaj chociaż trochę się zabawmy i ogarnijmy powrót do domu. Nate również potrzebuje odpoczynku...w samotności – dodał, widząc że otwierałam już usta. – I tak się nie odważysz na to, żeby dziś z nim porozmawiać. Nawet jeśli byś tu została. Siedziałabyś w swoim pokoju i tyle. Super sylwester – przewrócił oczami.

Cóż, może miał trochę racji. Nie byłam gotowa na konfrontację z Nathanielem. Nie po naszej ogromnej kłótni. Nie wiedziałabym, jak mam się zachować, a przez moje wieczne analizowanie wszystkiego, zapewne odkładałabym to w nieskończoność. Westchnęłam i po chwilowym zastanowieniu spojrzałam na niego nieco poważniej.

– Co ty kombinujesz, Luke? – zapytałam cicho, wyczuwając w tym jakiś spisek.

Chłopak przez chwilę patrzył na mnie niezidentyfikowanym wzrokiem, po czym włożył ręce do kieszeni garniturowych spodni i wzruszył ramionami.

– Pomagam w zmianie narracji.

Z tymi słowami, które zdezorientowały mnie jak chyba jeszcze nic w życiu, wyminął mnie, a następnie ruszył w stronę samochodów. Przez chwilę stałam, jak w amoku patrząc na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował. Tak, zdecydowanie ten człowiek zwariował. Może tak bardzo przejął się Nate'em, że odebrało mu zmysły? To w sumie by pasowało. W końcu tak długo się przyjaźnili. Coś ewidentnie było nie tak, ale nie wiedziałam co.

Ostatni raz zerknęłam na ogromny, oświetlony dom i niepewnie wsiadłam do samochodu. Już w momencie, w którym dotknęłam skórzanej kanapy, stwierdziłam, że to błąd. Może naprawdę powinnam była z nim zostać? I porozmawiać? Ale przecież znałam samą siebie. Nie odważyłabym się na to. Nie po tym, co mu powiedziałam i jak się zachowałam. Wyrzuty sumienia paliły mi przełyk, a czujny wzrok Luke'a, który siedział naprzeciw mnie, wcale mi w tym nie pomagał. Gdy przyłapałam go na tym, że na mnie patrzył, nawet nie starał się tego ukryć. Zamiast uciec wzrokiem, ten tylko się wyszczerzył. To zbiło mnie z tropu do tego stopnia, że nawet nie wiedziałam, kiedy znaleźliśmy się na jednej z ruchliwszych dróg Rzymu.

Tak. Zdecydowanie o czymś nie wiedziałam.

Bałam się tylko tego, że pomysłom Luke'a od zawsze daleko było do ideału. Chciałam zapytać o to siedzącej obok niego Mii, ale po pierwsze nie mogłam zrobić tego tak, aby chłopak nie usłyszał (a byłam pewna, że szybko by to przerwał), a po drugie dziewczyna nie wyglądała tak, jakby cokolwiek wiedziała. Wpatrywała się w widoczki za oknem, pogrążona w swoich myślach. Poza tym, gdyby była wtajemniczona w jego plan (który na pewno miał) to zapewne i tak by mi o tym powiedziała już wcześniej. Postanowiłam jednak odrzucić te myśli na bok, ponieważ moja głowa była za mocno przepełniona.

Chciałam chociaż na chwilę przestać myśleć o Nathanielu, ale nie potrafiłam. Zastanawiałam się, co właśnie robił. Może zastanawiał się nad tym, co zrobi, jak wróci do Culver City? Albo rozmyślał nad słowami Darcy. Może umacniał się w przekonaniu, że postąpił błąd... lokując we mnie swoje uczucia? To brzmiało idiotycznie nawet w mojej głowie, ale nie potrafiłam tego inaczej nazwać. Wiedziałam, że coś do mnie czuje i to nie od kilkunastu godzin. Wiedziałam to już dużo dłużej, ale byłam zbyt przerażona, aby o to zapytać. Bałam się odpowiedzi. A co gorsze, bałam się tego, co w tle już i tak zostało powiedziane.

Bałam się tego, że Nate żałuje.

– Wszystko okej? – zapytał siedzący obok mnie Theo. Zmarszczyłam brwi i zerknęłam na niego kątem oka. Wyglądał naprawdę dobrze i elegancko, przez co uniosłam kącik ust.

– Tak – skłamałam i wymusiłam słaby uśmiech. – Ładny garniturek – skomplementowałam go, na co przewrócił oczami.

– Teresa go przywiozła – bąknął pod nosem.

Ze zdziwieniem obserwowałam jego twarz. Wydawał się dziwnie zdenerwowany i... zestresowany? Z jednej strony go rozumiałam, bo jechaliśmy właśnie na przyjęcie, które wyprawiał nasz ojciec i na którym miałam poznać swoją rodzinę. Albo coś na jej kształt. Do tego miało być tam pełno znaczących ludzi, którzy mogli działać nie do końca legalnie. Ale dziwiłam się, że tylko to tak stresowało mojego brata. Oczywiście, ja również się denerwowałam, ale irracjonalnie ten strach nie zwyciężał strachu, który czułam myśląc om Nathanielu. Może ktoś uznałby mnie za głupią przez fakt, że wejście do klatki pełnych jadowitych węży było dla mnie niezbyt bojowym zadaniem. Po tym wszystkim, co przeszłam, był to dla mnie chleb powszedni. Nawet mafia w porównaniu do uczuć względem Nathaniela Sheya wydawała się niczym.

Reszta bardzo długiej drogi – która trwała prawie godzinę – minęła mi na rozmyślaniu o tym, co dalej. Byłoby mi prościej, gdyby to Nate zainicjował pierwszy krok i to jakoś poprowadził, ale czy miałam prawo tego od niego wymagać? Słowa Darcy wciąż nie chciały wyjść z mojej głowy. Nim się obejrzałam, wjeżdżaliśmy już do podziemnego parkingu drogiego i bogato urządzonego hotelu, w którym miał odbyć się bal. Wiedziałam, że musiałam się skupić i choć na chwilę przestać myśleć o Sheyu. Najważniejsza była rozmowa z moim ojcem. Potem reszta.

Gdy wysiedliśmy z samochodu, moim ciałem wstrząsnął dreszcz przez panujący chłód. Prócz naszych samochodów, było tam zaledwie kilka innych. To na pewno nie było wejście dla gości. Zerknęłam ze zdziwieniem na resztę, która również wydawała się zaskoczona. Jedyną osobą, która nijak się nie przejmowała, był Luke. Wciąż pogodnie się uśmiechał, jakby właśnie wygrał w totka. W pewnej chwili wyciągnął swój telefon i zaczął coś na nim pisać.

– Pan Mantoveni zdecydował, że wejdziecie tutaj – powiedział jeden z ochroniarzy, prowadząc nas w stronę wielkiej windy umiejscowionej na jednej ze ścian. Posłusznie szliśmy za nim. – Uważa, że tak jest bezpieczniej.

Zmarszczyłam brwi, ale nie dyskutowałam. Podeszliśmy do winy, która otworzyła się niemal w tym samym momencie. Ledwo powstrzymałam prychnięcie, gdy w środku dostrzegłam sztucznie uśmiechniętą Teresę. Kobieta prezentowała się tak, jak zwykle w tym swoim świecącym garniturze i szpilkach. Jedyną nowością było to, że zrobiła mocniejszy makijaż. Nie wiedziałam, dlaczego akurat ona, ale niebywale mnie drażniła.

– Witam moich specjalnych gości! – zawołała. Czekałam na jakiś uszczypliwy komentarz Theo, ale ku mojemu zdziwieniu, nie doczekałam się go. Zerknęłam na chłopaka i z przerażeniem dostrzegłam, że jego twarz była prawie sina ze stresu. Co do... – Ze względów bezpieczeństwa wjedziemy windą do sali balowej, gdzie czeka na was pan Mantoveni i jego rodzina. Nie mogą doczekać się waszej wizyty – powiedziała, spoglądając na mnie i na mojego brata. Widząc jego twarz, również nieco się zdziwiła, ale nie powiedziała. Zamiast tego odchrząknęła i wskazała na windę. – Zapraszam.

Wszyscy zaczęli po kolei wchodzić, a gdy miałam wejść ja, nagle mój telefon zaczął dzwonić. Ze zdziwieniem sięgnęłam do kieszeni mojego płaszcza, z którego wyciągnęłam komórkę. Byłam zaskoczona tym, że w parkingu podziemnym był zasięg, ale jeszcze bardziej zdziwił mnie kontakt wyświetlający się na ekranie.

– Ashley? – zapytałam samą siebie, nie mogąc uwierzyć, że dziewczyna rzeczywiście do mnie dzwoniła.

Ashley Manson była moją dobrą koleżanką z liceum. Ostatni raz widziałam się z nią, gdy wróciłam do Culver City. Spotkałyśmy się przypadkiem w restauracji. Od tego czasu nie rozmawiałyśmy, dlatego tak mnie to zdziwiło.

– Co jest? – zapytała Mia, widząc moje zawieszenie. Wszyscy czekali już w windzie, podczas gdy ja stałam dalej w garażu.

– Ashley do mnie dzwoni – powiedziałam, głupio patrząc w telefon.

– Manson? – dopytał Chris. – O cholera, wieki z nią nie gadałem! Ciekawe czego chce?

– Czekajcie, wy mówicie o mojej Ashley? – zapytał Matt. Jego oczy zaświeciły na samo wspomnienie dziewczyny. – Moja pierwsza miłość?! – zawył podekscytowany, a następnie podrapał się po karku. – Znaczy, no. Jedna z pierwszych – odchrząknął.

– Victoria, odbierz. Może to coś pilnego, a w windzie stracisz zasięg – powiedział Luke, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. – Wjedziesz następną.

Nawet nie dał mi dojść do głosu. Z całej siły uderzył przycisk i po sekundzie drzwi zaczęły się zamykać. Nie miałam czasu na to, aby chociażby zaprotestować, ale mogłabym przysiąc, że widziałam, jak puścił mi oczko. Nim spostrzegłam, stałam wraz z kierowcą przed winą, wgapiając się w jej pozłacane drzwi. Pomrugałam zdezorientowana. Po krótkim zastanowieniu i dojściu do tego, że świat stawał na głowie, westchnęłam i odebrałam połączenie. Gdy tylko przyłożyłam telefon do ucha, usłyszałam radosny, znajomy głos.

– Cześć, Clark! – zawołała dziewczyna, na co delikatnie się uśmiechnęłam.

Chociaż chciałam, aby powiedział to do mnie ktoś inny.

– Jak się masz? – zapytała. W tle słyszałam śmiechy i rozmowy ludzi oraz grającą muzykę.

– Okej – odparłam, wciskając w międzyczasie przycisk przywołujący. Wiedziałam, że i tak trochę to potrwa. – Trochę zdziwiło mnie to, że dzwonisz.

– Świętujemy Nowy Rok! – zawołała. Po jej tonie głosu wnioskowałam, że była lekko wstawiona. – Chciałam złożyć ci życzenia. Tak wiesz. Z uwagi na to, że chodziłyśmy razem do ogólniaka.

Mimo zdziwienia, poczułam się miło. To było naprawdę kochane, że o mnie pamiętała. Ja zamierzałam wykonać telefon do Ericka po północy, ponieważ był jedyną osobą, na której mi zależało tak mocno, aby składać życzenia. Może było to trochę nie na miejscu, ale nawet nie pomyślałam o dziewczynie. Mimowolny uśmiech wykwitł na mojej twarzy.

– Dziękuję, Ashley. To bardzo miłe – powiedziałam szczerze. – Gdzie jesteś?

– W jakimś klubie w San Diego – zaśmiała się. – Chciałam wykonać taki szybki telefon. Wiesz, nowy rok, nowa ty – mruknęła.

W tym samym czasie, drzwi windy otworzyły się z cichym odgłosem. Uniosłam głowę z zamiarem wejścia do środka, ale zastygłam w bezruchu, gdy mój wzrok padł na osobę, która stała naprzeciw mnie, spoglądając na mnie z tak bardzo znajomym półuśmiechem.

Nathaniel.

Stał tam. Jak gdyby nigdy nic, wyglądając lepiej, niż dobrze. W czarnych, dopasowanych spodniach, tego samego koloru lakierowanych butach i idealnie skrojonej, rozpiętej marynarce, która uwydatniała jego szerokie ramiona. Na domiar złego, miał na sobie cholerny golf! Czarny materiał perfekcyjnie przylegał do jego szyi i torsu. Srebrny łańcuszek odznaczał się na ciemnej tkaninie. Jego włosy pozostały takie jak zawsze. Niedbale ułożone, jakby na szybko przeczesał je palcami. Kilka kosmyków opadło mu na czoło, ale niezbyt się tym przejmował.

Z dłońmi w kieszeniach spodni, patrzył prosto w moje zszokowane oczy. Nie wyglądał tak źle, jak poprzedniej nocy. Wręcz przeciwnie, prezentował się naprawdę wyśmienicie. Jego oczy były tylko trochę podkrążone, twarz jasna i wypoczęta. Wyglądał... zachwycająco. A ja dalej nie wierzyłam, że tam był, bo świat na ten moment właśnie się dla mnie zatrzymał. A może był to wytwór mojej wyobraźni? Może to nie działo się naprawdę i jak Luke zaczynałam wariować?

– Zacznij nowy rok i zamknij stary – do mojego ucha dotarł cichy głos Ashley i po chwilowym zastanowieniu, rzeczywiście, dalej z nią rozmawiałam i wciąż trzymałam telefon przy uchu. Ale moje ciało było zbyt skonsternowane, aby wykonać jakikolwiek ruch. – Chyba przyda ci się taka zmiana narracji. Trzymaj się, Clark.

Z tymi słowami rozłączyła się, pozostawiając po sobie jedynie dźwięk przerwanego połączenia. Dopiero to sprawiło, że powolnie odsunęłam telefon od ucha, ani na chwilę nie przerywając kontaktu wzrokowego z chłopakiem. Moje serce zaczęło bić w nieregularny sposób, moje nogi trzęsły się, a mózg przysłoniła mgła.

– Cześć – przywitał się nagle i kiedy usłyszałam jego zachrypnięty głos, chciało mi się wyć. Tak po prostu.

– Jak... – zaczęłam, ale musiałam odchrząknąć, ponieważ mój głos był zbyt słaby. Nie potrafiłam pozbierać się w całość, bo ilekroć na mnie zerkał, znów się rozpadałam. – Miałeś zostać w domu – wyszeptałam, ponieważ nie było mnie stać na nic innego.

Chłopak jak gdyby nigdy nic wzruszył ramionami.

– Postanowiłem jednak przyjechać – odpowiedział jak gdyby nigdy nic. – W końcu sylwestra mamy raz w roku – dodał.

Przez moje zacięcie drzwi windy zaczęły się zamykać. Chłopak w ostatniej chwili wyciągnął jedną rękę z kieszeni, nachylił się i przytrzymał je, po czym posłał w moją stronę tak zniewalający uśmiech, że na chwilę zaparło mi dech w piersi. Nie był to jeden z tych wymuszonych uśmiechów. Był szczery, co widziałam w jego oczach. Nate był...wesoły.

Był naprawdę wesoły.

– Miejsce nie będzie długo czekać – przypomniał mi. – Ktoś pewnie ją przywołuje. Wsiadasz?

Dopiero jego pytanie sprowadziło mnie na ziemię. Po chwilowym zawieszeniu, na drżących nogach weszłam do środka. Ostrożnie stanęłam obok niego, dbając o to, aby go nie dotknąć, choć i tak czułam jego przeklęty zapach, który wypełniał całe wnętrze windy. Dlaczego musiał palić te przeklęte papierosy? Czy tak mocno chciał mnie zabić? Zastanawiałam się, jak wytrzymam ten przejazd. Nerwowo odchrząknęłam i patrzyłam na to, jak wcisnął przycisk z odpowiednim piętrem. Na jego długim palcu odznaczał się czarny sygnet i zastanawiałam się, czy dało się wyglądać lepiej. Z przerażeniem obserwowałam, jak drzwi windy powolnie się zamykają.

Wydawało mi się, że temperatura w tej przeklętej puszce wzrosła do stu stopni. Niemal się gotowałam. Ukradkiem zerkałam na jego zrelaksowaną twarz. Patrzył przed siebie, wciąż trzymając dłonie w kieszeniach spodni. Jego jabłko Adama delikatnie drżało, gdy przełykał ślinę, a kości policzkowe wydawały się jeszcze wyraźniejsze. Po jego policzkach wnioskowałam, że musiał się niedawno ogolić. Nawet pomimo wysokich obcasów, wciąż byłam od niego niższa. Przez kilka sekund staliśmy w ciszy. Starałam się walczyć z dziwnym uczuciem w żołądku i wmawiałam sobie, że to przez grawitację, ale marnie oszukiwałam samą siebie.

– Kiedy tu przyjechałeś? – zapytałam nagle, nie mogąc znieść tej cholernej ciszy.

– Zaraz po was – odpowiedział od razu. – Ale byłem tu wcześniej, bo kierowca ominął korki. Byłem już w sali bankietowej z innymi.

– Po co zjechałeś na dół? – zapytałam, nie potrafiąc się powstrzymać.

Coś mi tu nie pasowało. Skoro był wcześniej i siedział już razem z innymi gośćmi, to po co nagle zjeżdżał do garażu? To nie miało sensu.

– Szukałem was – wzruszył ramionami. – Teresa powiedziała mi, że wjedziecie innym wejściem. To dlatego.

– Ale... – zaczęłam jednak przerwał mi nagle donośny huk.

Wszystko stało się w dosłownie jednej sekundzie. Najpierw usłyszałam donośne uderzenie, a następnie mocne szarpnięcie windą. Cudem udało mi się zachować równowagę. Z przerażeniem rozejrzałam się wokół, gdy zapalone światła zaczęły naprzemiennie włączać się i wyłączać. W mojej głowie nie zdążył uformować się nawet jeden czarny scenariusz, gdy żarówki ponownie zaświeciły, a z głośnika rozbrzmiał kobiecy głos:

Awaria systemu. Blokowanie drzwi. Aby wezwać pomoc, naciśnij guzik ze słuchawką. Miłego dnia.

W pierwszej chwili nawet tego nie zarejestrowałam. Byłam zbyt mocno zaabsorbowana tym, aby wyczuć swój puls i sprawdzić czy jeszcze żyłam. Wiedziałam, że kiedyś tak to się właśnie skończy! Że ta technologia nas pozabija, sznury się pourywają i tyle z tego będzie! A mogłam wybrać schody!

– Oho – mruknął Nate, zerkając w górę.

– O nie – szepnęłam.

Z przerażeniem zerknęłam na guziki po mojej lewej stronie. Niewiele myśląc, rzuciłam się w ich stronę, tratując przy tym Nate'a, który zasyczał, gdy nadepnęłam go moim obcasem. Odszedł w bok, mamrocząc coś pod nosem. W ostatniej chwili utrzymałam równowagę, kiedy opadłam na ścianę. Jak szalona zaczęłam wciskać czerwony guzik ze znaczkiem słuchawki.

– Nie, to nie może być prawda. Nie, nie, nie! – wołałam, heroicznie czekając na jakikolwiek komunikat. – Halo! Pomocy! Zostaliśmy zamknięci! Winda się zacięła! Otwórzcie to, ja mam klaustrofobię! – krzyczałam w stronę ściany, nie przestając naciskać słuchawki.

– Clark, spokojnie – odezwał się gdzieś za mną Shey. Ułożył swoje dłonie na moich ramionach i próbował oderwać mnie od guzików, ponieważ z tego wszystkiego zaczęłam naciskać już wszystkie. – Clark, przestań je wciskać, bo... – zaczął, ale znów przerwał mu automatyczny głos kobiety, a wraz z nim światło ponownie zamigotało. Po chwili wyłączyło się całkowicie, a ciemność oświetliły jedynie dwie słabe jarzeniówki przy podłodze.

– Awaria systemu. Tymczasowe odłączenie zasilania. Blokowanie drzwi. Aby wezwać pomoc, naciśnij guzik ze słuchawką. Miłego dnia.

– Och, sama naciśnij sobie ten guzik, głupia babo! – wrzasnęłam i z całej siły uderzyłam z pięści w ścianę.

Odwróciłam się i wyrwałam Nathanielowi, po czym wplątałam dłonie w swoje włosy. Zaczęłam chodzić w te i z powrotem, czując rosnącą panikę w gardle. Nerwowo machałam rękoma, starając się wdychać powietrze nosem i wydychać ustami.

– To się nie dzieje. Zaraz po nas przyjdą i nas znajdą – powtarzałam jak mantrę.

Nathaniel obserwował mnie ze zmrużonymi oczami, obserwując to, jak chodziłam od ściany do ściany. Opierał się tyłem o drzwi i krzyżując nogi w kostkach. Dłonie dalej trzymał w kieszeniach spodni i nie wyglądał, jakby panikował.

– Clark, uspokój się. To tylko zwykła awaria – mruczał pod nosem, ale wystarczyło tylko jedno moje spojrzenie, aby zamilkł, unosząc przy tym ręce w geście poddania.

– O Boże, wszystkie moje koszmary właśnie się sprawdzają – gderałam pod nosem. – Te sznury się zaraz jak nic pourywają i skończymy jako naleśniki w tym pierdolonym garażu. O Boże, o kurwa – mamrotałam. W międzyczasie zrzuciłam ze stóp swoje szpilki, co musiało rozbawić Nathaniela, bo uniósł na ten widok kącik ust. Zignorowałam to jednak i szybko wyciągnęłam swój telefon. – Jak to nie ma zasięgu?! – pisnęłam, wyciągając urządzenie ku górze.

– Jak ty skończyłaś szkołę? – zapytał ze szczerą ciekawością, co zignorowałam.

– Zadzwońmy pod 911 – zaproponowałam. – Ten numer działa bez zasięgu! Powinni nas wyciągnąć! – ucieszyłam się, ponieważ ten pomysł był genialny.

Nie zdążyłam kliknąć ani jednego przycisku, gdy Nathaniel jak zjawa znalazł się tuż przy mnie i bez słowa wyrwał mi telefon z dłoni. Spojrzałam na niego pełna oburzenia, gdy chłopak schował iPhone'a do kieszeni swojej marynarki.

– Nie będziesz dzwonić pod numer alarmowy, bo utknęliśmy w windzie – zbeształ mnie, na co zwęziłam groźnie oczy, ale się nie odezwałam. Spojrzał na mnie z góry, unosząc delikatnie brwi. – Już pewnie wiedzą o awarii. To jedyna winda w budynku. Tak czy siak muszą ją naprawić, bo goście nie będą mieli jak wjechać na przyjęcie. Pięć minut i powinniśmy się wydostać, więc zrelaksuj się i przestań zabierać nam potrzebny tlen.

– Tlenu nam nie zabraknie – mruknęłam trafnie i wskazałam brodą na sufit. – Przecież są tu wywietrzniki.

– O tak, o wywietrznikach to wiesz, ale brak zasięgu cię dziwi – parsknął kpiąco, po czym odszedł o krok. Przewróciłam oczami i założyłam ręce na piersi. Nigdy nie powiedziałabym tego głośno, ale jego słowa nieco mnie uspokoiły.

– Więc co mamy robić do tego czasu? – zapytałam.

Chłopak nie odpowiedział od razu. Zamiast tego podszedł do jednej ze ścian, a następnie zgrabnie usiadł na ziemi. Strzepał ręce i oparł się plecami o lustro. Odchylił nieco głowę i przymknął powieki.

– Czekamy – odparł, jak gdyby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

– Serio? – warknęłam.

Może i miał rację. W końcu musieli zacząć nas szukać. Zapewne już wiedzieli o awarii windy. Nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, podeszłam do ściany naprzeciwko bruneta. Ostrożnie zdjęłam swój płaszcz i odrzuciłam go na moje buty, a następnie usiadłam na zimnej ziemi. Wyprostowałam nogi i poprawiłam swoją sukienkę. Odetchnęłam, czując na sobie spojrzenie bruneta. Obserwował mnie spod wpółprzymkniętych powiek. Założył ręce na piersi, a następnie uniósł kącik ust.

– Dzisiaj w złocie? – zapytał, mając na myśli moją sukienkę. Również odchyliłam głowę i potaknęłam. – Wyglądasz jak kula dyskotekowa.

– Tak – odpowiedziałam. – Lepsze to, niż dołujący czarny. I nie jesteś zabawny – przypomniałam mu.

– Podobno czarny dobrze wygląda ze złotem – zauważył, jak gdyby nigdy nic. Zmarszczyłam brwi i zerknęłam na niego, ale chłopak nawet na mnie nie patrzył. Znów miał zamknięte powieki.

Może to dziwne, ale w tamtej chwili cieszyłam się, że utknęłam w tej windzie razem z nim. W pierwszej chwili, w której go zobaczyłam, nie potrafiłam sklecić razem ani jednego zdania. W głowie wciąż miałam naszą kłótnię i to, co działo się potem. Dlatego tak mocno zdziwił mnie jego widok, ale musiałam przyznać, że nieco odetchnęłam z ulgą, gdy znalazłam się z nim sam na sam. Nie było niezręcznie, wręcz przeciwnie. Było... normalnie. Chłopak zachowywał się, jakby cała ta sytuacja nie miała miejsca i z jednej strony mnie to uspokajało, ale z drugiej martwiło. Czyżby znów przybrał swoją maskę obojętności? Czy znów mieliśmy ignorować to, jak się czuliśmy, bo nie byliśmy gotowi na konfrontację? Czy znów zataczaliśmy błędne koło?

Musiałam mocno zastanowić się, czy tego właśnie chciałam. Z jednej strony takie coś byłoby mi na rękę. Do tego się przyzwyczailiśmy. Do zapominania. Ale czy o to chodziło? Czy to nie był krok w tył w tym wszystkim, co przeszliśmy. Chciałam zacząć rozmowę. A miałam na to czas, ponieważ plan Nate'a się nie sprawdził i z pięciu minut zrobiło się piętnaście, a następnie pięćdziesiąt. Po pięćdziesięciu przyszła godzina, potem druga, aż w końcu zegarek mojego prawie rozładowanego telefonu wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieści osiem.

Trzy godziny. Spędziłam z nim trzy godziny i najśmieszniejsze było w tym to, że przez trzy godziny żadne z nas się nie odezwało. Przez sto osiemdziesiąt minut, podczas których siedzieliśmy naprzeciw siebie jak dwaj kretyni, nikt z nas nie powiedział ani jednego słowa. Och, oczywiście. Żadnego prócz „oddaj mój telefon". Rzuciłam to do niego po dwudziestej minucie, gdy zaczęło mi się nudzić. Zagrałam chyba w każdą możliwą grę na tym cholernym urządzeniu, aż w końcu odrzuciłam je w bok. Policzyłam wszystkie płytki i pęknięcia na marmurowych ścianach i suficie oraz bawiłam się swoją biżuterią. Było mi niewygodnie, chciało mi się siku i umierałam z głodu. Nie wierzyłam, że jeszcze nikt nie zaczął nas szukać. Przecież byłam córką głównego organizatora! Jak to możliwe?!

– Nie wierzę, że spędzam sylwestra w Rzymie w pierdolonej windzie – powiedziałam śmiertelnie poważnie, odzywając się pierwszy raz od stu osiemdziesięciu czterech minut. Mój głos był lekko zachrypnięty.

Słysząc te rewelacje, Nate westchnął i uchylił powieki. Byłam wręcz przekonana, że były takie chwile, gdzie ucinał sobie krótkie drzemki. W przeciwieństwie do mnie nie wyglądał na kogoś, komu by ta sytuacja przeszkadzała. Nie wiercił się, ani nie zmieniał swojej pozycji. Do tego wciąż wydawał się taki zadowolony, co zaczynało mnie irytować. Chłopak pomrugał i przejechał dłonią po swoich gęstych włosach.

– Przynajmniej jesteś w Rzymie – zakpił. Posłałam mu prawie śmiercionośne spojrzenie.

– Milcz – warknęłam, po czym odrzuciłam płaszcz, którym się przykrywałam. – Zostało dziesięć minut do północy, a ja jestem tu zamknięta z tobą i w dodatku nikt nas nie szuka. Jakim cudem? Przecież to jedyna winda! Jej awaria na pewno wzbudziłaby podejrzenia! Do tego miałam dziś pogadać z Emiliano o naszym wyjeździe. Wszystko idzie nie tak – westchnęłam, odrzucając włosy na plecy. Przytknęłam dłonie do pulsujących skroni.

– Chcesz już stąd wracać? – zapytał. Parsknęłam kpiącym śmiechem.

– Dziwi mnie twoje zdziwienie – mruknęłam szczerze. Zblokowałam z nim spojrzenie i wzruszyłam ramionami. – Odkąd tu jesteśmy, wszystko się sypie. I pierdoli. Nie chcę tu już dłużej być. Chcę wrócić do domu.

– A gdzie jest twój dom? – zapytał sprytnie. Ale już nawet nie miałam siły na to, aby to roztrząsać.

– Culver City? Maine? Nie wiem, obojętne – wzruszyłam ramionami i rozejrzałam się po windzie. Mój głos znów stawał się rozdygotany. – Wszędzie, tylko nie tu. Tutaj wszystko idzie nie tak. Nie tak miało być.

– A jak? – pytał.

Jego spokój wydawał mi się irytujący. Podczas gdy ja byłam coraz mocniej zdenerwowana, on pozostawał niczym niezmąconą ciszą. Czułam, że zamieniamy się rolami. Zwykle to on był sztormem, który nadciągał i niszczył wszystko wokół. To ja miałam być tratwą. Nie on. Zamienialiśmy się rolami i bardzo mi się to nie podobało. Zacisnęłam dłonie w pięści i wzięłam uspokajający oddech. Oddałabym wszystko, aby ktoś mnie w końcu wypuścił.

– Nie miałam cię ranić – wyszeptałam w końcu, decydując się na szczerość. Skoro już popchnęliśmy ten temat, musiałam to jakoś pociągnąć. Zrobić cokolwiek. Nie stać w martwym punkcie... zmienić narrację.

Chłopak zmarszczył brwi, zdziwiony moimi słowami.

– Niby kiedy mnie zraniłaś? – zapytał z nieudawanym zdziwieniem, co jeszcze bardziej mnie zezłościło.

– Proszę cię, skończ – warknęłam, przewracając oczami. – Już niejednokrotnie przeprowadzaliśmy podobne rozmowy o braku szczerości, uciekaniu od tematów i ty, całym gównie. Błagam, nie cofaj tego znowu do momentu, w którym... – zaczęłam, ale chłopak nie miał zamiaru dać mi skończyć.

– Ale ja wiem, o czym mówisz – powiedział ze stoickim spokojem. Wciąż wpatrywał się tylko w moją twarz, podczas gdy ja obserwowałam wszystko, ale nie jego. – Mówisz o naszej kłótni. O swoich słowach. Tak, może były bolesne, ale nie zraniły mnie, bo powiedziałaś prawdę. Wszystko, co mówiłaś, było słuszne. Zraniło mnie jedyne twoje zachowanie i to, że poszłaś do... do niego – dodał, a jego głos nieco zadrżał przy ostatnim słowie. Jak gdyby z całej siły powstrzymywał się, aby do końca zachować spokój. Nathaniel odchrząknął. – To było bolesne. Bardzo bolesne. Nawet, jeśli do niczego więcej między wami nie doszło. Ale widzę też w tym swoją winę. Powinienem powiedzieć ci o Severine. Nie powinniśmy na nią wszystkiego zrzucać. Jest chora i potrzebuje pomocy, ale powinnaś była o tym wiedzieć. Chciałem cię chronić i posunąłem się do kłamstwa. Mój błąd, twój błąd. Wszyscy je popełniamy – kontynuował.

Patrzyłam na niego nieco w szoku przez to, jak dorośle do tego podszedł. Uchyliłam wargi i wypuściłam z płuc głośny oddech.

– A to co powiedziała Darcy? – wyszeptałam. Nate rozłożył ręce.

– Ona też miała rację w wielu kwestiach – mruknął. – Darcy nie jest głupia. Wie, co robi. Każdy jej ruch jest przemyślany. Miała rację. Żyjemy w bajce, bo tak nam wygodniej. Boimy się rzeczywistości i tego, co przyniesie. Jesteśmy pierdolonymi tchórzami i wolimy zgrywać męczenników, ratując innych, bo jesteśmy tak chujowi, że nie umiemy uratować siebie samych. Chcemy żyć życiem innych, bo nasze jest niewystarczające. I tak mamy nie tylko my. Darcy miała i ma rację.

– Nawet w tym, że cię złamałam? – zapytałam cicho.

Mój drżący głos zdradzał strach, jaki we mnie siedział. Hektolitry obrzydliwego, ciekłego strachu. Szklanymi oczami oczekiwałam na jego odpowiedź, która mogła zmiażdżyć mnie doszczętnie. Czy wiedziałam, czego w ogóle oczekiwałam. Czy właśnie wtedy chciał mi powiedzieć, że mnie znienawidził?

Ale życie bywało zaskakujące. W momencie, w którym zadałam to pytanie, na usta Nathaniela wpłynął uśmiech. Uśmiech, którego jeszcze u niego nie widziałam. Nie był to uśmiech radości ani szczęścia. Był to uśmiech... spokoju. Jak gdyby po długim wyczerpaniu, chłopak w końcu zwolnił i odpoczął.

– Clark, ja już i tak jestem cały twój.

Tak jak przewidywaliśmy. Syn!

– Tu już nie ma czego roztrząsać – powiedział ze spokojem, a malutki półuśmiech wciąż tlił się na jego wargach. – Tego, co mówi Darcy, Emiliano czy ktokolwiek inny. Tu już nie ma się nad czym zastanawiać, bo sprawa jest prosta. Ja już nie muszę udawać. Nie chcę tego robić i nie potrafię, bo zabrałaś ode mnie wszystko. Zabrałaś każdą broń, którą miałem. Każdą tarczę. Nie możesz mieć mnie już bardziej, bo i tak jestem twój.

Dlatego musisz być miły i pomocny. Ale również odważny. Traktować dobrze ludzi. Wtedy trafisz do nieba.

– Możesz zrobić ze mną co zechcesz, Clark – zaśmiał się szczerze i wesoło, podczas gdy pierwsza łza potoczyła się po moim policzku. – Złamać mnie i poskładać. Rozebrać i znów ubrać. Ranić mnie słowami i czynami. Możesz mnie bić, wyżywać się na mnie, a potem przy mnie płakać. Możesz się na mnie wydzierać, żeby po pięciu minutach się do mnie przytulać. Możesz zrobić ze mną wszystko co zechcesz, bo jestem twój. Tak po prostu.

Tato, mam dla ciebie prezent.

– I już nie jest istotne, co dalej. Bo nie odejdę. Bo chcę być twój. W każdym tego słowa znaczeniu. Możesz zastanawiać się nad słowami innych ludzi, ale ja już tego nie robię. Bo pierwszy raz od dawna wiem, czego chcę. Chcę być twój. I jestem. Masz mnie całego. W każdym aspekcie. Nie umiem już udawać, że jest inaczej. Zburzyłaś wszystko, co miałem. I masz mnie. Takiego, jaki jestem naprawdę. Nie mam nic innego do zaoferowania oprócz siebie.

Mężczyźni w naszej rodzinie nie wiedzą, co oznacza słowo strach, rozumiesz?

– Bo przez dwadzieścia pięć lat żyłem w strachu, ale już się nie boję, Clark. Bo ci ufam. I tak cholernie mocno nie obchodzi mnie opinia innych. Pierwszy raz od zawsze nie boję się czuć, Clark. Bo przy tobie tego chcę. Potrzebuję tego. Bo pokazałaś mi, że emocje to coś dobrego i nie można się ich wstydzić. Bo one czynią nas ludźmi.

Wiesz, ludzie mogą pomyśleć, że coś jest z tobą nie tak.

– I jeśli ty nie chcesz być moja, zrozumiem to. Nie oczekuję tego. Ale chciałbym, żebyś zrobiła dla mnie jedno.

Wypuszczając cichy szloch z gardła, patrzyłam jak wciąż uśmiechnięty chłopak zgrabnie się podniósł. W przeciwieństwie do mnie, wciąż był taki wesoły. Jego oczy błyszczały z zadowolenia i szczerości. Gdy ja się rozpadałam przez wszystkie słowa, które do mnie kierował, on był tak mocno szczęśliwy.

Rozmazanym wzrokiem patrzyłam na to, jak odchylił poły marynarki, a następnie coś z niej wyciągnął. Ku mojemu zdziwieniu w jego dłoniach znalazł się gruby notes wypełniony kartkami. Miał skórzaną, ciemną oprawę i wyglądał na bardzo stary oraz cenny. Został obwiązany złotą wstążką. Chłopak przez chwilę patrzył na niego, a następnie zrobił dwa kroki w moją stronę i powoli kucnął. Wpatrywałam się w jego oczy jak zaczarowana, kiedy bez zawahania wyciągnął go w moją stronę. Kierowana instynktem chwyciłam go w drżące dłonie.

– Musisz mi coś obiecać, Clark – mruknął.

– Co? – wyszeptałam cicho.

Nathaniel chwilę milczał, aż w końcu znów spojrzał na mnie błyszczącymi oczami. Jego tęczówki tętniły płonącym ogniem, który tańczył we wszystkie strony.

– Musisz obiecać mi, że szczerze odpowiesz na pytanie, które ci teraz zadam – zaczął, na co bez zastanowienia pokiwałam głową. – Ale nie możesz odpowiedzieć mi na nie teraz. Odpowiesz mi na to, kiedy już to przeczytasz – wskazał brodą na notes w moich dłoniach. – I musisz obiecać, że przeczytasz każdą kartkę. Może ci to zająć nawet pięćdziesiąt lat. To nie jest istotne. Czasami będzie bolesne. Czasami będzie cię obrzydzało... – przełknął ślinę, spuszczając wzrok. – Ale musisz przeczytać każde słowo. I gdy to już zrobisz, wtedy odpowiesz na moje pytanie.

– Jakie to pytanie?

Nathaniel spojrzał w moje oczy. Widziałam w nich nagość. Odkrycie. Szczerość. Widziałam w nich prawdziwego Nathaniela Gabriela Sheya.

– Kochasz mnie?

W tym samym momencie światło w windzie znów rozbłysło, a liny ponownie ruszyły. Kątem oka widziałam, jak ekran mojego telefonu się podświetlił, ale nawet na sekundę nie zwróciłam na to uwagi. Byłam zbyt mocno skupiona na tym pięknym chłopcu, który wciąż się uśmiechał, wyglądając na tak żywego, jak jeszcze nigdy wcześniej. Skupionym wzrokiem zerknął na mojego iPhone'a, po czym uniósł brwi.

– Równo północ – mruknął pod nosem i znów na mnie zerknął. Choć ciągle płakałam, Nate pozostał niezrażony. – Niestety bez fajerwerek – dodał, a następnie spuścił wzrok na mój drżący nadgarstek. – Szczęśliwego Nowego Roku.

Bez zastanowienia delikatnie go chwycił. Dotyk jego skóry był dla mnie porażający i promieniował na całe moje ciało. Moja broda zadrżała, gdy Nathaniel delikatnie przyłożył swoje wargi do zewnętrznej części mojej dłoni, a następnie złożył na niej delikatny pocałunek. Jego usta pozostały tam na dosłownie sekundę, ale to wystarczyło, aby moje serce ponownie zabiło kilka razy mocniej.

– Będziesz czekał na odpowiedź nawet pięćdziesiąt lat? – zapytałam cicho, na co chłopak ponownie się uśmiechnął.

– Kiedyś obiecałem ci, że będę czekał. Nie sprecyzowałem ile – mruknął, a następnie delikatnie odłożył moja dłoń, jakby była wykonana z najcenniejszego szkła. – Pięć dni, pięć lat, pięć dekad – wymieniał, powoli unosząc się na równe nogi. Obserwowałam go z dołu, gdy poprawił swoją marynarkę. Wzruszył ramionami. – Mogę czekać i pięć wieków. Bo i tak jestem twój.

Brunet odwrócił się w stronę drzwi, które właśnie się otworzyły. Znów znajdowaliśmy się w pustym, zimnym garażu. Nathaniel wyszedł z windy i skierował się przed siebie, gdy nagle coś sobie uświadomiłam.

– To nie jest pożegnanie, prawda? – zapytałam. Łzy bezgłośnie ciekły po moich policzkach.

Chłopak przystanął w miejscu. Choć go nie widziałam, czułam, że właśnie się uśmiechnął. Zawadiacko zerknął na mnie przez ramię.

– Nie mogę się żegnać bez odpowiedzi – wyjaśnił i spojrzał na dziennik w moich dłoniach. – Po prostu... potrzebujemy zmiany narracji.

A następnie, nie mówiąc nic więcej, ruszył. Nawet się nie obejrzał. Obserwowałam jego plecy, aż drzwi windy znów się zamknęły, a ja zostałam sama. Nawet nad tym nie myślałam. Pierwszy raz od dawna nie myślałam o niczym, choć myśli wypełniały moją głowę. Ale mogłam je od siebie odsunąć. Bo nie krzyczały.

Bez zastanowienia rozwiązałam sznurek, co było trudne przez moje drżące dłonie. Gdy już jakoś mi się to udało, pociągnęłam nosem i otworzyłam pierwszą stronę. Od razu rozpoznałam zgrabne pismo Nathaniela, które zajmowało całą powierzchnię papieru. A wraz z tym przeczytałam pierwsze zdanie.

Culver City, Kalifornia, 18 kwietnia 2016, 20.40

Dziś pierwszy raz zobaczyłem Victorię Clark.

***

hej. trochę mnie nie było w internecie ani na różnych socjalach przez ten ostatni okres. chyba nie ma osoby, która nie wiedziałaby co właśnie dzieje się na świecie. ba, co dzieje się w sąsiadującym z Polską państwie.gdy wybuchła wojna byłam w swoim mieście rodzinnym. oczywiście cały świat wiedział, ze sytuacja jest napięta, ale wielu ludzi (w tym ja) uważało że nie dojdzie do otwartej wojny. może to naiwność, nie wiem. nie odzywałam się przez ten czas. szczerze nawet nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć, bo wszystko wydawało mi się błahe. nie znam się na polityce, na polityce wojska i rzeczach naukowych. nie powiedziałabym niczego odkrywczego, prócz tego, co powiedziało już miliony. dlatego staram się pomagać w inny sposób, do czego zachęcam.jest wiele zbiórek, które pomagają Ukraińcom. oczywiście są pojeby, którzy chcą się wzbogacić na krzywdzie ludzkiej, więc weryfikujcie wszystko! jeśli chcecie wpłacić nawet tę symboliczną złotówkę to szczerze zachęcam. ja wybrałam główną zbiórkę na oficjalnej stronie siepomaga.pl, którą podlinkuję poniżej. oczywiście możecie pomagać również w inny sposób! pewnie już o tym słyszeliście, ale każdy sposób informowania jest dobry, aby wzbogacić się w nową wiedzę. w wielu miastach organizowane są zbiórki żywności, środków higienicznych czy ubrań. oprócz tego brakuje teraz krwi, więc możecie ją oddać. na różnych grupkach na facebooku czy innych portalach często ludzie dzielą się informacjami o tym, że ktoś z Ukrainy potrzebuje tymczasowego schronienia dla siebie czy zwierząt. można pomagać też psychicznie, jeśli macie znajomych z Ukrainy. wesprzeć ich dobrym słowem. każda pomoc jest dobra!chciałabym również powiedzieć wam, żebyście sprawdzali informacje. pełno jest teraz fake newsów, a panika jest tutaj w ogóle niewskazana. jesteśmy bezpieczni i musimy sobie nawzajem pomagać. chcę, żebyście też wiedzieli, że macie prawo czuć się źle z jakimiś sytuacjami, które wpływają na wasze życie w związku z obecną sytuacją, nawet jeśli w naszym państwie nie ma wojny. to normalne, frustracja i inne emocje muszą znaleźć gdzieś swoje ujście. tutaj chodzi o obustronne wsparcie, szacunek i zrozumienie. nawet nie chcę sobie wyobrażać co czują mieszkańcy Ukrainy czy ich krewni. bardzo współczuję, jestem całym sercem z Wami i mam nadzieję, że ten koszmar w końcu się skończy.pomagajmy sobie nawzajem. nie siejmy paniki. żyjmy we względnym spokoju, bo niestety pokój nie jest nam aktualnie dany. link do zbiórki w komentarzu.

o następnym rozdziale dam info jutro. będzie dziś jeszcze jedna niespodzianka, ale to za jakąś godzinę, więc do zobaczenia.

Kocham i do następnego xx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top