2. Jesteś poezją, Victoria.
Tamtego dnia nie czułam się już lepiej. Kiedy po wizycie u Sylvii postanowiłam poszwendać się trochę po mieście, sądziłam, że to dobry pomysł. W końcu mogłam ogarnąć umysł i ciało. Jednak nie przemyślałam tego, iż pogoda na dworze wieczorami wynosiła coś około siedmiu stopni powyżej zera, mój płaszcz w żadnym wypadku nie był zimowy, a na stopach miałam wysokie szpilki. I choć byłam przyzwyczajona do spędzania całego dnia na obcasach, chodzenie w nich w kółko po nierównych chodnikach Lewiston było nie lada wyzwaniem i z moimi umiejętnościami. Także kiedy po dwudziestej przekroczyłam próg naszego mieszkania, czułam się psychicznie i fizycznie wycieńczona. Z naciskiem na fizycznie.
Ciepło uderzyło w moje zmarznięte ciało, przez co poczułam się, jakbym właśnie weszła do gorącej wody. Nie czułam swoich policzków oraz nosa, który zapewne był już cały czerwony od mroźnego powietrza na zewnątrz. Klucze, którymi przekręcałam zamek w drzwiach, ledwo utrzymywały się w moich zdrętwiałych palcach. Odetchnęłam cicho, wchodząc głębiej do pogrążonego w mroku pomieszczenia. Tchnęłam cicho w przestrzeń, chcąc przyswoić jak najwięcej otaczającego mnie ciepła. Na oślep wyszukałam włącznik światła na ścianie po lewej stronie, a kiedy to zrobiłam, przełączyłam go. W całym salonie połączonym z kuchnią, nastąpiła światłość, która lekko mnie zamroczyła, więc pomrugałam powiekami, aby przystosować się do tej sytuacji. Szybko zamknęłam za sobą drzwi wyjściowe, aby nie wpuszczać więcej chłodu i wzdrygnęłam się ostatni raz.
Przekręciłam zamek w drzwiach, a następnie podeszłam do szafki z butami obok. Niezgrabnie zrzuciłam z siebie swój płaszcz i odłożyłam torebkę, a kiedy ściągnęłam najpierw jednego buta, a następnie drugiego, myślałam, że odlecę. Moje bose stopy dotknęły płasko podłogi i przysięgam, że było to najlepsze uczucie, jakie można było sobie w ogóle wyobrazić. Mimo iż kochałam te szpilki. Delikatnie odstawiłam je na swoje miejsce, z rozczuleniem obserwując mieniące się różowym złotem LV na górze podeszwy. Plusy pracy u Bensona.
Ułożyłam płasko swoje zziębnięte dłonie na udach, a następnie szybko je potarłam, aby wytworzyć choć odrobinę ciepła. Kiedy to zrobiłam, wyprostowałam się, rozglądając wokół. Wiedziałam, że Theo był już u Ericka na kolacji, więc czekał mnie samotny wieczór. I w dziwny sposób, pierwszy raz od dawna nawet mi to nie przeszkadzało. Już miałam podejść w stronę kuchennego blatu, gdy nagle Kot wyłonił się z korytarza po prawej, który prowadził do pokoi i łazienek. Wielki nowofundland powolnie kroczył po siwych panelach, przeciągając się i ziewając, co oznaczało, że właśnie wstał ze swojej wieczornej drzemki. Uśmiechnęłam się szeroko, a następnie podeszłam do zwierzaka, marszcząc nos. Przykucnęłam przy nim, chwytając go za pyszczek i drapiąc za uszami.
– Hej, staruszku. – przywitałam się miękkim głosem, całując go w głowę. Delikatnie gładziłam jego czarną, szorstką już sierść, na której widoczne były pasma siwizny. – Co dziś robiłeś, jak mnie nie było? – zapytałam, spoglądając w jego błyszczące, brązowe oczy. Kot znowu ziewnął, na co uśmiechnęłam się. Ostatni raz dotknęłam jego siwych wąsów i wstałam na równe nogi. – Brałeś już witaminy? – kontynuowałam, przechodząc do kuchni, w której panował schludny porządek. Kot w tym samym czasie podszedł do kanapy w salonie i wygodnie na nią wskoczył, cały czas obserwując moje poczynania.
Spojrzałam na zegarek na wyświetlaczu piekarnika wbudowanego w ściankę obok wraz z mikrofalą. Było dokładnie jedenaście po dwudziestej, co oznaczało, że Theo nakarmił Kota, ponieważ jego pora karmienia codziennie odbywała się o osiemnastej, a wraz z nią nowofundland przyjmował swoje lekarstwa. Westchnęłam cicho, kładąc dłonie płasko na blacie. Przez dłuższą chwilę bez żadnego sensu wpatrywałam się w swoje długie paznokcie, nie myśląc nawet o niczym konkretnym. Po prostu zajęłam się sobą, na chwilę odcinając od świata. Do żywych przywrócił mnie dopiero odgłos warknięcia mojego żołądka, który jasno domagał się pożywienia. Przez cały dzień zjadłam jedynie pół rogalika, którego kupiłam w pobliskiej piekarni podczas mojego spaceru. Po prostu nie byłam zbyt głodna. I wiedziałam, że gdyby Theo się o tym dowiedział, zebrałabym niezłe cęgi.
– Chyba czas coś sobie ogarnąć. – rzuciłam ni to w przestrzeń, ni to do Kota, który patrzył na mnie wielkimi ślepiami, wyciągając się na białej kanapie.
Odepchnęłam się od blatu, rozglądając po kuchni zachowanej w odcieniach bieli połączonej z jasnym drewnem, co pasowało do stylu całego mieszkania. Zaprojektowana została na kształt litery L, a na jej środku stała wysoka wyspa kuchenna z dwoma drewnianymi krzesłami barowymi, która oddzielała pomieszczenie od salonu. Podeszłam do grafitowego zlewu, w którym leżały dwie szklanki. Chwyciłam jedną z czystych miseczek opartych na suszarce do naczyń, a następnie postawiłam ją na białym blacie. Szybko wyciągnęłam z jednej z szafek paczkę płatków czekoladowych, które przesypałam do miski, nie żałując sobie tego przysmaku. W końcu cały dzień nic nie jadłam. Kiedy już to zrobiłam, odstawiłam paczkę na swoje miejsce, a następnie podeszłam do srebrnej, dużej lodówki znajdującej się po lewej stronie. Jak zwykle zawahałam się, obserwując jej wnętrze, w którym było sporo jedzenia, co świadczyło o tym, że Theo musiał pójść wcześniej na zakupy.
Bez namysły wyciągnęłam z niej mleko w szklanej butelce, a następnie zalałam płatki i całe naczynie wstawiłam do mikrofali. Następnie dwie minuty spędziłam w całkowitej ciszy, obserwując powolnie obracające się naczynie, wyglądając przy tym zapewne idiotycznie. Kiedy oczekiwanie dobiegło końca, wyciągnęłam moje śniadanie, obiad i kolację w jednym, a następnie przeniosłam je na blat wyspy, przy której usiadłam. Oczywiście nie obyło się bez przeklinania i warczenia na gorącą miskę, która w rzeczywistości była bardziej gorąca, niż same płatki. Dlaczego tak było zawsze? Powolnie przeżuwałam swój posiłek, wpatrując się w brązowe mleko i rozmoknięte chrupki czekoladowe. Cisza obijała się o moje bębenki, a nawet Kot nie zagłuszał jej swoim chrapaniem. Lubiłam ciszę. Cisza była w porządku. Była lepsza.
Kiedy skończyłam jeść, westchnęłam, wkładając miskę wraz z łyżką do zmywarki. Potarłam ze zmęczeniem swoją twarz, ziewając. Mimo że spałam długo i nie robiłam tamtego dnia nic szczególnego, czułam się naprawdę zmęczona. Być może znaczny wpływ miała na to wizyta u Sylvii? A może po prostu miałam jeden z gorszych dni? Nie wiedziałam, jednak podświadomie przemawiała do mnie w znaczącym stopniu pierwsza propozycja. Chociaż sama nie chciałam tego przyznać. Pokręciłam głową, odgarniając z twarzy swoje włosy. Bez namysłu ruszyłam korytarzem w stronę swojej sypialni, która znajdowała się dokładnie naprzeciwko sypialni mojego brata. Dalej znajdowały się jedynie dwie pary drzwi prowadzące do łazienek. W ciszy weszłam do środka, zastając taki sam bałagan, jaki pozostawiłam rano.
Jednak naprawdę nie chciało mi się go sprzątać. Miałam ochotę na głupi film i sen, toteż szybko podeszłam do wielkiej szafy, która nie potrafiła zmieścić już moich wszystkich ubrań. I to doprowadzało Theo do szału, ponieważ i tak zajmowałam większość mebli w mieszkaniu. Jedynym pomieszczeniem, gdzie nie miałam powciskanych swoich ciuchów był jego pokój, ale coś czułam, że i to mogło ulec w przyszłości zmianie. Zaśmiałam się cicho pod nosem, chwytając w dłonie siwe dresy ze ściągaczami na kostkach oraz jedną z tych za dużych bluz z kapturem, która była bardziej jak koc, ale i tak ją kochałam. Sprawnie zrzuciłam z siebie swoje jeansy wraz z koszulą, kładąc je na łóżku, a następnie z ulgą założyłam luźne ubrania. Odpięłam również całą biżuterię, jaką na sobie miałam i naprawdę poczułam się dużo lepiej.
Wyszłam z pokoju znów kierując się do salonu. Kiedy już w nim byłam, opadłam z ulgą na miękką, dużą kanapę, na której również leżał Kot. Chwyciłam pilot, który znajdował się na drewnianym stoliku kawowym naprzeciw sofy i włączyłam sporych rozmiarów plazmę w międzyczasie naciągając na siebie puchaty koc. Zaciągnęłam ochotę, maksymalnie otulając się materiałem, aby rozgrzać wyziębione ciało. Szybko włączyłam Netflixa, a następnie wybrałam pierwszy lepszy dramat, nawet nie czytając opisu. Lubiłam chwile takie, jak tamta. Może nie zawsze były one dla mnie odpowiednie, ale bywają takie chwile w życiu każdego, których się nie przeskoczy. Te, w których pomaga jedynie reset całego organizmu, otaczając się ciszą i sobą. Tylko niestety nie zawsze wychodziło to na dobre.
Przez następne trzy godziny nie zrobiłam nic produktywnego, prócz obejrzenia jakiegoś ścierwa, wyjścia z Kotem na szybki spacer, na którym ponownie odmroziłam sobie tyłek, wychodząc na zewnątrz jedynie w dresach i za dużej bluzie. Prócz tego szybko ogarnęłam w swoim pokoju, a następnie łazience, w której tego samego ranka zostawiłam ogromny syf i cóż, nowością to nie było. Leżąc w swoim łóżku o dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć, nie myślałam za wiele. Wokół mnie był tylko mój oddech oraz ciemność. Moje gardło było lekko obolałe przez długie nieodzywanie się, ale nie chciałam w żaden sposób zakłócać tego spokoju. Więc po prostu leżałam umyta i przebrana w piżamę, wgapiając się wprost w biały sufit, którego kolor zasłoniła nicość. Moje mokre po prysznicu włosy leżały rozrzucone na poduszce, tworząc aureolę wokół mojej głowy. Lekko chłodziły moje rozgrzane policzki. Przez zasunięte, ciężkie zasłony nie przebijała się żadna struga światła z zewnątrz. Byłam tylko ja.
Tylko ja.
Do momentu, w którym usłyszałam przekręcanie kluczem zamka w głównych drzwiach. Te od mojej sypialni były uchylone, toteż byłam w stanie wychwycić każdy dźwięk. Wiedziałam, że to Theo, więc nie ruszyłam się nawet odrobinę. Z dłońmi splecionymi na moim brzuchu i całkowitą pustką, oddałam się ciemności, która potrafiła nieco przytępić ból głowy po całym tym dniu. Doskonale słyszałam, jak drzwi się otwierają, a następnie zamykają, jednak światło nie zostało włączone. Ciężkie westchnięcie mojego brata odbiło się echem od ścian mieszkania wraz z odkładaniem kluczy na stolik. Minęło kilka dobrych sekund, nim jego kroki rozniosły się po korytarzu. Nie odzywałam się. Nie miałam siły, a i zapewne on był zmęczony. Często bywaliśmy zmęczeni.
Myślałam, że Theo pójdzie albo do siebie, albo do swojego pokoju, zastając kompletną ciszę i ciemność, jednak tak się nie stało. Zamiast tego usłyszałam ciche skrzypnięcie drzwi do mojej sypialni, a następnie wyczułam wzrok Theo, który starał się spojrzeć na mnie przez ciemność.
– Victoria? – zapytał niemal niesłyszalne, a w jego zachrypniętym tonie dało się usłyszeć niemal niewykrywalną nutkę obawy. Wiedziałam, że nie wiadomo jak bardzo by się starał, nie wypleni jej. Dałam mu do tego zbyt wiele powodów.
– Jestem. – wyszeptałam, a moje słowa rozpłynęły się w nicości, która otaczała mnie z każdej strony. I mimo iż tego nie słyszałam, wiedziałam, że Theo w duchu wzdycha z ulgą.
– Czemu nie śpisz? – zapytał równie cicho, ale już nieco głośniej, niż poprzednio. Wzruszyłam ramionami, dobrze wiedząc, że i tak tego nie zobaczy, obserwując sufit.
– Niedawno się położyłam. – odparłam szczerze. – I w sumie to trochę myślę, nie myśląc. – dodałam po pewnej chwili, na co Theo cicho się zaśmiał, a ten przyjemny dźwięk przyjemnie rozbrzmiał w moich uszach. Zdecydowanie zasługiwał na to, aby śmiać się cały czas.
Potem znów zapanowała cisza i wydawało mi się, że tym razem pożegna się i pójdzie do siebie, jednak Theo znów nie miał takiego zamiaru. Minęło kilkanaście sekund, a jego kroki znów stały się słyszalne, jednak teraz jeszcze bardziej, ponieważ chłopak wszedł do mojego pokoju. Automatycznie przesunęłam się ze środka dużego łoża na jego prawą część, wciąż wpatrując się przez ciebie. Czułam ugięcie się materaca, kiedy Theo na nim usiadł, a następnie położył się tuż po mojej lewej, kładąc z westchnięciem głowę na poduszce. Jego perfumy dotarły do moich nozdrzy, co wywołało u mnie lekki uśmiech. Jednak nie był to uśmiech szczęścia. Raczej pewnego rodzaju nostalgii. Używał ich jeszcze w Culver City.
Moje gardło ścisnęło się na wspomnienie tego miejsca, co było głupie i przez co odprężyć się, zirytowałam się jeszcze bardziej. Tamtego dnia terapia była okropna, bo chcąc nie chcąc, wracałam myślami do swojego rodzinnego miasta, w którym nie było mnie od czterech lat, a tego nie chciałam. Naprawdę nie chciałam. Wypuściłam z siebie głośny wydech, przełykając ślinę. Kolejne minuty upływały nam w błogiej ciszy, kiedy oboje patrzyliśmy przed siebie, myśląc tylko o tym, o czym wiedzieliśmy my sami. Byłam zmęczona.
– Jadłaś, gdy wróciłaś? – zapytał Theo po chwili ciszy miękkim, ale i stanowczym tonem. To nie znikało nigdy.
Skinęłam głową, co zapewne wyczuł.
– Tak, jak przyszłam. – odparłam, bo ostatnie czego chciałam, to aby znów zaczął się przejmować. – Co u Ericka? – zapytałam, chcąc jakoś zmienić temat na weselszy. Theo chwilę się zastanowił.
– W sumie po staremu, ale pytał się, czemu nie przyszłaś. – mruknął, na co zrobiło mi się automatycznie głupio.
Mimo iż oboje odwiedzaliśmy go przynajmniej raz w tygodniu, ponieważ mieszkał stosunkowo blisko, nie lubiłam nie pojawiać się, kiedy nas zapraszał. W końcu był rodziną. Przełknęłam ślinę, zapisując sobie w głowie, aby następnego dnia do niego zadzwonić i wpaść z wizytą przy najbliższej okazji. Westchnęłam cicho.
– Niezbyt dobrze czułam się po wizycie u Sylvii. Musiałam pobyć sama. – odparłam szczerze i teraz to ja poczułam, jak skinął głową. Jednak nie zapytał. Jeśli chodziło o moją terapię, nie wypytywał nigdy. I byłam mu za to tak cholernie wdzięczna.
I znów zapanowała między nami przyjemna cisza, podczas której skupialiśmy się na własnych myślach i oddechach. Słyszałam miarowe bicie swojego serca oraz lekki szum w uszach.
– Już północ. – wyszeptał niemal niesłyszalnie Theo, co spowodowało, że na niego spojrzałam.
Przekręciłam głowę, patrząc w ciemności na kontury jego twarzy. Widziałam, że obserwował lekko podświetlony cyferblat zegarka stojącego na szafce nocnej po swojej stronie. A i ja sama na niego spojrzałam, wychwytując wzrokiem cztery zera. Zmarszczyłam delikatnie brwi, a następnie znów przeniosłam spojrzenie na Theo, który powolnie przełknął ślinę i popatrzył w moje oczy. Zielono-brązowe tęczówki zalśniły w ciemności, kiedy nawiązaliśmy ze sobą kontakt wzrokowy. Jego twarz była w tej chwili jedyną widoczną rzeczą w moim polu widzenia. Ale te oczy, które zawsze były moją podporą, nie lśniły tym blaskiem, którym powinny świecić. One wyrażały coś innego. Coś, o czym doskonale wiedzieliśmy.
– Piętnasty października. – wyszeptałam niemal bezgłośnie, ponieważ mój głos był zbyt osłabiony, aby zdobyć się na coś więcej. Czułam jak moje serce oraz oddech przyśpieszają. Znów to czułam.
– Właśnie mijają cztery lata, odkąd odszedł.
Czwarta rocznica śmierci naszego ojca. Ojca, który do końca swojego życia pozostał w Culver City, nie ruszając się z niego ani o krok. W końcu sam zadecydował, że tam umrze. A nas przy tym nie było. Nie wspieraliśmy go, ani mu nie pomagaliśmy, będąc po drugiej stronie Ameryki. Wyjechaliśmy, chcąc się odciąć od wszystkiego. Od całej naszej przeszłości. Musieliśmy to zrobić, chociaż wielu nie rozumiało. Dla niektórych było to proste. Łatwe. Jednak zgoda na swoją samozagładę nigdy nie należała do decyzji trudnych. My musieliśmy coś zrobić, aby do tej samozagłady nie doszło. A to nas tam czekało. I chociaż stale chciałam powtarzać sobie, że uczyniliśmy dobrze, przeprowadzając się do Lewiston, nigdy nie potrafiłam wybaczyć sobie tego, że nas przy nim nie było. Że mnie przy nim nie było, choć wiele razy powtarzał nam, że cieszy się bardziej, gdy jesteśmy w Maine.
Skłamałabym mówiąc, że mi go nie brakowało. Bo brakowało. Każdego dnia. Brakowało mi go tak samo, jak brakowało mi mamy. Jak brakowało mi mojego życia za dzieciaka, kiedy czułam się kochana i potrzebna. Kiedy miałam swoich rodziców. Kiedy mi ich nie odebrano. Strata zawsze bolała. Czasami mniej, czasami bardziej. Ta wypalała dziury w moim sercu. I choć minęły cztery cholerne lata, rany się nie zasklepiły. Jedynie okrył je kurz, który zakrył ich wnętrze. Ale przecież tak było zawsze, prawda?
Przełknęłam ciężko ślinę, wypuszczając spomiędzy warg drżący oddech. Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy, jedynie obserwując swoje oczy. Nie miałam na to siły. I nienawidziłam tego stanu. Nie, kiedy z dni, w których tryskałam energią, przechodziłam do tych, jak tamten. To było tak niesamowicie nużące i chciało mi się z tego powodu wyć z rozpaczy jak i wściekłości. Zamiast tego jednak przymknęłam powieki, odcinając się od blasku oczu milczącego Theo. Moje ciało lekko drżało, a ja sama próbowałam je uspokoić miarowymi oddechami. Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała wraz z szybkim biciem mojego serca, a ból głowy nasilał się z każdą chwilą. Zacisnęłam palce na swoich dłoniach, starając się nie rozpaść. Ale to był mój brat. Wiedziałam, że on by tego nie negował. To w końcu Theo.
– Czasami zastanawiam się, jakby wyglądało nasze życie, gdyby oni nadal żyli. – szepnął cicho Theo zachrypniętym głosem, który owiał moją twarz, powodując jeszcze większy ból w okolicy żeber, który nasilał się z każdą sekundą. – Jak wyglądałoby to wszystko. Czy mieszkalibyśmy tu, w Culver City czy jeszcze gdzieś indziej. Jak byłoby na święta i różne odwiedziny. Minęły cztery lata, a te myśli napadają mnie tak często.
Wyjaśniał cicho, a drżenie jego głosu ukazywało, ile go to kosztowało. Bo prawda była taka, że nie rozmawialiśmy o tym dość często. Właściwie nie rozmawialiśmy o tym wcale, chociaż oboje zdawaliśmy sobie sprawę, jak pewne rzeczy się miały. Ale właśnie takie chwile, jak te, odkrywały to, co często pozostawało zakryte przez światło dnia codziennego. Dopiero gdy nadchodził mrok, słowa wypadały z naszych ust, rozpływając się z cichym echem w nicości. A kiedy tematy były tak ciężkie, paradoksalnie przychodziły to jeszcze łatwiej. Starałam się uspokoić. Zebrać myśli i słowa, ale nie potrafiłam, więc uchyliłam jedynie powieki, znów zderzając się ze smutnymi, zielono-brązowymi oczami. I choć rozmawialiśmy o czymś takim, żadne z nas nie płakało.
Bo prawda była taka, że my już nie płakaliśmy.
– Zapewne kilka rzeczy potoczyłoby się inaczej. – tchnęłam cicho, powolnie mrugając. Krew szumiała w moich uszach, a nieprzyjemna gula rozrywała gardło, utrudniając wypowiadanie kolejnych słów. – To wszystko byłoby inne. Lepsze.
– Tego nie wiesz. – odparł, na co delikatnie uniosłam kącik ust, zdobywając się na zmęczony uśmiech.
– Prawda jest taka, że wszystko z nimi było lepsze. – mruknęłam, przyciskając bok swojej twarzy do ciepłej poduszki. Zacisnęłam usta w wąską linię, wzruszając ramionami. – I mimo że jesteśmy dorośli i minęły cztery lata... to nie zniknie. To uczucie, że wszystko mogłoby być inne. Lepsze.
Bo taka była prawda. Kiedyś mieliśmy tak wiele.
– Pamiętasz nasze liceum? – zapytał nagle, na co uśmiech na mojej twarzy powiększył się jeszcze bardziej. Parsknęłam cicho pod nosem, ponieważ mimo iż minęły cztery lata, nie dało się tego nie pamiętać.
– Wszystkie szczegóły, Theo. – zaśmiałam się cicho, co spowodowało i mały uśmiech u bruneta.
– Czasami chciałbym się do niego cofnąć, mimo że skończyłem już studia.
– Chyba taka kolej rzeczy. – wzruszyłam ramionami. – Tęsknimy, ale trzeba żyć dalej, prawda?
I chociaż czasem bolało to jak cholera, to właśnie była prawda. Życie nie było usłaną różami bajką. Nie zatrzymywało się w miejscu, bo tak sobie zażyczyłeś. Biegło coraz szybciej, nie pozwalając ci zwolnić, bo kiedy na to pozwalałeś, wciągało cię bez reszty, nie wypuszczając. Moje dzieciństwo oraz czas nastoletni były najlepszymi latami mojego życia. Ale wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Grunt to umieć odnaleźć szczęście ponownie, nawet jeśli ktoś je zdeptał i zakopał głęboko w ziemi. Po części wraz z Theo swoje odnaleźliśmy. Żyliśmy dobrze, mieliśmy sporych rozmiarów zadbane mieszkanie w dobrej okolicy, każde z nas miało dobrze płatną pracę, oraz mieliśmy swoich przyjaciół. Mieliśmy także Ericka, którego traktowaliśmy jak ojca przez to, że on traktował nas jak swoje własne dzieci, nie raz to udowadniając. Przecież było dobrze. A mimo tego, przeszłość nigdy nie odchodziła. Chociaż chciałoby się o niej zapomnieć najbardziej na świecie. Chociaż bolała jak cholera.
– Chyba trzeba. – odparł z wymuszonym uśmiechem Theo. Czułam, że nie chciał kontynuować tej rozmowy, a i ja sama nie byłam do tego skora. Więc nie odpowiedziałam.
Ale Theo nie zdawał się wybierać gdziekolwiek i wiedziałam, że już raczej się nie wybierze. Więc ze ściśniętym gardłem, ułożyłam głowę na poduszce, zarzucając na nas puchatą kołdrę. Mój brat nie protestował. Ułożyłam się wygodnie na materacu, wciskając twarz w poduszkę. Kolejne minuty mijały, wraz z naszymi miarowymi oddechami, kiedy moje powieki robiły się coraz cięższe. I nie miałam pojęcia, dlaczego zdecydowałam się na wpół śpiąco zadać to pytanie, ale to zrobiłam. Bezwiednie.
– Żałujesz, że wyjechałeś z Culver City?
Ostatnie pytanie, w przeciwieństwie do wszystkich innych, nie rozpłynęło się w powietrzu. Wręcz przeciwnie. Zatrzymało się między nami, ciążąc w nicości, która za nic nie chciała go pochłonąć. I mimo mojej senności, byłam w pełni świadoma tego, co się działo. Bo chłopak nie odpowiedział. Nie zrobił nic. Pytanie wciąż dudniło w uszach oraz ciemności, nie chcąc zniknąć, ale mimo tego, nie doczekało się żadnej reakcji.
Cóż, osoba trzecia mogłaby powiedzieć, że to dlatego, iż mój brat już spał. Gdybym to ja była tą osobą, sama bym tak pomyślała. Jednak nie byłam. Byłam jego siostrą i znałam go. I on znał siebie. Mój brat nie spał. On nie odpowiedział, bo oboje wiedzieliśmy, jaka była prawda.
Bo mimo iż te słowa nigdy nie zostały wypowiedziane na głos, Theo żałował. Żałował każdego dnia.
***
Poniedziałki zdecydowanie nie były moim ulubionym dniem w tygodniu, chociaż i tak środy bywały gorsze. Jednak to te nieszczęsne poniedziałki uświadamiały mnie w tym, jak często nie chciało mi się robić wielu rzeczy, a i jak często z ogromną niechęcią musiałam je wykonywać. Jak co dzień w dni robocze, mój budzik zadzwonił punkt szósta i jak zwykle skończyło się to moim zaspaniem, ponieważ „zamknę oczy tylko na minutę" nigdy nie kończyło się minutą. Tak więc o siódmej rano klęłam jak szewc, zasuwając srebrny suwak czarnej, przylegającej sukienki od Diora. Lubiłam ją, ponieważ była piękna i elegancka, a przy tym wygodna. Sięgała mi sporo przed kolano oraz nie posiadała długich rękawów. Jedyną jej ozdobą był wszyty, czarny pasek ze srebrną zawieszką. Jednak tamtego dnia nie chciała ze mną współpracować, co nowością nie było. W końcu poniedziałek.
Kiedy już cudem się z nią uporałam, dokończyłam swój dzienny makijaż, udoskonalając go w czarne kreski eyelinerem oraz płynną pomadką w odcieniu burgundu. Jak zwykle nie zdążyłam zjeść śniadania, o mało nie zabijając w drodze ze swojego pokoju do salonu. Było dwadzieścia po siódmej, a ja nie mogłam spóźnić się do pracy. Cóż, teoretycznie mogłam, ale nie powinnam. I ostatnim, czego w tamtej chwili potrzebowałam, to paplanina Bensona. Jak torpeda wpadłam do kuchni, w której to już siedział ubrany i odświeżony Theo, popijając swoją herbatę i obserwując mnie z kpiącym uśmieszkiem.
– Uważaj, bo upadniesz. – mruknął jadowicie, na co posłałam mu piorunujące spojrzenie, szybko chwytając pudełko z tabletkami.
– Uważaj, bo zaraz ty upadniesz. Z moją pomocą. – docięłam, wyciągając pastylki.
W ekspresowym tempie je popiłam, a następnie chwyciłam swoją czarną torebkę od Hermesa, do której szybko wpakowałam telefon oraz kilka innych potrzebnych mi rzeczy. Kiedy już to zrobiłam, ostatni raz spojrzałam w prostokątne lustro zawieszone w korytarzu. Delikatnie poprawiłam moje włosy uwiązane w ciasnym, wysokim kucyku, a następnie podeszłam do wbudowanej w ścianę szafy, w której trzymaliśmy nasze okrycie wierzchnie oraz buty. Cóż, w sumie ja trzymałam, ponieważ osiemdziesiąt procent rzeczy należało tam do mnie. I hej, to nie moja wina, że znów nie było w niej miejsca! Po chwili namysłu wyciągnęłam czarny płaszcz również z butiku Diora. Zapięłam jego guziki, a następnie również pasek i wskoczyłam w czarne szpilki jakiejś, nieznanej mi, włoskiej marki.
– O której dziś kończysz? – zapytał Theo, kiedy ostatni raz poprawiałam się do wyjścia.
– O czternastej. – odparłam, powoli tracąc dech. Może ten karnet na siłownie nie jest złym pomysłem? – O czternastej trzydzieści idę na uczelnię, ponieważ dziś mają wyznaczyć mi ostatni termin egzaminu, a na piętnastą mam do fryzjera.
– Trzeba pojechać na zakupy. – skinęłam głową na jego słowa, chwytając swoją torebkę. Spojrzałam na niego, kiedy nonszalancko opierał się tyłem o blat w kuchni, przesuwając leniwie palcem ze srebrną obrączką po ekranie swojego telefonu.
– W porządku. – odparłam. – Do której dziś masz? – zapytałam.
– O szesnastej powinienem być wolny. – westchnął, a następnie schował urządzenie do kieszeni swoich jasnych jeansów.
– To przyjedź po mnie gdzieś przed siedemnastą. Wyślę ci adres salonu.
– Okej. – odparł tylko. – W międzyczasie skoczymy na obiad? Nie chce mi się dziś niczego robić.
– Dobra. – zgodziłam się, ponieważ to nie był zły pomysł. Gotowanie obiadków to nie było coś, czego oczekiwałam po kilku godzinach pracy. Stałam się nieco leniwa.
Pożegnałam się z Theo oraz z Kotem, po czym prędko wyszłam z naszego mieszkania, napotykając się jeszcze na naszą sąsiadkę, która życzyła mi dobrego dnia. Kątem oka spojrzałam na zegarek na swoim lewym nadgarstku, który wskazywał siódmą dwadzieścia siedem, a to oznaczało, że mam ponad piętnaście minut, aby dotrzeć do biura. Jak zwykle ruszyłam w kierunku postoju taksówek, łapiąc jedną i podając adres Starbucksa, znajdującego się najbliżej naszej siedziby. W międzyczasie posprawdzałam swoje wiadomości oraz skrzynkę pocztową, sprawdzając, czy niczego nie przegapiłam. Kiedy miałam chować iPhone'e, ten zawibrował, powiadamiając mnie o nowej wiadomości. Zmarszczyłam brwi, spoglądając na wyświetlacz.
Noah: Dziś wieczór. Dobra kolacja, wino, ty i ja. Nie przyjmuję odmowy.
Uśmiechnęłam się delikatnie na tę wiadomość, wystukując odpowiedź.
Victoria: ależ romantyk.
Victoria: niestety dziś nie mogę. mam dziś sporo na głowie.
Z jednej strony mogłam się z nim spotkać, ale z drugiej miałam już plany i ten wieczór postanowiłam spędzić z Theo. Poza tym nie chciałam, aby Noah widział mnie po całym ciężkim dniu załatwiania spraw i latania od jednego miejsca do drugiego. Byłam pewna, że nawet nie będzie mi się chciało, chociaż z jednej strony było mi przykro odmawiać. Noah był moim dobrym znajomym, którego poznałam kila miesięcy wcześniej podczas jednej z imprez służbowych. Był cztery lata starszy ode mnie, ale zabawny i uprzejmy. Pracował dla jednego z oddziałów New York Timesa i był naprawdę w porządku osobą, toteż spędzanie czasu w jego obecności było przyjemnością. Jednak tamtego dnia nie miałam na to czasu.
Noah: Przykro mi to słyszeć, ale może w tym tygodniu dasz się wyciągnąć do restauracji?
Victoria: z przyjemnością.
Z uśmiechem na ustach schowałam telefon, wręczając kierowcy odpowiednią sumę, kiedy dowiózł mnie pod samego Starbucksa, do którego się udałam. Oczywiście, kolejka była niebotyczna, jednak dzięki cudownej znajomości z panią kierownik, z którą pewnego czasu chodziłam na fitness podczas jednej z moich „sportowych faz" obyło się bez czekania.
– Jesteś cudowna! – zawołałam, kiedy drobna brunetka po trzydziestce podała mi przez blat podstawkę z trzema wysokimi kubkami. Kobieta uśmiechnęła się, podczas gdy rzuciłam jej wyznaczoną ilość pieniędzy i zaczęłam szybko kierować się w stronę wyjścia. Nie miałam czasu.
– Nie upadnij po drodze! – zawołała na odchodne ze śmiechem, na co przewróciłam oczami, ponieważ mogła przybić sobie piątkę z moim bratem,
Szybko wyszłam z kawiarni, a następnie popędziłam w stronę biura. I mogłam naprawdę zacząć grać na loterii, bo chyba tylko szczęście uchroniło mnie od spóźnienia. Dokładnie o siódmej czterdzieści cztery przeszłam przez szklane, główne drzwi siedziby, o mało co nie wypluwając płuc. Naprawdę miałam ochotę na to, aby położyć się na środku i zacząć płakać, jednak wiedziałam, że nie spotkałoby się to z przychylnym odzewem ze strony innych pracowników. Jak zwykle znajdowało się tam wiele osób. Niektórzy byli mi nieznani, innych kojarzyłam z widzenia, a czasem przewijali się też moi dobrzy znajomi. Uśmiechnęłam się miło do Marka - jednego z ochroniarzy, a następnie zaczęłam kierować się do windy, mijając po drodze recepcję.
– Co tu ktoś nie w humorze? – zapytała Kylie, siedząc w ołówkowej spódnicy i białej koszuli za biurkiem. To ona rządziła całym tym pieprznikiem na parterze. Była głównym źródłem pomocy ludzi, którzy przychodzili do firmy i naprawdę bardzo ją lubiłam.
– Poniedziałki to nie moja działka. – odparłam tylko, na co się zaśmiała, życząc mi miłego dnia.
Szybko skierowałam się do windy, w której prócz mnie było jeszcze pięć innych osób. Ostrożnie trzymałam podstawkę z kawami, drugą dłonią wyciągając telefon z torebki. Szybko sprawdziłam grafik i wszystko, co było zaplanowane na ten nieszczęsny poniedziałek. Z ulgą stwierdziłam, iż nie było tego tak dużo. Bywały dni, kiedy nie wiedziałam, w co włożyć ręce. Jęknęłam pod nosem, widząc termin spotkania zarządu, które miało odbyć się w przyszły piątek. Tego nie znosiłam najbardziej, ponieważ właśnie wtedy Benson był największą zrzędą. W końcu winda zatrzymała się na dziewiątym piętrze, na którym urzędowałam. Szybko wyszłam z dusznej windy, mknąc korytarzem zachowanym w odcieniach bieli i beżu. Jak z automatu przemierzałam kolejne kroki, uśmiechając się i witając z napotkanymi osobami, aż w końcu dotarłam do szklanych drzwi, przez które przeszłam, wznosząc oczy ku niebu.
– Jak ja nienawidzę poniedziałków! – warknęłam, wyrzucając wolną rękę w powietrzu. Hannah, która już siedziała przy swoim biurku, pisząc coś na tablecie, uśmiechnęła się cwanie pod nosem, nie spuszczając wzroku z ekranu urządzenia.
– Czyżbyś znowu wczoraj zabalowała? – zapytałam, przez co zwęziłam oczy, posyłając jej jedno z moich spojrzeń.
– Hannah. – rzuciłam ostrzegawczo, grając poważną i złą, ale lekki uśmiech czaił się w kącikach moich ust.
– No co? – zapytała, w końcu unosząc głowę, a jej miodowe oczy zalśniły złowrogim blaskiem. – Wiesz jak się kończy jedna lampka za dużo przy uroczych nieznajomych. Nikt nie ocenia.
Wywróciłam oczami, a następnie pozwoliłam moim ustom na głupi uśmiech, kręcąc z westchnięciem głową. Nie chciałam komentować tego i powiedzieć, co naprawdę miało miejsce dzień wcześniej, ponieważ nie lubiłam być tym, kto zabijał atmosferę. Plus, pomimo tego, że uwielbiałam Hannah, rozmowa o rocznicy śmierci mojego ojca wydawała mi się dziwnie nieadekwatna. I to, że tak naprawdę spędziłam tamten dzień razem z Theo i Erickiem w porozciąganych piżamach, grając w scrabble. Odstawiłam podkładkę z kawą wraz z torebką na swoje biurko, a następnie ściągnęłam płaszcz i odwiesiłam go na wieszak, stojący przy drzwiach. Szybko poprawiłam swoje włosy oraz sukienkę, po czym odchrząknęłam, odwracając się przodem do Hannah.
– Czy Drakula już przybył? – zapytałam, z ostentacyjną miną spoglądając na ciemne, drewniane drzwi, znajdujące się pomiędzy naszymi biurkami, które prowadziły do gabinetu dyrektora od spraw reklamy. Dziewczyna pokręciła głową.
– Jeszcze nie. Możesz schować szyję. – mruknęła, na co parsknęłam. Sprawnie chwyciłam jeden z kubków z kawą, a następnie podałam jej go, co przyjęła z wdzięcznym uśmiechem. – Jesteś moją królową, wiesz o tym, prawda?
– Wiem. – odparłam.
Hannah Jefferson była zdecydowanie jedną z najlepszych osób pracujących w całym wydawnictwie. Uwielbiałam jej niekonwencjonalne podejście do życia, częsty brak instynktu samozachowawczego oraz świetne i cięte poczucie humoru. Nie sposób było ją przeoczyć i to z dwóch powodów. Pierwszym było na pewno to, że promieniała. Jeśli miałabym wskazać jedną osobę, która świeciła, była to Hannah. Czasami ludzie mają w sobie to coś, co po prostu przyciąga i magnetyzuje. Ona miała to wzmożone pięciokrotnie. Już pomijając to jak wybitna i niesamowita była, Hannah miała w sobie „to coś" czego niektórzy nigdy nie odnajdują. To był ten typ osoby, która potrafi wyrazić negatywną opinię na dany temat wśród ludzi, którzy są tym tematem oczarowani i nie zrobić tego w sposób perfidny. Co więcej, zachęcić ich do przejścia na swoją stronę przez bogaty zasób słownictwa i wręcz idealny perswazyjny oraz i manipulacji.
Drugim z czynników, przez jakie nie dało się przegapić panny Jefferron był jej wygląd. Och, stwierdzenie, iż była piękna, było sporym niedopowiedzeniem. Była niesamowita. Na pierwszy rzut w oczy rzucała się jej fryzura. Piękne, bujne karmelowe kosmyki poskręcane w sprężynki układały się kaskadami na jej plecach, sięgając łopatek. Perfekcyjnie dopełniały się z wielkimi, miodowymi oczami, które zawsze podkreślone były ciemnym i charakternym makijażem. Hannah nie szczędziła sobie czerni jeśli chodziło o twarz, jak i ubrania. Jej styl był odważny, ale nigdy nie wyzywający. Ciemne kolory były czymś, w czym całkowicie się odnajdowała, a buty na platformach tak wysokich, że nie było mowy, abym im podołała, nie stanowiły dla niej problemu. Co było szalone, bo i bez tego była bardzo wysoka, a często czułam się przy niej jak karzeł. Hannah była naprawdę śliczna i nie chciałam mówić tego głośno, ale cholernie jej tego zazdrościłam.
– Jakieś plany na dziś? – zapytała, kiedy w końcu usiadłam przy swoim biurku, ciężko oddychając. Chwyciłam swoją kawę, a ostatni napój położyłam jak zawsze na drukarce.
– W końcu fryzjer. – odparłam, upijając łyk cudownej espresso con panna, która była dla mnie jak spełnienie marzeń. Odchyliłam się lekko na fotelu, przymykając powieki. – Muszę je w końcu ogarnąć.
– Nie są takie złe. – mruknęła, spoglądając ze swojego miejsca na moje upięte włosy. Popijała swoją kawę, uważając, aby nie zmyć z pełnych ust granatowej pomadki.
– Są zniszczone. – westchnęłam.
– No nie dziwię się. – mruknęła z małym uśmieszkiem. – Przeżyły ostatnio niezłą jazdę, gdy zamarzył ci się blond.
– Czy możemy o tym nie wspom... – już miałam się unieść, kiedy szklane drzwi otworzyły się z hukiem, ukazując niskiego, przysadzistego mężczyznę po czterdziestce, którego szczerze nienawidziłam.
– Nie gadać, a brać się do roboty. – fuknął arogancko, pewnym krokiem ruszając przed siebie.
Patrzyłam na niego ze swojego miejsca przy biurku, starając się nie wykrzywić twarzy w grymasie, kiedy nawet nie obdarzając nas spojrzeniem, zgarnął swoją kawę, którą mu wcześniej kupiłam i która jak zawsze czekała na niego, stojąc na drukarce. Wiedziałam, że kiedyś przebije nosem sufit, kiedy będzie tak zadzierał tą swoja głowę, aby pokazać swoją wyższość. To była tylko kwestia czasu. Spojrzałam kątem oka na Hannah, która po kryjomu przewróciła oczami, zasłaniając się kubkiem, co spowodowało mój mały uśmiech. Nie wiedziałam, czy chociaż jedna osoba w całej firmie lubiła George'a Bensona, który siedział na stanowisku dyrektora marketingu i który, za przeproszeniem, był największym kutasem w Lewiston. Nie, takiej osoby nie było na pewno.
– Clark, Martha zaraz wyśle ci dwie umowy. W czwartek podpisujemy kontrakt z Hiszpanami i chcę to po angielsku na dziś, ponieważ musimy wprowadzić jeszcze poprawki. – burknął, ale i tak na mnie nie patrzył. Zamiast tego otworzył drzwi do swojego gabinetu, podczas gdy ja wypalałam dziurę w jego obrzydliwie bogatym garniturze od Burberry. – I masz przełożyć dzisiejsze spotkanie z Pattersonem. Mamy dziś sesję, na której muszę być, więc się nie wyrobię. – mamrotał, co szybko notowałam w głowie, jak i w swoim tablecie. – Potem skopiuj i przynieś mi umowy, które podpisaliśmy z Luxury w zeszłym miesiącu.
– Tak, panie Benson. – odparłam miłym głosem, chociaż miła to ja nie byłam.
– A ty, Jefferson. – wskazał palcem na dziewczynę, która niezbyt przejęta popatrzyła na niego ze sztucznym uśmiechem. – Za pięć minut u mnie. Wychodzimy dziś na spotkanie i idziesz ze mną.
– Oczywiście. – odparła lekko przesłodzonym tonem, czego facet nie wyczuł, bo z trzaskiem zamknął drzwi, a ja w końcu odetchnęłam. Sam jego widok przyprawia o mdłości. – Kutas. – burknęła cicho dziewczyna. – Czekam aż tylko zwolni się miejsce jednej ze stażystek u prezesa.
– Naprawdę mnie z nim zostawisz? – zapłakałam sztucznie, spoglądając na nią jak zbity szczeniak, na co wzruszyła ramionami.
– Takie życie, mała.
Od kiedy tylko zatrudniłam się w firmie, a było to prawie trzy lata wcześniej, Hannah była pierwszą osobą, którą poznałam. I tak się złożyło, że załapałyśmy niezły kontakt, przez co mogłam śmiało nazwać ją moją przyjaciółką. Często się spotykałyśmy oraz chodziłyśmy na imprezy, ponieważ Jefferson była naprawdę rozrywkowa. Jednak była również niesamowicie ambitna. Od kiedy tylko ją poznałam, jej cel był jasny. Zostać asystentką samego prezesa formy – Nicholasa Hardeya, a następnie dyrektorem handlowym. Była bestią i nie miała sobie równych. Ogarniała dosłownie wszystko i fakt, obie byłyśmy asystentkami Bensona, ale to ona była tą główną. Jeździła z nim na spotkania biznesowe oraz była jego prawą ręką, podczas gdy ja stałam w tyle.
Prawdę mówiąc, nikt w ogóle nie sądził, że zostanę w tej firmie na stałe. Ja sama nie sądziłam. Firma, w której pracowałam „Hardey's Company" stanowiła ważną część w świecie mody. Zajmowała się tym wszystkim od strony technicznej. Zajmowała się reklamą największych domów mody na świecie. Jej główna siedziba mieściła się w Nowym Jorku, a kilka innych, w tym jedna w Lewiston, rozsianych było po całej Ameryce. I cóż, nigdy nie widziałam siebie w takim miejscu. W końcu mogłam powiedzieć o sobie wiele, ale ekspertem w świecie mody to ja nie byłam. I to wszystko było szalone, naprawdę, ale zadecydował tu przypadek. W końcu jako studentka pierwszego roku lingwistyki nie posiadałam zbyt wiele wiedzy, ale szukałam pracy. W Hardey's Company poszukiwano tłumacza, więc wysłałam CV nawet nie oczekując tego, że mnie przyjmą. I jakimś cudem zaproszono mnie na rozmowę. Akurat szukano jednej asystentki dla Bensona po tym, jak poprzednia odeszła. Początki nie były łatwe i mimo iż nienawidziłam tego człowieka całym sercem, byłabym grzesznikiem, rezygnując z takiej roboty. Już nawet nie wspominając o częstych prezentach w postaci bajecznie drogich ubrań, wynagrodzenie było... naprawdę spore. Z naciskiem na naprawdę i spore.
Także właśnie tak siedziałam sobie od trzech lat za tym biurkiem, studiując w weekendy i pracując w firmie, w której nawet się odnajdywałam. Nie mogłam narzekać, chociaż często wyrywałam sobie włosy z głowy przez nawał obowiązków. Szczególnie kiedy odbywał się Tydzień Mody lub inne tego typu wydarzenia. Ale pasowało mi to, co robiłam. Zajmowałam się jedynie papierkowymi rzeczami, ponieważ reprezentatywną stroną naszego teamu była Hannah. I nie miałam temu nic przeciwko.
– Także. – zaczęła Jefferson, wyrzucając pusty pojemnik po kawie i strzelając ze swoich palców, wstając przy okazji z miejsca. Spojrzała na mnie swoimi chytrymi, miodowymi tęczówkami, wyginając kącik ust ku górze. – Do roboty, Clark.
– Kocham życie. – uśmiechnęłam się nieszczerze, rozkładając ręce.
Och, życie to niby zabawa, tak?
Następne cztery godziny spędziłam na tłumaczeniu sporej umowy, którą nasza firma zawrzeć miała z pewną firmą z Hiszpanii. Było tego dużo, ale szło mi to sprawnie, więc jeszcze przed dwunastą wysłałam przetłumaczoną wersje do korektorów, aby upewnić się w stu procentach, że wszystko jest okej. Potem zajęłam się odmówieniem spotkania z Pattersonem, czyli jednym z redaktorów Glamour. Musiałam się nieźle nagimnastykować, aby wykręcić z tego Bensona, jednak w końcu mi się udało. Hannah i George'a nie było, ponieważ udali się na spotkanie z prezesem jakiejś firmy, której nazwy nie zapamiętałam. I cieszyłam się z tego, ponieważ mogłam zrobić wszystko w spokoju i nikt mi nie przeszkadzał. W międzyczasie zjadłam również lunch, rozmawiając przy tym w bufecie z kilkoma osobami, a następnie zajęłam się kopiowaniem umów z Luxury, o które prosił, a raczej warczał, Benson. Równo o trzynastej trzydzieści opadłam na wygodny fotel przy swoim biurku, wzdychając. Potrzebowałam chwili oddechu, jednak i tego nie dostałam, ponieważ nie minęła chwila, a szklane drzwi znów się otworzyły, ukazując burzę rudych włosów.
– Victoria. – rzuciła oschle Rose, która siedziała w dziale logistyki. Kiwnęłam głową.
– Cześć. – odparłam, przywołując na twarz wymuszony uśmiech i porządkując w międzyczasie papiery na swoim biurku. – Co tam?
– Przyszłam ci tylko powiedzieć, że Apollinare przyjechał. I chciał się z tobą widzieć. – powiedziała, na co rozszerzyłam oczy, aby to przetrawić, a kiedy tylko dotarło do mnie, co powiedziała, na moje wargi wpłynął, pierwszy raz od dawna, szczery uśmiech. Odrzuciłam żółtą teczkę na biurko, wstając z fotela.
– Kiedy wrócił? – zapytałam z rosnącym podekscytowaniem, bo to naprawdę była jedna z lepszych wiadomości od początku tego tygodnia.
– Właśnie przyjechał. – odparła, zakładając ręce na piersi. – Rozmawiał przed chwilą z Colsonem, a teraz siedzi w pracowni.
– Cudownie. – powiedziałam szczerze, kiedy dziewczyna skinęła z wyraźnym niezainteresowaniem głową.
Bez pożegnania wyszła z pomieszczenia, na co przewróciłam głową. Fakt, nie pałałyśmy do siebie sympatią, ale jakieś minimum kultury by się przydało. Poprawiłam swoje włosy, a następnie ze uśmiechem podekscytowania wyszłam z gabinetu, udając się korytarzem do windy. Droga dłużyła mi się niemiłosiernie, a mój brzuch ściskał się w euforii. W końcu dojechałam na dwunaste piętro, skąd szybko pognałam do końca korytarza, o mało nie przewracając się na laminowanych płytkach. W końcu stanęłam przed odpowiednimi, okrągłymi drzwiami w kolorze kory drzewa. Odetchnęłam, aby unormować oddech i szybko bijące serce, po czym zapukałam dwa razy w wielkie drewno. Nie minęła chwila, a usłyszałam charakterystyczne „per favore entra!". Delikatnie uchyliłam drzwi, a następnie wejrzałam samą głową do gabinetu, zaciskając dłoń na podłużnej rączce.
Jak zwykle w tym miejscu, moje oczy nie potrafiły wyłapać czegoś konkretnego przez jedną ważną rzecz. Wszędzie było wszystkiego pełno. Tysiące kolorów wypełniało przestrzeń pracowni. Dziesiątki tkanin, materiałów, koronek oraz innych dzianin zakrywało każdy metr kwadratowy pokoju. Na wieszakach w rogach pomieszczenia wisiały przeróżne kreacje, projekty naszkicowane na kartkach, poprzyczepiane na ścianach, meblach oraz podłodze. Szkicowniki, ołówki i centymetry również miały tam swoje nieodłączne miejsce. I wszystko świeciło. Mieniło się, promieniejąc i przyciągając wzrok. I skłamałabym mówiąc, że ten widok nie robił na mnie wrażenia. Mimo iż siedziałam tam prawie trzy lata i widziałam ten pokój stosunkowo dosyć często, pierwsza reakcja była taka sama. To wszystko było tak niesamowicie magiczne, iż zapierało dech w piersi. I nie chodziło tu o materiały czy inne rzeczy z tym związane. Chodziło o to, jak to wszystko się komponowało, tworząc coś tak pięknego i pełnego pasji. To błyszczało. Naprawdę błyszczało.
– Moje objawienie. – do moich uszu dotarł wysoki głos z włoskim akcentem, przez który poczułam rozlewające się w moim wnętrzu ciepło.
Spojrzałam na miejsce przy wielkim oknie, które zajmowało prawie całą ścianę naprzeciwko drzwi. Stało tam biurko zawalone różnymi szkicami, a obok niego stał wpatrujący się we mnie Apollinare. Starszy mężczyzna, który miał pięćdziesiąt osiem lat, ale wciąż wyglądał na czterdzieści, rozłożył dłonie, wpatrując się w moją twarz z takim zaangażowaniem i uczuciem, że moje serce po prostu pękło, Po chwili złożył ręce, kręcąc głową. A ja już nie potrafiłam opanować całkowitego wyszczerzu na mojej twarzy.
– Można? – zapytałam wysokim głosem.
Chwilę później stałam już pośrodku pracowni, mocno ściskana przez niższego mężczyznę. Czarna koszula w abstrakcyjne, ale stonowane wzory z Bottega Veneta idealnie układała się na jego piersi do kompletu z czarnymi spodniami od Burberry. Jego siwe już włosy jak zwykle pozostały w schludnym nieporządku, a ciepłe, brązowe oczy patrzyły na mnie z takim zaangażowaniem i ciepłem, jak zawsze. I uwielbiałam to ponad życie. Apollinare niemal łamał mi żebra, jednak ani trochę mi to nie przeszkadzało, ponieważ nie widzieliśmy się od prawie trzech miesięcy i niesamowicie się za nim stęskniłam. W końcu oderwał się ode mnie, kładąc swoje duże dłonie na moich ramionach i przyjaźnie je ściskając. Uśmiech ozdabiał jego nieco pomarszczoną twarz, odejmując mu przynajmniej dziesięć lat. Był ode mnie niższy o pół głowy, a przez szpilki różnica wynosiła jeszcze więcej, jednak ani trochę mi to nie przeszkadzało.
– Moje objawienie. – powtórzył, obserwując każdy milimetr mojej twarzy z wyraźnym zainteresowaniem oraz zachwytem i przysięgam, że czułam się tak doceniona i kochana za każdym razem, kiedy to robił. – Jakim cudem z dnia na dzień inspirujesz coraz bardziej?
– Tak już mam. – dodałam narcystycznie z udawaną próżnością, która może nie była tak do końca udawana, a następnie znów się szczerze uśmiechnęłam, ponownie ściskając mężczyznę, który był jedną z moich ulubionych osób na świecie. – Czemu nie wspominałeś, że przyjeżdżasz? Jeszcze nikt mi nic nie powiedział wcześniej! Nie miałam pojęcia.
– Nikt ci nic nie powiedział, bo nikt nie wiedział. – odparł swoim miękkim tonem, pocierając brodą siwy, idealnie przystrzyżony zarost. – Wróciłem z Mediolanu dziś rano. I musiałem tu zajrzeć.
– I jak było w Mediolanie? – zapytałam naprawdę podekscytowana, kiedy mężczyzna szarmancko zaproponował mi swoją rękę. Objęłam go za nią, kiedy delikatnie ułożył na moich palcach swoją dłoń poklepując ją. Zaczął prowadzić nas po dużej pracownie w stronę wieszaków przy ścianie. Uważnie obserwowałam jego profil, kiedy ten spoglądał przed siebie, wzdychając.
– Jak to w Mediolanie, moja droga. – odparł, a jego przyjemny akcent połaskotał mnie w uszy. – Jeśli można zakochać się w jakimś mieście, jest to właśnie to miasto. Ale muszę szczerze przyznać, iż ciągłe obserwowanie tych samych rzeczy niebywale mnie znużyło. – powiedział ze swoją udawaną patetycznością, na co cicho się zaśmiałam. – Codziennie te same twarze na wybiegach odziane w sztukę. Codziennie ta spowijająca mnie monotonność. Dlatego tak dobrze widzieć moje objawienie.
– Ah, tak? – uniosłam zawadiacko brew, spoglądając na niego z góry, kiedy zatrzymaliśmy się przed długim rzędem wieszaków i zawieszonych na nim kreacjach. Mężczyzna złapał mnie za dłonie, kiedy stanęłam naprzeciw niego i lekko za nie ścisnął, znów patrząc na mnie z rozczuleniem.
– Nawet nie wiesz, ile sztuki było stworzonej tam tylko i wyłącznie dla ciebie. – odparł, na co zagryzłam wnętrze policzka, starając się nie wyglądać na aż tak rozanieloną. – Tylko ty byłabyś w stanie dobrze tę sztukę przedstawić.
– Nah, oboje wiemy, że to nie moja bajka. – mruknęłam, ponieważ prawda była jaka była.
Jasne, cudownie było słyszeć coś takiego od jednego z najwybitniejszych ludzi w świecie mody. Apollinare nie bez powodu przez wielu nazywany był bogiem mody. Może nie w czasach współczesnych, ale jeszcze dziesięć lat wcześniej królował jako projektant. Był bez wątpienia najlepszy i niezastąpiony i wiedziałam o tym nawet ja, chociaż z modą wspólnego za wiele nie miałam, jednak jako pracownica Hardey's Company musiałam ogarniać chociaż cokolwiek, aby wpasować się w to środowisko. I cóż, może na początku tak się nie wydaje, ale była to nawet dobra zabawa. Jednak broń Boże powiedzieć to na głos! Jeśli ktokolwiek stąd usłyszałby, że moda to „zabawa" spaliliby mnie na stosie razem z moim ukochanym paskiem od Chanel. Ale każdy wiedział, że Apollinare, przed odejściem na emeryturę, był kimś, kim się inspirowano na wszystkie możliwe sposoby. I choć od ponad pięciu lat nie pracował już w swoim fachu, nadal uważany był za wzorzec i pewnego rodzaju ikonę.
A spotkałam go naprawdę przypadkiem. Cóż, większość rzeczy, jaka przytrafiła mi się w tej firmie, działa się z przypadku. Po prostu kiedyś połamałam obcas w jednej ze swoich szpilek. Stało się to, kiedy wychodziłam z windy na piętrze, gdzie jest jego pracownia, a akurat wtedy mężczyzna był w naszej siedzibie, co nie zdarza się zbyt często. Mimo iż jest już na emeryturze, współpracuje technicznie z kilkoma firmami, w tym z naszą. Tamten dzień był straszny, ponieważ działo się w nim tyle okropnych rzeczy, że się popłakałam, a Apollinare to zauważył. I nigdy nie sądziłam, że osoby w branży modowej są miłe. Prawdę mówiąc, przez wszystkie filmy oraz artykuły, a także same osoby, które tam poznałam, moje zdanie na ten temat wyrobiło się samo i nie było zbyt przychylne. Ale wtedy spotkałam jego. I prócz chusteczki na otarcie łez dostałam w prezencie piękną parę cudownych obcasów od Repetto oraz zaproszenie na herbatę w jego pracowni. I cóż, to właśnie wtedy powiedział, iż zobaczył swoje objawienie. I tak już zostało.
– Mało kto jest tobie równy, moja droga. – rzekł dumnie, na co znowu się speszyłam spuszczając wzrok.
– Oboje wiemy, że to nieprawda, ale dziękuję. – odparłam miło, uśmiechając się z pewną nieśmiałością.
Mężczyzna tylko pokręcił głową, wzdychając.
– Skąd tak mało wiary w siebie? – zapytał z udawaną naganą. – Powinnaś błyszczeć! Bo błyszczysz.
Pokręciłam z rozbawieniem głową. Słuchanie takiego czegoś od jednego z najwybitniejszych projektantów w świecie mody, było niebywałym pochlebstwem i uwielbiałam to. Jednak znałam prawdę. Widząc te wszystkie dziewczyny z wybiegów oraz nawet te, które otaczały mnie w firmie, wiedziałam, jak wygląda piękno świata mody. I akurat ani trochę się do tego nie zaliczałam. Widząc wszystkie te osoby z idealną, filigranową sylwetką, które noszą rozmiar trzydzieści cztery i świecą białymi zębami w stronę aparatów. Większość w tej firmie się o to starała. Ja niekoniecznie, bo nigdy mnie to nie interesowało. Nie byłam tą wysportowaną kobietą z idealnymi proporcjami i niesamowitą twarzą. Apollinare znał mnie prawie dwa lata. Był moim przyjacielem, chociaż nadal nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się zaskarbić sobie sympatię człowieka tak potężnego, jak on. Jednak nawet nie robiłam nic konkretnego. On był po prostu niesamowity, a ja byłam zwykłą Victorią Clark. I czułam się tak niesamowicie wyróżniona, kiedy powtarzał, iż jestem jego objawieniem. Chociaż czasem miałam z tego powodu nieprzyjemności spowodowane zazdrością innych.
– Błyszczę, powiadasz? – zapytałam wyzywająco, znów unosząc brew.
Zanim się zorientował, szybko podeszłam do stolika, na którym leżały materiały. Nie robiąc sobie nic z tego, że właśnie znajdowałam się przed samym Apollinare'em, chwyciłam jedną z długich, bordowych tkanin, która sięgała do samej ziemi, sunąc po niej przez kilka metrów. Szybko zarzuciłam ją na swoje ramiona, okrywając nią również dekolt i lekko odchylając głowę. Cichy śmiech wydostał się spomiędzy ust mężczyzny, który bacznie mnie obserwował, podczas gdy ja bawiłam się w najlepsze. Przymknęłam lekko powieki, otulając się tkaniną tak delikatną i przyjemną, że zapewne kosztowała całe moje mieszkanie. Przekręciłam głowę w bok, przyciskając podbródek do barku i spojrzałam na Apollinare'a spod rzęs, a następni znów odchyliłam głowę, okręcając się materiałem jeszcze bardziej.
– Rubin jest stworzony dla ciebie. – westchnął. Czułam na swojej twarzy jego czujne spojrzenie. – To nie ty dopasowujesz się do kolorów, Victoria. To one dopasowują się do ciebie. Ty świecisz, moja droga.
– Ja jedynie odbijam światło. – mruknęłam z przekąsem, a następnie chwyciłam leżący obok, czarny kapelusz, który zapewne należał do samego mężczyzny. Jednak dawno porzuciłam poczucie taktu, toteż niedbale założyłam go na głowę, przechylając głowę i wyciągając szyję.
Ubrana od Diora po Pradę i z tkaniną wartą tysiące, można podbijać świat, prawda?
– Jesteś poezją, Victoria.
I wtedy to się stało.
Przymknęłam powieki, czując światło fluorescencyjne na swojej twarzy. Ktoś obok mnie krzyczał. Ktoś szeptał, a ktoś inny wymawiał niezrozumiałe mi słowa. Czułam tańczące wokół mnie ciała. Czułam ich zapach. Ich dłonie na moim ciele. Pomruki zachwytów. Badali moje ciało, chcąc znać każdy szczegół. Chcąc się nim napawać, zachwycać i podziwiać. Byli jak nicość. Świat przestał istnieć, oczy pozostały zamknięte. Nie przerwałam, nie wyszłam. Stałam pośrodku zachwyconego tłumu, który z każdą sekundą napierał na mnie coraz bardziej. Słodki moet spływał po moich wargach i brodzie, tworząc ścieżki na szyi i dekolcie, kiedy napojono mnie nim, abym nie musiała unosić ręki. Wystarczyło, że tam stałam. Że byłam. I to wystarczało i mnie. Słodki zapach nicości. Gorzki smak ciemności.
– Victoria, jesteś piękna. – szeptali. Och nie! Oni krzyczeli. Krzyczeli, by każdy usłyszał!
– Jesteś tak niesamowita. – łkali rozpaczliwie, ponieważ tak mocno ich to dotykało. Bolało ich to tak bardzo, iż wywoływało fizyczne cierpienie. Nie płaczcie! Przecież tu jestem. Tylko dla was.
– Jesteś poezją, Victoria.
– Victoria? – głośny głos mężczyzny przywrócił mnie do rzeczywistości.
Pomrugałam szybko oczami. Rozejrzałam się wokoło, czując szybkie bicie swojego serca oraz nierówny oddech. Zmarszczyłam brwi, spuszczając wzrok na swoje drżące dłonie, zaciśnięte na bordowym materiale. Kiedy zdałam sobie sprawę, że stałam jak sparaliżowana, szybko ocknęłam się, kręcąc głową. Zdjęłam tkaninę ze swoich ramion, a następnie odłożyłam ją lekko otumaniona na swoje miejsce razem z kapeluszem. Zaciągnęłam nosem, starając się uspokoić, jednak nie bardzo mi to wychodziło. Nerwowo błądziłam wzrokiem po całym pomieszczeniu, obejmując się ramionami i z opóźnionym refleksem spoglądając na Apollinare'a, który to obserwował na mnie z wyraźnym zmartwieniem.
– Moja droga, czy wszystko w porządku? – zapytał zmartwionym głosem. Spojrzałam na niego w letargu, obserwując błyszczące tęczówki, po czym automatycznie uśmiechnęłam się, kiwając głową.
– Tak, oczywiście. – odparłam przekonującym tonem. – Jak mogłoby być inaczej, skoro w końcu cię widzę? Co u twojej żony?
Nawet, jeśli mężczyzna nieco się zmieszał, nie dał tego po sobie poznać. Przyjął na twarz swój szelmowski uśmiech, a jego twarz znów rozpromieniała.
– Moja muza ma się dobrze. – odparł. – Przyjechała razem ze mną.
Skinęłam głową. Lubiłam panią Beatrice i uwielbiałam miłość, jaka ich łączyła. Nigdy przedtem nie widziałam, aby ktokolwiek patrzył na siebie tak, jak robili to oni. Nigdy nie poznałam jej osobiście, jedynie widziałam kilka razy na żywo na jakichś bankietach, ale nie miałam tej przyjemności, czego żałowałam. Wiedziałam tylko, iż była w wieku Apollinare'a i byli czterdzieści lat po ślubie.
– Pozdrów ją. – mruknęłam, na co skinął głową. – Szyłeś coś ciekawego? Twój ostatni, wielki projekt?
– Powiedziałem ci już, co będzie moim ostatnim projektem. Największym w mojej karierze.
Uśmiechnęłam się delikatnie, znów chcąc zamaskować nieśmiałość. Ale Apollinare już taki był. I dlatego go uwielbiałam. Był dla mnie mentorem, kimś, kto jasno pokazywał, że po marzenia można i biec. Był miły i kochany. Był kimś, na kim mogłam polegać, jednak z pewnymi sprawami często przesadzał. I wiedziałam, że były to jedynie słowa rzucone na wiatr. Nie mogłam być niczyim objawieniem. Ani Apollinare'a ani nikogo innego. Nigdy.
– Moim ostatnim i największym projektem będzie twoja suknia ślubna.
***
– Zaraz odpadną mi ręce. – narzekał Theo, kiedy odstawił cztery siatki z zakupami na blat w kuchni. Przewróciłam oczami.
– Och, nie bądź baba. – mruknęłam, sama ustawiając na blacie zaledwie jedną małą siateczkę, na co spojrzał na mnie spod byka.
Byłam już cholernie zmęczona. Przez stres spowodowany z wyznaczaniem terminu egzaminu na uczelni oraz cały dzień w pracy, nawet wizyta u fryzjera nie była taka przyjemna, jak zawsze, chociaż Monica zrobiła mi idealny masaż głowy. Jednak wyszłam zadowolona, ponieważ moje włosy były znów znośnie. Pofarbowane na intensywną czerń, ścięte do łopatek, przez cholerny blond i keratynowo wyprostowane. Nie dostałam nawet jeszcze świątecznej premii, a już ją przepuściłam. Cała Victoria.
– Telefon. – mruknął mój brat, na co mruknęłam ciche „no co ty" ponieważ nie dało się nie usłyszeć stacjonarnego dzwonka urządzenia.
Warknęłam pod nosem, ponieważ nie zdążyłam nawet ściągnąć butów oraz płaszcza. Jednak skierowałam się w stronę czarnego telefonu, który nieustannie dzwonił, irytując mnie tym. Westchnęłam cicho, ignorując warczenie w brzuchu spowodowane zbyt dużą ilością obiadu, który w siebie wcisnęłam godzinę wcześniej w restauracji, do której poszłam z Theo. Chwyciłam telefon, wciskając przycisk, w międzyczasie drugą dłonią rozpinając guziki płaszcza.
– Tak, słucham? – zaczęłam neutralnym tonem, ponieważ nie miałam pojęcia, kto dzwonił. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, na co zmarszczyłam brwi.
– Witam. – nagle w słuchawce rozniósł się ciężki, męski głos. – Czy rozmawiam z panią Victorią Clark? – zapytał służbowo.
– Tak, a o co chodzi? – zapytałam, wyplątując się z płaszcza. Rzuciłam go na biały fotel obok, nie odrywając słuchawki od telefonu.
– Nazywam się Federico Gueva i dzwonię z prywatnej kancelarii prawnej w Culver City. – rzekł. A moje serce się zatrzymało. Dosłownie.
W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam. Że to pomyłka, jednak tak nie mogło być. Facet dokładnie powiedział moje imię oraz nazwisko, a także nazwę mojego rodzinnego miasta. I to wystarczyło, aby moje serce zaczęło wybijać nierówny rytm, a oddech ugrzązł gdzieś w gardle. Nie potrafiłam wyrwać się z chwilowego letargu, kiedy cisza w telefonie stawała się coraz bardziej głucha. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w punkt przed sobą, co podchwycił Theo, ponieważ spojrzał na mnie zdziwiony, przerywając ściąganie butów. Zmarszczył brwi, posyłając mi pytający wyraz twarzy. I dopiero wtedy się ocknęłam.
– Przepraszam, ale o co chodzi? – zapytałam zdenerwowanym tonem, nawiązując kontakt wzrokowy z Theo, który zbyt zaciekawiony, wskazał na mój telefon, dając mi niemy sygnał, abym przełączyła na tryb głośnomówiący, co zresztą uczyniłam. Teraz oboje wpatrywaliśmy się w urządzenie.
– Dzwonię w sprawie testamentu Alexandra Rodrigueza. – powiedział, powodując tym samym jeszcze większy szok u naszej dwójki. Zmarszczyłam brwi w konsternacji.
– Przepraszam, ale to musi być pomyłka. – odparłam poważnym głosem. – Sprawy testamentu mojego ojca zostały załatwione cztery lata temu. Od razu po jego śmierci. – wyjaśniłam.
Doskonale pamiętam ten dzień, w którym dostaliśmy podobny telefon. Tylko tamten miał sens. Testament naszego ojca, w którym to przepisał połowę majątku mnie i Theo, a drugą połowę swojej rodzinie w Australii, to dawna sprawa. Nie byliśmy na jego odczytywaniu, co nasz ojciec zawarł w nim, ponieważ nie chciał, abyśmy przyjeżdżali nawet na to. Byłam wtedy w zbyt wielkiej rozsypce, przez co sprawami prawnymi zajął się Theo wraz z Erickiem. I wydawało mi się, że ten telefon był po prostu pomyłką.
– Cóż, po części tak. – odpowiedział mężczyzna, kiedy w zdziwieniu patrzyliśmy z Theo na swoje twarze. – Pierwsza część testamentu została odczytana tuż po śmierci pani ojca tak, jak sobie tego zażyczył. Jednak pozostaje sprawa jeszcze tej drugiej.
– Drugiej? – zapytałam zdziwiona, czując coraz większy uścisk w żołądku.
– Tak, drugiej części, o której pański ojciec kazał poinformować dopiero dzień po czwartej rocznicy swojej śmierci.
I jeśli myślałam, że już lepiej być nie może, cóż. Było.
– I tej, która wymaga osobistej wizyty pani jak i pani brata w Culver City.
***
Witam, witam! Tak, wiem. Powoli się rozkręcamy, rozdziały na razie krótkie, ale hej! To dopiero początek. Małymi kroczkami do eksplozji.
Dzisiaj chciałam, abyście wskoczyli sobie w typowy dzień naszej Victorii. Dlatego dziś luźno i bez spiny.
Następny szybciej, niż ten. Obiecuję.
Chyba.
Kocham i do następnego xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top