14. Część pierwsza: oczyszczenie.

Westchnęłam cicho, stukając delikatnie łyżeczką o ściankę kubka z herbatą w mojej dłoni, aby pozbyć się z niej nadmiaru kropel gorącej cieczy. Ciche brzdęknięcia wypełniły ciszę panującą na ganku, na którym siedziałam. Odłożyłam sztuciec na drewniany stoliczek obok, owijając swoje skostniałe palce na naczyniu. Wygodniej usadowiłam się na ławce, spoglądając na pustą ulicę obok mojego domu. Mimo iż była dopiero siedemnasta, a na dworze było stosunkowo ciepło, na zewnątrz nie było zbyt wielu ludzi. Nawet nasi sąsiedzi, którzy preferowali pobyt w ogródkach, zaszyli się w swoich domach. I w tamtej chwili cieszyłam się z tego jak z niczego innego, ponieważ potrzebowałam tego. Ciszy. Spokoju. Odcięcia od ludzi.

Upiłam łyk herbaty, delektując się jej przyjemnym zapachem, który przypominał mi o moim dzieciństwie. Zagryzłam dolną wargę, skubiąc kciukiem rękaw swojego szarego, dzierganego swetra. Było miło. Słońce chowało się po części za chmurami, przez co nie było gorąco, a orzeźwiający wiaterek rozwiewał moje kosmyki, które wydostały się z misternego kucyka na mojej głowie. Nie wiem, ile tak przesiedziałam, nie myśląc zupełnie o niczym, gdy nagle drzwi frontowe się otworzyły, a w progu stanął mój brat. Spojrzałam na niego kątem oka, gdy ten rozglądał się po okolicy. On również postawił na wygodę, ponieważ miał na sobie czarne dresy i tego samego koloru bluzę. Obserwowałam, jak jego palce zaciskają się mocniej na klamce drzwi, a następnie jak powoli obraca głowę w moją stronę, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. Na jego pulchne wargi wpłynął delikatny uśmiech, który niemrawo odwzajemniłam, chociaż nie miałam na to żadnej ochoty. Jednak nie chciałam, aby uznał, że coś jest nie tak.

Wszystko było okej.

– Co tak tu siedzisz? – zapytał cicho swoim miękkim głosem, zamykając za sobą drzwi i podchodząc bliżej mnie. Wzruszyłam ramionami, gdy brunet wsadził ręce do kieszeni swoich dresów i usiadł obok mnie na wiklinowej ławeczce.

– Spędzam czas sama ze sobą. – odparłam bezbarwnym głosem, patrząc najpierw na jego profil, a następnie przed siebie. Znów upiłam łyk herbaty, z przykrością stwierdzając, że zostało jej niewiele na dnie kubka.

– A nie mówiłaś kiedyś, że nie lubisz tego robić, bo zaczynasz samą siebie denerwować? – zadrwił zaczepnie.

Czułam jego wzrok na swojej twarzy, gdy nadal obserwowałam zaniedbane drzewka w wielkich donicach, które stały na ganku. Wystawało w nich wiele chwastów, a w niektórych miejscach były pożółkłe. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów i że w ogóle coś powiedział. Przełknęłam ślinę, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, aby nie dać poznać po sobie mojego roztargnienia. Wymusiłam blady uśmiech, który zapewne bardziej przypominał grymas.

– Czasami wolę denerwować samą siebie, niż żeby to ktoś denerwował mnie. – odparłam wprost, co spowodowało jego cichy śmiech. Lubiłam, gdy Theo się śmiał. Lubiłam, gdy był szczęśliwy, bo był szczęśliwy za nas dwoje.

Znów zapanowała między nami komfortowa cisza, gdy oboje pogrążyliśmy się w swoich myślach. Cóż, lub też nie-myślach, bo ja nie potrafiłam skoncentrować się na czymś dłużej, niż trzydzieści sekund. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że Theo nie był tak rozluźniony, jak na początku mi się wydawało. Czułam, jak jego wzrok krążył po całym ganku, co chwilę zatrzymując się na mnie. Jego oddech był przyspieszony, a on sam zachowywał się co najmniej dziwnie. Po kolejnej minucie nie wytrzymałam i spojrzałam na niego kątem oka, przyłapując go na tym, jak znów na mnie patrzył. Zmarszczyłam jedną brew, posyłając mu pytające spojrzenie.

– Czy coś się stało? – zapytałam poważnie i spokojnie, patrząc w jego zielono-brązowe tęczówki, które były nieco przygnębione. Nie spodobało mi się to. Theo jednak nie opuścił spojrzenia, zagryzając swoją dolną wargę i wypuszczając ciche westchnięcie.

– Nie, po prostu... – zaczął, wygodniej odchylając się na ławce. Widziałam, jak próbował ułożyć sobie w głowie to, co chciał mi przekazać, a przez jego zachowanie zaczęłam się delikatnie niepokoić. – Od wczorajszego ogniska na plaży zachowujesz się dziwnie. Czy wszystko jest okej?

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadałam, a po prostu patrzyłam z kamienną miną w jego twarz, zastanawiając się, jakim cudem on zawsze wiedział, gdy coś się działo. No cóż, nie zawsze, ale w większości przypadków. Ale w końcu był moim bratem, który widział mnie chyba w każdych najgorszych momentach mojego życia. Nieruchomo obserwowałam jego spokojną twarz, zaciskając coraz mocniej zimne palce na ciepłym kubku. Nie potrafiłam się poruszyć, ani odpowiedzieć, przez co czułam coraz mocniejszy uścisk w moim gardle i klatce piersiowej. To uczucie wcale mi się nie podobało, a sprawiało, że zaczynałam stresować się jeszcze bardziej. Moje serce wybijało coraz mocniejsze uderzenia, a beznamiętny wzrok skanował twarz mojego brata, który nie zdawał sobie z niczego sprawy.

W pewnym momencie uścisk mojej dłoni na kubku był tak duży, że jedna z moich kostek w palcu serdecznym dziwnie przeskoczyła, co spowodowało pulsujący ból mojej kończyny. Gdyby naczynie było z mniej wytrzymałego materiału, zapewne roztrzaskałoby się w drobny mak. Ale to właśnie wtedy, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, moje serce zaczęło zwalniać swój rytm, a ja sama zaczęłam się uspokajać. Moja twarz nawet nie drgnęła, gdy nieprzyjemne uczucie w palcu zaczęło się nasilać. Odchrząknęłam cicho i wzruszyłam ramionami, przybierając najbardziej bezbarwny wyraz twarzy, na jaki było mnie stać. Ani razu nie spojrzałam na swój palec, który bolał jak diabli i który nadal obejmował kubek. Obawiałam się, że gdybym nim poruszyła, zabolałoby jeszcze bardziej.

– Wszystko jest jak najbardziej w porządku. Nie wiem, czemu pytasz. – odpowiedziałam pustym tonem, spoglądając na kubek z herbatą, z którego znów upiłam łyk. Zacisnęłam z całej siły szczękę, gdy poczułam silne ukłucie w palcu. Cholera.

Theo zastanowił się chwilę, a następnie znów cicho westchnął, pochylając się do przodu. Wyciągnął swoje dłonie z kieszeni spodni i splótł je razem, opierając łokcie o kolana. W ciszy obserwowałam go kątem oka, nie dając sobie poznać zupełnie niczego.

– Jesteś dziwnie nieobecna. – zaczął cicho. – Nawet mi wczoraj nie powiedziałaś, że wracasz do domu. Po prostu zniknęłaś w środku imprezy, wracając taksówką, chociaż pojechaliśmy tam razem.

– Mówiłam ci już, że źle się poczułam i nie chciałam cię martwić. – odpowiedziałam obronnie.

– Okej, ale mogłaś coś wspomnieć. – wzruszył ramionami. – Nawet się z nikim nie pożegnałaś.

– Dobrze się bawiliście, a ja nie chciałam tego psuć, więc po prostu zamówiłam taksówkę i wróciłam. Tyle. – odrzekłam wprost, wciąż trzymając się swojego zdania.

– Stało się coś tam? – zapytał nagle, a jego głos był cichy i poważny.

Powoli odwróciłam głowę w jego stronę, nawiązując z nim kontakt wzrokowy. Przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odezwało, a po prostu gapiliśmy się na siebie. Był lekko spięty, a jego oczy wyrażały troskę i chęć opieki, gdy moje pozostały chłodne i bez wyrazu. On cały czas się martwił, podczas gdy ja nie byłam w stanie wykrzesać z siebie chociaż krztyny emocji. Ale tak już było, więc po prostu uniosłam kąciki ust, uśmiechając się do niego ze spokojem, którego w środku nie czułam już dawno.

– Nic się nie stało. Przysięgam. – skłamałam, patrząc mu prosto w oczy.

I widać było, że tym razem uwierzył, ponieważ odetchnął cicho, również uśmiechając się w moją stronę.

– To dobrze. – odparł. – Wiesz, myślałem, że może jednak, bo od wczoraj jesteś taka nieobecna i dziwnie przybita. Zmartwiłem się.

– Każdy ma gorsze chwile, Theo, a wiesz, że ja mam tak trzy razy bardziej. – mój suchy żart, który nie do końca był żartem, wywołał u niego cichy śmiech. – Jest w porządku. Ostatnio czuję się po prostu zmęczona. Tyle.

Tyle.

– Ostatnio chyba każdy tak ma. – westchnął. – Dlatego to ognisko wczoraj dobrze nam zrobiło.

Wybornie.

– Działo się coś ciekawego, gdy już pojechałam? – zapytałam, udając zainteresowanie, aby uspokoić go jeszcze bardziej i sprawić, aby już nie drążył, chociaż sama myśl o tym wydarzeniu powodowała mój odruch wymiotny.

– Niewiele. – odparł. – Matt z Chrisem całkowicie się napruli, więc Laura z Mią musieli ich ogarniać. Ale to i tak nic w porównaniu z Nate'em.

Poczułam, jak coś ściska się w moim żołądku, gdy mój brat ze spokojem wypowiedział te słowa. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co one spowodowały. Chciałam zapanować nad swoim oddechem, który z minutę na minutę przyspieszał, ale nie byłam w stanie tego zrobić. Przed oczami mimowolnie stanęła mi ta cholerna scena z pomostu, o której nie chciałam myśleć nawet przez sekundę, ale zawsze niechciana pojawiała się w mojej głowie. To przeklęte spotkanie, które sprawiło, że bez słowa wróciłam do domu, nie mówiąc o tym nikomu, a następnie zamknęłam się w swoim pokoju, spędzając kilka godzin siedząc pod ścianą. I może nie powinnam. Może tak nie miało być. Nie potrafiłam o tym zapomnieć, chociaż chciałam. Tak bardzo starałam się wyrzucić to z pamięci, ale im bardziej próbowałam, tym więcej o tym myślałam. A przecież nie powinnam. Przecież to nie powinno mnie w żaden sposób ruszyć. To nic nie znaczyło.

Lepiej byłoby, gdybyś tu nie wróciła.

Tych sześć głupich słów. Sześć słów, które sprawiły, że poczułam dziwny psychiczny ból, którego poczuć nie powinnam. Sześć słów, które sprawiły, że chęć wyjechania z tego pierdolonego miasta była silniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Sześć słów, przez które powinnam go nienawidzić. I tu pojawiało się słowo klucz. Powinnam. Bo powinnam była to zrobić. Nathaniel nie był już nikim istotnym. Był wspomnieniem sprzed czterech lat. Kłębkiem sprzecznych emocji, które we mnie pobudzał. I chociaż powinnam była to zrobić już dawno, odciąć się i o tym nie myśleć, moje myśli pozostały na tym cholernym molo, gdzie jego pijane usta wypowiadały grzeszne i rozrywające wnętrzności słowa.

Bo te słowa spowodowały coś, czego mogłam szybko pożałować.

Ale wciąż tkwiłam w tym przeklętym realnym świecie, więc musiałam się ogarnąć. Z kamienną miną uniosłam brwi, udając ciekawość. Herbata w moich dłoniach wystygła już całkowicie, więc tylko trzymałam pusty kubek, aby zająć jakkolwiek swoje ręce. Palec wciąż mnie bolał, ale przez natłok emocji już nie tak mocno, jak przed kilkoma chwilami. Odetchnęłam cicho, aby jakoś się wyciszyć, jednak niewiele to dało, więc po prostu odwróciłam się w stronę ogrodu, obserwując suche, skoszone chwasty, które wykosiliśmy z Theo przed kilkoma dniami, a których nadal nie pozbieraliśmy z trawy. To wyglądało okropnie. Zagryzłam wnętrze policzka, nienawidząc samej siebie za to, że w ogóle w to brnęłam. Byłam masochistką.

– A co z Nate'em? – zapytałam, podziwiając samą siebie za to, że mój głos nie zadrżał.

Theo wypuścił teatralnie powietrze z płuc, kręcąc głową, co lekko mnie zainteresowało. Nie chciałam o tym myśleć, odkąd zostawiłam go na tym pieprzonym pomoście, ale ciekawość wzięła górę. I tak, chciałam się nie martwić. Tak, wmawiałam sobie, że się nie martwię. I tak, wracając do domu po tym całym syfie ja nadal byłam przerażona, czy czegoś sobie nie zrobi i przez kilkadziesiąt minut zastanawiałam się, czy aby na pewno nie zawrócić, aby zabrać go z tego pieprzonego molo, by nie wpadł do wody. Był tak pijany, że ledwie kontaktował i łatwo mogło mu się coś stać. Wystarczyło tylko, aby się zachwiał. Jednak nie zrobiłam tego, chociaż musiałam mocno ze sobą walczyć. Walczyłam również z tym, aby nie zadzwonić do kogoś i nie powiedzieć, gdzie on jest, aby jakoś go stamtąd zabrali. Powstrzymał mnie jedynie fakt, że wtedy zaczęliby zadawać pytania, a tego tak bardzo nie chciałam. Więc odpuściłam. I nikt nie musiał wiedzieć, że odetchnęłam dopiero wtedy, gdy Theo wrócił do domu bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Nate był bezpieczny.

A mi zależało na tym bardziej, niż powinno.

– Ostro przesadził z wódką. – mruknął Theo, ale jego lekko rozbawiony głos nie zdradzał, aby kryło się za tym coś złego. Był bardziej rozśmieszony całą sytuacją, a na jego wargach rozciągał się kpiarski uśmieszek.

– To znaczy? – zapytałam mimowolnie, chociaż mój mózg powtarzał mi, abym się ogarnęła i przestała katować samą siebie.

Na marne.

– Jak jeszcze byłaś, to już był pijany, ale jak pojechałaś, to dopiero się zaczęło. – mruknął. – Nie mam pojęcia, ile wypił, ale dużo za dużo. Od początku imprezy siedział ze swoimi znajomymi, ale potem nagle zniknął na dobre pół godziny. Ty w tym czasie chyba pojechałaś do domu. Mia z Parkerem zaczęli go szukać, bo długo się nie pojawiał, a potem i my, bo trochę się zmartwiliśmy. Znaleźliśmy go dopiero po piętnastu minutach. Siedział na pomoście i kończył butelkę wódki. Był w takim stanie, że prawie wpadł do wody. Naprawdę, pierwszy raz w życiu widziałem go tak pijanego, a co jak co, Nate ma bardzo dobrą głowę. Więc mogliśmy tylko podejrzewać, ile musiał wypić, aby doprowadzić się do takiego stanu.

Kurwa.

– Gdy do niego podeszliśmy, nawet nie wiedział, kim jesteśmy. Scott z Parkerem musieli go podnieść, ale tyle dobrego, że był tak odcięty od rzeczywistości, że nawet nie protestował. Zasnął w drodze do samochodu Mii. – mruknął, a następnie cicho odchrząknął, lekko markotniejąc. – Luke z Jasmine zawieźli go do domu. Parker potem wrócił na imprezę, ale Jasmine została z nim w jego mieszkaniu, aby się nim zająć. – dodał, po czym wyprostował się na ławce, przenosząc wzrok na coś naprzeciw niego. – Także Nate nieźle się zabawił. Pewnie nic nie pamięta, a dziś cały dzień leczy kaca. I współczuję mu, bo taki zgon nie zdarza się często.

Ze zdławionym oddechem słuchałam jego opowieści, nie potrafiąc się chociażby poruszyć. Cholera. Wiedziałam, że był pijany. Gdy tylko wszedł na ten cholerny pomost z tą dziewczyną u boku, widać było, jak bardzo nietrzeźwy był. Jasne, mógł robić co chciał, bo był dorosłym facetem, ale każdy by się zmartwił, widząc go w takim stanie. I dlatego też, że był tak pijany, padły między nami słowa, które nie zostałyby wypowiedziane na trzeźwo. A dlaczego? Może byliśmy zbyt wielkimi tchórzami? Może tak naprawdę nawet tak nie myśleliśmy? Może on tak nie myślał, a to wszystko było jednym wielkim pijackim majakiem? Na te pytanie nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi, ale wiedziałam jedno. Gdy z nim rozmawiałam, Nate nie był aż tak pijany. I nie miał przy sobie wódki, więc dopiero później musiał tak zaszaleć. I nie wiedzieć czemu, sama świadomość tego spowodowała, że miałam ochotę dać mu w pysk. Był tak głupi i nieodpowiedzialny i naprawdę mogło mu się coś stać.

Jednak z drugiej strony zastanawiałam się, ile z tego wszystkiego pamiętał. Czy pamiętał... naszą rozmowę. Czy pamiętał, co sobie powiedzieliśmy i co dodał od siebie, gdy odchodziłam. Nie byłam tego pewna. Cóż, jedno było wiadome na pewno. Nie wiedział, jak te pijackie słowa zabolały. I prawdopodobnie z naszej dwójki pamiętać o nich miałam jedynie ja. Do końca tego pierdolonego życia.

Pokręciłam głową, coraz ciężej oddychając. Chciałam powiedzieć coś, co będzie adekwatne, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Oni nie wiedzieli, że z nim rozmawiałam. Nie wiedzieli, że zapewne ta ostatnia kropla wódki, która doprowadziła go do tego stanu, była spowodowana naszym głupim starciem. Naszymi wspomnieniami. Zerknięciami na usta... Ale może tak nie było? Może Nate miał własne problemy, a ja byłam w tym wszystkim nic nieznaczącym pionkiem? I zapewne właśnie tak było. Zacisnęłam usta w wąską linię, bo właśnie ta myśl spowodowała znów to głupie, nieprzyjemne uczucie w mojej klatce piersiowej, które promieniowało na całe gardło. Boże, nie powinnam była tego czuć! Nie miałam prawa tego czuć.

Boże, tak bardzo chciałam znów stamtąd wyjechać.

– No cóż, ma do tego prawo. – wzruszyłam ramionami, unikając jego wzroku. – Jest wolny, dorosły i ma prawo do swojego życia. Plus, rozstał się z narzeczoną, a ten cały syf z Brooklynem wcale mu nie ułatwia. Pewnie nie jest mu z tym łatwo. Jego życie wywróciło się do góry nogami.

– Pewnie tak. – odparł. – Mi tam nic do tego. Niech robi, co chce.

Pokiwałam głową, zgadzając się z nim i chcąc zakończyć ten temat. Nie chciałam więcej o tym myśleć. Znów zapanowała cisza, którą przerwała wibracja mojego telefonu. Zmarszczyłam brwi i odstawiłam pusty kubek na stolik, kątem oka spoglądając na swój palec, który przed kilkoma minutami tak załatwiłam. Nie zauważyłam na nim żadnych niepokojących zmian, a wszystkie kostki były na swoim miejscu. Zgięłam go, lekko krzywiąc się na ból, ale zignorowałam go, wyciągając swojego iPhone'a z kieszeni dresów. Odblokowałam urządzenie, spoglądając na pasek powiadomień. W jednej sekundzie zamarłam, widząc nowe powiadomienie. Powiadomienie od prawnika Vincenta.

Federico Gueva: Witam. Umówione spotkanie z Panem Foix dziś o dwudziestej w jednej z jego posiadłości. Przyjedzie po Panią jego kierowca. W razie jakichkolwiek pytań proszę kontaktować się ze mną. Pozdrawiam, Federico Gueva.

Moje oczy błądziły po literkach wiadomości, która spowodowała szybsze bicie mojego serca. Nie potrafiłam oderwać od niej wzroku, a z każdą sekundą było mi coraz słabiej. Jednak w żaden sposób nie dałam po sobie tego poznać. Nie mogłam. To w końcu moja inicjatywa. Mój mały misterny plan. Wiedziałam, że ta wiadomość przyjdzie prędzej czy później. Może dlatego właśnie byłam taka nieobecna? W końcu robiłam coś spontanicznego, zapewne głupiego i coś, czego mogłam żałować. Naprawdę mocno żałować.

– Co jest? – pytanie Theo wyrwało mnie z letargu, w którym się znalazłam. Pomrugałam gwałtownie powiekami, spoglądając na jego twarz ze zmarszczonymi brwiami.

– Huh? – mruknęłam głupio, ponieważ nie do końca rejestrowałam rzeczywistość. Theo posłał mi pytające spojrzenie, wykrzywiając twarz w grymasie rozbawienia.

– Co jest? Zawiesiłaś się. – odparł rozbawiony i tak bardzo niczego nieświadomy. – Kto napisał?

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego w ciszy patrzyłam na jego mały uśmiech, który był tak piękny. Z uwagą spoglądałam na jego rozluźnioną postawę i upajałam się szczerością jego spojrzenia. A potem niemal poczułam, jakby telefon, który trzymałam mocno w dłoni, zaczął palić mnie żywym ogniem. Moja skóra płonęła, a ja wraz z nią. Trzymałam coś, co było pieprzoną zgubą. I najgorsze było w tym to, że sama tę zgubę sprowadziłam. Sprowadziłam ją dzwoniąc do prawnika dzień wcześniej, gdy po rozmowie z Sheyem jechałam w tej przeklętej taksówce do domu. Sprowadziłam ją, gdy poprosiłam o spotkanie z człowiekiem, który odebrał mi spokój. A najgorsze w tym wszystkim było to, że oni nie wiedzieli. Nikt nie wiedział. Nikt nie podejrzewał, co miałam zamiar zrobić.

I wtedy, gdy Theo patrzył na mnie tak tymi swoimi szczerymi, kochającymi oczami, zdałam sobie sprawę, że ile razy bym nie próbowała, ile słów bym nie wypowiedziała... zawsze będę miała w sobie to coś, co niszczy wszystko, czego tylko dotknie. Byłam jak bomba bez licznika, która w każdej chwili mogła wybuchnąć. Nikt nie wiedział tylko kiedy. Ja sama nie wiedziałam. I chociaż zdawałam sobie sprawę, że jeśli zrobię to, co miałam zamiar zrobić, prawdopodobnie stracę zaufanie Theo jak i reszty już na zawsze. I najgorsze w tym było to, że mimo tego, iż to wiedziałam, nie miałam zamiaru zrezygnować.

Bo lepiej byłoby, gdybym nigdy tam nie wróciła.

I choć nie płakałam nigdy, jeśli nie dopadały mnie złe dni, tak w tamtej chwili poczułam, że pierwszy raz mogłabym to zrobić. Jednak ani jedna łza nie pojawiła się w moich oczach, więc tylko uśmiechnęłam się delikatnie, spoglądając na osobę, którą kochałam najbardziej na świecie. Zablokowałam urządzenie i wsunęłam je do kieszeni spodni, patrząc na niego z miną bez ani jednej negatywnej emocji, chociaż te rozsadzały mnie od środka.

– Pamiętasz taką Marie, z którą chodziłam na hiszpański w liceum? – zapytałam nagle, na co zmarszczył brwi, patrząc na mnie z konsternacją.

– No może i tak, ale co w związku z tym?

– Spotkałam ją ostatnio w sklepie. Postanowiłyśmy się spotkać i powspominać. Właśnie napisała mi wiadomość, czy nie chciałabym dziś o dwudziestej do niej wpaść. – kłamałam z delikatnym uśmiechem, patrząc, jak zmarszczki na jego czole się wygładzają, a on sam się rozluźnia. – Więc chyba kupię jej jakieś wino i pojadę do niej.

– To świetny pomysł. – odparł zadowolony, na co pokiwałam głową.

Tak. Cudowny.

– Idę się zbierać. – powiedziałam, spuszczając wzrok z jego twarzy i podnosząc się na równe nogi.

Poprawiłam swój sweter, ostatni raz spoglądając na niego z góry. Uniosłam rękę i ułożyłam ją na głowie Theo, zawadiacko mierzwiąc mu jego włosy. Fuknął z obrażeniem, odciągając moje palce od swoich brązowych kosmyków. Uśmiechnęłam się blado, a następnie weszłam do domu, gdzie moja zadowolona mina opadła niemal natychmiast. Moje nogi były jak z waty, więc aby nie upaść, oparłam się plecami o drzwi, przymykając powieki. Zaczęłam liczyć do dziesięciu, jednak niewiele to dało. Mój żołądek był zawiązany w supeł. Zwiesiłam głowę, zastanawiając się, co ja w ogóle wyrabiałam. I tego nie wiedziałam.

Kiedy ponad dwie i pół godziny później stałam przed lustrem w moim pokoju, patrząc na swoją bladą twarz, miałam wątpliwości. Miałam cholernie wiele wątpliwości. Przez moje roztargnienie w całej wypialni panował bałagan. Wszędzie walały się ubrania, kosmetyki i przypadkowe przedmioty, które strąciłam w trakcie zbierania się. Jednak to nie było ważne. Wypuściłam z siebie drżący oddech, układając dłoń płasko na brzuchu. Miałam na sobie komplet od Diora, na który składała się czarna spódnica i tego samego koloru marynarka ze złotymi wstawkami i guzikami. Na stopy już wsunęłam czarne szpilki na platformie. Z sercem w gardle patrzyłam na swoją twarz, która mimo podkładu, pudru i korektora, nadal była blada. Nawet makijaż nie ukrywał wyraźnego zmartwienia.

Przeczesałam drżącymi palcami swoje rozpuszczone włosy, a następnie odwróciłam się w stronę łóżka, na której leżała moja kopertówka. Wrzuciłam do niej wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i zawiesiłam sobie ją na ramię. Przełknęłam ślinę, obserwując mojego lekko uszkodzonego palca, który delikatnie spuchł. Nasmarowałam go już wcześniej maścią, ale bałam się, że mogłam go wybić przez własną nieuwagę. Ignorując moją kończynę, ostatni raz zastanowiłam się, co ja najlepszego wyrabiałam. Ukryłam twarz w dłoniach, przymykając oczy i masując obolałe skronie. To było popieprzone. Po moim chwilowym załamaniu, odetchnęłam głośno i wyprostowałam się, a następnie z kamienną miną wyszłam ze swojego pokoju. Zaczęłam schodzić po schodach, a dźwięk uderzania obcasów o drewniane stopnie, niebywale drażnił moje uszy. Theo, który siedział w salonie, oglądając telewizję, spojrzał na mnie z opóźnionym refleksem.

– Ładnie wyglądasz. – skomplementował mnie, jednak po chwili na jego wargi wpłynął ten głupi uśmieszek. – W końcu.

– Ha ha. – sarknęłam z niezbyt rozbawioną miną.

– O której wrócisz? – zapytał, na co znów miałam ochotę zwymiotować własny żołądek. Przełknęłam ślinę, kierując się w stronę drzwi.

– Późno. Nie czekaj na mnie. – odparłam cicho i z mniejszą energią.

– Baw się dobrze! – zawołał za mną, gdy zatrzasnęłam za sobą drzwi nieco mocniej, niż powinnam.

Zacisnęłam z całej siły powieki, stojąc na ganku przed moim domem. Czułam, jakby ktoś właśnie przywiązał kamień wielkości Manhattanu do mojego serca. I ten pieprzony kamień wciąż ciągnął mnie w dół. Wciągałam gwałtownie powietrze, jednak i to nie pomagało, bo czułam się, jakby ktoś zamknął mnie w próżni. Zimne powietrze otulało moje rozgrzane od emocji policzki. Nie wiem, ile tak stałam w miejscu, po prostu oddychając. Gdy znów odważyłam się otworzyć oczy, aby zobaczyć świat, ten świat wcale mi się nie spodobał. Był zimny, pełen kłamstw i nieszczęścia. I najgorsze w tym było to, że sama ten świat wykreowałam. Bo mój świat był taki, jak ja.

Nie zasługiwałam na niego. Na nich wszystkich. Na nikogo.

Uniosłam wzrok na granatowe niebo. Słońce już dawno schowało się za chmurami, a gwiazdy były prawie niewidoczne, co w Kalifornii zdarzało się rzadko. Najczęściej oznaczało to zbliżającą się burzę. I nie wiedzieć czemu, w tym całym syfie, ta ironia wydała mi się dość zabawna. Ostatni raz przełknęłam ślinę, a następnie na drżących nogach opuściłam posesję swojego domu, wychodząc na chodnik. Już wcześniej napisałam Federico, aby kierowca (który moim zdaniem był całkowicie niepotrzebny) przyjechał ulicę dalej, ponieważ nie chciałam, aby mój brat przypadkiem zobaczył, że wchodzę do obcego samochodu. I może powinnam była obawiać się tej jazdy, ale w tym wszystkim było to najmniejszym zmartwieniem.

Moje kroki były szybkie, ale niepewne, dokładnie tak, jak ja. Z każdym kolejnym moje wątpliwości się nasilały i naprawdę zastanawiałam się, czy aby nie zawrócić i nie zrezygnować z tego wszystkiego, gdy nagle ujrzałam czarne BMW, które stało na przystanku autobusowym. Było piękne, luksusowe i zapewne niebotycznie drogie, więc od razu wiedziałam, do kogo należało. W tej samej chwili, gdy tylko je zobaczyłam, drzwi od strony kierowcy otworzyły się, a wysoki mężczyzna w garniturze wysiadł z pojazdu, potwierdzając moje przypuszczenia. Nie stałam zbyt daleko, więc od razu mnie dostrzegł. Miał około czterdziestu lat i był bardzo przystojny, ale w tamtym momencie nie mogłam zrobić niczego innego, niż tylko spoglądać w tamtą stronę, czując się coraz gorzej. Stałam w miejscu, głośno oddychając i obserwując kierowcę, który niebezpiecznie zbliżał się w moją stronę. Zatrzymał się w odległości trzech metrów ode mnie, posyłając mi delikatny uśmiech na przywitanie. Nie miałam pojęcia, skąd wiedział, że ja to ja.

– Witam, pani Clark. – skinął głową, witając się miło. – Pan Vincent już czeka. Możemy?

I wtedy miałam wybór. Najlepszą opcją było spieprzać gdzie pieprz rośnie i zapomnieć o tym raz na zawsze, wracając do mojego brata, który niczego nie podejrzewał. Wrócić i jak gdyby nigdy nic, zjeść z nim kolację, śmiać się z jego żartów, spoglądając mu w oczy ze świadomością, co chciałam zrobić. I tę opcję wybrałby każdy, komu choć trochę zależało na drugim człowieku. Ale ja byłam zbyt narcystyczna. Od zawsze. Egocentryczna. I dlatego, że taka właśnie byłam, uniosłam hardo głowę, przybierając kamienną minę i wyniosłą postawę. W tamtej właśnie chwili zrobiłam najgorszą rzecz, jaką mógł zrobić człowiek. Całkowicie odcięłam siebie od jakichkolwiek wyrzutów sumienia i dręczących myśli. Byłam w tym piekielnie dobra, zważywszy na to, co działo się kiedyś. Gdy już się to wyćwiczyło, wszystko stawało się piekielnie proste.

– Tak. – odparłam oschłym tonem. – Możemy jechać.

I choć nogi nadal mi się trzęsły, a w gardle czułam uścisk, bez zająknięcia ruszyłam za mężczyzną, który poprowadził mnie wprost do samochodu. Z bliższej odległości auto było jeszcze bardziej zniewalające. Nawet w ciemności jego lakier błyszczał, nie mając na sobie ani jednej plamki czy ryski. Było niskie, a wszystkie szyby zostały przyciemnione, więc normalna osoba powinna była się obawiać przed wejściem do środka z całkowicie nieznanym facetem, aby pojechać do całkowicie nieznanego miejsca i porozmawiać z psychopatą. Jednak u mnie pojęcie słowa normalność było nieco inne, więc z niewzruszeniem patrzyłam, jak kierowca otwiera mi tylne drzwi. Jedną z dłoni założył za plecy, prostując się. Nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem, wsiadłam do BMW, od razu czując zimno przez klimatyzację. Wygodniej usadziłam się na lśniących, skórzanych fotelach w kolorze czerni, a mężczyzna zamknął drzwi. Wzdrygnęłam się lekko na ciche trzaśnięcie.

Zdenerwowana rozejrzałam się po wnętrzu luksusowego auta, które pogrążone było w ciemności, a jedynie podświetlana, dotykowa deska rozdzielcza z zegarami dawała nikłe światło. Umieściłam wzrok w fotelu pasażera przede mną, nawet nie zapinając pasów przez stres. Słyszałam, jak kierowca wsiada do środka, a następnie odpala auto, które nie wydało z siebie praktycznie żadnego dźwięku. Nie poczułam również żadnego szarpnięcia, gdy kierowca ruszył, pozostawiając znajomą mi okolicę, aby zawieść mnie na spotkanie z człowiekiem, który przysporzył mi jedynie kupę kłopotów. Niepewnie spojrzałam na widoki za oknem, gdy z każdym kolejnym kilometrem oddalaliśmy się od znajomych mi ulic, aż w końcu wjechaliśmy w jedną z uliczek, w której nigdy nie byłam. Latarnie już tu nie świeciły, a po dwóch stronach rozciągały się jedynie pola i stawy. Przełknęłam ślinę.

– Nie jedziemy do posiadłości obok centrum? – zapytałam niby spokojnym głosem, choć w środku nie byłam już taka opanowana.

Nawet nie spojrzałam na mężczyznę, który bardzo bezpiecznie prowadził auto, oszczędzając mi tym samym dodatkowych stresów. Może brzmiało to nielogicznie, ale chyba czułabym się tam bezpieczniej, o ile w ogóle bezpiecznie mogłam się w takiej sytuacji czuć. Już tam niejednokrotnie byłam, więc wiedziałam, co i jak. Nie chciałam jechać w obce miejsce, choć wybór i tak nie należał do mnie.

– Nie. – brunet odparł spokojnie. – Pan Foix nie chce, aby ktokolwiek niezaufany wiedział o jego obecności w Culver City, więc co jakiś czas zmienia miejsca swojego pobytu.

– A mogę wiedzieć, gdzie dokładnie jedziemy? – zapytałam lekko podirytowana tą tajemniczością.

– Tego niestety nie mogę zdradzić. Przykro mi. – uciął, a ja wiedziałam, że nie było sensu drążyć tematu dalej.

Po pewnym czasie mój strach przeradzał się w zirytowanie i złość, ponieważ od jakichś trzydziestu minut wciąć jechaliśmy, krążąc w kolejnych uliczkach. Nawet nie wiedziałam, czy dalej jesteśmy w Culver City! Wszędzie było cicho i ciemno, a również nie mijaliśmy wiele samochodów. Z rękoma założonymi na piersi, czekałam aż w końcu dojedziemy, ponieważ chciałam opuścić wnętrze tego przeklętego samochodu. Kierowca był miły, ale małomówny, a i ja sama nie miałam ochoty na pogaduszki. W końcu jednak zatrzymaliśmy się, przez co zdziwiona wyjrzałam przez okno, zastanawiając się o co chodziło. Nigdzie nie widziałam żadnego domu, a jedynie wysoki mur i wielką bramę, przy której się zatrzymaliśmy. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc co się dzieje, podczas gdy mężczyzna siedział jak gdyby nigdy nic. Co do...

Moje myśli przerwało ciche skrzypnięcie, a następnie obserwowałam przez przednią szybę, jak skrzydła wielkiej bramy powolnie się otwierają. Nie miałam pojęcia, kto był za to odpowiedzialny, ponieważ kierowca nie wcisnął żadnego przycisku, a po prostu czekał. Ze zdławionym oddechem patrzyłam, jak powolnie wjeżdżamy do środka. Leniwie poruszaliśmy się po prostej, asfaltowej drodze. Po jej dwóch stronach były posadzone wysokie drzewa, co tworzyło pewnego rodzaju tunel. Z każdą kolejną sekundą kuliłam się w sobie coraz bardziej, oczekując nieznanego, gdy w końcu droga się skończyła, a my wjechaliśmy na wielki, wyłożony kostką plac, zatrzymując się przed gigantyczną posiadłością. Widziałam w życiu wiele budynków, ale ten był... czymś innym.

Wielki kompleks w kolorze karmelu prezentował się bajecznie ze swoją symetrycznością oraz bogato zdobioną fasadą. Wielkie, marmurowe schody prowadziły do szerokich drzwi, dobrze komponując się ze strzelistymi oknami i skosami na dachu. Przez chwilę po prostu wpatrywałam się w dom, który był małym pałacem, dziękując w duchu za to, że nie rozchyliłam ust, wyglądając idiotycznie. Nawet nie wiem, w którym momencie kierowca zatrzymał się przed schodami, a następnie wysiadł z auta. Gdy się już ogarnęłam, drzwi od mojej strony były otworzone, a mężczyzna grzecznie czekał, aż wyjdę, co na drżących nogach uczyniłam. Rozejrzałam się wokół, gdy ten gestem ręki wskazał na schody. Przez późną porę, wiele ogrodowych latarni było pozapalanych, tworząc coś niesamowitego z bogatą roślinnością przed budynkiem. Bogato zdobiona fontanna na środku również świeciła białym światłem, powoli wystrzeliwując w górę słup wody. Bogactwo, przepych, złoto. Te trzy słowa określały rezydencję i te trzy słowa określały Vincenta.

– Pan Foix już na panią czeka. Proszę za mną. – mężczyzna, którego imienia nawet nie znałam, ruszył podświetlonymi schodami w stronę domu.

Ostatni raz odetchnęłam, rzucając ponowne spojrzenie na budynek, po czym przełknęłam ślinę i uniosłam głowę, kierując się śladem kierowcy. Znów ten cholerny stukot szpilek drażnił moje wrażliwe uszy, a ja pierwszy raz od dawna żałowałam, że nie wzięłam płaskich butów. W końcu pokonaliśmy stopnie i nawet nie doszliśmy pod drzwi, gdy te nagle zostały otworzone przez dwóch mężczyzn w garniturach i ze słuchawkami w uszach. Nawet nie spojrzeli w naszą stronę, stojąc cały czas bacznie wyprostowani i poważni. Rzuciłam im ostentacyjne spojrzenie, a następnie udałam się za znanym mi już facetem w nieznanym mi kierunku. Wystrój wnętrza był taki, jak w innej posiadłości Vincenta. Dużo złota, obrazów, brązu i brylantów. Kandelabry na ścianach paliły się, oświetlając nam drogę. Przeszliśmy długi korytarz, nie spotykając po drodze ani jednej osoby, gdy nagle mężczyzna zatrzymał się przed ciemnymi drzwiami, patrząc na mnie z góry.

– To tutaj. – poinformował mnie, na co skinęłam głową.

Nie chciałam dać poznać po sobie strachu, więc skinęłam głową jak gdyby nigdy nic i niewiele myśląc, przekręciłam klamkę. W tej samej chwili zaczęłam żałować, że w ogóle tam pojechałam, ale piwo się rozlało. Nie mogłam tego cofnąć. Zaciskając z całej siły szczękę, pchnęłam wypolerowane drewno, robiąc krok do przodu. Znalazłam się w bogato urządzonym pomieszczeniu, które jednak różniło się od pozostałych. Było dużo mniejsze, ale bardziej przestronne przez biały kolor na ścianach. Nie było tam wielu gratów, które jedynie zaprzątały miejsce. Kilka jasnych mebli bardzo ładnie komponowało się z przestronnymi oknami, za którymi panowała ciemność, ale białe światła wszystko idealnie oświetlały. Pomieszczenie emanowało dziwnym spokojem.

Z letargu wyrwało mnie zatrzaśnięcie drzwi za moimi plecami, przez co się wzdrygnęłam, patrząc za siebie.

– Witam, panno Clark. – kolejny raz podskoczyłam w miejscu, odwracając się z prędkością dźwięku w stronę głosu dochodzącego z rogu pomieszczenia.

Vincent Foix siedział na białym, dużym fotelu, a w jego dłoni znajdowała się otwarta książka. Na nosie zaś miał okulary, zza których spoglądał na mnie z delikatnym uśmiechem. Zdziwił mnie nieco jego wygląd. Do tej pory zawsze widziałam go w bogato szytych garniturach, jednak wtedy miał na sobie zwykłe jasne, lniane spodnie, oraz białą koszulę i narzucony na nią karmelowy sweter. W takim wydaniu wyglądał jak dziadek, który czekał na wizytę swojej wnuczki i ani trochę mi się to nie podobało. Grając jak najbardziej opanowaną, z kamienną miną nawiązałam z nim kontakt wzrokowy, gdy ten uśmiechnął się jeszcze szerzej, a zmarszczki na jego twarzy wyraźnie się pogłębiły.

– Och, Victorio. Bardzo cieszę się z twojej wizyty. – poinformował mnie ze szczerym zadowoleniem, a następnie wskazał na fotel obok siebie. Pomiędzy dwoma siedziskami stał niewielki szklany stoliczek, na którym Vincent ułożył książkę, którą jeszcze niedawno czytał, a wraz z tym swoje okulary.

Z niewzruszeniem podeszłam do fotela, ostrożnie na nim siadając. Wciąż byłam pod czujną obserwacją mężczyzny, gdy założyłam nogę na nogę, układając swoją torebkę na udach. Między nami zapanowała chwilowa cisza, gdy mój wzrok padł na starą i lekko zniszczoną książkę na stoliku. Zmarszczyłam brwi z lekkim obrzydzeniem, widząc tytuł dramatu, którego nienawidziłam. Nie uszło to uwadze Vincenta, który cicho zaśmiał się na moją reakcję.

– Czyżbyś nie pałała sympatią do tej lektury? – zapytał z lekkim rozbawieniem, na co uniosłam wzrok, patrząc w jego siwe tęczówki.

– Nie należy do moich ulubionych. – odparłam szczerze, odzywając się pierwszy raz. Mój głos był oschły i papierowy, a ja przez pewną chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle należał on do mnie.

Moje słowa widocznie zainteresowały mężczyznę, ponieważ jego zadowolone spojrzenie zamieniło się w to zaciekawione.

– Dlaczego? – zapytał. – Romeo i Julia to klasyk sam w sobie. Jedna z największych historii miłosnych na świecie.

– Jest irracjonalna. To zapewne dlatego. – odrzekłam hardo, zastanawiając się, dlaczego ja w ogóle dałam się wplątać w tę idiotyczną rozmowę.

Nie przyszłam tam debatować o książkach i sztuce, ponieważ nie taki był mój zamiar. A już na pewno nie miałam zamiaru dzielić się tym z tym przeklętym facetem. W głowie zaczęłam zastanawiać się, jak zacząć właściwą rozmowę, ale ten badziew leżący na stoliku absorbował go bardziej, ponieważ nie odpuszczał. Uważnie skanował mnie wzrokiem, gładząc palcami grzbiet zniszczonej okładki.

– Dlaczego irracjonalna? – zapytał, na co aż się we mnie zagotowało, no bo do cholery!

Już miałam zamiar odwarknąć coś niemiłego, ale zdałam sprawę, że mijało się to z celem, bo on i tak by nie odpuścił, a ja nie miałam zamiaru marnować więcej czasu, niż było to konieczne. Westchnęłam, poddając się. Przejechałam językiem po swojej dolnej wardze, podczas gdy on w ciszy obserwował mnie, czekając na wyjaśnienia.

– Ile oni się znali? Tydzień? – zaczęłam w końcu zimnym tonem, patrząc w jego spokojne oczy. – Nie znali się w ogóle, a uważali, że kochali się nad życie. Byli głupimi nastolatkami, a przez ich domniemaną miłość zginęło z sześć osób. – mruknęłam najbardziej ogólnie, jak potrafiłam. – Plus, katowali nas tą lekturą w liceum.

– Uważasz, że to niemożliwe? – zapytał, na co zmarszczyłam brwi.

– Co?

– Zakochać się w tak krótkim czasie. – odparł, na co wygięłam usta w kpiącym uśmiechu. Przewróciłam oczami, wzdychając.

– Miłość to zrozumienie i poznanie człowieka. Aby go poznać potrzeba czasu i wspólnie spędzonych chwil. Ona... ona jest wtedy, kiedy widzisz człowieka całkowicie nagiego, ale nie w aspekcie fizycznym. W tym emocjonalnym. Kiedy ktoś zburzy dla ciebie każdy swój mur, bo każdy takie mury posiada. I gdy widzisz tę osobę całkowicie bezbronną, szczerą i gotową, by zrobić dla ciebie wszystko, tak jak ty zrobisz wszystko dla niej... to jest miłość.

Kolejne słowa wypływały ze mnie mimowolnie, a kiedy skończyłam, pomrugałam zdziwiona, nie wierząc, że coś takiego opuściło moje usta. Nigdy nie sądziłam, że wypowiem coś tak głupiego. Byłam na tyle zdezorientowana samą sobą, że nawet nie dostrzegłam reakcji Vincenta, wpatrując się w swoje kolana. Nawet nie wiedziałam, skąd mi się to wzięło. Zapanowała między nami cisza, którą nagle przerwał Foix, przez co wzdrygnęłam się, unosząc na niego swój wzrok. Patrzył na mnie ze zdziwieniem, spokojem, ale i lekkim... podziwem? Nie wiedziałam, co wybijało się bardziej.

– To bardzo ładne. – mruknął. – To, co powiedziałaś.

Nie odpowiedziałam, bo nie wiedziałam jak, więc jedynie skinęłam głową, mając nadzieję, że ta gówniana konwersacja się zaraz skończy, jednak on miał inne plany.

– Ale ja uważam inaczej, wiesz? – zapytał, przez co popatrzyłam na niego ze zmarszczonymi brwiami. – Uważam, że można zakochać się w jeden dzień. Ba! Uważam, że da zakochać się w godzinę.

– To niemożliwe. – zaprzeczyłam. – W godzinę można się jedynie zauroczyć.

– A czy taka właśnie owa miłość nie jest? – zapytał z uśmiechem, brzmiąc tak dziwnie beztrosko, że aż poczułam się z tym niekomfortowo. – Miłość ma taka być. Niemożliwa. I o to w niej chodzi i dlatego jest piękna. Bo dzięki niej dzieją się rzeczy, które nigdy by się nie działy.

– Ale... – zaczęłam, jednak nie dał dojść mi do głosu.

– Można zakochać się w godzinę. Zadecydować, że chce się spędzić ze sobą resztę życia w minutę, a umrzeć z tej miłości w dosłownie sekundę. Czas w miłości nie ma żadnego znaczenia. Miłość jest bardzo skomplikowanym pojęciem, panno Clark, ale jednego nie można jej odmówić. Niemożliwego.

Nie odpowiedziałam na jego słowa, które nijak nie chciały zakodować się w mojej głowie. Bo szczerze? Nigdy nie słyszałam większej głupoty. Co było dziwne, ponieważ ten człowiek był kilkadziesiąt lat starszy ode mnie, a zachowywał się jak nastolatka na social mediach. I tak też się wysławiał. Jednak ja przeżyłam już nieco w swoim życiu i wiedziałam, jak pewne sprawy się miały. Słowa były piękne tak. Dlatego napisano tyle powieści o miłości. Bo słowa się czyta. Tak, można wczuć się w akcję, w bohaterów i w emocje, ale słowa nadal pozostają tylko słowami, które nie mają odniesienia do rzeczywistości. Książkę odłożysz na półkę, zapomnisz i zostawisz, a następnie do niej wrócisz i przeczytasz tysiące zdań o pięknej miłości. Ale życie realne takie nie było. Było brutalnym ściekiem, który nie miał niczego wspólnego z tym wyimaginowanym zakochaniem, o której każdy tak trąbił. Zabawny był jednak fakt, że większość tych bezgranicznych miłości w sztuce kończyła się tragicznie, a sami ludzie, którzy je pisali, byli cholernie nieszczęśliwi. Jednak o tym już nikt nie chce wspominać. Bo przecież miłość jest niemożliwa.

Przez dłuższy czas toczyliśmy bitwę na wzrok, aż w końcu westchnęłam, poddając się, bo to nie miało żadnego sensu. Byłam zła na samą siebie, że w ogóle dałam się wciągnąć w tę głupią rozmowę. On nie był moim uroczym dziadkiem, z którym mogłam grać w szachy i rozmawiać o życiu. Był popieprzonym psychopatą ze zbyt dużą ilością pieniędzy. Powstrzymując się od przewrócenia oczami, odetchnęłam i skinęłam głową.

– Dobrze, mamy inne spojrzenie na pewne aspekty. Możemy zakończyć tę rozmowę? – zapytałam nieco bardziej burkliwie, niż miałam w zamiaru, co spowodowało jego lekkie rozbawienie.

– Oczywiście, panno Clark. – zgodził się, zwracając się bardziej w moją stronę i splatając razem dłonie na stoliku. Jego złoty sygnet lśnił na małym palcu, odznaczając się na bladej skórze. – Więc w czym mogę ci pomóc? Muszę przyznać, że lekko zdziwił mnie twój telefon, ale byłem niezmiernie ciekawy, co chcesz mi przekazać, więc od razu się zgodziłem.

Uścisk w żołądku znów się pojawił, ale teraz wiedziałam, że nie było już drogi powrotnej. Zadecydowałam już wcześniej. Zadecydowałam wtedy, gdy zadzwoniłam do jego prawnika. Gdy wyszłam z domu i wsiadłam do samochodu. Gdy weszłam do jego domu. Zdecydowałam już dawno. Teraz przyszło mi się jedynie mierzyć z konsekwencjami moich poczynań. Zbierając w sobie całą odwagę i odsuwając wszystkie myśli od Theo, od Mii, Chrisa, Nate'a... zacisnęłam szczękę i zblokowałam z nim spojrzenie.

– Chciałam porozmawiać z tobą o czymś ważnym. – zaczęłam, a jego oczy zrobiły się coraz bardziej czujne, jednak nadal nie straciły tej zadowolonej iskierki.

– To wiem. – skinął głową. – Jednak nadal nie rozumiem, czemu przyszłaś tu sama. Twoi przyjaciele nie mogli?

Przyjaciele.

– Oni... o tym nie wiedzą. To była moja samodzielna decyzja. – mruknęłam ciszej, na co zaskoczony mężczyzna uniósł brwi, nie odpowiadając od razu.

Widać było, jak ta informacja go zaskoczyła i czekał chwilę, aż ją przetrawi, a kiedy to zrobił, jego usta rozciągnęły się w przerażającym uśmiechu zadowolenia i pewnego rodzaju podziwu. Zrelaksowany odchylił się na fotelu, również zakładając nogę na nogę i opierając się wygodniej o oparcie mebla. Ani na chwilę nie spuścił ze mnie wzroku, zaciskając dłonie na podłokietnikach.

– Och, a to ciekawe. – dumał. – Nawet Theo nie wie? – zapytał, na co skinęłam głową, a imię mojego brata uderzyło w moje serce jak kamień. – A mogę wiedzieć dlaczego?

– Cóż, powiedzmy, że nasze wspólne działanie będzie korzystniejsze dla mnie, jak i dla ciebie. – odparłam, przez co zaczął patrzeć na mnie jeszcze bardziej intensywnie. – I szybsze, a tu właśnie na czasie nam zależy, prawda?

– Naprawdę będziesz w stanie zdradzić własnego brata i przyjaciół?

Miałam ochotę umrzeć.

– Zdrada to za duże słowo. – powiedziałam pewnie.

Z mojej twarzy nie można było niczego wyczytać. Byłam jak kartka papieru. I chociaż w środku czułam, że ma rację, a ja zachowywałam się naprawdę źle, nie odpuściłam. Z hardo uniesioną głową i kamienną miną, patrzyłam wprost w jego oczy, ani na chwilę nie uginając się pod ciężarem jego spojrzenia. Wydawało mi się, że w tamtym momencie mu zaimponowałam, ale jakbym postąpić inaczej? Ja już taka byłam. Dlatego też oparłam się wygodniej o fotel, również zaciskając swoje palce na podłokietnikach. Jednak dużo mocniej, niż on, a obolały palec z naruszoną kostką znów dał o sobie znać. I właśnie dlatego lekko się uspokoiłam, grając dobrą minę do złej gry. Do bardzo złej gry.

– Doskonale zdajesz sobie sprawę, że jakakolwiek współpraca ze mną bez ich wiedzy, jest zdradą. Tylko nie chcesz się do tego przyznać. – mruknął, a obraz miłego dziadka zniknął z niego całkowicie. Teraz widziałam przed sobą bezwzględnego i oschłego mafiosa. – A coś czuję, że chcesz ich całkowicie wykluczyć.

Nienawidziłam tego. Jego, siebie, tego całego syfu. Tak bardzo nienawidziłam.

– Po co ma być zaangażowanych w to kilkanaście osób, skoro mogą być dwie? – zapytałam jak gdybym rozmawiała o pogodzie. – Nikt nie musi wiedzieć. A obie strony będą zadowolone. Ty odzyskasz walizkę, ja wrócę dowiem się prawdy i wrócę do Maine. Po kłopocie.

Vincent chwilę się zastanowił, aż w końcu nachylił się delikatnie w moją stronę. Jego siwe oczy niebezpiecznie zalśniły, gdy tak taksował moją twarz.

– Wiesz, moi bardzo dalecy przodkowie wywodzą się z Włoch. Dokładniej z Rzymu. – zakomunikował mi, przez co odwróciłam wzrok, nie dając poznać po sobie żadnej emocji. – Jest tam miano na takich, jak ty, kochana.

Kochana.

Brutus. – wyszeptał, a jego cichy głos wydawał mi się najgłośniejszym hukiem. – To on odwrócił się od Cezara i zdradził go.

– Ale czy przypadkiem nie zdradził go w słusznej sprawie? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, patrząc w jego oczy.

I właśnie wtedy, na ustach Vincenta wykwitł przebrzydły uśmiech, który jasno zwiastował najgorsze. I to, że wiedziałam, iż po wszystkim nie będę mogła spojrzeć samej sobie w oczy, było jak wbita kosa w sam środek żeber. Mężczyzna znów się odsunął, opierając o oparcie fotela i z leniwym uśmiechem splótł swoje dłonie.

– W takim razie, zamieniam się w słuch.

***

– Już jesteśmy, pani Clark. – powiedział nagle kierowca Vincenta, wyrywając mnie z transu. Wyjrzałam przez szybę, zdając sobie sprawę, że zatrzymał się właśnie na przystanku, z którego dwie godziny wcześniej mnie odbierał, abym udała się na spotkanie z jego szefem.

Skinęłam głową, nadal będąc lekko otępiałą. Mężczyzna wysiadł z auta, a następnie okrążył je i otworzył mi drzwi, przez które wysiadłam. Wszystko robiłam jak z automatu, ponieważ nie przyswajałam jeszcze realiów. Było już całkowicie ciemno i świeciła się co druga latarnia. Przewiesiłam przez ramię swoją torebkę, obejmując się ramionami i cały czas spoglądając w zamyśleniu na ziemię.

– Do widzenia, panno Clark. – mężczyzna pożegnał się miło i wsiadł do samochodu w tym samym czasie, w którym ja bez ani jednego słowa weszłam na chodnik.

Zaczęłam kierować się w stronę swojego domu. Słyszałam w tle, jak odjeżdża z przystanku, ale mało mnie to obeszło, więc nawet na niego nie popatrzyłam. Jedynie szłam przed siebie, patrząc na moje szpilki, których podeszwy odbijały się od kamiennych płyt. Starałam się jakoś przetrawić to wszystko, jednak nijak mi to nie wychodziło. Miałam totalną pustkę w głowie. I nasiliła się ona jeszcze bardziej, gdy będąc już obok swojego domu, zauważyłam na podjeździe bordową mazdę Mii. Zmarszczyłam brwi, obserwując pusty samochód, a następnie pozapalane światła w domu. Lekko mnie to zaszokowało, ponieważ było sporo po dziesiątej i to był raczej dziwny czas na odwiedziny.

I w tej samej sekundzie mój mózg ponownie się odpalił. Cholera, czy coś się stało? Czyżby wiedzieli o mojej wizycie u Vincenta? Ale skąd... To było niemożliwe. Nikt o tym nie wiedział, ponieważ ta sprawa została jedynie między nim, a mną. Jednak zawsze była obawa. A może... może stało się coś innego? Równie złego? Bo niby dlaczego Mia miałaby zjawiać się o tak później porze. W dodatku nikt mnie nie poinformował. Ani ona, ani mój brat. Coś tu ewidentnie nie grało. Bez zastanowienia, szybko ruszyłam w stronę budynku. Niemal wbiegłam po schodach na ganek, a następnie szybko dopadłam drzwi, otwierając je. Cicho weszłam do środka i jakieś było moje zdziwienie, gdy usłyszałam głośne śmiechy dochodzące z salonu. Jeden należał do Mii, a drugi do mojego brata i to było naprawdę dziwne. Jednak jeszcze dziwniejsze było to, że potem usłyszałam donośny głos Parkera.

– Naprawdę tak było! – zawołał z rozbawieniem, powodując jeszcze głośniejszy rechot u pozostałej dwójki.

I cóż, w tamtym momencie byłam już całkowicie zdezorientowana. Zmarszczyłam brwi i najciszej jak mogłam, ruszyłam korytarzem w stronę salonu. Z każdym kolejnym krokiem, głosy były coraz bardziej słyszalne. Mieszały się z odgłosami dochodzącymi z telewizora. Niepewna tego co zastanę, wyszłam z korytarza, wchodząc do salonu i zastając dziwny widok. Mia z Theo siedzieli na jednej kanapie, a na drugiej miejsce zajmował Parker. Wszyscy głośno się z czegoś śmiali i widać było, iż się dobrze bawili. Jednak nie to było najbardziej szokujące. Najbardziej w tym wszystkim szokowało mnie, że na jednym z fotelu siedział Nathaniel.

Och, kurwa.

Kiedy tylko zdali sobie sprawę, iż jestem już w domu, wszyscy przenieśli na mnie swoje spojrzenia. Nie miałam pojęcia, co się właśnie działo, więc jedynie stanęłam niczym wryta, patrząc na każdego po kolei. Mia wraz z Parkerem posyłali mi zadowolone spojrzenia, a Theo uśmiechnął się w moja stronę.

– O, Victoria. Już jesteś. – Theo powiedział jak gdyby nigdy nic, nie ruszając się ze swojego miejsca. – I jak spotkanie? Udane.

Przez dosłownie chwilę zmroziło mnie, ponieważ przed oczami stanęła mi rozmowa z Vincentem i to, że Theo może coś wiedzieć. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że chłopak mówił o rzekomej koleżance Marie, z którą miałam się spotkać. Przełknęłam ślinę, szybko kiwając głową i przybierając najbardziej neutralną minę, na jaką było mnie w tamtym momencie stać. Starałam się ignorować czarne tęczówki, których wzrok czułam na swoim ciele, ale nieudolnie mi to wychodziło. Mój umysł zamienił się w rozmiękłą papkę, bo nie wiedziałam niczego, a sama obecność tych ludzi... jego... Cholera.

– W porządku. – odparłam zdawkowo, patrząc na Mię. – A wy co tu robicie? Nie dzwoniliście. – mruknęłam, chcąc nie brzmiąc tak, jak się czułam, czyli na całkowicie rozstrojoną emocjonalnie.

– Wczoraj na imprezie Theo pożyczył mi swoją bluzę, bo zamarzałam. A że przejeżdżaliśmy niedaleko, to postanowiliśmy wpaść i ją podrzucić. – wyjaśniła dziewczyna. – Przyjechaliśmy jakieś dwadzieścia minut temu.

– Och, okej. – powiedziałam niewzruszenie, odpowiadając jej uśmiechem.

I naprawdę nie chciałam. Nie chciałam tego robić, ale to stało się mimowolnie. Mój wzrok niemal bezwiednie padł na czarnookiego chłopaka, który wciąż pozostawał cicho i który cały czas obserwował moją twarz. Zrobiłam to dosłownie na sekundę, a i tak zobaczyłam więcej, niż powinnam była zobaczyć. Niż chciałam zobaczyć. Jego twarz była nadal posiniaczona, ale nie tak bardzo, jak kilka dni wcześniej. Ubrany w czarne spodnie i tego samego koloru bluzę z kapturem prezentował się lepiej, niż powinien. Nikt nie powinien wyglądać tak dobrze. Szybko odwróciłam głowę, nim chociażbym spojrzała w jego przeklęte tęczówki.

– Jak się w ogóle czujesz? – zapytała, patrząc na mnie ze zmartwieniem. – Wczoraj tak szybko zniknęłaś. Wszystko okej?

– Tak. – skłamałam. – Strasznie bolała mnie głowa, więc wróciłam do domu, żeby nie psuć wam zabawy, – ciągnęłam to dalej, zachowując się najbardziej naturalnie, jak potrafiłam, chociaż paraliżujący wzrok Nathaniela wyżerał mnie od środka

– Ale już w porządku? – zapytał Parker. Pokiwałam głową. – Ominęła cię fajna zabawa, chociaż ktoś tu zaliczył niezły zgon. – zarechotał, patrząc na Nate'a.

Kątem oka również na niego spojrzałam, nie mogąc się powstrzymać. Nathaniel leniwie odwrócił głowę w stronę swojego przyjaciela i ja nie wiem, co takiego miał w sobie ten chłopak, ale to było aż niemożliwe, aby samym spojrzeniem i wyrazem twarzy spowodować u człowieka ciarki na ciele. Nawet nie patrzył na mnie, a poczułam, jakby co najmniej chciał mnie zabić. Parker jednak chyba był już uodporniony, bo tylko przewrócił oczami, ale potulnie umilkł. Nate wyglądał jak wilk gotowy do ataku. Jego oczy lekko połyskiwały, ale nadal zostały chłodne i beznamiętne. Siedział wygodnie na fotelu z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach.

Zmarszczyłam brwi, widząc na jednym z jego palców czarny sygnet, który lekko połyskiwał. Pamiętałam go. Nie nosił go zbyt często, a właściwie bardzo rzadko, ale kilka razy go zauważyłam. Nigdy jednak o to nie pytałam, bo nie sądziłam, że wypada. Mogło być to coś osobistego.

– Już tak na nas nie patrz tym zabijającym wzrokiem. – mruknęła Mia, drażniąc się z nim. Uniósł jedną brew, przenosząc swoje chłodne spojrzenie na jej twarz. – To cud, że nie musieliśmy zabierać cię do szpitala przez zatrucie alkoholowe.

– Jednocześnie podziwiam i współczuję twojej wątrobie. – parsknął Luke, na co to Nate teraz przewrócił oczami.

– Ty w ogóle coś pamiętasz z tej imprezy? – zapytał nieprzejęty Theo.

I właśnie wtedy zamarłam, oczekując odpowiedzi. Ja sama długo się nad tym zastanawiałam, bo jeśli pamiętał, to oznaczało, że pamiętał również naszą rozmowę. I moje słowa, których nieco żałowałam. Może i były szczere i może przydatne, ale gdybym znów miała możliwość, nigdy bym tego nie powiedziała drugi raz. Zostawiłabym to tak, jak było. Nigdy nie chciałam mieszać. Nigdy nie chciałam zachować się źle, a tak się czułam. Więc teraz po prostu patrzyłam na jego idealny profil i to, jak obserwował Theo z niezidentyfikowanym wyrazem twarzy. Wydawało mi się, iż już nie oddychałam, a po prostu pusto egzystowałam, czekając na odpowiedź, jakbym czekała na czwartego jeźdźca Apokalipsy. Bałam się, ale jednocześnie ciekawość była zbyt wielka.

Czułam bicie swojego serca, które waliło mi jak młotem. Czułam drżące dłonie, które splotłam za plecami, aby nie pokazywać swojego zdenerwowania. Stałam wśród ludzi, którzy nie wiedzieli, że ta odpowiedź mogła zaważyć dosłownie na wszystkim. Nie wiedziałam, czy i Nate zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ ani razu na mnie nie spojrzał. Tak, jakbym dosłownie nie istniała. Skupiał się jedynie na moim bracie i swoich przyjaciołach, bawiąc się kciukiem swoją czarną obrączką. I może to również nie powinno boleć. A potem przypomniałam sobie te słowa.

Lepiej byłoby, gdybyś tu nie wróciła.

Nathaniel był mistrzem w ranieniu ludzi słowami. Więc może słowa pijanego były myślami trzeźwego? I może naprawdę tak uważał?

– Już nawet nie udawaj, że tak, bo doskonale słyszałem, jak mówiłeś Jasmine, że odcięło się po pierwszych dwudziestu minutach. – odpowiedział za niego Parker, śmiejąc się cicho.

I po tych słowach, nie wiedziałam, jak mam zareagować. Czyli nie pamiętał. Prawdopodobnie nie pamiętał tego, że był przyczyną jednej z najbardziej istotnych decyzji w moim życiu. Nie pamiętał tego. Ta cała nasza rozmowa, moja obietnica, jego bolesne słowa... były jedynie pijackim bełkotem i dalej nie wiedziałam czy były prawdą. I może byłam nienormalna. Może powinnam się cieszyć, że tego nie pamiętał i wrócić do swojego normalnego życia, ale cholera... chyba wolałabym, aby pamiętał. Chyba chciałabym, aby popatrzył mi w twarz i jakoś zareagował, wiedząc, co powiedział. Dlatego też mimowolnie spojrzałam na jego profil, plując sobie w brodę. Ponieważ miałam nadzieję. Nadzieję, którą pochłonęło samo piekło, gdy Nate przewrócił oczami, a po jego twarzy widać było, iż Parker miał rację.

Nie pamiętał.

Ale czy mogłam się dziwić? Był tak pijany i doskonale zdawał sobie sprawę, że prawdopodobieństwo zapamiętania tego momentu jest równe niemal zeru. Ale... ja wciąż miałam tą głupią nadzieję.

– Nieźle. – parsknął Theo, a następnie odwrócił się w moją stronę. – Chcesz herbaty?

Nie. Chcę stąd wyjechać. I stanie się to już niedługo.

– Jestem cholernie zmęczona. – mruknęłam wymijająco. – Chyba pójdę się położyć.

– W porządku. – Theo pokiwał głową.

A ja znów poczułam na sobie czarne tęczówki. I tym razem poddałam się temu niemal od razu, odwracając głowę w jego stronę i krzyżując z nim spojrzenie pierwszy raz tego wieczoru. Pierwszy raz od sceny na pomoście. Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w jego beznamiętną twarz i te popieprzenie puste oczy, które patrzyły na mnie, jakbym była dla niego kimś nieznajomym. Jakbym w ogóle nie istniała. I to utwierdziło mnie w całkowitym przekonaniu, że nie pamiętał. Znów byliśmy dla siebie dwójką obcych ludzi z przeszłością, o której się nie mówiło. I nienawidziłam tego. Ale co mogłam poradzić. Nasza krótka bitwa na wzrok trwała dosłownie trzy sekundy, gdy zrezygnowana odwróciłam się w stronę pozostałej trójki, aby więcej nie katować samej siebie. Zdziwiłam go moja uległością? Być może. Ale miałam to gdzieś.

– Idę. Miło było was widzieć. Dobranoc. – pożegnałam się, a następnie skinęłam głową.

– Karaluchy do poduchy, Clark. – mruknął zawadiacko Luke, na co blado się uśmiechnęłam i ruszyłam w stronę schodów.

I gdy się po nich wspinałam, wciąż czułam na sobie ten elektryzujący wzrok.

Ze zmęczeniem weszłam do swojego pokoju, marząc o tym, aby trzasnąć drzwiami z całej siły, jednak ostatkiem sił się powstrzymałam. Oparłam się o nie plecami, przymykając ze zmęczeniem powieki. Miałam dość. Tego wszystkiego. Chciałam po prostu stamtąd wyjechać. Słyszałam, jak na dole mój brat żegna się z pozostałą trójką, co oznaczało, że zaraz znów zostaniemy sami w naszym bezpiecznym azylu. Bez tego głosu. Bez obecności czarnych tęczówek na moim ciele, które spoglądały na mnie tak pusto.

I niemal jak pechowe szczęście, w tym samym momencie telefon w mojej torebce wydał z siebie dźwięk powiadomienia. Z jękiem ją otworzyłam i wygrzebałam to cholerne urządzenie. I kiedy zobaczyłam wiadomość, jaką mi nadesłano, torebka wypadła z moich rąk, a ja sama spojrzałam pusto przed siebie.

Federico Gueva: Pan Foix bardzo cieszy się z zaistniałej sytuacji i dziękuje za spotkanie. Pozdrawiam, Federico Gueva.

***

To wszystko zaczęło się kilka dni po naszym spotkaniu w domu Vincenta. Przez dłuższy czas nie działo się nic szczególnego, chociaż podłapałam lekką paranoję. Na początku było jak gdyby nigdy nic. Theo był taki jak zawsze, a inni nasi znajomi czasami dzwonili, aby zapytać, czy może coś ruszyło się z Brooklynem. Jednak nic takiego nie miało miejsca. W środku zaczęłam się nieco obawiać, bo co, jeśli White się rozmyślił? Albo dowiedział, że współpracujemy z Vincentem. Jednak skąd? Możliwości było wiele... Ale tak jak często dzieje się w życiu, niektóre rzeczy przychodzą do nas niespodziewanie.

Był już koniec tygodnia, gdy wychodziłam z supermarketu po skończonych zakupach. Miałam raptem jedną reklamówkę, więc chciałam się przejść, ponieważ potrzebowałam świeżego powietrza. Westchnęłam, szczelniej otulając się swoim płaszczem, ponieważ pogoda w Culver City nie była za dobra w ostatnim czasie. Już chciałam przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle coś przykuło moją uwagę. Czarny, wielki motocykl zatrzymał się tuż obok sklepu, niedaleko mnie. Pisk opon sprawił, iż kilku najbliżej stojących ludzi spojrzało w tamtą stronę z przerażeniem i lekką złością. Jednak ja nie patrzyłam w ten sposób. Ja byłam przerażona, ponieważ przez to, iż motocyklista nie miał kasku, idealnie widać było jego twarz.

Brooklyn White. Kurwa.

Stanęłam jak wryta, obserwując mężczyznę, który w skórzanej kurtce i czarnych spodniach, z gracją zszedł z maszyny. Przejechał swoimi palcami po wyżelowanych, czarnych włosach, które zawsze zaczesywał do tyłu, a następnie jego wzrok padł na mnie. Nie byłam w stanie przełknąć śliny, aby zwilżyć jakoś suche gardło, więc tylko stałam i patrzyłam, jak z przerażającym uśmiechem kieruje się w moją stronę. Wydawało mi się, że moje nogi przyrosły mi do ziemi, a na klatce piersiowej spoczęło coś ogromnego i nieprzyjemnego, bo cały czas ciągnęło mnie w dół. Nie potrafiłam spuścić spojrzenia z zielonych oczu, gdy mężczyzna znalazł się tuz przede mną. Był bardzo kościsty i wysoki, przez co musiałam zadrzeć głowę.

– Witaj, Victorio. – powiedział cicho, na co miałam ochotę zwymiotować, ale moje gardło było tak ściśnięte, że zapewne nic by z tego nie wyszło.

– Brooklyn. – odparłam jedynie, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic więcej. W głowie miałam nawrót wspomnień sprzed kilku lat, gdzie często tak pojawiał się znikąd, powodując moje przerażenie.

– Bardzo miło mi cię w końcu widzieć. – dodał, a mój mózg zaczynał powoli wracać do swojej i tak kiepskiej formy. Spięłam się w sobie i postawiłam krok w tył, odsuwając się, ponieważ zdecydowanie naruszał moją przestrzeń osobistą.

– Cóż, gdybyś poinformował mnie o tym wcześniej, to może i ja nie miałabym z tym problemu. – mruknęłam nieco bardziej oschle, niż planowałam, ale poczułam w sobie nagły zastrzyk gniewu. Kim on myślał, że był? – Stalking nie jest czymś fajnym. I jest karalny.

– Cóż, wydaje mi się, że nie jest tak źle, jak mogłoby być. – odpowiedział, wcale nieprzejęty tym, że zachowywał się jak pieprzony psychopata.

– Skąd wiedziałeś, że tu będę? – zapytałam, unosząc hardo głowę, chociaż cholernie się stresowałam. Jednak musiałam zachować pozory i zimną krew.

– Mam swoje sposoby. – odparł, na co bezwiednie przewróciłam oczami, patrząc gdzieś w bok z bojową miną.

– Super. – bąknęłam, co wywołało u niego jeszcze szerszy uśmiech psychopaty. – Coś się stało?

– Obiecałaś mi kolację, Victorio. – odpowiedział.

Och, kurwa.

Na chwilę mnie zamroczyło, ponieważ, faktycznie, cholera. Przez ten cały stres zapomniałam, że musiałam trzymać się swojej części planu, choć ta nieco się... zmieniła. Odetchnęłam cicho, zbierając w głowie myśli, aby odpowiedzieć czymś sensownym, ale wszystko wydawało się błahe i nieodpowiednie. Wiedziałam, że musiałam się zgodzić, ponieważ o to chodziło, tylko nie wiedziałam, jak to rozegrać. W końcu jednak zdecydowałam się na ugodę, więc westchnęłam cicho, splatając ręce na piersi. Reklamówka z zakupami zawisła po mojej prawej stronie, podczas gdy jego wzrok utkwiony był w mojej twarzy.

– Robię to tylko dlatego, że nie chcę, żeby były między nami jakiekolwiek nieprzyjemności. – skłamałam. – To co było, minęło, tak?

– Oczywiście. – odparł mężczyzna z zadowoleniem. – Czy pasowałby ci jutrzejszy wieczór? Znam świetną restaurację. Odebrałbym cię z domu.

– Raczej wolałabym wiedzieć gdzie to i po prostu przyjechać tam. – mruknęłam. Nie byłam jeszcze taką psychopatką, aby jechać z nim w jednym samochodzie. Zrobiłam to raz w życiu i nigdy więcej nie zamierzałam popełniać tego błędu.

– Nie ufasz mi? – zapytał z udawanym smutkiem, na co zacisnęłam usta w wąską linię.

– Nie bardzo. – odparłam szczerze, przez co mężczyzna westchnął, ale skapitulował. Całe szczęście, że nie robił problemów.

– Dobrze, w takim razie skontaktuję się dziś z tobą i podam ci adres.

Z tymi słowami, mężczyzna ostatni raz się uśmiechnął, a następnie odwrócił się z zamiarem odejścia. Kiedy pierwszy szok zniknął z mojego ciała, zmarszczyłam brwi, zastanawiając się nad jednym aspektem.

– Przecież nie masz mojego numeru! – zawołałam za nim, na co przystanął, spoglądając na mnie przez ramię. I w jego oczach widziałam to, że to i tak nie miało znaczenia. – Po co ja w ogóle się odzywam...

Brooklyn skinął z uśmiechem, który powodował ciarki na moim ciele, a następnie podszedł do swojego motocykla, zgrabnie na niego wsiadając. Już nawet nie chciało mi się komentować braku kasku na tej maszynie śmierci, więc po prostu patrzyłam, jak z rykiem odpala silnik, odjeżdżając spod sklepu. A ja nadal stałam w jednym miejscu, nie za bardzo wiedząc, co właśnie miało miejsce. Po dobrych kilkudziesięciu sekundach odważyłam się głośniej odetchnąć, bo zdałam sobie sprawę, że przez całą rozmowę praktycznie tego nie robiłam.

Jasne, wiedziałam, że taki był plan i o to chodziło, ale to nadal nie zmieniało faktu, że byłam tym przerażona. On mnie przerażał i miałam do tego prawo. Każdy by się bał po tym, co przeszłam. Był moim koszmarem, kiedy miałam siedemnaście lat i byłam zwykłym dzieckiem. W dużej mierze te sytuacje odbijały się na mnie aktualnie, przez co cholernie go nie znosiłam. I najgorsze było to udawanie. Że chciałam się z nim widzieć, rozmawiać i być blisko. A nie chciałam. Bardzo nie chciałam. Jednak to mnie przypadła nieszczęsna rola karty przetargowej, którą musiałam dobrze rozgrać. Gra się zaczęła, a krupier nie był po mojej stronie. Nawet nie liczyłam na szczęście, bo ono i tak nie miało tu znaczenia. Gra była nieczysta, a to, czy wygrasz, zależy od tego, czy ktoś rozda ci dobre karty. Czy ktoś będzie chciał rozdać je dobrze.

Zbierając w sobie całą energię, zaczęłam kierować się do domu, po drodze wyobrażając sobie, że każdy zerwany przeze mnie po drodze liść, a następnie bestialsko obrócony w proch, to Brooklyn. Dwadzieścia minut później weszłam do swojego domu, nie oszczędzając drzwi, którymi głośno trzasnęłam. Miałam tego wszystkiego dość. Zrzuciłam swoje trampki, a następnie przeszłam korytarzem do kuchni, w której stał Theo, jedząc kanapkę z pomidorem. Widząc moją wściekłą minę, zmarszczył brwi.

– Wyglądasz, jakby ktoś połamał ci twoją pomadkę. – zakpił, na co posłałam mu spojrzenie godne samego bazyliszka, a następnie z rozwianymi włosami i rumieńcami złości na policzkach, podeszłam do lodówki. Zagryzłam wnętrze policzka, otwierając ją i zaczynając wpakowywać do niej kolejno zakupy. – Co jest?

I kiedy już miałam na końcu języka to, że właśnie spotkałam Brooklyna i byłam zła, smutna i wściekła, bo byłam przerażona naszym spotkaniem... przypomniałam sobie, że nie mogłam tego powiedzieć. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cała negatywna energia gdzieś ze mnie uleciała, a zastąpiły ją koszmarne wyrzuty sumienia oraz złość na samą siebie. Przyłapałam się na tym, że przez roztargnienie przestałam wkładać produkty do lodówki, a po prostu stałam przed nią, wgapiając się pusto w jej wnętrze.

Szybko pokręciłam głową i odchrząknęłam, znów zaczynając wypakowywać produkty z siatki, tym razem z mniejszą złością i większą ostrożnością. Czułam na swoim profilu jego poważny wzrok.

– Nic, tylko... Po prostu ludzie nie umieją jeździć. – wymyśliłam na poczekaniu. – Jakiś idiota prawie mnie potrącił, bo przejechał na czerwonym. – mruknęłam, układając mleko w odpowiedniej kieszonce.

– Idioci są wszędzie. – wzruszył ramionami, a następnie wepchał sobie całą kanapkę wprost do ust. – A tak ogólnie, to stało się coś ciekawego?

Kolejne uderzenie w sam środek klatki piersiowej. Cholera.

– Nie, nic. – skłamałam, uśmiechając się delikatnie. – Wszystko okej. I kupiłam ciasto orzechowe, więc jeszcze lepiej.

Czułam się jak najgorsze ścierwo, gdy zobaczyłam mojego brata, który pokiwał z zadowoleniem, wierząc w każde moje słowo. Musiałam odwrócić wzrok, wyglądając przez kuchenne okno, ponieważ nie chciałam już patrzeć na jego twarz. Akurat w tym samym momencie, przez zachmurzone niebo wyszło kilka promieni słonecznych, które wpadły przez odsłonięte zasłony, sprawiając, iż wszystkie wirujące w powietrzu drobinki kurzu stały się widoczne. Zacisnęłam dłonie na kancie blatu kuchennego, a następnie popatrzyłam na zapuszczony ogród, który mimo pobieżnego wykoszenia, znów zaczął zarastać. Musiałam uwolnić myśli.

– Nudzi ci się może? – zapytałam nagle, kiedy wpychał w siebie kolejną kanapkę.

– A co? – zapytał z pełnymi ustami, przez co to bardziej brzmiało jak „a szczo". Posłałam mu pełne politowania spojrzenie, a następnie przewróciłam oczami, odbijając się od blatu.

– Nawet nie chcę wiedzieć, jak bardzo mama musi przewracać się w grobie, gdy widzi to, co zrobiliśmy z jej ukochanym ogrodem. – mruknęłam. Theo popatrzył na mnie z nieukrywanym zdziwieniem, wycierając ręce w swoją bordową koszulkę.

– Przecież sama mówiłaś, że nie chcesz tu niczego dotykać, skoro i tak zaraz wyjeżdżamy. – powiedział i nie wiedziałam, czy to tylko moje wyobrażenia czy...

Czy czułam pewny żal kierowany w moja stronę.

– Wiem, ale w sumie i tak się nudzimy, więc możemy doprowadzić to trochę do porządku. Szczególnie, że jest dopiero jedenasta. Możemy spędzić tam cały dzień i najwyżej skończyć jutro. – wzruszyłam ramionami, zastanawiając się, co ja najlepszego wyrabiałam.

– Jestem za. – ucieszył się Theo, a radość w jego głosie była nie do podrobienia.

I z jednej strony było to tak samo zabawne, jak i smutne. W końcu zawsze lubiłam, gdy Theo był szczęśliwy, bo zasługiwał na to jak nikt inny. Ale było to smutne i dołujące, bo cieszył się z takiej rzeczy. Kiedyś, gdy byliśmy młodsi, walczyliśmy o to, kto będzie kosił trawę zamiast pielenia drzewek. Gdy rodzice zaciągali nas do tego, oboje mieliśmy ochotę powiesić się na suchej gałęzi. To było jedno z najgorszych zadań, jakie nam wyznaczali. A po tylu latach, on cieszył się jak głupi, aby to zrobić. Gdy jej już z nami nie było. Teraz mieliśmy robić to sami. Bez jej krzyków nad uchem. Bez darcia się na Theo, który znowu przez przypadek wykosił jej krzaki róży. Bez mrożonej herbaty, którą przynosiła nam, gdy już się zmęczyliśmy. Bez naszego narzekania, by sobie poszła, bo nie możemy już jej słuchać. Teraz mieliśmy być tylko my. Chociaż oddałabym wszystko, aby znów posłuchać jej krzyków?

Dlaczego zaczynamy doceniać coś dopiero wtedy, gdy to stracimy?

– To chodź. Pójdziemy do garażu i zobaczymy czego nam brakuje. – zaproponowałam, na co skinął głową, więc oboje się tam udaliśmy.

A ja chciałam jedynie zapomnieć o paskudnych wyrzutach sumienia.

Okazało się jednak, że brakowało nam dosłownie wszystkiego. Od różnych preparatów, po narzędzie, które już zardzewiały oraz nowe sadzonki, szlauchy ogrodowe, zraszacze i rękawice. Po godzinnej wizycie w sklepie ogrodowym, wróciliśmy obładowani nowymi rzeczami i bez zbędnego gadania, wzięliśmy się do pracy. Przebrałam się w krótkie spodenki oraz bluzę z kapturem, korzystając z chwilowej ładnej pogody. Theo również zarzucił na siebie szorty i tank top, który odsłaniał wszystkie jego tatuaże na rękach. Staliśmy na tarasie, gdzie ja wiązałam włosy, a Theo rozpakowywał nową paczkę rękawic.

– Masz. – mruknął, podając mi dwie sztuki. – Bo jeszcze połamiesz sobie paznokcia i będziesz płakać. – zakpił, na co przewróciłam oczami, robiąc do niego głupią minę i wystawiając środkowy palec.

A to, że miał rację, było już inną sprawą.

Szybko włączyłam jeden z utworów Drake'a, a pierwsze słowa Toosie Slide wypełniły całe podwórko, ponieważ mój telefon podłączony był do przenośnego głośnika. Westchnęłam, nakładając rękawice i klaszcząc dłońmi.

– Bierzemy się do roboty.

I oczywiście to ja, jak zawsze, musiałam przegrać w papier, kamień, nożyce, więc to mnie przypadła nieszczęsna rola pielenia drzewek, a Theo złapał za kosiarkę. Czasami go nienawidziłam. I dopiero kiedy to robiłam, zdałam sobie sprawę, jak to wszystko urosło. Jak kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, małe drzewa owocowe były mojego wzrostu, a po tych wszystkich latach, stały się wielkie, rozłożyste i pełne owoców. Jak zasiane kiedyś rośliny porozrastały się, choć zostały strasznie zaniedbane. To miejsce było pełne wspomnień. Nasze urodziny z Theo, które rodzice zawsze urządzali w ogrodzie. Nasze torty, w których jedna połowa była czekoladowa dla mnie, a druga śmietankowa dla Theo. Zabawy w berka z Mią i Chrisem, opalanie się na wakacje, siedzenie przy odpalonym grillu z rodziną, która kiedyś była bardziej bliska. Pamiętałam swoje dzieciństwo.

Ale pamiętałam również swoje dorastanie. Pierwsze papierosy za żywopłotem, uciekanie z domu, zapraszanie kilkunastu osób na małe imprezy, gdy mama gdzieś wyjeżdżała. Palenie pierwszego skręta w różach mamy pod przykrywką zerwania ich do wazonu. Moje kłótnie i bójki z Theo, gdzie kończyliśmy cali zieleni przez tarzanie się w trawie i krzyk mamy, która musiała to potem prać. Zabawa z Kotem, który zawsze skakał na zraszacze. Pamiętałam to wszystko, wspominając coś, co miało już nie wrócić, ale za czym cholernie tęskniłam. Bo gdybym mogła, wróciłabym do tego bez dwóch zdań.

Potrząsnęłam głową, aby odgonić od siebie coraz bardziej depresyjne myśli. Wrzucałam kolejne ziele do taczki, przycinając sekatorem drzewka, które zaczęły rosnąć w dziwne strony. Theo w tym samym czasie kosił trawę i to wszystko przez krótką chwilę było po prostu dobre. Pracowaliśmy szybko i sprawnie, ale i tak nie oszczędzaliśmy sobie typowych złośliwości i zachowania godnego przedszkolaków. Na początku ignorowałam jego słowne zaczepki, ale moja cierpliwość się skończyła, gdy nagle poczułam, jak chłopak obrzuca mnie garścią skoszonej trawy, która wylądowała w moich związanych włosach. Zwęziłam niebezpiecznie oczy, a następnie z prędkością gazeli zerwałam się na równe nogi, biorąc w dłoń kupkę ziemi z paczki. Theo nie mógł nawet wyłapać momentu, w którym zamachnęłam się i wypuściłam moją broń prosto na niego. Zaczęłam się histerycznie śmiać, kiedy czarny osad spoczął na jego twarzy i szyi. Brunet szybko to strzepnął, jednak nadal był brudny. Odskoczyłam w bok, gdy miał już zamiar ruszyć w moją stronę w akcie odwetu, gdy naszą zabawę przerwał rozbawiony głos.

– No jak dzieci. – oboje odwróciliśmy się w stronę Chrisa, który nagle przeszedł chodniczkiem, a zaraz za nim szli równie rozbawieni Laura ze Scottem i Mattem. – Cyrk odjechał, ale klaunów zostawili.

– Ha ha. Bardzo śmieszne. – sarknęłam, otrzepując moje włosy z zielonej trawy, podczas gdy Theo starał się ogarnąć swoją twarz. W tym samym czasie reszta podeszła bliżej nas. – Co wy w ogóle tu robicie? – zapytałam zdziwiona, ponieważ nikt nie zapowiadał swojej wizyty.

– A tak chcieliśmy do was wpaść. – odpowiedziała Laura, która chyba chciała mnie przytulić, ale zrezygnowała, widząc jak brudne ubrania miałam. – Nawet nie dzwoniliśmy dzwonkiem, bo słychać was aż przed domem. – zaśmiała się.

– Robimy małe porządki. – odpowiedział Theo, a do jego spoconego czoła poprzyczepiały się małe grudki ziemi.

– W końcu, bo można było tu straszyć. – zironizował Scott, na co zwęziłam oczy i teatralnie uderzyłam go w ramię, przez co i on udał, jakbym co najmniej mu je odcięła, łapiąc się za nie i wyginając twarz w udawanych grymasach bólu.

– Rodzeństwo Clark dobrowolnie zgadza się na pracę w ogrodzie. Wow. – mruknął Chris, przejeżdżając dłońmi po swoich uroczych loczkach. Jeden kędziorek opadł mu jak zwykle na czoło, co temu baranowi dodawało jeszcze więcej uroku. – Kiedyś wasi rodzice musieli wam chować kabel do wifi, żebyście coś tu zrobili.

– Sam lepszy nie byłeś. Nic u siebie nie robiłeś. – odparłam, na co posłał mi obrażone spojrzenie.

– O przepraszam bardzo, zawsze otwierałem ogrodnikowi bramę. – fuknął na mnie, przez co Laura zaczęła się śmiać, a ja sama próbowałam powstrzymać uśmiech.

– Otwierałeś ją z pilota. Nawet nie musiałeś wychodzić ze swojego pokoju. – przypomniałam mi, na co teatralnie przewrócił oczami, prychając.

– Szczegóły. – machnął ręką. – To jak, Theo? – zapytał mojego brata, no co ten popatrzył na niego pytająco. – Dawaj mi jakieś ciuchy na zmianę i rękawice.

Zmarszczyłam brwi na jego słowa, ale w tym samym czasie Laura popatrzyła na mnie, jakby oczekiwała tego samego. Scott natomiast nawet nie prosił, a po prostu odszedł o kilka kroków, płynnie ściągając swoją koszulkę i rzucając ją na jeden z leżaków na tarasie. Patrzyłam uważnie, jak bez zająknięcia chwyta czyste rękawice i podchodzi do kosiarki, a następnie ją odpala i po prostu zaczyna kosić nam podwórko. Theo chyba również był w niezłym szoku, ale ja nadal patrzyłam na plecy Hayesa, bo Chryste, ten facet miał się czym pochwalić. Nawet nie chciałam zastanawiać się, ile musiał przebywać na siłowni, ale zdecydowanie się opłacało.

– Czekajcie, to wy nam pomożecie? – zapytałam, a Chris wraz z Laurą popatrzyli na mnie, jakbym zadała najgłupsze pytanie na świecie.

– A widzisz inną opcję? – odparła pytaniem na pytanie. – Tylko musisz pożyczyć mi coś na przebranie, bo w tym nie bardzo. – dodała, wskazując na swoją kwiecistą sukienkę, spod której wystawał kawałek jej tatuażu na udzie.

– Ej, Theo! – wszyscy odwróciliśmy się w stronę Scotta, który wyłączył urządzenie, patrząc na mojego brata. – Trzeba wymienić w niej olej. Masz może, czy trzeba podjechać do sklepu?

I tak to się stało. Theo został ze Scottem i Mattem, gdy nasza trójka udała się na piętro. Zaczęłam ściągać swoje rękawice, gdy weszliśmy do pokoju Theo, a ja podeszłam do jego szafy z zamiarem znalezienia mu jakiś ubrań. Nadal byłam w szoku, ze tak ochoczo chcieli się za to zabrać i w ogóle nam pomóc. Poczułam się naprawdę miło, ponieważ to było w ich strony kochane. Plus, mogliśmy spędzić razem czas.

Przecież dobrze wiesz, że za to, co zrobiłaś, na to nie zasługujesz.

– Co tam ogólnie u was? – zapytałam, aby uciszyć jakoś te cholerne myśli i zacząć rozmowę. Nie myśl o tym, nie myśl o tym.

Przekopywałam markowe ubrania Theo, które i tak wybierałam mu ja, ponieważ miałam o wiele lepszy styl. I mój brat wyglądał w tym cudownie, jednak wątpiłam, aby sweter Gucci był dobry do ogrodu. Laura usiadła na krześle z uśmiechem, a Chris zaczął ściągać swoją przylegającą koszulkę w odcieniu jasnego różu, którą następnie rzucił na łóżko.

– Zacząłem pisać z takim fajnym chłopakiem na grindrze. – mruknął, na co spojrzałam na niego przez ramię. – Jest gorący. I dominuje, więc jestem jak najbardziej na tak.

– Ty zawsze jesteś na tak, napaleńcu. – uśmiechnęłam się, rzucając mu w twarz jakąś starą koszulką.

– Jestem po prostu młodą osobą potrzebującą bliskości. – fuknął, wciągając na siebie ubranie.

– Czyli napalony. – podsumowała Laura, na co uśmiechnęłam się w jej stronę, a ta posłała mi oczko. – I nie możesz się z nim spotkać. Popsujesz mi plan.

– Jaki plan? – zdziwił się Chris, na co i ja spojrzałam na nią zaciekawiona.

– Założyłam się z Mattem, że do Halloween prześpisz się z Cameronem. – odpowiedziała nonszalancko, jak gdyby nigdy nic oglądając swoje wypielęgnowane paznokcie.

– O cholera, ty też? – zapytałam, nim zdążyłam ugryźć się w język.

Powolnie spojrzałam na Chrisa, który chyba przyswajał, co właśnie powiedziałyśmy, ponieważ widać było, iż jego mózg już nie łączył. Popatrzył najpierw na mnie, a następnie na Laurę, która jednak nie wyglądała tak, jakby przejmowała się tym, że Adams właśnie dostał jakiejś zapaści. Zasznurowałam usta w wąską linię, patrząc to na nią to na niego i czekając, jak rozwinie się sytuacja. Ups, chyba raczej nie powinnam była tego mówić. Chris pomrugał powolnie powiekami, co było w końcu jakąś oznaką tego, ze żyje, a następnie wytrzeszczył oczy.

– WY CO?! – wydarł się i byłam pewna, że jego krzyk usłyszeli nawet chłopcy na dole. Zmarszczyłam nos i zamknęłam powieki, aby odciąć się od jego spojrzenia, chociaż naprawdę chciało mi się śmiać.

– Czemu tak na nas patrzysz? – zapytała niewzruszona Laura. – Pożeracie się wzrokiem od kiedy tylko się poznaliście. To nastąpi prędzej czy później, a ja postawiłam na to pięć dych, więc masz mi nie psuć planów, jasne? – powiedziała poważnie, wskazując na niego palcem, a następnie popatrzyła w moją stronę, gdy ja zagryzałam mocno dolną wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. – Kochanie, dasz mi coś na przebranie?

– Halo, ja wciąż tu jestem! – zawołał zdenerwowany Adams, a na jego policzkach oraz nosie wykwitły różowe plamki, co oznaczało, że lekko się zażenował. To było urocze.

– Ale czemu robimy z tego taki problem? – zapytała. – Widać gołym okiem, że ci się podoba. I jest to odwzajemnione.

Po jej słowach, zła mina Chrisa przerodziła się w dziwny wyraz zdziwienia i pewnego... niedowierzania. Chłopak zmarszczył brwi, a następnie zagryzł swoją pełną wargę, spuszczając wzrok na łóżko.

– Odwzajemnione? – zapytał cicho i chociaż chciał udawać, że to nic, w jego głosie słychać było tę specyficzną nutkę ciekawości.

Zblokowałam spojrzenie z Laurą i niemal w tym samym czasie uśmiechnęłyśmy się, przewracając oczami. Faceci byli czasami tak głupi. Chociaż ja sama założyłam się z Theo, że nic się nie stanie, nie mogłam ignorować tych sygnałów. Znałam Chrisa zbyt długo. To rumienienie się przy każdym przypadkowym dotyku z Wilsonem, spuszczanie wzroku, ciągłe powtarzanie, że go nie lubi, chociaż jakimś sposobem zawsze siedział obok niego. I wiedziałam, że nie było to obojętne. Doskonale widziałam to, jak Cameron obserwował Adamsa, gdy ten wchodził do pomieszczenia w jednym ze swoich niebotycznie drogich garniturów, z zaczesanymi lokami na głowie, pachnąc perfumami Gucci i wyglądając jak młody, niewinny bożek. Seksualne napięcie wisiało w powietrzu i dusiło każdego z nas.

– Kochanie, znam Camerona już długo i uwierz. – zaczęła, posyłając mu swoje ciepłe spojrzenie. – On teraz czeka, ale gdy już zdecyduje się zrobić ten pierwszy krok... Będziesz błagał o to na kolanach.

W szoku wpatrywaliśmy się w Laurę, która tak grzeszne słowa wypowiadała z tak pieprzenie niewinnym uśmiechem. Chris z wyraźnym przerażeniem wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej i w pewnej chwili myślałam, że mu wypadną. Stał w miejscu, nawet nie mrugając, podczas gdy Moore znów popatrzyła na mnie, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc w stronę mojego pokoju.

– Może teraz to się jakoś przyspieszy. – wzruszyła ramionami, ale ja nie odpowiedziałam, bo nie wiedziałam co.

Bez słowa dałam Laurze moje spodenki i top, które szybko na siebie wciągnęła. Były na nią sporo za duże, ale wyglądała w tym uroczo. A ja nabawiłam się kolejnych kompleksów.

– Mam na sobie ubrania, które są więcej warte, niż połowa mojej szafy. – parsknęła Moore, podtrzymując jedną dłonią spodenki, które zsuwały się z jej wąskich bioder. Zaśmiałam się cicho i wygrzebałam z walizki pasek, który jej podałam.

– Połowa to może nie, ale tak dwie piąte... – również się droczyłam.

Chris dołączył do nas chwilę później, gdy już się w miarę ogarnął, chociaż po jego twarzy widać było, iż nadal był w szoku. Jednak my już go nie męczyłyśmy, więc wszyscy postanowiliśmy udać się z powrotem do ogrodu, gdzie Scott nadal kosił trawę, a Theo i Matt grabili suche liście. Gdy Hayes nas zobaczył, wyłączył kosiarkę i popatrzył na Laurę.

– Dzwoniła do ciebie Mia. – powiedział donośnie, wskazując na telefon, który leżał na stoliku na tarasie.

– Co chciała? – zapytała, wciągając na swoje małe dłonie rękawiczki.

– Zapytać, czy idziesz z nią i z Jasmine na zakupy. – odparł. – Do ciebie też miała dzwonić.

Uniosłam lekko brwi na tę nowinę i nie mogłam nic na to poradzić, ale w moim środku coś przyjemnie się rozgrzało. To było kochane z jej strony, chociaż ostatnimi czasy ja nie należałam do najbardziej społecznych osób.

I tak na nią nie zasługujesz.

– Powiedziałem, że jesteśmy tutaj i jakoś tak wyszło, że teraz zaraz przyjadą. – mruknął trochę ciszej, patrząc na mnie z niepewnością. – Nie masz nic przeciwko?

– Oczywiście, że nie! – powiedziałam od razu, bo nie mogłabym mieć. Skoro chcieli się spotkać, to ja byłam na to bardzo chętna.

Po prostu chcesz wyciszyć wyrzuty sumienia.

– To super. Zgarną jeszcze Camerona i Parkera i zaraz powinni być. – skinęłam głową na jego słowa, czując się jak totalnie gówno. Co ja wyprawiałam...

– Nate będzie? – zapytała Laura, na co mina Scotta nieco zrzedła, a sam chłopak pokręcił głową.

– Jasmine powiedziała, że nie jest w nastroju. – odparł tylko, a nikt nie odważył się tego chociażby skomentować.

Nie był w nastroju? Cholera, co to mogło oznaczać? Może źle się czuł? Ostatnio tyle wypił, że mogło męczyć go cały tydzień. Chociaż, gdy przecież spotkałam go dzień później, nie wyglądał źle. Albo się rozchorował. Tak też mogło być. Pozostawała też inna opcja, która była chyba tą najtrafniejszą. Nathaniel po prostu nie chciał przyjechać. Może mu się nie chciało, albo miał inne plany. I to przecież było w porządku. Miał swoje życie.

Tak. Dokładnie.

I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że czterdzieści minut później, cała nasza dziesiątka siedziała w naszym ogródku, pieląc drzewka, przycinając krzewy, sadząc nowe roślinki i wyrywając te stare i poschnięte. Cameron, Mia, Jasmine i Parker przyjechali dość szybko, jednak ci byli już odpowiednio ubrani, bo wiedzieli, co ich czekało. I co dziwne, chyba nawet im to nie przeszkadzało, kiedy w przeciwsłonecznych okularach i szortach wkroczyli do naszego ogrodu, wyglądając jak prawdziwa Załoga G. Przysięgam, że gdy zobaczyłam Jasmine w tenisówkach, a nie w kozakach, doznałam chwilowego szoku, ponieważ nie był to częsty widok. Właściwie, nie widziałam jej nigdy w czymś innym. Jednak jeszcze większym szokiem okazał się Cameron, który zamiast swoich eleganckich płaszczy i golfów, prezentował się zabijająco dobrze w czarnej koszulce z długim rękawem, która odsłaniała jego wystające obojczyki oraz w tego samego koloru szortach. Ten facet był zdecydowanie zbyt przystojny.

Nie wiedziałam, w którym momencie Matt włączył ikoniczną piosenkę Nicki Minaj, która była zarezerwowana dla Mii, ponieważ jeszcze przed laty często ją śpiewała. Blondynka wyglądała koszmarnie z tą łopatką do kopania w jednej dłoni i z ubrudzoną od ziemi twarzą, kręcąc biodrami w rytm do Starships, ale to było dobre. Wszędzie panował gwar, co było takie inne od tego, do czego się przyzwyczaiłam. Od kiedy tylko się tu znów przenieśliśmy, w domu było cicho, a teraz... było tak, jak kiedyś. Wszystko tętniło życiem. Matt ewidentnie leciał sobie w kulki, przysypiając pod rozłożystymi paprotkami, a Parker ze Scottem siłowali się na środku, przez co przewrócili taczkę z liśćmi, jednak nikt się tym nie przejął. Chris za to ukrywał się za jabłonią, aby jak najmniej widzieć Camerona, podczas gdy ten przycinał krzewy z Jasmine, która i tak niewiele się odzywała. Nie miałam pojęcia, czemu za każdym razem przychodziła, chociaż nie wypowiadała praktycznie żadnego słowa. I tak, Theo przez większość czasu patrzył tylko na nią, a mnie to zabijało od środka, bo widziałam jak się męczył.

I niby to wszystko było super. Przez chwilę nawet można było poczuć się tak, jakby te cztery lata przerwy nie miały miejsca. Rozmawialiśmy na całkowicie głupie tematy, nie poruszając ani razu tych poważnych. Głównie nachodziło nas na wspominki z czasów dzieciństwa i kto zrobił większą głupotę. W pewnym momencie przyjechało zamówione przez Theo jedzenie. Chcieliśmy jakoś odwdzięczyć się im za to, że nam pomagali. Mia z Laurą przyniosły mrożoną herbatę. Słońce chyliło się już ku upadkowi, chociaż i tak nie było zbyt mocne. Było już po dziewiętnastej, kiedy wymordowani po całym dniu pracy, siedzieliśmy na trawie, jedząc żarcie i po prostu będąc. I to wszystko było naprawdę cudowne i cieszyłam się z tego, ale...

Ale nie do końca, bo nie było go tu z nami.

Nikt o nim nie wspominał. Każdy omijał temat, ale wiedziałam, że i im go brakowało. Nate był jaki był. Relacja naszej paczki była jaka była, ale to w końcu był Shey. W irracjonalny sposób to on połączył nas wszystkich, a teraz siedzieliśmy bez niego. I niby wszystko było dobrze, ale nie do końca. Ja sama nie odzywałam się za wiele. Prawdę mówiąc, nie odzywałam się w ogóle. Nie mogłam cieszyć się razem z nimi bo było mi dziwnie i czułam się niewłaściwie. Nie potrafiłam już nawet udawać, że było okej, więc powoli jadłam swoje jedzenie, nawet nie słuchając rozgadanej reszty. Chociaż powinnam była to wszystko pieprzyć. W końcu to on nie chciał przyjechać. To on powiedział te słowa, przez które to wszystko się działo. To on to zaczął.

A ja dalej zastanawiałam się, czy wszystko u niego w porządku.

– Halo, ziemia do Victorii! – pomrugałam gwałtownie oczami, kiedy blada ręka pojawiła się przed moją twarzą.

Wyrwana z mojego letargu, spojrzałam przed siebie, orientując się, że każdy na mnie patrzył. Mia, która machała mi przed twarzą, obserwowała mnie z małym uśmiechem, podczas gdy ja zastanawiałam się, co się właśnie działo.

– Co? – zapytałam zdezorientowana, powodując u pozostałej reszty śmiech.

– Jesteś dziś całkowicie odcięta od rzeczywistości. – parsknął Parker, na co blado uniosłam kąciki swoich ust.

– Ta, czasami lubię sobie odlecieć. – mruknęłam, puszczając mu oczko, aby jakoś ich uspokoić. Grzebałam plastikowym sztućcem w swoim makaronie, jakoś tracąc na niego ochotę.

– Pytaliśmy cię, czy coś już wiadomo w sprawie Brooklyna. – powiedziała poważniej Laura. – Odzywał się?

Patrzyłam na nich w ciszy, zastanawiając się, jak odpowiedzieć na ich pytanie. Oczy każdego spoczęły na mnie, a ja, niewiele myśląc, westchnęłam cicho i przybierając jak najbardziej neutralny wyraz twarzy, pokręciłam głową.

– Nie. Przykro mi. – odparłam, na co Scott cicho zaklął.

– Niedobrze. – burknął cicho.

– Myślisz, że się rozmyślił? – zapytał Matt.

– Nie, ale to wszystko trochę potrwa. Victoria musi zdobyć jego zaufanie, a jeśli się nie pospieszy, Brooklyn może znowu wyjechać. – wytłumaczył, na co reszta przytaknęła. – Trzeba dobrze to rozegrać.

Ja natomiast poczułam, jakbym miała zaraz zwymiotować ten przeklęty makaron, którego i tak niemal nie zjadłam. Odetchnęłam cicho i szybko odłożyłam go na miejsce na trawie obok, strzepując dłonie i dźwigając się na równe nogi.

– Idę do łazienki. – poinformowałam ich, a kiedy wchodziłam do domu, mogłam usłyszeć ich wesołe głosy i donośne śmiechy, które były tak bardzo beztroskie.

Weszłam w głąb budynku, oddychając głębiej, ponieważ było tam dużo ciszej i spokojnie. Wyrzucałam sobie w myślach swoje własne zachowanie. Powinnam zrobić tak jak oni. Nie przejmować się, żyć, śmiać się i spędzać miło czas, a ja tymczasem nie potrafiłam ogarnąć własnego chaosu w głowie i przez to czułam się jeszcze gorzej. Westchnęłam i zamiast skierować się do łazienki, przeszłam do salonu, siadając na kanapie. Założyłam ręce na klatce piersiowej, błagając chociaż przez chwilę, aby nie myśleć o tym cholernym chłopaku i tym, co teraz robił. Czy czuł się dobrze, czy nie. Chociaż nie powinnam. Powinnam odpuścić, a ja...

Kurwa.

– Czy przeszkadzam w upragnionej chwili samotności? – podskoczyłam w miejscu na cichy głos Luke'a, który pojawił się obok mnie. Parsknął śmiechem na moją reakcję. – No co ty, Clark. Myślałem, że to do odważnych świat należy.

– Na pewno nie do skradających się psychopatów. – burknęłam, ale widząc jego rozbawioną minę, nie mogłam się nie uśmiechnąć.

– Można? – zapytał, wskazując na miejsce obok mnie. Zwęziłam oczy.

– A co mi za to dasz? – zapytałam, na co teatralnie uniósł brwi i spojrzał przez ramię na drzwi tarasowe, za którymi siedziała reszta.

– Wiele rzeczy, ale moja dziewczyna musi pójść spać. – powiedział konspiracyjnym szeptem, na co przewróciłam oczami, ale nie potrafiłam się nie uśmiechnąć.

Pokręciłam głowę, podsuwając się i robiąc mu miejsce na sofie, które zajął. Oboje przez krótką ciszę milczeliśmy, wpatrując się w niezidentyfikowane punkty przed nami. Było to komfortowe. Włożyłam ręce do kieszeni swojej bluzy, zagryzając dolną wargę, gdy nagle poczułam jego spojrzenie na swoim profilu. Zerknęłam na niego kątem oka, ze zdziwieniem rejestrując, że jego uśmiech spełzł z jego twarzy, a on sam patrzył na mnie z lekkim zmartwieniem.

– Wszystko u ciebie okej? – zapytał nagle, na co zmarszczyłam brwi. – Jesteś dziś cały dzień nieobecna.

– Wydaje ci się. – odparłam, ale ten pokręcił głową.

– Chodzi o Nate'a, prawda?

Na jego słowa nie odpowiedziałam, bo po prostu nie widziałam w tym sensu. Nie chciało mi się. Pierwszy raz od dawna po prostu nie chciało mi się kłamać i przekręcać wydarzeń. Sama byłam jednym wielkim kłamstwem. Musiałam kontrolować każdy swój ruch, każde słowo. Luke i tak wiedział, więc po co znowu miałam udawać? Robiłam to przez większą część życia i tak, po chwili człowiek się przyzwyczajał i aranżował to bez udziału świadomości. Kłamiesz, bo tak jest łatwiej. Ale siedząc w tym pieprzonym salonie z Parkerem, zdałam sobie sprawę, że to nie było łatwiejsze. Może, gdyby na jego miejscu znajdował się ktoś inny. Wtedy może tak, ale w tej sytuacji byłam na przegranej pozycji.

Westchnęłam cicho, kuląc się jeszcze bardziej i patrząc w bok, aby nie blokować tego spojrzenia z tymi czekoladowo-miodowymi tęczówkami. W moim żołądku znów coś się przekręciło.

– Martwisz się i zastanawiasz czemu nie przyjechał. – nawet nie pytał, a po prostu oznajmił.

Znów przez dłuższą chwilę nie odpowiedziałam, zastanawiając się nad słowami. W końcu uchyliłam usta, jednak po chwili znowu je zamknęłam, rezygnując z jakichś pokrętnych wyjaśnień. Może to był czas, gdzie najprostsze rozwiązania były najlepsze? Oblizałam spierzchnięte wargi, czując równie dużą suchość w gardle.

– Co z nim, Luke? – zapytałam wprost, nie bawiąc się w podchody.

I ku mojemu zdziwieniu, chłopak parsknął gorzkim śmiechem, odwracając wzrok, więc to teraz ja spojrzałam na jego profil. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, o co mu chodziło. Dałam mu chwilę czasu, ponieważ teraz to on zastanawiał się, co powiedzieć, aż w końcu westchnął, kręcąc głową.

– To trwa od rozstania z Severine. – zaczął. – Jest tak... wyobcowany. Niby zachowuje się normalnie, ale to nie jest normalne. Prawie z nikim nie rozmawia. Gdy chcę się spotkać, zawsze się wykręci, a gdy już do tego dojdzie, jest taki markotny i roztargniony. – z każdym kolejnym słowem, Luke wyglądał, jakby bolało go to coraz bardziej. – Ostatnio przyjechałem do jego mieszkania, nie mówiąc mu o tym wcześniej i gdy wszedłem do środka, siedział przy stole z butelką wódki. – parsknął gorzko, a na jego twarzy malowała się paleta emocji. Każda była negatywna, jednak jedna królowała.

Obawa. Bał się o Nate'a.

– Pije. Dużo pije. – mruknął. – Od ostatniej imprezy na plaży upił się jeszcze trzy razy. Cały dzień spędza w warsztacie albo na treningach. Chodzi jak maszyna i tak się zachowuje. Od zawsze był oschły, ale gdy coś się działo, mówił mi wszystko. Jest dla mnie jak brat, a teraz... nic. Kompletnie nic. Unika tematu, a gdy pytam, każe mi to zostawić. Jest sam. Całkowicie. – mruknął, a zaraz potem na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. – No, jeśli nie jest adorowany w barze przez swój fanklub ludzi, którzy zadają się z nim tylko dlatego, że to Nathaniel Shey.

Słuchałam go, czując, jak każde słowo wbija się boleśnie w moje ciało. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Co się z nim działo i dlaczego tak się zachowywał. Dlaczego odpychał od siebie najbliższych, dlaczego ich ranił. Luke wyglądał jak rozdrapana rana. Nate był dla niego jednym z najważniejszych ludzi na świecie i nie potrafił patrzeć na jego autodestrukcję. Jednocześnie obwiniał się o to, że sam nie mógł mu pomóc. I w tym go rozumiałam. Patrzenie, jak ktoś, za kogo możesz oddać własne życie, sam siebie niszczy, jest jedną z najgorszych rzeczy na świecie.

Hipokrytka.

Nagle Luke spojrzał w moje oczy, a jego tęczówki miały w sobie tyle bólu, iż miałam ochotę go przytulić. Wydawało mi się, że pierwszy raz to z siebie wyrzucał i stanowiło to dla niego pewnego rodzaju oczyszczenie. To było tak irracjonalne. Z ogrodu dochodził nas głośny śmiech reszty naszych znajomych, a ja patrzyłam na tego smutnego chłopaka, który bez tych swoich łobuzerskich iskierek w oczach wyglądał, jakby był o dwadzieścia lat starszy. Nie wiedząc, co mogłabym zrobić, zacisnęłam swoje palce na jego przedramieniu, a on niemal w tej samej chwili ułożył swoją dłoń na mojej.

– Nigdy nie widziałem go w takim stanie. – jego głos był tak cichy, że niemal szeptał. – To nie jest Nate. To jest coś, co go zaledwie przypomina. Ostatnio prawie pobił się z Cameronem. Ja nie wiem co robić, Victoria. Nie mam pojęcia.

– Luke, jesteś dla niego jak brat. – powiedziałam pewnie. – On to wie. Wiem, że może dla ciebie to niewystarczające, ale uwierz, że on docenia samo to, że przy nim jesteś. – westchnęłam. – Nate to specyficzny człowiek. Może potrzeba mu trochę czasu? Właśnie rozstał się z narzeczoną. Może to nadal go boli.

Cóż, może naprawdę tak strasznie tęsknił za Severine. W końcu to właśnie od tamtego czasu zaczął się tak zachowywać. Może po prostu... ją kochał. I chociaż nienawidziłam za to samej siebie, bo widok ich razem był... ciężki, to wiedziałam, że jeśli okazałoby się, iż to właśnie o nią chodziło, to wygrzebałabym ją nawet z podziemi i do niego zaprowadziła. On nie mógł sobie tego robić. Po prostu nie mógł, a skoro ona była jedyną nadzieją...

– Nie wiem, ale... nie wydaje mi się, Victoria. – westchnął ciężko, znów patrząc w moje oczy. – Miał już kilka dziewczyn i z żadną tak nie było. Tu nie chodzi o to. Przynajmniej mi się tak wydaje. W końcu miał kilka dziewczyn w liceum, miał je też później. Miał cholerną Darcy, miał ciebi... – chłopak urwał w połowie, jakby to, co powiedział, było czymś zakazanym.

Spojrzał na mnie przepraszająco, na co wzruszyłam ramionami, bo czy powiedział coś, co nie było prawdą?

– Nie patrz tak na mnie, bo masz rację. – mruknęłam, a te słowa paliły mój przełyk jak trucizna. – Tak, nigdy nie byliśmy razem oficjalnie, ale Nate mnie miał. I wiedział to chyba każdy. – parsknęłam, ale w moim głosie nie było ni krzty rozbawienia. To była smutna prawda. – Miał mnie w każdym tego słowa znaczeniu. I zawsze się na to zgadzałam. – mruknęłam, zaciągając nosem. Uśmiechnęłam się cierpko do chłopaka, ponownie wzruszając ramionami. Było mi zimno.

– Jakim cudem to wszystko się tak skomplikowało? – wyszeptał drżącym tonem, na co pokręciłam głową.

– Nie wiem, Luke.

Następnie nikt z nas już się nie odezwał. Owinęłam swoją rękę wokół jego ramienia i przylgnęła do jego boku, podczas gdy on objął mnie ramieniem. I wtedy czułam się, jakby miała drugiego brata., Z Luke'iem zawsze czułam specjalnie połączenie. Nie wiedziałam, dlaczego i skąd się to brało, ale przebywając w jego towarzystwie, gdy już lepiej go poznałam, czułam się, jakbym miała do czynienia z młodszym bratem. Może to przez Nate'a? Może brzmiałam jak egoistka, ale... To nasza trójka, wraz z Jasmine, zawsze potrafiła jakoś do niego dotrzeć. Oczywiście, każdy jego przyjaciel go kochał i o niego dbał, ale to my potrafiliśmy postawić do pionu. Nie zawsze, jednak wciąż. Może to dlatego tak bardzo utożsamiałam się z Parkerem. W końcu on też umawiał się z moją... przyjaciółką. Byłą przyjaciółką? Nie miałam pojęcia. Nie chciało mi się już o tym myśleć.

– Jak myślisz? – zapytał nagle, opierając swój policzek o moją głowę. – Naprawi się to jakoś?

Gdy dowiecie się co zrobiłam, znienawidzicie mnie.

– Może. – odparłam równie cicho.

Przez kilka minut tak po prostu siedzieliśmy, aż w końcu postanowiliśmy wrócić, aby nie wzbudzać podejrzeń. Kiedy znów stanęliśmy na podwórku, nie obyło się bez komentarzy, które rzucała nawet Mia. Już dawno nie widziałam jej tak rozbawionej. Nikogo z nich. Z powrotem usiedliśmy na swoich miejscach, ale ja już nie mogłam nawet patrzeć na mój posiłek, więc podsunęłam go w stronę Matta, któremu niebieskie oczy zaświeciły się ze szczęścia, a sam chłopak zaczął pochłaniać posiłek.

– A właśnie. – zaczęła Laura. – Za dwa dni Halloween. Robimy coś?

– Pewnie pójdziemy do klubu. – Scott wzruszył ramionami, na co Moore trzepnęła go w ramię. Chłopak zawył, marszcząc w grymasie twarz. – Ała, no co?!

– Ja chcę cos fajnego. – burknęła. – Chcę się przebrać, a nie tylko pójść i się napić.

– Ale... – zaczął, ale ta znów go uderzyła, tym razem sporo mocniej. – Ała, no dobrze! Dobrze już! Uspokój się, kobieto! Zrobimy coś fajnego!

Zadowolona Laura uśmiechnęła się, a następnie nachyliła do Scotta i pocałowała go w ramię tam, gdzie go uderzyła. Chłopak westchnął, ale już nawet tego nie skomentował. Wszyscy dokończyli swoje posiłki, rozmawiając o tym, w co się przebiorą, podczas gdy ja myślami błądziłam w swoim świecie. Nawet nie wiem, w którym momencie, wszyscy zaczęli się zbierać, ponieważ słońce właśnie zaszło. Zanieśliśmy wszystko do garażu, a Laura z Chrisem się przebrali. Zostało nam jeszcze trochę pracy, ale gdy tak patrzyłam na ten ogród, powoli znów widziałam w nim życie. Było dużo lepiej.

– Dzięki, że nam pomogliście. – mruknął Theo, gdy zbił piątkę z Parkerem. Staliśmy na ganku przed domem. Reszta już wsiadała do swoich samochodów, a chłopak ostatni się z nami żegnał.

– Nie ma problemu. – odpowiedział, a następnie przytulił mnie na pożegnanie.

I tylko my wiedzieliśmy, że po tej rozmowie, ten uścisk znaczył nieco więcej.

Odsunęłam się od niego i posłałam mu blady uśmiech. Nadal wyglądał po prostu źle, ale miałam nadzieję, ze to wszystko się jakoś naprawi. Razem z Theo patrzyliśmy, jak kolejno odjeżdżają, aż w końcu zostaliśmy sami. Mój brat westchnął, patrząc na ciemniejące niebo. Było już zimno oraz zerwał się mocniejszy wiatr, a granatowe chmury zwiastowały burzę.

– To był dobry dzień, – powiedział z zadowoleniem, na co wymusiłam uniesienie kącików ust.

– Tak. – zgodziłam się od niechcenia.

– Idę się myć. Tobie też radzę, bo straszysz. – z zadowoleniem wszedł do domu, podczas gdy ja jeszcze chwilę tak stałam, wpatrując się w pierwsze błyskawice na niebie.

Pokręciłam głową i również weszłam do środka. Theo zajął łazienkę na parterze, więc ja wybrałam tę w naszych pokojach. Stałam pod prysznicem długi czas, czując, jak gorąca woda spływa po moich plecach. Jednak nawet to nie przyniosło ukojenia. Moja skóra była już cała czerwona oraz parowała, ale mimo tego, ja nadal tam stałam, zaciskając powieki i opierając się czołem o ścianę. Było mi niedobrze. Nie chciałam już tego. Nie chciałam wciąż udawać, że jest dobrze, choć nie było. Nie chciałam kłamać. Plątałam się we własnych słowach. We własnych myślach.

Z całej siły zacisnęłam swoje dłonie w pięści, znów czując ból palca, który od tamtego czasu nie dawał mi spokoju. Ułożyłam je po obu stronach mojej głowy, uderzając nią lekko o płytki. To wszystko mnie przerastało. Śmianie się, kiedy w środku umierałam. Uśmiechanie się, chociaż nie miałam na to siły. Udawanie, że wszystko było okej, choć nie było. Uniosłam swoją głowę, a gorący strumień uderzył w moją twarz. Nie chciałam już tego. Chciałam do mamy.

Wyłączyłam wodę i przetarłam swoją twarz. Mozolnie wyszłam z kabiny, owijając ciało ręcznikiem. I kiedy podeszłam do zaparowanego lustra, ocierając je z pary... Gdy zobaczyłam te sińce pod oczami, blada skórę i obrzydzenie do samej siebie, ostatkami sił powstrzymałam się, aby nie roztrzaskać go w drobny mak. Szybko wyszłam z pomieszczenia, przechodząc do swojego pokoju. Ale i tam nie czułam się bezpiecznie. Godzinę przesiedziałam na swoim łóżku, owinięta tym cholernym ręcznikiem. Moje włosy przestały być już mokre, a stały się lekko wilgotne. Moje ciało całkowicie wyschło, a ja nie miałam siły nawet na to, aby zapalić światło, chociaż za oknem było już całkowicie ciemno, a wiatr smagał moimi roletami.

I właśnie wtedy znów to poczułam. Ten impuls. To było jak trans. Bez wiedzy umysłu, wstałam na równe nogi, chociaż każdy krok był męczarnią. Zapaliłam lampkę nocną, krzywiąc się na jej światło. Nie wiem, dlaczego to robiłam. To był impuls. Zrzuciłam z siebie ręcznik, nawet nie czując chłodu. Machinalnie wciągałam na siebie czarne bokserki oraz tego samego koloru stanik, jeansy z wysokim stanem oraz bluzę z kapturem. Nawet nie rozczesywałam włosów. Założyłam jeszcze tylko skarpetki i swoje vansy, a następnie skierowałam się do wyjścia z pokoju. Nie wzięłam ze sobą pieniędzy ani telefonu. Nie zgasiłam również światła. Po prostu wyszłam, patrząc przed siebie.

Dziś w nocy w Culver City ulewny deszcz i burze z piorunami oraz silny wiatr. Możliwe przerwy w dostawie prądu. Radzimy nie wychodzić na zewnątrz i pozostać w domach. – głos prezenterki w radio głośno trąbił, gdy zeszłam do salonu, w którym siedział Theo. Nawet nie spojrzałam w jego kierunku, a po prostu skierowałam się do korytarza.

– Hej! Gdzie ty idziesz?! – słyszałam, jak szybko dźwiga się z kanapy, a następnie kieruje się w moją stronę.

– Muszę się przejść. – powiedziałam pusto, nadal idąc przed siebie.

– Victoria, zaraz będzie burza! – zawołał, brzmiąc na podenerwowanego. – Co się dzieje?

– Nic. – odparłam, nawet na niego nie patrząc. – Pójdę do Chrisa. Zatrzymam się u niego.

– Chodź, zawiozę cię... – mruknął, gdy w końcu na niego spojrzałam, wyciągając włosy zza kołnierza bluzy. Jego twarz była zmartwiona, a wzrok mówił, że mam siedzieć w domu. Jednak ja nie mogłam.

– Wrócę taksówką. – powiedziałam jedynie, a następnie odwróciłam się i wyszłam z domu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Czułam się fatalnie za to, że tak go potraktowałam, ale ja już nie mogłam inaczej. Potrzebowałam oddechu. Oczyszczenia. Ja już dłużej tak nie potrafiłam. Objęłam się ramionami, patrząc na niebo. Deszcz jeszcze nie padał, ale było blisko. Zerwał się silny wiatr, który plątał moje włosy jeszcze bardziej. Bez namysłu, ruszyłam przed siebie. Wyszłam na chodnik, opuszczając posesję mojego domu. Na ulicach nie było żywej duszy, co nie było dziwne, zważywszy, że zaraz miała nastąpić prawdziwa ulewa. Zarzuciłam kaptur bluzy na głowę. Moje kroki były szybkie i długie, ponieważ chciałam znaleźć się jak najdalej od tego miejsca.

Nie mogłam już patrzeć na Theo, który zawsze chciał dla mnie najlepiej, ale który niczego nie wiedział. I nie mogłam być zła, bo ja mu tego nie mówiłam. Byłam tchórzem. Lęk i strach maskowałam sztucznym uśmiechem. Wtedy tego nie potrafiłam. Zaciągnęłam nosem, przebiegając przez jedną z ulic. Latarnie powoli gasły, co działo się zawsze, podczas takiej pogody. A ja wciąż szłam przed siebie i chociaż do końca nie wiedziałam, gdzie idę, moja podświadomość zrobiła to za mnie. A ja się jej oddałam.

Dlatego dwadzieścia minut później stałam już pod jego kamienicą, a pierwsze krople moczyły materiał mojej bluzy.

Bez namysłu weszłam do środka, zapalając światło. Pokonałam ciąg schodów, podtrzymując się obdrapanej ściany. Westchnęłam cicho, podchodząc do dobrze mi znanych drzwi. Nie miałam pojęcia, co ja najlepszego wyprawiałam. Byłam bałaganem. Boże, to wszystko tak strasznie mąciło mi w głowie. Brałam leki, ale i one czasem nie pomagały, a ja zostawałam sama. Nie mogłam zostać sama. Przymknęłam powieki i bezszelestnie oparłam swoje czoło o drzwi, zaciskając szczękę. Bolały mnie kości, stawy i narządy wewnętrzne. Czułam, jakbym miała zaraz eksplodować. Cała dygotałam, a moje ciało przestało mnie już słuchać. Gdy delikatnie uchyliłam oczy, obraz był rozmazany, ale nadal widziałam klamkę. Patrzyłam, jak moja dłoń delikatnie na nią naciska i może to dziwne, ale nie byłam zdziwiona, gdy okazało się, że drzwi były otwarte. Gdy miał problemy, często zapominał o takich drobnostkach.

Wiedziałam, że musiałam wyglądać źle. W za dużej bluzie, ze zmęczoną twarzą bez grama makijażu i potarganymi włosami, ale nie obchodziło mnie to. Wyprostowałam się, po czym pchnęłam cicho drzwi i rozejrzałam się. Mimo iż nie płakałam, moje oczy były zapuchnięte. W korytarzu było ciemno, a blade światła mrugały z salonu. Jeśli nie spał, zapewne mnie usłyszał, chociaż zachowywałam się cicho. Przeszłam przez próg, zamykając za sobą drzwi i z niewzruszoną miną patrząc przed siebie. Powolnie kierowałam się do salonu, aż w końcu do niego weszłam, zastając ciekawy widok.

Wszędzie było cicho i paliło się zaledwie kilka lampek. Telewizor był wyłączony. Z kamienną miną rozejrzałam się, nie wierząc, że znalazłam się w mieszkaniu Sheya. Tak bardzo nie pasowało do tego jego pedantyzmu. Na stoliku kawowym walało się pełno rzeczy, pomięty koc leżał luźno na sofie, a na ziemi walały się ubrania i ręczniki. Nie wierzyłam w to, co widziałam. Nie wierzyłam, że znajdowałam się w jego miejscu, które wyglądało tak... smutno. A potem uniosłam głowę, spoglądając na stół, przy którym siedział. Zabawnym był fakt, że nawet na mnie nie spojrzał. Swoje łokcie opierał na blacie, a na dłoniach podtrzymywał głowę. Palce wplątał w brązowe kosmyki. Przed nim stała kryształowa karafka z bursztynowym płynem, która była do połowy pusta. Prócz tego znajdowała się tam jeszcze szklanka i ku mojemu przerażeniu, zapalniczka i paczka papierosów. Jednak zdziwiłam się, nie widząc w naczyniu żadnych niedopałków. Również nie śmierdziało tam dymem.

Widziałam obraz człowieka, którego znałam, ale nie potrafiłam rozpoznać. Nie tak go zapamiętałam. Nie takiego go zostawiłam. Przez chwilę po prostu milczałam, patrząc na niego z góry z niewzruszoną miną. Wiedziałam, że zdawał sobie sprawę z mojej obecności. Wiedziałam, iż czuł, jak na niego patrzyłam, ale nie drgnął ani o milimetr. Jedynie jego powolnie poruszające się ramiona ukazywały, że miałam do czynienia z żywym człowiekiem, a nie posągiem.

– Co ty ze sobą zrobiłeś... – nawet nie zapytałam, a po prostu oznajmiłam.

Mój głos był papierowy. Lekko zachrypnięty oraz cichy. Drażnił moje uszy, ale nie potrafiłam mówić inaczej. Bez emocji, bezbarwnie i płasko. Dokładnie tak, jak się w tamtej chwili czułam. Jednak to właśnie ten ton sprawił, że w końcu dostałam od niego coś więcej, niż jedynie milczenie. On po prostu... zaczął się śmiać.

Naprawdę się śmiał. Jego ramiona drżały od cichego śmiechu, który wypełniał ściany mieszkania. Jednak to nie był miły śmiech. Nie było w nim rozbawienia, radości, zadowolenia. Z przerażaniem stwierdziłam, że to nawet nie była ta ironiczna drwina, którą tak często serwował ludziom. To był przerażający odgłos, od którego dostałam ciarek na całym ciele. Był cichy, chrapliwy i tak bardzo przepełniony jadem. Jakby śmiał się w twarz swojemu największemu wrogowi, którego miał zaraz zgładzić. Jednak on na mnie nie patrzył, a ja nie byłam jego wrogiem. Ale tak właśnie brzmiał. Przerażająco, pusto i bez życia. To nie był ten Nate, którego znałam. Od kiedy tylko wróciłam do Culver City, głupio łudziłam się, że jest taki sam. Że wszystko się zmieniło, ale nie on. Myliłam się.

Siedziało przede mną jedynie coś, co przypominało tego chłopaka, dla którego przed czterema laty mogłabym zabić.

Z obrzydzeniem patrzyłam na jego głowę, którą powolnie podnosił. Rozprostował swoje dłonie, patrząc na nie przez chwilę, a następnie swój wzrok umieścił we mnie. Moje gardło się ścisnęło, kiedy patrzyłam na niego z pogardą. Nie miałam pojęcia, skąd ona się we mnie wzięła, ale wiedziałam, że to ona, gdy on obserwował mnie z rozbawieniem i nonszalancją. Jakby sama moja osoba go bawiła. Jakby bawił go mój stan. Jego twarz była w tragicznym stanie. Tak, rany bardzo ładnie się na nim goiły, pozostawiając po sobie jedynie delikatne zasinienia, ale nie o to tu chodziło. Pod jego oczami rozciągały się ciemne kręgi, jakby nie spał od wielu dni. Oczy były przekrwione i zaszklone od alkoholu. Jego brązowe włosy były roztrzepane. Ubrany był w czarną bluzę, której kaptur opadał mu na ramię oraz tego samego koloru jeansy. Wyglądał tak strasznie źle.

– Ja? – zapytał kpiąco, a jego głos był tak przepełniony jadem, obrzydzeniem i nonszalancją, że miałam ochotę wyjść z tego mieszkania i nigdy go więcej nie widzieć. – A ty?

Jego słowa zabolały tam, gdzie miały zaboleć. Zawsze wiedział, jak słowem zadać największy ból. Nie był mocno pijany, ale lekko wstawiony. Patrzył na moją twarz i nie mogłam doszukać się w nim ani jednej emocji, Miał przywidziany ten odrażający uśmiech, który nie był tym moim ukochanym uśmiechem. Był tym uśmiechem wyższości, którego nie znosiłam. I to jak na mnie patrzył. Czy tak samo patrzyłam na niego ja? Cóż, to mogło być bardzo prawdopodobne. Ale chyba nie potrafiliśmy już inaczej.

Zaciągnęłam nosem, przerywając nasz kontakt wzrokowy. Rozejrzałam się ponownie po mieszkaniu, a mój wzrok padł na ręcznik na podłodze. Trąciłam go nogą, kątem oka obserwując, jak chłopak nalewa sobie bursztynowego trunku do szklanki.

– Zamierzasz się zapić na śmierć? – zapytałam oschle, patrząc na alkohol z obrzydzeniem. Nate znów zaśmiał się w ten nieprzyjemny sposób, a ja czułam, jak włoski stają mi dęba na karku.

– Nawet jeśli, to nie przychodź na pogrzeb. – odparł kpiąco, upijając łyk ze szklanki. I w tamtym momencie znów poczułam się, jakby dał mi w twarz. – Obejdzie się bez ciebie.

– Nie miałam zamiaru. – rzuciłam z jadem godnym samego węża. – Coś ogólnie wydaje mi się, że raczej mało osób by przyszło.

– Więc po co tu jesteś? – zapytał, chociaż jego głos zdradzał, że niezbyt go to obchodziło.

Dobre pytanie. Ale czy mogłam być szczera?

– Chyba chciałam zobaczyć, czy Parker mówił prawdę. – odparłam pusto. – I dalej nie wierzę.

– O, czyli teraz rozmawiacie o mnie za moimi plecami? – zapytał ironicznie, unosząc brwi. – Cudownie.

I tu szala goryczy się przelała. Miałam już dość jego zachowania. Tego, jak traktował bliskich. Jak traktował Luke'a. Jak traktował mnie, mówiąc mi okropne słowa po pijaku, czego nie pamiętał następnego dnia. Albo po prostu udawał, że nie pamięta. Miałam dość tego, że traktował ludzi jak jebane śmieci, bo w jego życiu działo się coś, co może nie było zbyt przyjemne i czego nie przewidział. Nawet jeśli chodziło o Severine, nie miał prawa tak się zachowywać. I nagle cała niepewność i smutek wyparowały z mojego ciała, a zapełnił je ogrom gniewu i zdenerwowania. Byłam na niego wściekła. Za to, jak się zachowywał. Za to co mówił. Za to, że o siebie nie dbał i za to, że widziałam, jak blisko autodestrukcji był.

Zwęziłam złowrogo oczy, już nawet nie kontrolując swojego ciała. Z nienawiścią spojrzałam w jego oczy, czego chyba się nie spodziewał, bo gdy zblokowaliśmy spojrzenie, a on zobaczył moją twarz, uśmiech lekko spełzł z jego twarzy. Teraz był przerażający, ale i poważny. I nie wiedziałam co jest gorsze.

– Tak, rozmawiamy. – powiedziałam. – Wiesz, dziś rozmawialiśmy. Kiedy przyjechał do mojego domu. Rozmawiałam z nim, kiedy żalił mi się, że już nie wie, co ma robić. Że martwi się o ciebie i że chce dla ciebie jak najlepiej. Rozmawialiśmy, gdy widziałam, jak skręcał się z tego bólu, ponieważ jesteś jedną z najważniejszych osób w jego życiu, a traktujesz go jak śmiecia. I wiesz co? Wyjebane mam co aktualnie przeżywasz. Możesz pluć na mnie. Mówić mi słowa, przez które nie mogę spać po nocach. Zachowywać się w stosunku do mnie jak ostatni chuj, ale nie pozwolę ci tak traktować ludzi, którzy się o ciebie martwią. Nie pozwolę ci traktować tak Luke'a, bo gdy skończysz w kolejnym klubie z bandą obcych osób, których i tak nie interesujesz, to Luke zabierze cię pijanego z chodnika i odwiezie bezpiecznie do domu. To Luke będzie za ciebie walczył. Więc skończ zachowywać się jak gówniarz i zacznij szanować ludzi.

Każde słowo wymawiałam z taką pasją i zaangażowaniem, iż w pewnym momencie przeraziłam samą siebie. Kiedy skończyłam, zamknęłam usta, zastanawiając się, kiedy i w jaki sposób to wszystko ze mnie wyszło. Jednak nie żałowałam. Mimo iż cała się trzęsłam, a z emocji moje serce waliło jak dzwon. Patrzyłam na jego twarz, na której nie malował się już ten głupi uśmiech. Teraz był w pełni poważny, a jego oczy na nowo nabrały tych wszystkich barw, które i tak tworzyły tylko tę czarną. Odetchnęłam głośniej, kiedy wyrzuciłam z siebie wszystko, co chciałam. Miałam w dupie co myślał o mnie, ale nie chciałam, aby przez swoje zachowanie stracił kogoś, kto się o niego troszczy. Nate był popierdolony, ale zasługiwał na dobro. Jego przyjaciele tacy byli. I jeśli mieli dalej nimi być, Nate musiał zrozumieć, że pewne rzeczy powinno robić się inaczej. I tak, miał prawo być smutny, zły i chcieć samotności, ale nie miał prawa na nikim się przez to wyżywać.

Nie spuścił ze mnie wzroku ani na sekundę. Jego dłoń wciąż zaciśnięta była na szklance, ale nawet nie myślał o tym, aby ją unieść. Odetchnęłam głośniej i odwróciłam głowę, ponieważ intensywność jego spojrzenia była zbyt duża. W pewnym momencie na zewnątrz rozniósł się głośny grzmot, a w szybę zaczęły uderzać krople deszczu. Zaczęło się.

– Victoria, boisz się burz?

Zmarszczyłam brwi, kiedy do moich uszu dotarł cichy głos. W pierwszej chwili myślałam, że oprócz naszej dwójki był w pomieszczeniu ktoś jeszcze i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, iż te słowa wypowiedział Nate. Jednak nie rozpoznałam go w pierwszej chwili, ponieważ był taki... inny. Cichy, lekko zachrypnięty bas był tym razem miękki i bez tego całego jadu, który w nim siedział. Zaskoczyło mnie to, ponieważ jeszcze przed chwilą odzywał się zupełnie innym tonem. Nadal mówił tak płasko i beznamiętnie, ale było w tym nieco więcej... człowieczeństwa.

Całkowicie zdezorientowana spojrzałam w jego oczy, które również nie patrzyły na mnie z tą pogardą, a wróciły do swojego typowego stanu rzeczy, chowając się za matem. Nie było w nich iskierek ani życia, ale nie było tej nienawiści. Nadal były zaszklone i przekrwione, a ja zaczęłam obawiać się, czy aby na pewno przez te dni kończył jedynie na alkoholu. Nie rozumiałam go. Tak bardzo go nie rozumiałam, ale nie rozumiałam i siebie.

Ale mimo wszystko, rozumiałam nas bardziej, niż kogokolwiek innego.

– Dlaczego pytasz? – zapytałam zmęczonym głosem, czując, jak wszystko ze mnie uchodzi.

Nie miałam pojęcia, czy coś zrozumiał z mojego wywodu, ale miałam nadzieję, że jednak tak. Nie wiedziałam, czy coś weszło do tego pustego łba. Chciałam mu przekazać, aby się nie odcinał. Odcięcie jest dobre, ale na pewien czas. Krótki czas, w którym można wszystko sobie poukładać i przemyśleć. Można odciąć się również na dłużej, ale nie zachowując się przy tym jak pozbawiony emocji chuj. Nate miał tak kochane osoby przy sobie. Nie musiał od razu każdemu się zwierzać i o wszystkim mówić. Mógł być po prostu bardziej ludzki dla tych, którzy go kochają. Bo kiedyś może zdarzyć się tak, że zostanie sam. Że nie będzie miał przy sobie niemal nikogo i będzie żałował każdego słowa, które sprawiły, że to się rozpadło.

A kto jak kto, ale on nie mógł do tego dopuścić. Nie zasługiwał na to.

– Gubię się, Victoria. – powiedział cicho, a jego pusty, pozbawiony emocji szept łamał mi serce.

Przez niemruganie moje oczy się zaszkliły, a obraz zaczął mi się zamazywać. Popatrzyłam na niego z bólem w oczach i sercu, kręcąc delikatnie głową. To wiedziałam. Był tak cholernie zagubiony. Nie takiego go zostawiłam. Tamten chłopak żył i cieszył się życiem. Był popieprzony, tak, ale na te wszystkie sposoby, które uwielbiałam. Tu widziałam kogoś, kto sam niszczył sobie życie.

– Wiem, Nate. – wyszeptałam. – I nie, nie boję się burz.

Nagle chłopak zesztywniał, a następnie ponownie spojrzał przez okno, gdzie ulewa rozpętała się na dobre. Ze zmarszczonymi brwiami patrzyłam, jak zastyga w miejscu, a następnie po kilku sekundach zrywa się z krzesła, o mało nie przewracając butelki z alkoholem. Mebel, na którym siedział, ze zgrzytnięciem przesunął się po panelach, przez co dostałam gęsiej skórki. Przez jego niespodziewaną gwałtowność, wzdrygnęłam się, wciągając gwałtownie powietrze. Patrzyłam na niego w szoku, gdy ten z roztargnieniem rozejrzał się wokół, a następnie jego wzrok padł na mnie.

Czarne tęczówki patrzyły wprost w moje, a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała dwa razy szybciej, niż przeciętnie. Nie miałam pojęcia, co się właśnie działo, ale to właśnie wtedy, jego oczy lekko wyszły z tego cienia, nie będąc już tak matowe i puste.

– Victoria, chodź. – wypalił nagle poważnym głosem. Zmarszczyłam brwi w zdezorientowaniu.

– Co... gdzie? – zapytałam, ale chłopak nawet mi nie odpowiedział, a ruszył w stronę korytarza, wymijając mnie i nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem. – Nathaniel! – zawołałam za nim, nie mając bladego pojęcia, co on najlepszego wyrabiał.

Patrzyłam, jak w szoku zakłada swoje czarne Nike, a następnie prostuje się, spoglądając w moje oczy.

– Chodź ze mną. – powiedział jedynie, a jego cichy szept otulał moje bębenki.

Wracał. Mój Nate wracał.

– Nate, na dworze jest ulewa. – przypomniałam mu, ale on nie wydawał się tym przejmować. Wręcz przeciwnie, chyba właśnie tego oczekiwał. – Nate, nie.

– Więc pójdę sam. – powiedział tylko, a następnie otworzył drzwi i tyle go widziałam.

Przez dobre dziesięć sekund stałam jak wryta, zastanawiając się, co się właśnie stało. Nie potrafiłam tego przetrawić, a mój mózg nie nadążał. Jeszcze przed chwilą rozmawiałam z nim i się kłóciłam, a teraz on wyszedł. Sam. Na dwór. Pijany. Podczas okropnej burzy. Kurwa.

– Nate! – wrzasnęłam, a następnie zerwałam się na równe nogi.

Wybiegłam z mieszkania, nawet nie zamykając drzwi na klucz, ponieważ nie miałam czasu go szukać. Zbiegłam po schodach wprost na drzwi, które popchnęłam, wychodząc na dwór. I pożałowałam tego jeszcze w tym samym momencie. Nie żartowali z potężnymi ulewami. Deszcz lał jak z cebra, przez co wszędzie było siwo, a widoczność była strasznie słaba. Głośny dźwięk zagłuszał wszystkie inne i tylko na nim potrafiłam się skupić. Mimo iż stałam tam kilka sekund, już czułam, jak moje ubrania mokną, dokładnie jak włosy i cała ja. Przez moje roztargnienie wbiegłam prosto w kałuże na chodniku, przez co poczułam wodę na stopach. Jednak to nie było ważne. Zdenerwowana rozejrzałam się wokół, aby wzrokiem wyszukać chłopaka, który tak nagle zniknął.

Nie miałam pojęcia, co się działo. Rozważałam już wszystkie opcje, a najbardziej prawdopodobną była ta, że on po prostu zwariował. Naprawdę zwariował. Mrużyłam powieki, aby wytężyć wzrok, gdy nagle ujrzałam wysoką sylwetką na chodniku niedaleko mnie. Nie miałam pewności czy to rzeczywiście on, ale musiałam spróbować. Ulewa cały czas rozmazywała postać, a ja modliłam się, aby to był on, bo jeśli miałam zrobić z siebie głupka na darmo, to wiedziałam, że po prostu go zabiję.

– Nate, co ty, do cholery, robisz?! – krzyknęłam, mając naprawdę nadzieję, że to on.

I podziałało, ponieważ postać odwróciła się w moją stronę, a ja dostrzegłam twarz chłopaka, który również przemoczony był do suchej nitki.

– Chodź. – powiedział nagle nieco głośniej, aby nie zagłuszył go deszcz, a następnie sam ruszył chodnikiem.

– On zwariował. – wyszeptałam sama do siebie.

Nie potrafiłam za nim nadążyć, gdy tak przemierzał kolejne metry, nawet nie odwracając się w moją stronę. Po prostu szedł przed siebie, co jakiś czas skręcając w różne uliczki, a ja próbowałam go nie zgubić. Trzymałam się kilka metrów za nim, klnąc na ten cholerny deszcz. Byłam już cała przemoczona. Czułam wodę nawet w swojej bieliźnie, o odzieniu wierzchnim nawet nie wspominając. Mokre kosmyki kleiły mi się do czoła, a w butach chlupała woda. Żadne z nas się nie odzywało, bo i tak nie miałoby to sensu przez szum ulewy. Co jakiś czas wzdrygałam się, gdy niespodziewanie uderzał piorun.

Po kolejnych krętych uliczkach naprawdę miałam tego dość. Nawet nie wiedziałam, dlaczego dalej za nim szłam. Chyba tylko po to, aby upewnić się, że temu kretynowi nic się nie stanie. Jednak i ja miałam swoje granice. Gdy kolejny raz wpadłam w kałuże, już miałam się na niego wydrzeć i kazać mu spierdalać, gdy nagle niespodziewanie się zatrzymał. Ja również to uczyniłam, rozglądając się i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że już dawno nie byliśmy na jego osiedlu. Przez deszcz nawet nie zwracałam uwagi na to, gdzie nas prowadził, bo po prostu chciałam się nie utopić. Teraz staliśmy na jakiejś pieprzonej łące, z dala od jakichkolwiek bloków i domów. Jedynym źródłem światła było kilka latarni niedaleko nas przy jakiejś nieznanej mi szosie.

Byliśmy. Na. Łące. W. Czasie. Burzy. Na terenie z wielką ilością pustej przestrzeni. Tam, gdzie często uderzały pioruny. Kurwa.

Spojrzałam na chłopaka, którego twarz w końcu widziałam. Jego ubrania kleiły mu się do ciała, a włosy były całkowicie przemoczone, opadając na jego czoło. Jednak jemu to nie przeszkadzało. Z dziwnym wyrazem twarzy i głośnym oddechem, zadarł głowę, patrząc na niebo. Na jego twarz padały krople deszczu, obmywając ją, jednak jemu to nie przeszkadzało. Jego jabłko Adama drżało, a mokre usta były rozchylone. I kiedy tak stałam naprzeciw niego, patrząc na niego w tej całej scenerii... Mimo że byłam piekielnie zła, chciałam na niego krzyczeć i wrócić do domu, jedno musiałam przyznać.

Nigdy nie widziałam piękniejszego obrazu.

To już nie było ładne. Tak, Nate był przystojny. Od zawsze tak uważałam. Każdy tak uważał. Miał w sobie coś, co przyciągało ludzi. Jednak w tamtej chwili to nie było najistotniejsze. Może to sposób, w jaki krople spływały z jego idealnej twarzy. Może to, to, jak woda osadzała się na jego kształtnych ustach i długich rzęsach. Jak przemoczone kosmyki układały bałagan na jego głowie. A może po prostu to on cały, gdy stał z głośnym oddechem, patrząc wprost w ciemne niebo. Był piękny. Boże, był tak piękny.

– Nathaniel... – zaczęłam cicho, ponieważ to było za dużo.

Nie wiedziałam już co myśleć. Nie wiedziałam, co tam do cholery robiliśmy, ani po co w ogóle tam przyszliśmy. Do tego zaczęło coraz bardziej błyskać i grzmieć, a on zachowywał się tak... tak irracjonalnie i nieprzewidywalnie, ale w tym wszystkim był jakiś porządek. Jakby tak miało być. I chciało mi się wyć, bo to wszystko było takim bałaganem. Mieliśmy tyle na głowach, a po prostu staliśmy na tej przeklętej łące, gdzie on patrzył w niebo, a ja patrzyłam na niego.

– Csi. – uciszył mnie, unosząc delikatnie dłoń, aby mnie powstrzymać.

Kolejny raz zagrzmiało, a ja ze zdziwieniem obserwowałam, jak jego usta zaczynają się poruszać, jednak żaden dźwięk się z nich nie wydostał. Z szokiem obserwowałam jego skupioną twarz, dopiero po chwili wyłapując, co on właściwie robił. On liczył. Odliczał kolejno cyfry, ze skupieniem patrząc w niebo. Zmarszczyłam brwi, nie widząc w tym najmniejszego sensu, gdy nagle nastąpiło kolejne głośne uderzenie pioruna, a ziemia zadrżała. Podskoczyłam na to, podczas gdy Nate z zadowoleniem przestał liczyć, unosząc jeden z kącików ust. W końcu przestał patrzeć w niebo, a jego wzrok spoczął na mnie. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.

– Dwanaście. – mruknął cicho, a jego zachrypnięty głos był zapewne inspiracją wielu artystów.

– Nate, co ty robisz? – zapytałam, bezsilnie spuszczając ręce wzdłuż mojego ciała. Chłopak znów uniósł kącik ust, a następnie spojrzał w niebo, wyglądając przy tym tak pięknie. Mój Boże. – Nate, ja nie chcę umrzeć przez uderzenie piorunem.

– Po każdej kłótni moich rodziców, mama zawsze czekała na burzę. – zaczął cicho, a jego jabłko Adama znów zadrżało. Rysy jego szczęki mogły w tamtym momencie przecinać stal. – Zawsze wychodziła wtedy do ogrodu i liczyła sekundy od jednego uderzenia do drugiego.

– Po co? – zapytałam, nie wiedząc, co to miało na celu.

Jednak Nathaniel wydawał się tym zafascynowany. Wyglądał jak ktoś, kto powrócił do żywych.

– Zawsze powtarzała, że jej organizm nie składa się z komórek, a z toksyn. – powiedział znacznie ciszej, a jego oczy znów przysłonił mat. Na twarzy natomiast nie malował się uśmiech, ale on wciąż patrzył w to cholerne niebo. – Mówiła, że deszcz to jej prywatne oczyszczenie. Moja mama była wierząca, ale nie lubiła chodzić do spowiedzi. Zawsze przed burzą robiła sobie rachunek sumienia i liczyła uderzenia do tego momentu, do którego odległość między jednym, a drugim pokrywała się z ilością jej grzechów.

Przez dobre pół minuty analizowałam jego słowa, aby jakoś je zrozumieć, a kiedy w końcu jakoś mi się udało, zdałam sobie sprawę, że cała jego rodzina była nieźle popieprzona. W pierwszym momencie zastanawiałam się, czy aby się ze mnie nie naigrywa, ale potem zdałam sobie sprawę, że nie było opcji, aby wymyślić coś takiego na poczekaniu. Otwierałam i zamykałam usta, ale nie mogłam wpaść na nic sensownego, więc po prostu poddałam się, wzdychając i patrząc na tego chłopaka, którego zmiany nastrojów były równie szybkie, co moje.

– Przecież to nie ma sensu. – mruknęłam, na co uniósł brew, patrząc na mnie z tym swoim cynizmem.

– Też zawsze jej to powtarzałem, gdy przychodziła do domu cała przemoczona. – odparł, ale ja pokręciłam głową.

– Ale to naprawdę nie ma sensu. – broniłam swego. – Bo co jeśli ilość czasu nigdy nie pokryje się z ilością grzechów?

– Też zawsze ją o to pytałem. – odrzekł. – Odpowiadała, że wtedy oznacza to, że nie żałujesz ich tak, jak powinieneś.

– Przepraszam, Nate, ale to jest po prostu głupie. – mruknęłam, na co znów się blado uśmiechnął.

– Zawsze jej to powtarzałem, a ona zawsze uparcie tego broniła. – uniósł delikatnie jedną dłoń, po której spływały kolejne krople. – Aż w końcu po jej pogrzebie sam przyszedłem tu pierwszy raz podczas burzy i to zrobiłem.

– Po co? – zapytałam zaciekawiona.

Chłopak długo nie odpowiadał, patrząc na granatowe chmury. Zastanawiało mnie to, czy swoją otwartość w słowach zawdzięczał alkoholowi, czy po prostu mówił to, bo chciał. Obstawiałam pierwszą opcję, ale po tym, co dziś się wydarzyło, niczego nie mogłam wykluczyć. Ja również nie miałam już oporów, aby pytać. Ta sytuacja była tak surrealistyczna, że poziom absurdu już tu nie istniał.

– Bo chciałem się poczuć, tak jak ona się czuła. – mruknął, a jego głos był ledwie słyszalny przez szum wody. – Chciałem się oczyścić.

I nie wiedziałam dlaczego, ale te słowa zabolały mnie bardziej, niż powinny.

– Więc po tu teraz tu jesteś? – zapytałam. – Aby się oczyścić?

Nate znów uniósł kącik ust, wyginając swoje wargi w najbardziej smutnym uśmiechu, jaki widziałam w całym swoim życiu.

– Nie da się oczyścić czegoś, co jest w całości zatrute.

Patrzyłam, jak chłopak wzdycha po swoich słowach, a następnie jego uśmiech zgasł już na stałe. Jakby moment jego chwilowego szczęścia przepadł i miał się już nigdy nie odnaleźć. Jego twarz znów przysłonił mrok, a on przestał patrzeć na niebo. Woda spływała po naszych ciałach nieustannie, dokładnie jak słowa, które wisiały w powietrzu. Nie potrafiłam spuścić wzroku z jego pięknych, pustych oczu, które emanowały taką ogromną dozą braku życia.

Nathaniel był po prostu martwy.

– Możemy wracać. – bąknął cicho, a następnie włożył ręce do kieszeni swojej bluzy.

Nawet na mnie nie spojrzał, kiedy po prostu mnie wyminął, ruszając w stronę, z której przyszliśmy. Ja jednak się nie poruszyłam, a jedynie westchnęłam, spoglądając w niemal czarne niebo. Błyskawica znów je przecięła, tworząc szlaczek, a ja zastanawiałam się, czy aby może nie było odrobiny prawdy w tym szaleństwie. Byłam niewierząca. Nie uznawałam spowiedzi, ani niczego w ten deseń. Więc może to było rozwiązanie? Liczenie pieprzonych sekund podczas burzy? Oczyszczanie się wodą wprost z nieba? Ale to był tylko deszcz. To nie były Boże Łzy. A Nate miał rację. Nie dało się oczyścić czegoś, co było już zatrute. Jednak zawsze istniała szansa.

Nie istniała natomiast na to, aby oczyścić coś, co samo w sobie było trucizną. Nie miałam więc szansy.

Odwróciłam się i również ruszyłam za chłopakiem. Droga powrotna minęła zdecydowanie szybciej, niż ta na łąkę. Znów szłam kilka metrów za nim, w ciszy nasłuchując uderzeń. Już nawet nie przeszkadzało mi to, jak mokra byłam. Nie przeszkadzało mi już nic. Po prostu szłam za Nate'em, nie oglądając się wokół. Po kilku nużących minutach znaleźliśmy się pod klatką schodową. Nate poczekał, aż do niego dołączę, a następnie otworzył drzwi i mi je przytrzymał, abym weszła pierwsza. I może wiele razy było to powodem naszych żartów i przekomarzań, ale jeśli chodziło o takie drobne, kulturalne gesty, Nate stosował się do tego zawsze. I to było takie proste i niewymuszone, jakbyśmy robili to od lat.

Nawet nie wiedziałam, po co ja w ogóle wracałam do jego mieszkania, a sam fakt, iż on tego oczekiwał, powodował we mnie jeszcze większe zdezorientowanie. Nie wiedziałam nawet, po co tam przyszłam. Tamtej nocy dosłownie nic nie miało sensu. Wydawało mi się, że na tamten czas po prostu zatrzymaliśmy się w swojej czasoprzestrzeni, zachowując się tak, jakbyśmy nigdy się nie zachowali.

Woda ściekała z nas litrami, gdy wchodziliśmy po schodach, a następnie do jego mieszkania. Od razu ruszyłam w stronę łazienki, zostawiając za sobą mokre ślady. Nate w tym czasie zniknął w salonie, a ja nawet nie chciałam wiedzieć, jaki bałagan tam powstanie. Zapaliłam światło i weszłam do jasnego pomieszczenia, stając na jego środku. Czułam, jakbym miała na sobie zbroję. Popatrzyłam na swoją bluzę, a następnie, niewiele myśląc, po prostu zaczęłam ją ściągać. Nie myślałam o tym, czy Nate mnie zobaczy, czy nie, a nawet jeśli, to jakoś mi to nie przeszkadzało. Widział mnie w o wiele odważniejszych wydaniach, abym przejmowała się głupim stanikiem.

Kiedy już jakoś się z niej wydostałam, złapałam ją w rękę i zaczęłam wyciskać nad umywalką. Woda wylewała się strumieniami, ale ja i tak nie mogłam jej osuszyć, więc po prostu wrzuciłam ją do wanny, poddając się. Nie chciało mi się tego robić. Moje mokre włosy opadały na moje ramiona, a ja stałam w tej łazience w samym staniku, przemakających spodniach i butach, w których pływałam. I wtedy zdałam sobie sprawę, że znalazłam się w takim momencie mojego życia, że nawet mi to nie przeszkadzało.

– Chcesz ręcznik? – cichy głos rozpłynął się w powietrzu za moimi plecami, a ja wiedziałam, że Nate stał w progu drzwi.

Spojrzałam w bok, ale nie popatrzyłam na niego. Zamiast tego tylko pokręciłam głową, a następnie mój wzrok padł na mokrą podłogę. Miałam już tego dość. Wszystkiego. Bez słowa podeszłam do wanny, a następnie odwróciłam się do niej plecami i powolnie osunęłam się na podłogę, siadając na niej i wygodnie prostując nogi. Oparłam się plecami o emaliowaną powierzchnię, odchylając głowę i czując na sobie spojrzenie chłopaka. I może było to dziwne. Ale ta cała sytuacja taka była. My tacy byliśmy. I najważniejsze w tym wszystkim było to, że to nie było niekomfortowe. Wręcz przeciwnie. Po raz pierwszy od dawna czułam się, jakby w końcu nikt mnie nie oceniał. Jakbym nie musiała już udawać.

I może Nate poczuł to samo, ponieważ słyszałam, jak wchodzi do pomieszczenia. Założyłam ręce na piersi i leniwie przekręciłam głowę w jego stronę, obserwując, jak ściąga swoją przemoczoną bluzę, również pozostając jedynie w spodniach i butach. Nawet jej nie wyciskał, a po prostu wrzucił ją do wanny tam, gdzie ja wcześniej. Zaczesał swoje mokre włosy do tyłu, a ja obserwowałam jego idealny tors ze znikającymi już siniakami. Czarny tatuaż odznaczał się na jego ręce, testując moją ciekawość, ale nie miałam zamiaru pytać. Nathaniel w ciszy stanął obok mnie, a następnie usiadł naprzeciw mnie, opierając się o pralkę i również wyciągając swoje długie nogi, które spoczęły obok moich. Z westchnięciem odchylił głowę, przymykając oczy, więc zrobiłam to i ja.

I nigdy nie potrafiłabym opisać wagi tej chwili. Tego, jak intymne to było, chociaż nic takiego się nie działo. Jednak to wszystko miało w sobie coś tak głupio magicznego. Światła w pomieszczeniu były słabe i blade, przez co i nasze ciała tak wyglądały. Kałuże potworzyły się wokół nas, jednak nikomu to nie przeszkadzało. Nasze nagie klatki piersiowe powolnie unosiły się i opadały, a między nami panowała błoga cisza. Jakby to właśnie było potrzebne. Jakby ta chwila była tą, która oczyściła nas bardziej, niż ten pieprzony deszcz. Kiedy mokrzy i zmęczeni siedzieliśmy naprzeciw siebie w jego łazience, mając syf w głowach i życiu.

– Pogubiłem się. – uchyliłam delikatnie powieki, słysząc jego cichy głos.

Wciąż siedział na swoim miejscu, jednak jego wzrok był czujny. Wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą, a na jego twarzy nie malowało się nic, prócz chłodu i pustki. Jednak mimo tego, jego cichy, zachrypnięty głos zdradzał to, co najważniejsze.

Kolejny mur runął.

Milczałam, nie chcąc przerywać mu tego, co chciał mi powiedzieć. Nie mogłam tego zepsuć. Nate nigdy się nie zwierzał. On był typem osoby, która chowała się sama ze swoimi problemami. Pewne rzeczy musiałam wyciągać z niego siłą, bo wiedziałam, że wyrzucenie z siebie zmartwień jest dobre. Kiedyś wyznałam, że zawsze go wysłucham i może to miał być ten czas. Chciałam dać mu czas i spokój, więc spokojnie siedziałam na swoim miejscu, patrząc na jego piękną twarz. I choć na zewnątrz byłam spokojna, w środku denerwowałam się coraz bardziej. Wielu ludzi uważało, ze to niemożliwe. Że wielki Nathaniel Shey nic nie czuje i nikomu nic nie mówi. Smutne było to, że nawet jego przyjaciele czasem tak uważali. A ja wiedziałam, że po prostu trzeba dać mu czas, wsparcie i sprawić, aby ci zaufał. Nate był pięknym człowiekiem. I to bolało, że ludzie określali go tak jedynie z zewnątrz.

– Nie wiem, co mam robić, Clark. – przełknął ślinę, a jego głos był przerażająco zimny i pusty.

– Co się dzieje, Nate? – wyszeptałam cicho, mimowolnie patrząc na niego z troską. Choć nie chciałam. Choć nie chciałam być tak opiekuńcza.

To zawsze wygrywało.

– Wszystko było poukładane. Spokojne. – zaczął, a jego mina nie załamała się ani odrobinę. Zawsze go za to podziwiałam. To, jak idealnie potrafił ukryć to, co czuł. Jednak każdy prędzej czy później pękał. Bo ludzie są tylko ludźmi. – Miałem się z nią ożenić. Miałem już nie wrócić do tego syfu. Żyć spokojnie, bez obawy o moich najbliższych. Z dobrą pracą, planami i tym całym gównem.

Po tych słowach uniósł swój wzrok, blokując go z moim. I gdy widziałam go w tym stanie, pierwszy raz wyglądał tak... krucho. Był takim bałaganem.

– Tęsknisz za nią? – zapytałam, a to pytanie rozrywało mi umysł i serce.

Jeśli tęsknił za Severine, powinien o nią walczyć. Jeśli sprawiała, że był szczęśliwy, to tylko to się liczyło. Bo Nathaniel zasługiwał na to jak nikt inny. Zasługiwał na to, by kochać i być kochany. I chociaż na samą myśl o nich razem, w dziwny sposób chciało mi się płakać, to jeśli to by go uszczęśliwiło, mogłabym być świadkiem na ich ślubie. Bo on był zagubiony. Był jednym wielkim znakiem zapytania, ale był dobry. Nieco porywczy i zamknięty w sobie, ale dobry. Tylko ludzie nie chcieli tego widzieć. Spędziłam z nim najlepszy rok swojego życia. Może nie znałam go perfekcyjnie, ale znałam go dobrze. Miał tyle pięknych zalet. I wiedziałam, że za wiele rzeczy powinnam była go nienawidzić, jednak zdawałam sobie sprawę, że tak nigdy się nie stanie. I nieważne ile razy powiedziałby mi coś, co doprowadziłoby mnie do płaczu. Ile razy by mnie odpychał i zamykał się w sobie. Ile razy miałabym mieć go dość i drzeć się, że go nienawidzę.

Po wszystkim i tak wrócimy do punktu wyjścia.

Po moich słowach, Nate chwilę się zastanowił, a następnie westchnął głośno, patrząc gdzieś w bok.

– Ja nawet nie wiem, czy w ogóle chciałem tego ślubu. – powiedział w końcu, co całkowicie mnie zdezorientowało.

On... co?

– Więc o co chodzi? – zapytałam w końcu.

– Po prostu znów wszystko się psuje. – odparł, zaciskając delikatnie szczękę, a jego piękne oczy zalśniły jak dwa czarne onyksy. – Znów wszystko się miesza i sypie, a mi nawet nie chce się tego ogarniać. Gdy już coś zaczyna się układać, zawsze musi się spieprzyć. Od małego tak jest. Od kiedy byłem gówniarzem. Przez ojca nigdy nie miałem równowagi. Nie miałem wyważonego życia. Albo było zajebiście dobrze, albo zajebiście źle.

Znów zblokowaliśmy spojrzenia. Był tak bardzo zmęczony. My oboje byliśmy. Siedząc w tej pieprzonej łazience i rozmawiając na tematy, na które nie porozmawialibyśmy z nikim innym. Bo tak już było. To było nasze. Intymne, osobiste i tak bardzo potrzebne. Bo w końcu nie graliśmy.

– Ja nie mam już siły kolejny raz starać się to naprawić. – wyszeptał, zaciskając usta w wąską linię. – Jestem zmęczony, Victoria. Bardzo zmęczony.

Nawet nie wiem, w którym momencie jedna łza potoczyła się po moim policzku. Nawet tego nie kontrolowałam. To stało się samo. Niewiele myśląc, po prostu podparłam się rękoma o zimne kafelki, przekręcając swoje ciało. Nate ze spokojem mnie obserwował, gdy przesunęłam się tak, aby siedzieć obok niego. Swoje nogi wyciągnęłam obok tych chłopaka. I może nie powinnam była tego robić, ale w tamtym momencie miałam to wszystko w dupie. Tamtej nocy już nic się nie liczyło. Wszystkie bariery i mury zostały chwilowo odsłonięte. To nie było erotyczne. Nie miało takie być. To było po prostu nasze. Z tymi wszystkimi dziwactwami. Bo się znaliśmy. I choć minęły cztery lata, tego nic nie zmieniło.

Nasze ramiona się zetknęły, kiedy przysunęłam się bliżej niego. Ten kontrast był uderzający. Moje zimne, a jego rozgrzane. Nie patrzyłam na niego, a i on nie patrzył na mnie. To nie było teraz potrzebne. Zaciągnęłam nosem i po prostu ułożyłam swoją głowę na jego barku. Nie musiałam nawet czekać, ponieważ w tym samym czasie on oparł swoją o moją. To było tak płynne i spokojne, jakbyśmy mieli wyćwiczone do perfekcji. Czułam jego gorącą skórę oraz ciche bicie serca i wiedziałam, że i on słyszy to moje. Wdychałam jego kojący zapach, czując się tak dobrze i właściwie. To ten zapach kojarzył mi się z bezpieczeństwem. Czułam delikatny uścisk jego policzka na czubku mojej głowy i jego oddech na moim czole. Obserwowałam nasze nogi, otulone mokrymi ubraniami i zastanawiałam się, dlaczego to wszystko musiało dziać się nam.

– Też jestem zmęczona. – wyszeptałam po chwili. – Zmęczona ciągłym udawaniem, że jest okej.

– Ktoś się na to nabiera? – zażartował, a ja poczułam, jak delikatnie się uśmiecha, przez co i ja uniosłam kącik ust.

– Wielu ludzi. – odparłam.

– Cóż, może w pewnym momencie i my sami w to uwierzymy. – mruknął, na co nie odpowiedziałam. Chciałabym w to wierzyć.

W pewnym momencie jedna z jego dłoni powędrowała do kieszeni spodni. Nie zmieniając pozycji, uważnie obserwowałam, jak chłopak wyciąga z niej paczkę papierosów i zapalniczkę. Te same, które leżały na stole w jego salonie. Papierosy nie były przemoknięte, co mnie zdziwiło, ponieważ jeśli jakimś cudem zabrał je na tę ulewę, to nie było opcji, aby przetrwały. Musiało to oznaczać, że wziął je, gdy wróciliśmy. Brunet wyciągnął rękę przed siebie i w ciszy oboje przyglądaliśmy się paczce.

– Po co ci one, skoro nie palisz? – zapytałam zaciekawiona.

– Od jakiegoś miesiąca walczę ze sobą codziennie, aby nie zapalić. – mruknął cicho. Jego ton był dziwny. Jakby się nad czymś poważnie zastanawiał. – I nie wiem, czy wciąż mi się chce.

– Nate. Zastanów się dwa razy. – wyszeptałam.

I może w tamtej chwili powinnam była zrobić coś więcej. Wyrwać mu paczkę, a następnie spłukać ją w kiblu, ale nie mogłam tego zrobić. Pierwszy raz od dawna uważałam, że to tylko jego decyzja. I tak, w bardzo łatwy sposób mógł zaprzepaścić trzy lata, ale nie mogłam za niego decydować. Nie po tej rozmowie. Bez słowa obserwowałam, jak otwiera paczkę, a następnie wyciąga z niej jedną fajkę. Obracał ją między długimi palcami przez dobrą minutę. Do końca miałam nadzieję, że jednak tego nie zrobi.

Ale zgasła ona, gdy chłopak szybko wsadził papierosa pomiędzy wargi, a następnie odpalił go zapalniczką.

Charakterystyczny zapach wypełnił moje nozdrza, a ja słyszałam, jak chłopak mocno się zaciąga, zatrzymując nikotynę w płucach jak najdłużej się dało. Jak narkoman po odwyku, który znów spróbował swojej działki. Powoli mrugałam, czując, jak jego mięśnie powolnie się rozluźniały, a pomieszczenie wypełniał dym. Popiół spadał na nasze ubrania i płytki, ale ani trochę się tym nie przejmowaliśmy. Siedziałam obok niego, nie robiąc z tym nic. Może inni uznaliby to za coś złego. Że może powinnam była jak najszybciej coś zrobić, bo to moja wina. Ale tak szczerze, miałam to totalnie gdzieś. Liczyło się tylko to, aby to on poczuł się dobrze. A jeśli to była ta rzecz, nie mogłam go ograniczać. Ja sama trułam się od lat.

– Właśnie zmarnowałeś trzy lata niepalenia. – bąknęłam, gdy czarnooki wystawił dłoń z fajką w moją stronę. Bez zająknięcia chwyciłam ją, zaciągając się nikotyną.

– I mam to całkowicie w dupie. – odparł z zabijającą szczerością, na co uśmiechnęłam się delikatnie, kończąc papierosa. Jednak Nate odpalał już drugiego.

I tak spędziliśmy następną godzinę. Wypalając kolejne papierosy, milcząc i po prostu będąc obok siebie. Ani razu się nie odsunęłam, a i chłopak nie wykonał niczego w tym kierunku. Dym papierosowy wypełnił już całą łazienkę i było to w pewnym rodzaju piękne. Blade światło, nasze półnagie ciała obok siebie, zmęczone twarze i zbyt wiele papierosów, których popiół zajmował niemal całą podłogę. Ale gdybym chciała żałować, nie mogłabym. Niczego. Siedziałam w zupełnej ciszy, paznokciem rysując delikatne wzroki po jego przedramieniu, gdy nagle poczułam, że jego głowa zaczęła ciążyć coraz bardziej. Jego oddech również się wyrównał, co świadczyło tylko o jednym. Zasnął.

Jak najdelikatniej odsunęłam się od niego, uważając, aby się nie obudził. Uniosłam wzrok na jego pogrążoną w spokoju twarz. Jego powieki były zamknięte, a usta delikatnie rozchylone. Wyglądał przepięknie. Tak spokojnie i chłopięco. Zapatrzyłam się na ten widok o kilka sekund za długo. Delikatnie odgarnęłam mu z czoła wilgotny kosmyk włosów, a następnie poprawiłam jego głowę, aby wygodniej opierał się o pralkę. Cicho dźwignęłam się na nogi, przykucając. Ostatni raz popatrzyłam na jego twarz. Zagryzłam wnętrze policzka, a następnie, niewiele myśląc, nachyliłam się w jego stronę, przymykając oczy.

I wtedy moje wargi spoczęły na tych jego.

To było jak dotyk skrzydeł motyla. Prawie ich nie dotknęłam, ale jednocześnie czułam ich ciepło oraz przyjemną fakturę. To nie był pocałunek. Nie było w tym niczego romantycznego. Po prostu przyłożyłam swoje usta do ust Nathaniela, a następnie szybko odsunęłam się, aby nie dać porwać się za bardzo. Już i tak zrobiłam za wiele. Jednak on spał. Finezyjnie przejechałam opuszkiem palca po jego policzku i wstałam na równe nogi. Z bladym uśmiechem popatrzyłam na niego z góry, wyciągając swoją bluzę z wanny. Na palcach wyszłam z łazienki, a następnie podeszłam do drzwi wyjściowych, w międzyczasie zakładając mokrą bluzę, która była nieprzyjemnie zimna. Wyszłam z jego mieszkania, nie patrząc ani razu za siebie. Nigdy nie mogłam patrzeć za siebie.

Wsadziłam ręce do kieszeni bluzy, a następnie zeszłam po schodach i wyszłam z klatki. Kiedy tylko przeszłam przez drzwi, wychodząc na dwór, odetchnęłam, napawając się świeżym powietrzem. Deszcz już nie padał, ale wszystko tak pięknie nim pachniało. Przymknęłam powieki, zaciągając się tą miłą wonią.

I wtedy to się stało.

Najpierw poczułam czyjąś dłoń na moich ustach, a następnie uścisk w tali. Jak oparzona rozchyliłam powieki. Moją pierwszą reakcją była chęć krzyku, ale wszystko zagłuszała ręka napastnika na moich wargach. To działo się tak nagle. Jak oszalałą zaczęłam się wyrywać, szarpiąc na wszystkie strony, ale niewiele to dało, ponieważ osoba za mną była dużo silniejsza. Adrenalina w moim ciele osiągnęła ostatni poziom, przysłaniając mi strach. Jedyne, co w tamtej chwili się liczyło, to ucieczka i ratunek samej siebie. Jak narwana szarpałam się w każdą stronę, gryząc w dłoń osobę za mną. Męski głos przeklął szpetnie, a następnie jego uścisk się wzmocnił. Z każdym kolejnym ruchem opadałam z sił, a panika rosła w moim gardle i głowie, odbierając mi zdolność logicznego myślenia.

A gdy po chwili poczułam, jak druga osoba łapie za moje nogi, wspomagając oprawcę za mną, wiedziałam, że to koniec. I chociaż się szarpałam, łkałam i wyrywałam, zdzierając sobie gardło na bezsensownym krzyku, którego i tak nikt nie mógł usłyszeć, to nic nie dało. Było ciemno, a w pobliżu nie widać było żadnej żywej duszy. W ciemnościach i tej szamotaninie nie potrafiłam nawet dostrzec ich twarzy, ale kiedy zaczęli prowadzić mnie w stronę czarnego SUV-a, czułam, że już po wszystkim.

Jeden z nich sprawnie otworzył tylne drzwi. Moje nogi znów dotknęły ziemi, gdy zaczęli mnie tam wpychać. Ostatkami sił zaparłam się dłońmi o drzwi, ale oni i tak byli silniejsi. Siłą wepchnęli mnie do auta, ekspresowo zatrzaskując za mną drzwi. Gdy tylko poczułam, że nikt nie zasłania moich ust, zaczęłam głośno się drzeć, waląc dłonią w przyciemnioną szybę i szarpiąc za klamkę. Jednak wszystko było zamknięte. Moje serce stało mi już w gardle, a obraz zaczął się zamazywać. Cała się trzęsłam, głośno wrzeszcząc.

– Spokojnie, Victorio.

Podskoczyłam w miejscu, odwracając się w drugą stronę i dopiero teraz orientując się, że w samochodzie była jeszcze jedna osoba. Z przerażeniem i szybkim oddechem popatrzyłam na twarz Brooklyna White'a, który ze spokojem obserwował swoje paznokcie, siedząc na miejscu obok mnie. A kiedy uniósł głowę, posyłając mi najbardziej przerażające spojrzenie ze wszystkich, wiedziałam, że jest źle.

– Teraz odpowiesz mi na kilka moich pytań, a ja zadecyduję, czy cię zabić, czy może jednak nie.

Wiedziałam, że na własną rękę władowałam się w gówno.

***

Witam! W końcu doszliśmy do czternastki. A to oznacza piętnastkę i... yaas.

Lubię ten rozdział. Jest taki spokojny i wyważony.

Kocham i do następnego xx

#pizgaczhell

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top