10. Złe dni.
– Chris Adams właśnie zaszczycił ten dom swoją obecnością!
Zmarszczyłam twarz na głośny okrzyk chłopaka przede mną, który z szerokim uśmiechem stał na ganku mojego domu, wyrzucając radośnie ręce w górę i nie zwracając żadnej uwagi na to, że zmiażdżył właśnie moje bębenki. Ze zblazowaną miną starałam jakoś ogarnąć to, co się działo, ale moja trzeźwość umysłu nie była jeszcze zbytnio uaktywniona, ponieważ wstałam jakieś dwie minuty wcześniej. Cóż, „wstałam" było raczej nieodpowiednim słowem. Raczej „zostałam brutalnie zerwana z łóżka przez osobę, która chyba miała ochotę zamęczyć dzwonek do drzwi, wciskając go czterdzieści razy z rzędu". I dlaczego mnie nawet nie zdziwiło, że po otwarciu drzwi, pierwszym co ujrzałam, była zadowolona twarz Chrisa Adamsa?
Przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało, ale uśmiech chłopaka nie zmalał ani odrobinę. Nadal z wygiętymi ku górze kącikami ust, patrzył błyszczącymi oczami na moją twarz, wciąż trzymając ręce szeroko otwarte, jakby szykował się do zmiażdżenia mnie w niedźwiedzim uścisku. W końcu przełknęłam ślinę, wyginając twarz w lekkim grymasie, a następnie odchyliłam się na piętach, zerkając na zegarek ścienny obok drzwi w korytarzu, w którym w końcu wymieniliśmy baterie. Pomrugałam powiekami, aby wyostrzyć zaspany wzrok i niemal jęknęłam, widząc, że mała wskazówka dopiero zbliżała się do dziewiątki.
– Chris, jest za piętnaście dziewiąta! – zawołałam załamana, znowu powracając wzrokiem do nie mniej zadowolonego z siebie bruneta, który błyszczał swoimi białymi ząbkami. – Co ty robisz tu o bladym świcie?
–Aktualnie czekam aż pewna zaspana zołza wpuści mnie do swojego domu. – odpowiedział sarkastycznie, unosząc jedną z równych brwi. – I ta zołza mogłaby być milsza.
Przewróciłam oczami na jego dramatyczne zachowanie, ale posłusznie odchyliłam drzwi, aby wpuścić go do środka. Nim zdołałabym je chociaż zamknąć, już tkwiłam w jego silnych ramionach, a moje płuca były niemalże miażdżone. Chłopak mocno zaciskał swoje ramiona wokół mnie, kiedy moje ciało wbijało się w jego klatkę piersiową, a twarz mimowolnie zatopiła w zagłębieniu jego szyi. Jęknęłam cicho, ale odgłos ten został zduszony przez jego skórę. W pewnej chwili jedynie westchnęłam, poddając się i również mocno go przytuliłam, starając się odgonić to, że jeszcze chwila takiej pieszczoty, a zapewne straciłabym przytomność przez podduszenie. Jednak nadal było to kochane, ponieważ Chris był ciepły, ładnie pachniał no i... był Chrisem. Choć nadal byłam zdezorientowana.
– Tak lepiej. – odpowiedział usatysfakcjonowany, w końcu wypuszczając mnie z objęć, więc mogłam głośniej odetchnąć. Stanęłam na równych nogach przed chłopakiem, gdy ten spojrzał w kierunku otwartych drzwi wejściowych, wskazując palcem na coś za gankiem. – Strasznie tu zarosło.
Przewróciłam oczami. Każdy musiał to mówić?
– Tak, wiem.
Naprawdę coraz częściej myślałam o tym, aby to wykosić i doprowadzić do porządku cały ogródek z przodu jak i z tyłu domu. Chociaż mieliśmy z Theo niczego nie ruszać, ponieważ byliśmy tam tylko na chwilę, to nadal siedziało to w mojej głowie. Pewnie dlatego też byłam ostatnio w garażu, aby sprawdzić, czy kosiarka i narzędzia ogrodowe nadal tam były.
– Skoro już wymieniliśmy się grzecznościami. – zaczęłam, zamykając drzwi, aby odciąć się od tych myśli. – Powiesz mi, co tu robisz? O dziewiątej? W niedzielę? W dzień boży, w którym powinno się spać do południa? – pytałam coraz bardziej zirytowana.
– Przecież nie jesteś wierząca. – przypomniał mi z zamyśleniem, marszcząc swoje brwi. Powstrzymałam cisnący mi się na język komentarz i tylko westchnęłam, aby się uspokoić. To zdecydowanie był dzień mordu.
– Chris. – zaczęłam ostrzegawczo, na co uniósł ręce w geście obronnym, ale w jego oczach nadal tliła się ta iskierka rozbawienia, pokazując, jak bardzo był z siebie zadowolony.
– Hej! Wczoraj w barze u Luke'a sama powiedziałaś, że cię nie odwiedzam. – przypomniał mi. – Więc mówiłem, że dziś się ode mnie nie odpędzisz. I proszę. Oto jestem.
Zamyśliłam się na chwilę, aby ocenić i przypomnieć sobie sytuację. I dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście coś takiego miało miejsce. Mieliśmy małą pogadankę z Adamsem, ale nie sądziłam, że zawita do mnie dzień później o dziewiątej rano! Jednak miała dobrą wymówkę na to, że wyleciało mi to z głowy. Ta sobota była ciężka, a koniec naszego spotkania w barze był... zastanawiający. Zapomniałam o tym. Szybko pokręciłam głową, starając się odpędzić te myśli. Wystarczająco nagłowiłam się nad tym w nocy. Westchnęłam, nawiązując kontakt wzrokowy z Chrisem.
– Nigdy nie rzucasz słów na wiatr, co? – zapytałam, trącając go lekko łokciem w bok, aby rozładować napięcie w moim wnętrzu, które nagle tam zagościło. Zachichotał tym swoim zabawnym charkotem, który brzmiał jak ciesząca się hiena z astmą i który przeważnie bawił mnie bardziej, niż jego żarty.
– Przeważnie tak. – skinął głową. – Chyba, że chodzi o dietę i kiedyś poprawę ocen w szkole. Wtedy sytuacja ulega pewnej zmianie.
Parsknęłam szczerze na jego słowa, kręcąc głową, ponieważ ten chłopak był niemożliwy. Chris szybko ściągnął swoje czarne roshe run, pozostając jedynie w czarnych, obcisłych jeansach, które tylko uwydatniały to, jak chude i długie były jego nogi oraz w siwej bluzie z kapturem. W tym wydaniu znowu wyglądał jak ten uroczy chłopiec z liceum, chociaż sama musiałam stwierdzić, że jego dopasowane, wzorzyste garnitury w przeróżnych kolorach strasznie do niego pasowały. Ale to w końcu był Chris Adams. Przez jego zabójczą pewność siebie wyglądał świetnie nawet w worku na ziemniaki, a wiedziałam to stąd, że w piątej klasie był to jego strój na Halloween.
– Chris, wiesz, że cieszę się, że tu jesteś. – powiedziałam, co zresztą zapewne sam wiedział. – Ale musiałeś przyjść o dziewiątej?
Nie za bardzo mi się to uśmiechało, zważywszy na to, że poszłam spać po czwartej, a i tak mój sen był niepewny. Kręciłam się na łóżku dobre kilkadziesiąt minut, a spokój i upragniony sen nadal nie przychodził. Zmrużyłam oczy dopiero, gdy zaczęło świtać. Dlatego też prawie dostałam zawału, gdy nachalne dzwonienie dzwonka do drzwi zerwało mnie z łóżka. Zapewne Theo nadal wygodnie wygrzewał się pod swoją kołdrą, przewracając się na drugi bok. Może to ja wstawałam w południe, ale zdecydowanie z naszej dwójki to mój brat miał twardszy sen. W końcu, aby obudzić go niegdyś do szkoły, musiałam wydzierać się dobre piętnaście minut, a na koniec i tak oblać go lodowatą wodą. Mnie mogło obudzić byle co, ale sprawa stawała w innym świetle, kiedy rzeczywiście musiałam wstać z łóżka.
Chris nadal błyszczał białymi ząbkami, wkładając ręce do przednich kieszeni swoich spodni. Kołysał się na swoich piętach, spoglądając na mnie z góry.
– Pomyślałem, że możemy zjeść razem śniadanie. – powiedział w końcu, wzruszając ramionami. Jęknęłam.
– Chris, ja zazwyczaj śniadania jem po dwunastej. – odpowiedziałam, ale i tak wiedziałam, że tamtego dnia się to zmieni.
Nie było mowy, abym się go pozbyła. Nawet gdybym chciała, to w końcu Chris Adams. Łatwiej było pozbyć się stada szerszeni. Poza tym, cieszyłam się, że go widzę, chociaż mój mózg jeszcze nie do końca przyswajał. Jednak wiedziałam, że po całkowitym obudzeniu, jeszcze mu podziękuję, że pamiętał i do mnie zajrzał. To było kochane.
– To w końcu jakiś progres. – wzruszył ramionami. – Kiedyś w ogóle ich nie jadłaś i od razu zabierałaś się za obiad.
Uśmiechnęłam się delikatnie, ale nadal zblazowanie. Miał rację. Znów spojrzałam na jego piękną twarz, przyozdobioną tym jednym jedynym uśmiechem, który mógł gościć tylko na jego pełnych wargach. Pokręciłam głową.
– W takim razie, mam ochotę na jajka sadzone. – westchnęłam, kapitulując. – Chodź.
Uśmiech Chrisa powiększył się jeszcze bardziej, jakby właśnie zobaczył pod choinką swój wymarzony prezent na święta. Odwróciłam się do niego plecami, aby również ukryć swoje uniesione z zadowoleniem kąciki i ruszyłam przed siebie wprost do kuchni. Słyszałam, jak chłopak podąża zaraz za mną i wiedziałam, że rozglądał się wkoło, dokładnie tak samo, jak Mia dwa dni wcześniej. On również nie był w tym domu od bardzo dawna i tak samo jak my wszyscy, miał tam wiele wspomnień. Od dzieciaka przesiadywaliśmy tu dużo częściej, niż w domach Roberts i Adamsa. Jasne, zawsze korzystaliśmy z faktu, że przy jego dawnej willi rozciągał się ogromny basen, a sam chłopak miał w domu pokój gier, ale jakoś mimo tego, wszyscy woleliśmy znajdować się u mnie. Lubiłam te czasy.
– To powiesz mi, czemu pojawiłeś się tak wcześnie? – zapytałam w końcu po chwili ciszy, kiedy znaleźliśmy się w kuchni. Odwróciłam się przodem do bruneta, gdy ten z uśmiechem rozglądał się po wnętrzu domu.
– Mówiłem ci, że zatrzymałem się u wujostwa. – zamruczał, nadal nie będąc na mnie zupełnie skupiony, ponieważ całą jego uwagę zajmowało wnętrze domu. – U siostry mamy. Jest u nich okej, ale staram się nie przesiadywać u nich za długo. Poza tym, wszyscy z nich wstają o szóstej nawet w niedzielę, więc i mnie się udziela.
– Wstałeś o szóstej? – zapytałam z niedowierzaniem, ponieważ ciężko było mi wyobrazić sobie Adamsa, który zwleka się z łóżka nie wcześniej, niż przed dziesiątą. W końcu zblokował ze mną spojrzenie, marszcząc twarz, jakbym właśnie powiedziała coś, co go głęboko zniesmaczyło i zdziwiło.
– Zwariowałaś? – fuknął. – Wstałem dwadzieścia minut temu i od razu postanowiłem przyjechać, jak tylko się dowiedziałem, że na śniadanie jest zupa z soczewicy.
Teraz to ja uniosłam brew, spoglądając na niego z podobnym wyrazem twarzy, jak on na mnie. Ze wszystkich sił starałam się powstrzymać cisnący na twarz uśmiech, chociaż czułam już ciepło w klatce piersiowej. Założyłam ręce na piersi, mierząc go wzrokiem.
– Czyli przyszedłeś tu tylko, aby opróżnić moją lodówkę i uwolnić się od soczewicy? – zapytałam tak chłodnym i poważnym tonem, jakbym właśnie rozmawiała z nim o tym, kto zamordował prezydenta.
– A spodziewałaś się czegoś innego? – odparł, jednak nie udało mu się powstrzymać tej błyszczącej iskierki w piwnych tęczówkach.
Sekundę później chłopak sam skapitulował, a na jego usta znów wpłynął rozanielony uśmieszek, co również spowodowało reakcję z mojej strony. Nie mogąc się powstrzymać, uniosłam kąciki moich warg, śmiejąc się cicho i kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Ty idioto. – parsknęłam tylko, na co wyszczerzył się jeszcze bardziej.
– To co? Zabieramy się do pracy? Jestem głodny jak wilk. – na potwierdzenie swoich słów, ułożył płasko dłonie na swoim chudym i wątłym brzuchu.
Zawsze zazdrościłam mu metabolizmu. Jadł za trzech, a nic a nic nie tył. Drażnił mnie również tym, że mógł opychać się niezdrowym żarciem, słodyczami i gazowanymi napojami, a jego cera nadal pozostawała nieskazitelna. Jeśli nadal miał taką dietę, to mogłam jedynie gratulować i jednocześnie wściekle zazdrościć, bo nadal był szczupły i bez jakichkolwiek znaków na pięknej buzi.
– Zobacz co tam mamy w lodówce i powyciągaj co trzeba. – mruknęłam, stając na palcach i przeciągając się, aby rozprostować zaspane kości. Moje kości niemal zagrały którąś z symfonii Beethovena. – Ja pójdę się trochę ogarnąć.
– Powinnaś. – dodał zaczepnie, podchodząc do blatu, aby nastawić ekspres do kawy. – Wyglądasz jak miotła.
Niewiele myśląc, chwyciłam za szmatkę do wycierania rąk, która została przewieszona przez rączkę we wbudowanym w ścianę piekarniku, a następnie trzepnęłam go nią chłopaka w rękę, na co zgiął się, wypełniając cały parter swoim perlistym śmiechem. Chciałam był zła, ale nie mogłam, więc przewracając oczami, powłóczyłam się w stronę schodów, uśmiechając się pobłażliwie pod nosem. Taka niedziela niebywale mi odpowiadała.
Nie chciałam przyznać tego głośno, ale Chris miał rację. Wyglądałam jak miotła i stwierdziłam to tylko, gdy spojrzałam w łazienkowe lustro na piętrze. Z mojego koka, którego zawsze wiązałam sobie na noc, niewiele pozostało, a moje kosmyki sterczały na wszystkie strony. Moja twarz nadal była lekko popuchnięta po krótkim śnie, a pod oczami widniały delikatne sińce. Kręcąc głową, rozczesałam swoje włosy i rozpuściłam je, wiążąc jedynie na czubku małą kitkę, aby czarne kosmyki z przodu twarzy nie wpadały mi do oczu. Umyłam zęby i ochlapałam twarz zimną wodą, a następnie zmieniłam krótkie spodenki i za dużą koszulkę, w których spałam, na siwe dresy ze ściągaczami na kostkach oraz bordową bluzę z kapturem. Na stopy wcisnęłam miękkie skarpety i w miarę ogarnięta ruszyłam w stronę kuchni. W międzyczasie zajrzałam do pokoju Theo, który tak jak myślałam wcześniej, spał jak zabity, cicho pochrapując. Nie miałam zamiaru go budzić.
W dużo lepszym nastroju wróciłam do Chrisa i korzystając z okazji, że stał tyłem do mnie, pichcąc coś przy blacie, ze wstrzymanym oddechem doskoczyłam do niego, podszczypując jego boki. Chłopak podskoczył w miejscu, piszcząc o dwie oktawy wyższym głosem i natychmiast obrócił się w moją stronę z nożem i łyżką w obu dłoniach. Zaczęłam się głośno śmiać, widząc jego przerażoną minę i to, jak szybko oddychał. Kiedy nieco się uspokoił, ja nadal rechotałam, więc skupił na mnie swoje rozbiegane spojrzenie.
– No, kurwa, bardzo zabawne. No boki zrywać! – zawołał z udawanym entuzjazmem, by po chwili wrócić do swojej poważnej miny. – Wiesz, że mogłem cię dźgnąć? – zapytał, podsuwając mi pod roześmianą twarz nóż, który nadal trzymał w prawej dłoni. Przewróciłam oczami, odtrącając ręką narzędzie.
– Chris, ty nie umiesz trafić nawet nieruszającego się przedmiotu. – prychnęłam.
– Chcesz się założyć? – straszył, ale nie mogłam zareagować na to inaczej, niż głupi śmiech. Chwilę ze sobą walczył, ale po chwili dołączył do mnie, przewracając oczami i mrucząc coś na mnie pod nosem.
Razem zajęliśmy się przygotowywaniem posiłku. Chris pokroił chleb, a następnie zaczął siekać warzywa na kanapki, bym następnie ja zaczynała je składać. Wywiązała się między nami krótka rozmowa na temat tego, co robił Chris, kiedy tylko przyjechał do Culver City i zatrzymał się u wujostwa. Nie było w tym nic ciekawego, ale chętnie słuchałam, co jakiś czas zadając pytanie, ponieważ strasznie tęskniłam za jego paplaniną. W tle cicho pobrzmiewała akustyczna składanka Arctic Monkeys, którą włączył Chris ze swojego telefonu. Kiedy smażyłam jajka, temat zszedł na Francję i to, jak chłopak się tam odnajdywał.
– Co u twojej mamy? – zapytałam zaciekawiona, uważnie przyglądając się ścinającemu się białku. Usłyszałem, jak wzdycha.
– W porządku. – odparł lakonicznie, a dźwięk zalewanej wrzątkiem kawy mieszał się ze skwierczeniem jajek. – Ciągle przesiaduje w pracowni. Siłą ją trzeba stamtąd wyciągać, aby chociaż zjadła. Nigdy nie widziałem jej tak zafiksowanej i zaangażowanej, chociaż wiesz, jak kocha swoją pracę. – zamyślił się na chwilę. – Wydaje mi się, że to Paryż tak na nią wpływa. Kocha to miasto. Cieszy się, że wyjechała. Teraz uważa, że Culver City ją ograniczało i mieszkała tu ze względu na ojca.
Przełknęłam ślinę.
– Jak zareagowała na to, że znowu tu wracasz?
– W sumie nijak. – zamyślił się. – Powiedziałem jej, że mam kilka spraw do załatwienia. No wiesz, Vincent ściągnął mnie tu tym, że są jakieś niepozałatwiane sprawy w związku z moim ojcem. Nie chciałem martwić mamy, więc jej nie mówiłem, a Paryż tak ją zaabsorbował, że nawet zbytnio nie miała nic przeciwko i nie wypytywała za wiele.
– A ty jak się tam odnajdujesz? – zapytałam.
Chris był jedyną osobą z paczki z Culver City, z którą miałam jakikolwiek kontakt w Maine. Mimo że rozmawialiśmy raczej sporadycznie przez nawał obowiązków, raz na kilka miesięcy udało nam się przeprowadzić krótką pogawędkę. I chyba dlatego czułam się przy nim najbardziej komfortowo. Bo wiedziałam, że nie straciłam go na dobre. Dlatego też wiedziałam o niektórych rzeczach, które miały tam miejsce. Na przykład o tym, jak bardzo chłopak polubił swoją uczelnię, a muzyka stała się jego jeszcze większą pasją. Że mieszkał w wielkiej rezydencji pod Paryżem wraz ze swoją matką, chociaż miał plany przenieść się do małego mieszkanka w centrum i powoli stawać na własne nogi. Lubił swoje życie w tamtym miejscu, a przynajmniej na takiego wyglądał. Kiedy z nim rozmawiałam, zawsze był taki szczęśliwy. Więc i ja grałam szczęśliwą. Nie potrafiłabym zabić jego entuzjazmu.
– Nigdy nie sądziłam, że Europa jest tak ciekawa. – mruknął, więc słuchałam z zaciekawieniem. – Francja... tyle tam różnych kultur. Lubię na to patrzeć. Wiesz, wcześniej wydawało mi się, że nigdy nie poczuje się tak dobrze w mieście, którym nie jest Culver City. Jednak Paryż jest cudowny.
– Ale? – zapytałam, ponieważ jego głos nie był tak pewny siebie i stanowczy, jak zawsze.
Chwilę mi nie odpowiadał, więc zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego przez ramię w tym samym momencie, w którym on popatrzył na mnie. Jego piwne tęczówki lekko przygasły, jednak uśmiech nadal tkwił na różowych wargach. Tyle że i on był smutny.
– Ale w Kalifornii gwiazdy świecą jaśniej.
Nie odpowiedziałam mu na jego ciche słowa, a jedynie wpatrywałam się tak w jego oczy przez dłuższą chwilę. Co jak co, ale to rozumiałam, ponieważ była to moja pierwsza myśl, gdy po ponad czterech latach wróciłam do mojego rodzinnego miasta i odetchnęłam tym świeżym powietrzem, patrząc w niebo. Rzeczywiście, świeciły jaśniej, ale coś odpowiadało mi, że Chrisowi wcale nie chodziło o te gwiazdy na niebie. Wyginając usta w lekko zmuszonym uśmiechu, odwróciłam się, aby przekręcić pokrętło w kuchence i wyłożyć naleśniki na talerz. Zapanowała między nami dziwna atmosfera, ale Chris nie pozwolił jej zagościć między nami na dłużej, więc po chwili znów rozmawialiśmy na beztroskie tematy. Opowiadał mi o swoich znajomych, różnych głupotkach i rzeczach nieważnych, a ja słuchałam tego z zapartym tchem, napawając się tonem jego głosu. Ja również opowiadałam mu, co się działo w Maine. Wybrane i mniej inwazyjne historie, rzecz jasna.
– Myślałaś trochę o tym wszystkim? – zapytał, kiedy siedzieliśmy już przy wyspie kuchennej na wysokich stołkach barowych, konsumując swoje śniadanie. Brałam właśnie gryz swojej wielkiej kanapki, spoglądając ze zdezorientowaniem na jego twarz.
– O czym? – zapytałam z pełnymi ustami, na co parsknął śmiechem, pijąc swoją kawę.
– No wiesz. O całej sprawie z Vincentem. I o tym wszystkim.
Znieruchomiałam z kanapką w dłoniach. Nie do końca przyrzuty posiłek w mojej buzi zaczął mi straszliwie ciążyć i poczułam nagłą ochotę, aby wypluć do z powrotem na talerz. Jednak wiedziałam, że to byłoby przesadą, więc z lekkim trudem ocknęłam się, zaczynając znowu żuć, aż w końcu połknęłam całą zawartość. Moje dłonie zadygotały niebezpiecznie, przez co pomidor zsunął się z wierchu i spadł na moje spodnie. Zaklęłam cicho i odłożyłam posiłek na talerz, a następnie zebrałam z uda pomidora i odrzuciłam go na miejsce obok kanapki. Chris podał mi chusteczkę, za co podziękowałam i zaczęłam wycierać małą plamę. Jednak w gardle nadal mnie paliło, a mój oddech przyspieszył.
– Szczerze? – zapytałam cicho, bardziej koncentrując się na plamie niż na jego wpatrujących się we mnie oczach. – Może to głupie, ale częściej staram się o tym nie myśleć, niż myśleć.
Poczułam, jak jego wzrok stał się jeszcze intensywniejszy. Westchnęłam więc, prostując się i rzucając zmiętą w kulkę chusteczkę na blat. Przejechałam językiem po swoich dolnych i górnych zębach, spoglądając na niedojedzoną kanapkę z lekką niechęcią. Chyba straciłam apetyt. Wiedziałam, że Chris jako pierwszy z nich wszystkich poruszy ten temat. Tak, może stale wokół niego krążyliśmy, ale coś czułam, że to tylko chwila, nim Adams zacznie zadawać bardziej precyzyjne pytania. I z jednej strony wiedziałam, że to dobry czas na poukładanie sobie w głowie pewnych spraw, o których nie chciałam myśleć. Westchnęłam, zaplatając długie palce wokół białego kubka, na którym skupiłam wzrok.
– Jakby... Ja wiem, że my robimy to wszystko po coś. – zaczęłam, odchrząkując, aby oczyścić swoje gardło i brzmieć nieco wyraźniej i pewniej. – Że właśnie dlatego znowu tu jesteśmy. Mimo że to wszystko jest cholernie dziwne, a ja ani trochę nie ufam temu człowiekowi... nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie spróbowała i nie dowiedziała się prawdy. No cóż, a właściwie tego, co według niego jest prawdą, bo nie wiemy, czy typ po prostu nie kłamie.
– Naprawdę uważasz, że Joseline nie jest waszą biologiczną matką?
I właśnie tego pytanie się bałam. Ten temat był tym, od którego uciekałam, chcąc zapomnieć, że w ogóle istniał, choć to przez niego zgodziłam się na to wszystko. Samo wypowiedzenie tych słów sprawiło, że włosy zjeżyły mi się na karku, a moje dłonie wzmocniły swój zacisk na porcelanowym naczyniu. Teraz moje serce już waliło o moje żebra i zastanawiałam się, czy Chris to słyszy. Jednak ten siedział cicho i cierpliwie czekał na moją odpowiedź, bądź na jej brak. Zastanawiałam się, czy aby na pewno jestem gotowa to zrobić. Prawda była taka, że nie rozmawiałam o tym nawet z Theo, bo byłam pieprzonym tchórzem i uciekałam od tego jak tylko mogłam. I było to głupie, bo właśnie dlatego zgodziłam się na cały ten pokręcony plan Vincenta. Właśnie ze względu na mamę.
Powolnie odetchnęłam, licząc w myślach do dziesięciu i decydując się pozwolić wypłynąć tym okropnym myślom na kilka sekund z głębin mojego umysłu. Starannie zatrzymywałam je w tamtym miejscu, aby nie mąciły mi jeszcze bardziej w głowie. Ale obok mnie siedział Chris. Osoba, która kiedyś znała mnie lepiej, niż ja znałam samą siebie. Może oczyszczenie się nie było takim złym pomysłem? Pokiwałam głową sama do siebie, pozwalając swoim wargom powolnie się poruszać.
– Na samym początku byłam przekonana, że to niemożliwe, ale potem te wszystkie dowody... – zaczęłam cierpko. – Ona jest naszą mamą. Zawsze nią była i na zawsze nią pozostanie. Nie wiem nawet, czemu to robię. Nie powinnam się zgadzać, ale z drugiej strony, wszystkie informacje od Vincenta... – przerwałam na chwilę, ponieważ potrzebowałam w tamtej chwili spojrzeć na twarz mojego kompana, więc to zrobiłam. Wielkie, ciepłe tęczówki w odcieniu ciemnego miodu wpatrywały się we mnie ze spokojem i uczuciem, podczas gdy moje beznamiętne i puste oczy badały jego wystające kości policzkowe. – Co jeśli to wszystko okaże się prawdą? Co jeśli Joseline całe życie kłamała? Jeśli moja cała rodzina kłamała?
I to mnie przerażało. Przerażało bardziej, niż cały plan, ściągnięcie Brooklyna, a nawet moje prawdopodobne znalezienie się w całym tym szambie ponownie. To wszystko było niczym w porównaniu z palącym uczuciem na dnie mojej podświadomości, które jasno chciało dać mi znać, że całe moje życie było kłamstwem. Że osoby, którym ufałam najbardziej, cały czas mnie oszukiwały. Tego bałam się najbardziej, a sama świadomość tego, że prawdopodobnie tak było, dobijała mnie jeszcze bardziej. Dlatego zamykałam się na to i nie chciałam o tym myśleć. Uporczywie wmawiałam sobie, że ten temat nie istnieje i robiłam wszystko z automatu. Wiedziałam, że wszyscy mieliśmy w tym swój cel, dlatego każdy z nas pojedynczo się na to zgodził, ale ja o swoim celu nie myślałam. Bo bałam się jego konsekwencji. Dlatego nie myślałam o tym więcej, niż było to konieczne. Na przykład o tym, że jeśli to było prawdą, to...
To kto był naszą biologiczną matką?
Poczułam, jak zjedzona wcześniej kanapka cofa mi się do gardła.
– Wiem, że może powinnam się nie zgadzać. Boję się prawdy i nadal chcę tkwić w swoim przeświadczeniu, ale z drugiej strony muszę wiedzieć. – westchnęłam, a następnie zwiesiłam głowę. – Jestem popieprzona. – mruknęłam i zaśmiałam się w duchu z tego stwierdzenia.
Byłam bardziej, niż im wszystkim się wydawało.
– Nie jesteś, Vic. – odpowiedział po krótkiej chwili ciszy, ostrożnie dobierając każde słowo. – Tak szczerze, to wy z Theo macie tu najgorzej. Chodzi tu o waszą matkę i to, czy tak naprawdę jest nią ze... strony biologicznej. Tu nawet nie chodzi o to, że masz prawo się tak czuć. Ty powinnaś się tak czuć, bo to po prostu popieprzone!
I nie wiem, czy to dobór jego słów, czy jego histeria, jak zapanowała nad jego głosem, zmieniając go w bardziej piskliwy, ale moje wargi zadrżały, aby chwilę później rozciągnąć się w uśmiechu. Miał rację. To było popieprzone. Kiedy siedziałam tak skulona nagle poczułam jego ramię, które otoczyło moje ciało, przyciągając mnie do jego ciepłego ciała. Bez wahania oparłam głowę o jego klatkę piersiową, gdy on położył swój policzek na czubku mojej głowy. I wtedy poczułam, jak znaczna część trosk ulatuje ze mnie wraz z oddechem, który cały czas starałam się miarowo uspokajać. Ta pozycja nie była zbyt wygodna przez wzgląd na to, że oboje siedzieliśmy na wysokich krzesłach przy kuchennej wyspie, ale i tak nie zamieniłabym tego na nic innego. Chwilę tak milczeliśmy, patrząc pusto przed siebie, gdy poczułam, jak jego jabłko Adama porusza się przez przełknięcie śliny.
– Wszystko się ułoży, Vic. – niemal wyszeptał. – Uda się nam. Wszystkim.
I coś w jego głosie sprawiło, że mu uwierzyłam.
Skinęłam głową, prostując się. Chris posłał mi ciepły uśmiech, a potem powrócił do konsumowania swojego śniadania, gderając coś o swojej ciotce, która każe mu jeść szparagi, a Chris nienawidził szparagów. Ja sama słuchałam go jednym uchem, układając sobie w głowie to wszystko. Czułam się dużo lepiej po tym małym zwierzeniu. Jednak nie pozwoliłam sobie na dłuższe gdybanie nad tym i gdy tylko trochę się uspokoiłam, znów wrzuciłam te myśli na dno mojej podświadomości, starając się skupić na miłym dniu z Chrisem. Dość miałam zmartwień.
– Fajnie wczoraj było. – powiedział nagle, wyrywając mnie z transu. – Tylko szkoda, że tak krótko.
Kanapka niemal stanęła mi w gardle, ale w porę się opanowałam bez zbędnego krztuszenia się. Czułam, jak kątem oka mi się przygląda, gdy ja wpatrywałam się niewzruszonym wzrokiem w swój talerz. Cholera.
– Tak, fajnie. – burknęłam, starając się, aby mój głos brzmiał neutralnie, co zresztą mi się udało.
– Nie mówiłaś, że znasz Severine.
Jego mruknięcie było nagłe i ciche, jakby starał się wybadać teren. A ja miałam ochotę uderzyć głową w ścianę. Na dźwięk tego imienia, znów straciłam ochotę na tę przeklętą kanapkę, którą maltretowałam od dziesięciu minut, więc ponownie odłożyłam ją, chwytając kubek z kawą. Upiłam łyk, ale zamiast rozluźnienia poczułam, jak moje ciało lekko się napina, co było widać po moich zdrętwiałych dłoniach. Odchrząknęłam, z obojętną miną wzruszając ramionami.
– Ty też nie mówiłeś, że ją znasz. – odbiłam zwinnie pałeczkę.
Nie mogąc się opanować, spojrzałam beznamiętnie na chłopaka, który chyba lekko zawstydził się moim zauważeniem, ponieważ odwrócił głowę, zagryzając nerwowo dolną wargę. Nie taki był mój zamiar. Nie chciałam mu niczego wytykać i ja sama tak nie brzmiałam, ale brunet odniósł chyba mylne wrażenie, bo powolnie odłożył widelec, a po jego zatroskanej minie widziałam, jak uporczywie nad czymś rozmyślał. Zmarszczyłam brwi, wpatrując się w jego prosty profil. Cudownie! Jeszcze tego mi brakowało, aby Adams stracił humor. Potrafiłam zabić zapał każdego. Naprawdę musiał wypłynąć jej temat? Rudowłosa była chyba ostatnią pozycją na mojej liście kwestii, które chciałam poruszyć.
Już chciałam się odezwać, aby odciążyć atmosferę, gdy wyprzedził mnie Chris.
– Czuję się teraz głupio. Powinienem ci powiedzieć. – mruknął mętnie, na co zdzieliłam samą siebie po tym pustym łbie. Nie znosiłam, gdy czuł się winny.
– Chris, to ich sprawa. – powiedziałam pewnie, uporczywie wpatrując się w bok jego twarzy. – Dobrze, że mi nie powiedziałeś. To nie tak, że ja mam jakieś specjalne traktowanie, Boże. To ich życie, nie moje! – zawołałam, bo ten temat coraz bardziej mnie irytował. – Zaręczyli to się zaręczyli.
Okej, są zaręczeni i co z tego? To ich sprawa. To sprawa Nate'a, że chce się ożenić z chodzącym workiem szczęścia i uśmiechu! Nie moja w tym głowa, a inni zachowują się, jakby ta informacja miała mnie zabić. Nie widzieliśmy się od czterech lat. Każdy poszedł w swoją stronę i każdy ma prawo ułożyć sobie życie po swojemu. Nate ułożył. Miałam mu zabraniać? Jasne, był dla mnie kimś ważnym przez wzgląd na naszą przeszłość, ale to była tylko przeszłość. Teraz nic nas już nie łączyło, poza wspólnym celem. Niech się wiąże z księżniczką Disneya. Jego sprawa.
Ona przynajmniej jest miła, Vicky.
– Tak, tylko jest mu głupio, bo ja wiedziałem, że są razem od kiedy tylko się ze sobą związali. – mruknął tak cicho, że ledwo go słyszałam. – Czyli od prawie trzech lat.
Och.
– Cóż. – odchrząknęłam, ponieważ to było dla mnie zaskoczeniem. Czyli musiał wiedzieć podczas wszystkich naszych rozmów i tego jednego spotkania przed dwoma laty. – Nadal nie masz powodów do zadręczania się. – zapewniłam go, ale mój głos stał się bardziej beznamiętny niż wcześniej.
Ponownie upiłam łyk kawy, spoglądając na swoje palce. Naprawdę chciałam zakończyć ten temat, ponieważ myśląc o niej, myślałam także o nim, a tego nie chciałam, ponieważ wciąż byłam na niego wściekła. Dzień wcześniej, kiedy zostawił mnie samą z opowiedzeniem Severine naszej historii... tak się nie robiło! Zachował się jak złamas, a potem miał jeszcze do mnie problemy! Byłam na niego tak cholernie zła, a potem ta sytuacja przed barem... nie! Stop. Myślałaś o tym pół nocy dziewczyno, wystarczy. Wystarczyło mi spekulacji, a ja sama nie miałam ochoty na spotkanie z nim w ciągu następnych stu lat.
Ale Chris miał co do tego inne plany, ponieważ nie zamierzał tak szybko odpuścić. Ale czego innego mogłam się spodziewać po tym chłopaku?
– Poznałem ją, kiedy kilka miesięcy po mojej przeprowadzce do Paryża wróciłem z mamą do Culver City, aby odwiedzić rodzinę. – zaczął. – Więc oczywiście odwiedziłem też resztę.
Chciałam mu powiedzieć, że naprawdę nie musiał się z niczego tłumaczyć, ale wiedziałam, że pomimo moich zapewnień i tak by to zrobił. Więc jedynie cicho westchnęłam i skupiłam się na jego opowieści, mając nadzieję, że będzie nieinwazyjna.
– Jakoś tak się złożyło, że tylko Laura ze Scottem też tu akurat byli. Cameron już tu nie mieszkał, a Matt już studiował. – wzruszył ramionami, nerwowo przejeżdżając dłońmi po swoich włosach. – Wszyscy się umówiliśmy jak zwykle w barze u Luke'a i... Nate przyszedł z Severine. – odchrząknął. – Inni już o tym wiedzieli, ale dla mnie to był niezły szok, kiedy przedstawiła się jako jego dziewczyna.
Wtedy jeszcze dziewczyna.
– Była bardzo miła. – ciągnął, a następnie cicho się zaśmiał. – W sumie nadal jest. Taki wesoły karzełek. – mruknął ni to z rozbawieniem ni ze złością. – Wyglądali razem fajnie i Nate wydawał się przy niej szczęśliwszy, ale i tak to było dla mnie zaskakujące.
– Dlaczego? – zapytałam, marszcząc brwi. – Nate zasługuje na szczęście, a skoro ona mu je daje, to dlaczego każdy jest taki zdziwiony?
I to było to. Po moim pytaniu, Chris przełknął głośno ślinę. Starał się zagrać tak, abym tego nie zobaczyła, ale widziałam jak spina ciało i unika mojego spojrzenia. Zmarszczka pomiędzy moimi brwiami uwidoczniła się jeszcze bardziej przez moje zdezorientowanie. Czyli było coś, o czym mi nie powiedział. O czym nie powiedziało mi żadne z nich. Nie spuszczając wzroku z jego profilu, obserwowałam w skupieniu jego profil, gdy on sam wwiercał spojrzenie w swój talerz. W końcu odchrząknął, a jego rozbiegane oczy nie zatrzymywały się na dłużej niż trzy sekundy w jednym punkcie. Powolnie mrugał, analizując coś w swojej głowie.
– Nie jesteśmy zdziwieni tym, że jest szczęśliwy. Znaczy, ja nie jestem. – zaczął powoli, ostrożnie dobierając słowa i wciąż unikając mojego spojrzenia. – Tylko było szokujące, że komuś zaufał na dłuższą chwilę. W końcu go znasz.
Wiedziałam, że to nie wszystko. Może przesadzałam, ale wewnętrznie czułam, że chłopak nie mówił mi całej prawdy. Zaciekawiło mnie to, ale z drugiej strony nie chciałam się wtrącać. Jednak było coś w jego postawie. Coś, co nie dawało mi spokoju. To zdenerwowanie, unikanie mojego spojrzenia, wykręcanie swoich palców pod blatem. Ewidentnie nie mówił mi wszystkiego i przez to się denerwował, bo od zawsze nie lubił mnie okłamywać. Jednak skoro to robił, to zapewne miał jakiś powód. Żal ściskał mi serce, kiedy widziałam go w takim stanie, więc odchrząknęłam, starając się przybrać na twarz pogodny uśmiech i udać, że wcale się tym nie przejmuje. Jak zawsze - wyszło mi to niemal idealnie.
– Niby tak, ale każdy się zmienia. – zaczęłam, ignorując dziwną gulę w gardle. – A poza tym, Severine jest kochana. Strasznie miła.
Ile razy ja już to powiedziałam?
– Tak. – burknął niemrawo Chris, na co uniosłam brwi, bo to mnie zaciekawiło. Przeważnie jak mówiłam o dziewczynie, to każdy się ze mną w tym aspekcie zgadzał.
– Ale? – dopytywałam, na co w końcu głębiej odetchnął, przekręcając głowę w moją stronę i blokując ze mną spojrzenie. W końcu jego tęczówki nabrały mocy, a sam chłopak nieco się rozluźnił.
– Tak, jest kochana i w ogóle... – zaczął, wzdychając i opierając się łokciem o blat, aby podeprzeć na dłoni swoją głowę. – Okej, nie znam jej za dobrze. Tylko kilka razy się z nią widziałem i nie rozmawiałem z nią za wiele. Jest naprawdę miła i sympatyczna. Widać, że muchy by nie skrzywdziła i w ogóle. Wszyscy też ją lubią. W końcu jest takim chodzącym workiem zadowolenia, ale... – znów się zablokował, na co spojrzałam na niego ponaglająco, hamując cisnący się na twarz uśmiech, ponieważ zakłopotany Chris był zabawnym widokiem.
– Ale? – ponowiłam pytanie, gdy nadal nie mógł się wysłowić, zastanawiając się, jak najmilej powiedzieć to, co chciał powiedzieć.
W końcu jedynie ciężko westchnął, posyłając mi znużone spojrzenie.
– No nie powiesz mi, że nie jest trochę głupiutka.
Jego słowa zaszokowały mnie do takiego stopnia, że z rozchylonymi ustami i uniesionymi brwiami patrzyłam na niego dobre czterdzieści sekund, nie mając zamiaru się odezwać. Okej, tego się nie spodziewałam. Chris, widząc moją reakcję, szybko uniósł ręce w geście obronnym i zaczął ponownie trajkotać, nim chociażby zdążyłam przełknąć ślinę.
– Wiesz, że nie lubię oceniać ludzi. – zaczął poważnie, gestykulując dużymi dłońmi. – Nie chcę mówić o niej źle, bo nie znam jej za dobrze i tak jak wcześniej mówiłem, nie rozmawiałem z nią za często. Ale te kilka razy wystarczyły, aby... – zaciął się, jęcząc męczeńsko. – Nie wiem, nie chcę tak o niej myśleć, ale to przychodzi samo z siebie. Tak, jest miła. Tak, nigdy nie chce dla nikogo źle i stara się być sympatyczna dla każdego, a reszta ją uwielbia, ale po prostu wydaje mi się taka dziecinnie naiwna i... no po prostu głupiutka. Może mi się wydaje. Naprawdę ją lubię. Nigdy nie zrobiła mi niczego złego i ja tam chcę dla niej jak najlepiej, ale za każdym razem, jak z nią gadam, wydaje mi się, że rozmawiam z jakąś dziewczynką, która żyje w swojej własnej bajce, z dala od rzeczywistości i wszystko odbiera tylko w jasnych barwach. Tak, to jest okej. Potrzebujemy optymistów, ale czasami robi się to aż irytujące. A poza tym, jest tak niesamowicie wścibska i chce wszystko wiedzieć. I każdy musi jej to mówić i tłumaczyć. I to wygląda tak, jakby po prostu niczego się nie domyślała i niczego nie zauważała. Jakby nie zauważała rzeczywistości z tym swoim radosnym uśmiechem i różowymi okularami na nosie.
Chłopak zamilkł po swoim monologu, który wypluwał tak szybko, iż niektóre fragmenty były dla mnie niezbyt zrozumiałe. Oddychał głośno, ponieważ trochę się zapowietrzył, podczas gdy ja wpatrywałam się w niego z jeszcze większym szokiem na twarzy. Och, to było naprawdę zadziwiające i nie za bardzo wiedziałam, jak pozbierać się po takich rewelacjach. Adams, widząc moje zacięcie, tylko jęknął, a następnie chwycił widelec, wpatrując się w swój talerz. Zaczął babrać w swoich sadzonych jajkach, a po jego minie widziałam, że jest zestresowany. Długą chwilę zajęło mi odnalezienie języka w gębie i kiedy już chciałam odpowiedzieć, brunet znów zabrał głos.
– W sumie wiesz co? – zapytał nagle, kręcąc szybko głową i marszcząc twarz w grymasie na samego siebie. – Zapomnij. Plotę głupoty. Nie znam jej i nie będę oceniać. Pewnie mi się wydaje...
I chciałam go poprzeć. Naprawdę chciałam powiedzieć, że myli się co do tej dziewczyny, ale prawda była taka, że i ja się z ty zgadzałam. Co prawda, nie wyciągnęłam tak szybko tych wszystkich wniosków, ponieważ dla własnego dobra, starałam się myśleć o rudowłosej piękności jak najmniej. I gdy Chris podzielił się ze mną swoimi przypuszczeniami, nie mogłam odgonić tej myśli, że się z nim w tym zgadzałam. Bo cholera, tak. I ja tak uważałam. Ona była kochana. Miła i radosna, ale po tej rozmowie w barze, kiedy tak się o wszystko wypytywała, kiedy nie widziała naszego zmieszania i tego, że atmosfera była napięta... Mówiła o swoim poznaniu z Nate'em chociaż chłopak tak bardzo tego nie znosił. Wydawała się taka niedomyślna i wścibska. Boże, nie znałam jej! Może miała doktorat z medycyny, znała łacinę, język migowy, a na wakacje jeździła do Afryki, pomagając tamtejszym dzieciom z językiem angielskim! Nie wiedziałam. Nie miałam prawa jej oceniać.
Była z Nate'em i jeśli sprawiała, że był szczęśliwy, to mi było z tym dwa razy lepiej! Boże, teraz rozumiałam, czemu Chrisowi było tak ciężko to powiedzieć. Nie chciałam wyjść na sukę. Pokręciłam lekko obolałą głową, czując, jak cierpnie mi kark. Chris nadal grzebał w swoim śniadaniu, podczas gdy ja wpatrywałam się w swoje nogi, maltretując zębami wnętrze już i tak pogryzionego policzka.
– Jak bardzo będę okropna, jeśli się z tobą zgodzę? – zapytałam, na co chłopak automatycznie uniósł na mnie zdziwione spojrzenie. Westchnęłam. – Ty to jeszcze okej, bo dłużej ją znasz, ale ja widziałam się z nią dwa razy. Nie mam prawa jej oceniać. Nie chcę wychodzić na jakąś zazdrosną sukę, bo jest z chłopakiem, z którym kiedyś mnie coś łączyło, ale nadal jestem wkurwiona po tej sytuacji w barze. Jest strasznie ciekawska i dobra, może taki ma charakter, ale nadal to irytuje.
– Boże, kamień z serca. – odetchnął z prawdziwą ulgą, układając dłoń na klatce piersiowej. – Już myślałem, że sam wyjdę na tego okropnego.
Pacnęłam go w ramię, jednak moje kąciki ust uniosły się. Cóż, mogliśmy być okropni razem. Chris, o wiele bardziej rozluźniony, pokręcił głową, upijając łyk kawy.
– Ale skoro Nate z nią jest to znaczy, że ma coś w sobie. – powiedziałam nagle, wzruszając ramionami.
– Może i tak. – zgodził się. – I chyba tylko my jesteśmy tak uprzedzeni. Reszta wydaje się ją uwielbiać.
Skrzywiłam się. To niech ją uwielbiają.
– To dobrze. Jest w końcu dziewczyną Nate'a. – odparłam beznamiętnie, zachowując kamienny wyraz twarzy.
– Narzeczoną. – poprawił mnie Adams.
Puściłam tę uwagę mimo uszu.
Dokończyliśmy posiłek, nie poruszając więcej tematu narzeczonej Sheya. Jakoś nie chciałam o niej debatować. W końcu to nie ja miałam wziąć z nią ślub. Kiedy skończyliśmy jeść, zaczęliśmy sprzątać. Lekko spanikowana spojrzałam do jednej z szuflad, w której schowane były moje leki. Przystanęłam w kuchni, gdy niczego nieświadomy brunet wkładał naczynia do zlewu. Zagryzłam dolną wargę myśląc nad tym, jak je tu wziąć, aby Chris tego nie zauważył. Byłam niemal pewna, że zacząłby się wypytywać, a ja nie miałam ochoty go okłamywać. Nie chciałam ich również przy nim brać. W końcu to nie była jedna pastylka witamin. Odchrząknęłam, przywołując na twarz neutralną minę.
– Pójdziesz po mój telefon do mojego pokoju? – zapytałam nagle, blokując spojrzenie z jego roześmianymi oczami. – Leży na szafce nocnej. Ja nastawię czajnik na herbatę.
– Aż tak bardzo nie chce ci się ruszać? – zapytał zaczepnie, ale posłusznie zaczął wycierać dłonie w ściereczkę. Przewróciłam oczami.
– I tak wiem, że chcesz zobaczyć mój pokój i trochę pozwiedzać. – odparłam sprytnie, jak gdyby nic zakładając ręce na piersi. Chris zaśmiał się, wymijając mnie.
– Masz mnie! – rzucił, kierując się w stronę schodów. Spojrzałam na niego przez ramię. – Zrobię miłą pobudkę Theo.
– Powodzenia. – odparłam. Uważnie patrzyłam, jak wspina się po schodach, a kiedy upewniłam się, że był już na piętrze, szybko podeszłam do szuflady.
Na jej zawartość składały się jedynie pudełka z lekami, w tym prawie wszystkie należały do mnie. Pośpiesznie poodkręcałam odpowiednie opakowania, plując sobie w brodę, że nie zabrałam z Maine mojego organizatora na leki. W końcu trzy spore pastylki w różnych kształtach i kolorach znalazły się na mojej dłoni. Pośpiesznie wrzuciłam je do ust, popijając wodą z butelki, która stała na blacie obok. Zdążyłam pochować wszystkie pudełka i jak gdyby nigdy nic, włączyłam czajnik elektryczny. Gdy Chris przyszedł chwilę później, pakowałam już brudne naczynia do zmywarki.
– Twój brat wstanie dziś prawdopodobnie lewą nogą! – zawołał śpiewnie, podchodząc do mnie. – Masz. – w jego wyciągniętej ku mnie dłoni spoczywał mój telefon.
– Dziękuję. – odpowiedziałam z uśmiechem, chowając iPhone'a do kieszeni.
– Ale masz syf w tym pokoju. – zaczął, opierając się tyłem o blat obok mnie. – Mogłabyś pochować te ciuchy do szafy. I przynieść tam kilka rzeczy. Strasznie w nim pusto.
– To niepotrzebne. – odpowiedziałam chłodno. – I tak zostajemy tu tylko na chwilę.
– Ach, no tak.
Gdy naczynia były umyte, a herbata gotowa, przenieśliśmy się do salonu. Włączyłam telewizor, załapując się nagle na jakiś program śniadaniowy. Wraz z Chrisem usiedliśmy na kanapie, rozmawiając o pracy chłopaka. Dorabiał w weekendy w znanym klubie w Paryżu jako DJ. Mówił coś właśnie o jego najnowszym secie, gdy schody zaskrzypiały, a po chwili do salonu wszedł Theo. W czarnych dresach i szerokiej koszulce z rękawami do łokci oraz potarganych włosach, wyglądał uroczo. Tylko jego skwaszona mina odstawała od tego obrazka. Spojrzał na nas z opóźnieniem, przewracając oczami i przecierając zapuchniętą twarz. Ziewnął głośno, mierząc zadowolonego Chrisa niechętnym spojrzeniem.
– Kiedyś ktoś naprawdę zabije cię za twój wrodzony talent do irytowania wszystkich wokół. – burknął, podchodząc w naszą stronę z dłońmi w kieszeni dresów. Chris z zadowoleniem wyszczerzył się w jego stronę.
– Pora wstawać, słoneczko! Szkoda tak pięknego dnia. – zaświergotał Adams.
Mój brat chyba jednak nie był w humorze, bo bez chwili zastanowienia, wziął poduszkę z fotela, przy którym stał, a następnie cisnął nią w drugiego chłopaka. Chris nie mógł nawet się obronić, a przedmiot z niemałą siłą uderzył w jego twarz. Kubek z herbatą w jego dłoni zachybotał się, a następnie nieco ciepłego napoju wylało się na jego czarne jeansy. Piwnooki jęknął, gdy ja odsunęłam się ze zmarszczonym nosem na bok, aby i mnie nie oblał. Theo z zadowoleniem skierował się do kuchni w akompaniamencie cichych przekleństw bruneta.
– Sadysta! – zawył dramatycznie, ścierając dłonią resztki niewchłoniętych kropel z tkaniny.
– Szkoda, że ta herbata nie była wrzątkiem! – odpowiedział z drugiego pomieszczenia mój brat.
Po chwili wrócił on z butelką wody mineralnie w dłoni i rzucił się na fotel, z którego wcześniej wziął poduszkę. Starałam się skupić na programie w telewizji, gdy Chris nagle zagwizdał z uznaniem. Przekręciłam głowę w jego stronę, aby zobaczyć, jak z miną podziwu patrzy w stronę Theo. A dokładniej - na jego odkryte przedramiona.
– Nie wiedziałem, że podobają ci się tatuaże. – mruknął, uważnie taksując czarne rysunku na skórze Theodora, które pokrywały znaczną część jego ciała. – Niezłe są.
– Dzięki. – odpowiedział, a następnie spojrzał na mnie. – Nasze auto dziś będzie.
– To dobrze. – skinęłam głową niezbyt zainteresowana. W końcu i tak prowadzić je miał tylko on.
Znów wyłączyłam się z rozmowy, kiedy Chris i Theo debatowali nad kolejnymi tatuażami mojego brata. Theo nie lubił mówić o ich znaczeniu, ale chętnie odpowiadał na pytania Adamsa odnośnie ceny, bólu i czasu ich robienia. Wpatrywałam się nieobecnym wzrokiem w ekran włączonego telewizora, zaciskając palce na kubku z herbatą. Zastanawiałam się, kiedy ostatnio czułam się tak... tak dobrze. Zaledwie dwa dni wcześniej widziałam się z Mią, z którą spędziłam miły dzień, chociaż wciąż wiedziałam, że miałyśmy niepozamykane sprawy i nie było to swobodne na tyle, na ile bym chciała. A teraz był Chris Adams, który swoim uśmiechem rozświetlał mój dzień. Pierwszy raz od dawna nie czułam, że muszę być szczęśliwa. Wtedy czułam, że po prostu chcę być szczęśliwa. I wiedziałam, że to złe. W końcu kiedyś miałam wyjechać z Culver City i wrócić do rzeczywistości, a nie chciałam ponownie cierpieć. To nie było opłacalne. Wiedziałam, że nie powinnam znów się przywiązywać. Dla mojego dobra powinnam po prostu załatwić szybko plan z Brooklynem i nie wdawać się w głębsze relacje z żadnym z nich.
I mimo że to wiedziałam, nie mogłam tak postąpić. Nie chciałam tego robić.
Zacisnęłam szczękę, a następnie szybko spojrzałam na wciąż paplającego Chrisa. Moja głowa bolała, a ja chciałam zmienić temat jak najszybciej, aby zająć głowę czymś innym.
– Hej, Chris. – zaczęłam zachrypniętym głosem, więc odkaszlnęłam. Chłopak spojrzał na mnie pytająco. – Co to była wczoraj za akcja z Cameronem?
Po moim pytaniu, uśmiech automatycznie spełzł z jego ust, a zastąpił go dziwny grymas... zawstydzenia? Brunet z zakłopotaniem odwrócił ode mnie wzrok i przeniósł go na kubek z herbatą, a ja znów mogłam dostrzec, jak jego uszy stają się różowe. Kątem oka spojrzałam na Theo, który z lekkim rozbawieniem obserwował chłopaka, unosząc jedną z brwi. Zagryzłam dolną wargę i w skupieniu patrzyłam, jak Adams przełyka ślinę, a następnie zaciąga nosem.
– A co miało być? – zapytał nieco bardziej piskliwym głosem, niż miał w zwyczaju. – Nic nie było.
Och, dobrze wiedziałam, że było. Wystarczyło, by Wilson spojrzał na Chrisa, a ten już czerwienił się jak dorodna piwonia, co było do niego niepodobne, bo to Chris Adams! Ten chłopak nie miał granicy wstydu, a na pewno nie wtedy, gdy chodziło o ładnych chłopców. Jednak trzeba było przyznać, iż piwnooki od zawsze reagował tak na Camerona. Nawet przed czterema laty, peszył się i czerwienił na jego intensywny wzrok, a Wilson skrzętnie to wykorzystywał, aby podenerwować trochę mojego przyjaciela. Myślałam, że może już mu to przeszło.
– Mi tam się wydawało, że było. – droczyłam się, obserwując pulsującą na jego szyi żyłę.
– Mnie również. – dołączył się Theo, na co skarciłam go rozbawionym wzrokiem, ale to wystarczyło.
Chris w końcu jęknął, a następnie wyrzucił ręce w powietrzu, podrywając się na kanapie, na której siedzieliśmy.
– A ty myślisz, że ja wiem?! – zawył, o mało nie wylewając swojej herbaty. – Typa na oczy kilka lat nie widziałem, a ten posyła mi jakieś dziwne uśmieszki i jest tak pieprzenie wyrafinowany z tymi swoimi płaszczami, golfami i pełnymi imionami! Tak kurewsko mnie irytuje ta jego pewność siebie i ta nonszalancja i-i... i on cały! – krzyczał coraz głośniej, cały drżąc. – Nie mam pojęcia, o co mu chodzi, ale chcę tylko, żeby przestał! Doprowadza mnie do szaleństwa! Mam go dość i nie mogę na niego patrzeć!
W szoku obserwowałam, jak głośno oddychał. Po swoim nagłym wybuchu zamilkł, patrząc przed siebie, gdy my z Theo wpatrywaliśmy się w jego zaciętą twarz. Okej, nie wiedziałam, że reakcja będzie tak nagła. Aż mnie zelektryzowało, gdy tak wybuchł. Między nami zapanowała cisza, podczas której słychać było jedynie przyspieszony oddech chłopaka. Nie wiedzieć czemu, zachciało mi się śmiać, ale zignorowałam to, aby jeszcze bardziej go nie denerwować. Po prostu był tak zabawny w tej całej grze „nie cierpię Camerona Wilsona" gdy tak naprawdę wkurzał się, ponieważ Wilson był jedyną osobą, która peszyła Adamsa. I nie musiał tego mówić, ale wiedziałam, że tak właśnie było. Bądź co bądź, trochę go znałam. Chris był pewny siebie i bezwstydny, a przy przystojnym zielonookim tę swoją pewność tracił. A drugi chłopak skrzętnie to wykorzystywał, aby się trochę z naszym biednym Chrisem podroczyć. Tak było przed czterema laty i tak było wtedy. I może nie mieli kontaktu przez tych kilka lat, ale wystarczyło jedno spotkanie, aby ta iskierka znowu zaczęła się żarzyć.
Theo jednak nie był tak wyrozumiały jak ja, bo jego cichy rechot wypełnił cały parter. Chris, któremu drgało już jedno oko, powolnie obrócił głowę w jego stronę, niemal zabijając go spojrzeniem, ale mój brat nic sobie z tego nie robił. Dalej się podśmiechiwał, a przez to i ja musiałam ukryć moje parsknięcie udawanym atakiem kaszlu. To było komiczne.
– Co cię tak bawi, Theodor? – syknął Chris przez zaciśnięte zęby. Theo westchnął, kręcąc z politowaniem głową i blokując z nim spojrzenie.
– Cztery lata temu wam się nie udało, choć było blisko. – zaczął rozbawiony. – Ale teraz daję wam trzy tygodnie i wylądujecie razem w łóżku.
Theo powiedział to tak beztrosko i lekko, jakby mówił o pogodzie. Zakryłam wierzchem dłoni swoje usta, aby ukryć uśmiech, gdy Chris wpatrywał się z niedowierzaniem. Jego twarz zastygła w bezruchu i tylko patrzył na mojego brata, jakby ktoś go unieruchomił. Jego oczy były już rozmiarów piłek golfowych, a szczęka, gdyby było to fizycznie możliwe, gruchnęłaby właśnie o podłogę z głuchym łoskotem. Chrisa sparaliżowało tak na dobrych kilkadziesiąt sekund, a my z Theo nie zamierzaliśmy mu przerywać. Ja sama nie miałam zamiaru w ogóle się odzywać, ponieważ gdybym to zrobiła, prawdopodobnie zaczęłabym się śmiać. Upiłam łyk herbaty na uspokojenie, gdy nagle Adams zwęził złowrogo swoje oczy, łypiąc to na mnie gniewnym spojrzeniem, to na Theo. Powolnie wstał ze swojego miejsca na kanapie, przybierając zaciekły wyraz twarzy, który jeszcze bardziej mnie bawił.
– Nigdy w życiu nie tknąłbym Wilsona. – powiedział dobitnie, wskazując palcem na Theo, który ze śmiechem uniósł ręce w geście obronnym. – I prędzej piekło zamarznie, niż on tknie mnie. Jasne?
– Jak słońce. – odpowiedział melodyjnie mój brat. Zacisnęłam zęby z całej siły, aby nie parsknąć śmiechem.
Chris odłożył kubek z herbatą, a następnie z wysoko uniesioną głową,, wymaszerował z salonu, kierując się do łazienki na parterze. Kiedy zniknął już z pola widoku, a sam nie mógł nas słyszeć, Theo spojrzał na mnie z zawadiackim uśmiechem. Uniosłam pytająco brew.
– Dziesięć dolców na to, że prześpią się ze sobą do końca tego miesiąca. – powiedział chytrze.
Zamyśliłam się chwilę. Był trzeci listopada. A ja byłam gównianą przyjaciółką.
– Podbijam do dwudziestu. – westchnęłam. – Chris nie jest taki łatwy, jak się może wydawać. I nie jest głupi. Jeśli się uprze, to nic go nie przekona. – mruknęłam. – No i nie wiesz, czy w ogóle Cameron coś chce. Według mnie, on tylko się z nim droczy.
Theo spojrzał na mnie z tak namacalnym politowaniem, jakbym właśnie powiedziała mu, że Ziemia jest płaska. Pokręcił głową i westchnął, odchylając głowę na zagłówku fotela, na którym jeszcze bardziej się rozwalił.
– Czy ty widzisz, jak Cameron na niego patrzy? – zapytał rozbawiony. – Cztery lata temu też sobie z nim pogrywał, ale nie tak. Chyba miał dziewczynę, więc wiadomo było, że nic z tego nie będzie. Teraz jest prawdopodobnie wolny. Za każdym razem jak się spotykamy, patrzy głównie na niego. I to takim wzrokiem.
– Niby jakim? – spytałam z lekkim zwątpieniem.
Cholera, naprawdę tak było? Poważnie zaczęłam obawiać się o moje dwadzieścia dolarów.
– Jakby chciał zerwać z Chrisa te jego garnitury własnymi zębami. – parsknął, krzyżując dłonie za głową. Uśmiechnął się zadowolony. – Dlatego daję im góra miesiąc. Jeśli Cameron dalej będzie tak pogrywać, Chris sam nie będzie mógł się opanować. Na starcie wygrałem zakład.
– Jeszcze zobaczymy. – prychnęłam, ale coś czułam, że to mogło być ciekawe.
Jednak musieliśmy porzucić naszą konwersację, ponieważ nadal obrażony Chris wrócił do salonu. Aby nie katować tego dalej, zwinnie zmieniłam temat na ten o naszych starych znajomych ze szkoły. Chris tylko przez pierwsze trzy minuty grał niezainteresowanego, nim zaczął obgadywać niemal każde nazwisko z naszego rocznika. Jeśli chodziło o plotki, Adams nie miał sobie równych.
To był miły dzień. Było dużo śmiechu, krzyku i rozmów, chociaż nigdy te, które zahaczały o Vincenta, Severine czy nieszczęsnego Camerona. Chcieliśmy podtrzymać wesołą atmosferę i sprawnie nam się to udało. Kilka godzin później w trójkę udaliśmy się do sklepu, aby kupić artykuły spożywcze na obiad. Pojechaliśmy tam nowym samochodem, który został dostarczony pod nasz dom z wypożyczalni. Był to ładny, dwuletni mercedes-benz w białym kolorze. Podobał mi się. Gdy zakończyliśmy zakupy, wróciliśmy do domu, aby zrobić obiadokolację. To był naprawdę miły dzień, a kiedy po jedenastej w nocy pożegnałam Chris długim przytuleniem, poczułam się tak, jak przed czterema laty. Było dobrze, ale spokój nie trwał długo.
Bo były też te złe dni.
I taki dzień nadszedł w poniedziałek. Już zasypiając wiedziałam, że coś jest nie tak, mimo że kilkadziesiąt minut wcześniej, dom opuścił Chris, z którym dobrze się bawiłam. Wiedziałam, że za długo było dobrze, a znajomy niepokój i lęk zalęgł w moim gardle. Tamtej nocy nie mogłam zasnąć, choć byłam wyczerpana. Moje serce waliło tak głośno, iż niosło się echem po całym pokoju, a mój brzuch mdlił mnie ze stresu, choć nie miałam pojęcia, czym ten stres był spowodowany. Nigdy tego nie wiedziałam. On po prostu był. I wtedy już wiedziałam, że znowu będą te złe dni. Tak długo ich już nie miałam. Od dwóch miesięcy nie było żadnego złego dnia i to było takie cudowne. Kłaść się spać bez lęku i strachu. Nie bać się zamknąć oczu.
Gdy się obudziłam, nie mogłam wstać z łóżka. Nie mogłam, nie chciałam, nie byłam w stanie. Nie wiedziałam, która jest godzina, ponieważ nie mogłam wyciągnąć ręki, aby chwycić telefon z szafki nocnej obok. Ciężka, puchata kołdra okrywała moje wiotkie ciało, gdy leżałam nieruchomo na boku na wygodnym materacu. Mój wzrok utkwiony był w jednym punkcie przede mną, na którym i tak się nie skupiałam. Nie miałam siły psychicznej, aby się na nim skupić. Nie chciałam tego. Nie potrafiłam nic zrobić. Nie miałam siły, aby wstać. Nie miałam siły, aby pójść do łazienki, umyć zęby i się przebrać. Nie miałam siły, aby skorzystać z toalety, choć mój pęcherz nalegał. Nie miałam siły, aby przekręcić się na drugi bok. Bolał mnie każdy fragment ciała. Boże, to wszystko tak paliło. Każdy oddech powodował palenie gardła. Czułam się taka ciężka i otępiona. Jakby ktoś wetknął rozżarzone żelazo w mój przełyk. Nie miałam siły, aby oddychać. Nie chciałam oddychać.
Nigdy nie pamiętałam za wiele ze złych dni. Kiedy one następowały, wszystko było jak za mgłą. Każda godzina zlewała się w jedną plamę, z której pamiętałam co najwyżej kilka sekund. Jakbym to nie ja uczestniczyła w tych wydarzeniach, ale schemat był ten sam. Pamiętam, że leżałam w łóżku. Jedynie na to miałam siłę, choć się w nim nie poruszałam. Byłam w stanie przeleżeć w jednej pozycji kilkanaście godzin. Theo był przy mnie. Wiedział, co oznaczały moje złe dni. Wtedy brałam więcej leków. Mój psychiatra tak zalecił. Trochę mnie otumaniały, ale to było dobre. Przynajmniej wtedy nie bolało tak moje ciało. Zazwyczaj go nie czułam. Nie wiedziałam, gdzie kończą się moje ręce, a zaczynają barki. Nie czułam płuc, serca, kończyn. Podczas złych dni zaczynałam płakać. Nie robiłam tego, kiedy było dobrze. Czasami wydawało mi się, że nawet tego nie umiem, ale kiedy pojawiały się złe dni, płakałam bezwiednie z bólu. Bo to tak cholernie bolało.
Pierwszy raz popłakałam się, gdy musiałam wstać do toalety. Nawet nie wiem kiedy mój cichy szloch rozniósł się po całym pokoju, gdy ociężałą dłonią odkryłam kołdrę ze swojego ciała. Zastygłam w połowie, a moja ręka opadła na materac, ponieważ nie byłam w stanie dłużej jej unosić. Pamiętam gorące łzy na moich policzkach i to, jak szybko oddychałam. Płakałam przez całą drogę, w której Theo niósł mnie do łazienki. Kiedy pomagał mi skorzystać z toalety. Kiedy mył moje dłonie i przemywał chłodną wodą zapuchniętą twarz. Pamiętam moje mizerne odbicie w lustrze na widok którego znów zaczęłam głośniej płakać. Pamiętam skołtunione włosy, ogromne, fioletowe sińce pod oczami oraz spierzchnięte usta i pusty wzrok. Pamiętam to, jak Theo próbował nakarmić mnie zupą, a której nie mogłam przełknąć. Pamiętam, gdy popijałam kolejne kolorowe tabletki.
Pamiętam ponowny upadek w nicość.
Podczas złych dni nie spałam za wiele. Czasami udawało mi się przespać dwie godziny w nocy, a czasami nie zamykałam powiek na dłużej nic trzy sekundy. Niewiele też wtedy mówiłam. Cóż, tak naprawdę nie mówiłam niczego, bo nie chciało mi się otwierać ust. To było tak strasznie meczące. Ja cała byłam zmęczona. Theo nie wychodził wtedy z domu. Nie znosiłam tego, choć nie miałam siły, aby się kłócić. Był wtedy zawsze przy mnie, sprawdzając, czy czegoś nie potrzebowałam i czy wzięłam kolejne tabletki. Czułam się wtedy tak okropnie. Byłam beznadziejnym ciężarem i nie zasługiwałam na to, aby ktokolwiek przy mnie był, a zwłaszcza Theo. Był dla mnie za dobry. Obciążałam go. Byłam tak strasznie okropna. Byłam najgorszym, co mogło spotkać człowieka.
Taki był cały poniedziałek i cały wtorek. Nie wiedziałam, kiedy kończył się dzień, a zaczynał kolejny. Wszystko było takie niewyraźne. Trzeciego dnia było nieco lepiej. Potrafiłam sama wstać do łazienki, a Theo nie musiał mnie tam zanosić. I właśnie wtedy pierwszy raz od trzech dni wyszłam ze swojego pokoju. To było tak wiele i nie chciałam tego, ale widziałam, jak bardzo zależało mojemu bratu, gdy to zaproponował. Więc się zgodziłam. A on się uśmiechnął. Pierwszy raz od początku złych dni. Zniósł mnie ostrożnie po schodach do salonu, a następnie wyszliśmy na taras. Moja głowa zabolała od nadmiaru świeżego powietrza i słońca. W końcu cały czas leżałam w ciemnym pokoju. Mimo iż pogoda była bardzo ciepła, mocno opatulałam się puchatym kocem, a moje ciało drżało z zimna. Starałam się skupić na ciepłym wietrze, który owiewał moją twarz. Na ciepłych promieniach słonecznych, które muskały moje policzki. Ale nadal czułam chłód.
Czwarty dzień był jeszcze lepszy. Pierwszy raz od niedzieli wzięłam prysznic i to bez pomocy mojego brata. Dobrze szorowałam swoje ciało, stojąc pod strumieniem gorącej wody dobre czterdzieści minut. Chciałam zmyć z siebie wszystko, co we mnie siedziało. Cały bród z zewnątrz i wewnątrz. Wszystkie okropne toksyny, które we mnie zalegały. I kiedy kolejne krople nie przynosiły wymarzonego ukojenia, zdałam sobie sprawę, że nie mogłam wyplenić z siebie tych toksyn. Bo to ja byłam toksyną. Długo się ubierałam i wycierałam. Wydaje mi się, że właściwie sama wyschłam. Theo był szczęśliwy, widziałam to i nigdy tego nie rozumiałam. Zawsze był ze mnie taki dumny, kiedy powoli złe dni mijały, a ja zaczynałam wykonywać te wszystkie czynności, które nadal tak cholernie mnie męczyły. Ale to chyba dla niego chciałam to robić. Widziałam, jak jego oczy błyszczą, gdy samodzielnie chwyciłam szczoteczkę do zębów, wycisnęłam na nią pastę i włożyłam do ust, zaczynając powolnie myć uzębienie. I tylko ze względu na niego, ostatkami sił powstrzymywałam cisnące się do oczu łzy i z całej siły spięłam się w sobie, aby nie opuścić ręki.
Już nie brałam pięciu tabletek, a trzy. Lekarz mówił, że nie mogę ich wiele brać, a Theo skrzętnie tego pilnował. Nigdy nie wiedziałam, co brałam, a po prostu łykałam to, co dawał mi Theo. Popiłabym wszystko, co by mi dał. Nawet arszenik. Ufałam mu bardziej, niż sobie. Niż komukolwiek na świecie.
Leżałam właśnie na łóżku, jednak nie tak nieświadomie, jak wcześniej. Moje włosy nadal były wilgotne, ale ja sama musiałam przyznać, że czułam się lepiej ubrana w świeży dres i wykąpana. Moja pościel nadal cuchnęła potem, ale nie chciałam jeszcze jej zmieniać. Opierałam się plecami o wezgłowie łóżka, trzymając w niepewnych dłoniach kubek z herbatą. W pokoju panowała szarówka, ponieważ słońce za oknem chyliło ku horyzontowi, a ja nie zapaliłam żadnej lampki. W ciszy liczyłam swoje oddechy, rozglądając się po pomieszczeniu. Byłam już przytomna. Może nie w stu procentach, ale mój umysł zaczął kontaktować. Nie patrzyłam już bezustannie w jeden punkt, a łapałam coraz więcej szczegółów. Stos ubrań porozwalanych po pokoju, liczne pudełka z lekami na szafce nocnej oraz otwarte drzwi do łazienki i do pokoju Theo. Chciał mieć mnie nawet na oku, gdy szedł spać do siebie.
Mój wzrok padł na telefon na mojej szafce nocnej, którego nie dotykałam od czterech dni. Jedynie Theo raz podłączył go do ładowarki, a następnie wyciszył, aby nie przeszkadzały mi przychodzące powiadomienia, chociaż i tak na nie, nie reagowałam. Zagryzłam wnętrze policzka i niewiele myśląc, chwyciłam urządzenie. Moje ręce drżały zupełnie jak mój oddech, kiedy przycisnęłam przycisk u góry. Ekran się podświetlił, ukazując dziesiątki powiadomień, które zakryły moją tapetę, która przedstawiała śpiącego Kota. Moje serce zabiło, a ja jak najszybciej zablokowałam iPhone'a, odrzucając go na materac. Jeszcze nie. Jeszcze nie byłam gotowa, aby powrócić do realności. Byłam słaba. Byłam cholernie słaba, aby znów kłamać, wymigiwać się i udawać, że jest dobrze. Jeszcze nie teraz.
Z zamyślenia wyrwało mnie ciche skrzypnięcie drzwi, więc automatycznie odwróciłam głowę w tamtą stronę. Do pokoju wszedł Theo, niosąc w dłoni kubek. Kiedy zobaczył, że zareagowałam na jego pojawienie się, na jego twarzy znów pojawił się delikatny uśmiech. Był zadowolony, że w końcu zaczęłam reagować. W zupełnej ciszy podszedł do mojego łózka, a następnie przysiadł na jego skraju, zginając jedną nogę w kolanie i siadając na swojej łydce, kiedy drugą miał spuszczoną na ziemię. Nachylił się nad szafką nocną, zapalając lampkę, która tam stała. Zmrużyłam powieki na to lekkie światło i zmarszczyłam nos. Theo westchnął, a ja widziałam, że intensywnie nad czymś myślał. Był zmartwiony i zbiło mnie to z pantałyku.
– Coś się stało? – zapytałam z lekką rezerwą, krzywiąc się na dźwięk mojego głosu. Był jeszcze bardziej chrapliwy i zgrzytliwy, niż zawsze, a to przez to, iż praktycznie nie odzywałam się przez ten czas.
Theo chwilę milczał, zastanawiając się nad odpowiedzią. Upił łyk swojej herbaty, a następnie westchnął, przejeżdżając językiem po swojej dolnej wardze.
– Nic, tylko... Dzwoniła do mnie Laura. – zaczął spokojnie, na co moje serce zabiło nieco szybciej. – Pytała się, dlaczego się nie odzywamy.
Przełknęłam ślinę, starając się grać niezmartwioną, ale wiedziałam, że mój brat widział to, jak spuściłam wzrok i nerwowo skubałam frędzelki koca, który mnie okrywał. Odchrząknęłam, starając się, aby głos mi nie drżał.
– Co jej powiedziałeś? – zapytałam tak cicho, że ledwie mnie usłyszał. Było mi znów niedobrze.
– Pierwszy raz zadzwoniła do mnie we wtorek. – zaczął spokojnie. – Pytała się, czy wszystko gra, bo nie odpisywałaś ani jej, ani Chrisowi na wiadomości, a i ja nie miałem jakoś do tego głowy. Powiedziałem, że się rozchorowałaś i nie masz siły gadać. Grypa. – dodał z bladym uśmiechem. – Potem dzwonili jeszcze kilka razy. Laura, Chris, a nawet Mia. Chciała wiedzieć, czy wszystko u ciebie okej, gdy dowiedziała się, że zachorowałaś. Cameron też pisał, a wczoraj... – uciął, na co spojrzałam na niego z uniesioną brwią.
– Wczoraj co? – zapytałam. Brunet westchnął ciężko.
W tym świetle, w czarnych dresach oraz za dużej bluzie z kapturem i zmartwioną twarzą wyglądał o dziesięć lat starzej. Zmarszczka, która pojawiała się pomiędzy jego brwiami zawsze, gdy się martwił, była jeszcze głębsza, niż zazwyczaj. Miał lekkie sińce pod oczami, ponieważ od kilku dni nie spał za dobrze, aby być czujnym i pilnować, czy nic się ze mną nie działo. Jego włosy były nastroszone i odstawały w różnych kierunkach. Był tak strasznie zmęczony i to mnie zabijało, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że to wszystko było wyłącznie moją winą. Zabijałam wewnętrznie osobę, która była dla mnie całym światem. Która zawsze się o mnie troszczyła i chciała dla mnie jak najlepiej. Zamęczałam ją, bo byłam bałaganem i miałam problemy, z którymi nie umiałam sobie poradzić. Tak bardzo nie zasługiwałam na silnego Theo. Powinien odejść. Zostawić mnie i zacząć żyć tak, jak na to zasługiwał. Ograniczałam go i tak bardzo nienawidziłam za to samej siebie.
Zdusiłam w sobie jęk rozpaczy, kiedy obrzydzenie do mnie samej rozlało się po moim wnętrzu jak wrzątek. Poczucie winy wypalało mnie od środka. Zacisnąłem jedną z dłoni ukrytą pod kocem i uważnie spojrzałam na chłopaka. Chciałam mu pokazać, że nie jestem aż takim bałaganem, jak sądził. Chciałam go trochę odciążyć. Pokazać, że się staram. Bo ja naprawdę chciałam. Starałam się, ale byłam tak słaba, że nie potrafiłam. Nie miałam na to siły. Byłam żałosną miernotą. Ale chciałam go odciążyć. Sprawić, że nie będzie martwił się aż tak bardzo, więc zbierając w sobie całą siłę, jaką jeszcze miałam, zmusiłam swoje kąciki ust do uspokajającego uśmiechu. Nie był to uśmiech godny modelki z okładki, a raczej dziwny grymas, ale lepsze to, niż nic. I Theo chyba wiedział, co próbowałam tym osiągnąć, bo i on pięknie się uśmiechnął, a jego oczy zalśniły w niemym podziękowaniu.
– Wczoraj przyszedł do nas Chris z Mattem i Laurą. Chcieli cię odwiedzić. – odparł cicho, a ja czułam, jak tracę oddech. – Byłaś wtedy w pokoju. To było wieczorem. Słyszałaś dzwonek? – zapytał. Pokręciłam głową.
– Nie. – szepnęłam. Wieczorem czułam się źle, bo schodziła ze mnie ostatnia dawka leków. Nie rejestrowałam za wiele.
– Powiedziałem, że śpisz, bo jesteś strasznie zmęczona. Uwierzyli i sobie poszli. – zamilkł na chwilę, palcem obrysowując kanty kwadratowego kubka. – Ale dziś Laura zadzwoniła znowu i...
– I? – pytałam cicho, już nawet nie próbując się uśmiechać. Nie miałam siły.
– Kolega Parkera dał znak, że dziś w klubie jest ten zawodnik, z którym walkę ma mieć Nate. Chcą tam dziś pójść, aby jakoś to załatwić.
I to było jak uderzenie w głowę. Wiedziałam, że mieliśmy tyle do załatwienia. Tyle planów i zmartwień, a ja dokładałam również swoje. Taki był plan. Nate miał coś wykombinować, abyśmy mogli zorganizować walkę pomiędzy nim a nowym najlepszym zawodnikiem w Culver City. Moja głowa pulsowała i to wszystko było pieprzenie okropne. Walczyłam z mroczkami przed oczami, aby zachować w pełni świadomy umysł i rozumieć wszystko, co miał mi do powiedzenia Theo. Brunet wciąż milczał, jedynie taksując mnie wzrokiem, aby ocenić moją reakcję. Wkładałam wiele wysiłku w to, aby zachować niewzruszony wyraz twarzy, chociaż czułam, jak coś rozrywa mnie od środka. Ale musiałam wytrzymać. Nie mogłam być jedynie problemem.
– To dobrze. Im szybciej, tym lepiej. – mruknęłam dziwnie obcym głosem.
– Wiem. – skinął. – Idą tam wszyscy, więc wypadałoby, aby ktoś z nas też był. Stąd moje pytanie. Czy zostaniesz dzisiaj sama? Obiecuję, że wrócę najszybciej, jak tylko się da, gdy tylko to załatwimy. Inni wiedzą, że jesteś chora, więc nikt nie będzie robił problemów, ani wypytywał.
I wiedziałam, że to moja jedyna szansa. Szansa, aby pokazać Theo, że się staram i nie jestem tylko problemem. Że chcę być lepsza dla niego. I chociaż wszystko w moim ciele krzyczało na nie, zacisnęłam szczękę i ostatkami sił zdecydowałam się na silną postawę.
Nie rób tego. Jesteś za słaba. Będziesz tylko przeszkadzać. Lepiej zostać w domu, w ciepłym łóżku i zapomnieć.
Pieprz się.
– Pójdę z wami. – powiedziałam o dziwo zdecydowanym głosem, walcząc całym ciałem z samą sobą.
Reakcja Theo była natychmiastowa, ponieważ widziałam, jak spina całe ciało, a ostatni cień rozbawienia znika z jego ciała.
– Nie ma mowy. – odparł krótko, odstawiając swój kubek z herbatą na zagraconą szafkę nocną. Sprawnie wstał na równe nogi, nerwowo przeczesując włosy palcami.
Miałam jeszcze o to walczyć? Miałam w ogóle na to chęć? Boże Święty.
Ponownie zacisnęłam szczękę i dłonie w pięści, zbierając w sobie wszystkie siły.
Nie walcz. Nie warto. Sama chcesz zostać w domu. W łóżku. W bezpiecznym miejscu.
– Theo, czuję się dobrze. – skłamałam. – Nie chcę jedynie leżeć i myśleć. Muszę coś zrobić. To nie tak, że każdy ma tylko skakać wokół mnie. Nie jestem cho... nie jestem niesprawna. – poprawiłam się, a coś boleśnie ścisnęło mnie w przełyku. – To zrobi mi na dobre. Wyjście, odpoczęcie od myśli i zajęcie się czymś. Pozwól mi iść z wami. Będzie dobrze. Proszę.
Były dwa wyjaśnienia tej sytuacji. Albo oszalałam już całkowicie, albo byłam zbudowana ze stali. Każde słowo było dla mnie jak cios pod żebra. Nie miałam pojęcia, skąd biorę te wszystkie siły, ale wiedziałam, że muszę kuć żelazo póki gorące. Nie miałam czasu, aby się zastanawiać. Niemal błagalnie patrzyłam na mojego brata, który chodził w kółko po pokoju, nerwowo przestępując z nogi na nogę. W zamyśleniu skubał swoją dolną wargę dwoma palcami prawej dłoni. Uporczywie nad czymś myślał i analizował moje słowa. Nie dziwiłam mu się. Byłam jedną wielką niewiadomą. Ani on ani ja nie wiedzieliśmy, kiedy nastąpi kolejny wybuch, ale chciałam pokazać mu, że dam radę. Że sobie poradzę, chociaż sama w to nie wierzyłam. Chociaż nie miała siły, aby wstać. Ale musiałam. Musiałam pokazać jemu i innym, że jest dobrze. Ja sama znałam prawdę. To wystarczyło.
– Jesteś tego pewna? – zapytał, na co ignorując ból w mojej głowie, pokiwałam głową, przybierając niewzruszony wyraz twarzy. Jakby to nic mnie nie kosztowało.
A kosztowało tak strasznie dużo.
Theo westchnął, a ja wiedziałam, że się udało. W końcu stanął w miejscu i spojrzał na mnie z góry. W jego oczach kryło się zmartwienie i niepewność. Kucnął tuż przy mnie i teraz spoglądał na mnie z dołu, a jego wyraz twarzy lekko złagodniał. Splótł swoje dłonie na materacu.
– Dobrze, pójdziesz z nami. – mruknął spokojnie. – Weźmiesz jedną z tabletek na uspokojenie w razie kolejnego ataku, dobrze? – zapytał, na co bezwiednie pokiwałam głową. – Będziesz po niej trochę przymulona, ale najwyżej powiemy, że jeszcze się nie wykurowałaś i jedziesz na przeciwbólowych. – tłumaczył, a ja na wszystko się zgadzałam. – I jeśli źle się poczujesz, masz mi od razu powiedzieć, jasne? Jeśli tylko poczujesz, że coś jest nie tak.
– Dobrze. – powiedziałam od razu, ale wiedziałam, że nie jestem w nim w stu procentach szczera.
Trwanie złych dni było różne. Jeszcze trzy lata wcześniej potrafiły być ze mną przez kilkanaście dni. Z czasem zaczęło się to zmieniać. Od pewnego momentu było dobrze, trwały one zaledwie po trzy, cztery dni, a ich częstotliwość zmalała. Stało się tak głównie za sprawą mocnych leków i mojej terapii. Byłam na dobrej drodze. Jednak zdarzały się takie momenty, jak ten, kiedy przychodziło to niezapowiedzianie. Nawet wtedy, gdy było dobrze. Przerabialiśmy to już dziesiątki razy. Najgorszych było pierwszych kilka dni, potem było coraz lepiej, a ani ja, ani Theo nie rozmawialiśmy o tym po fakcie, aby nie obciążać mnie psychicznie. Złe dni były jak choroba. Musiałam ją przejść i po wszystkim walczyć jeszcze mocniej, aby choroba się nie nasilała. Chociaż było to tak trudne.
– Zadzwonię do Parkera i powiem, że przyjedziemy razem. Wystarczy ci godzina na zebranie? – zapytał.
– A może być tak godzina z kawałkiem? – zapytałam nieśmiało, na co Theo posłał mi delikatny uśmiech i skinął głową.
Normalnie zebranie zajmowało mi prawie pięćdziesiąt minut. Wiedziałam, że w tym stanie niektóre rzeczy będę robić dwa razy wolniej.
– Może być godzina z kawałkiem. – parsknął, a następnie wstał na równe nogi. – Ja też pójdę się zbierać. Jeśli trzeba będzie ci w czymś pomóc, to wołaj, dobrze?
– Dobrze. – pokiwałam głową, a Theo zabrał swój kubek z herbatą i wyszedł z mojego pokoju.
Dasz radę. Dasz radę. Dasz radę.
To powtarzając, ociężale wstałam z łóżka. Moje zasiedziałe kości chrupnęły, wygrywając jakąś melodię. Strzeliłam z karku, aby poczuć się choć trochę lepiej, ale nic to nie dało. Nadal czułam się, jakbym była na granicy wybuchu. Zacisnęłam szczękę i podeszłam do swojej walizki. Jedyne, na co miałam ochotę, to na zostanie w dresie i za dużej bluzie z kapturem, którą na sobie miałam, ale wiedziałam, że muszę coś zrobić. Mimo że na samą myśl o tym, chciałam jak najszybciej zawrócić, skulić się pod kołdrą i wyć. Ale nie mogłam się poddać. Nie dam nikomu tej pieprzonej satysfakcji. Nachylając się nad walizką, zaczęłam wyciągać poszczególne ubrania.
Piętnaście ciężkich minut później byłam już ubrana w czarną sukienkę od Karla Lagerfelda. Luźny materiał sięgał mi do połowy uda, a nawet trochę wyżej. Jej rękawy kończyły się przy moich łokciach, zakończone lekkim wywinięciem i były dość szerokie, tak, jak cała kreacja, więc dobrałam do niej szeroki pasek w tym samym kolorze z kwadratową, pozłacaną klamrą na środku. Zacisnęłam go na mojej tali, przez co materiał ładnie zmarszczył się na górze, dobrze dopasowując do mojego ciała, a sukienka stała się jeszcze nieco krótsza. Zignorowałam to jednak z ulgą wygładzając przód prostego materiału. To było takie męczące. Zaczęłam robić makijaż i było to nieco ciężkie zadanie, ponieważ dwa razy rozpłakałam się bezsilnie, musząc zaczynać od nowa. Jednak po pół godzinie udało się. Nie był to co prawda make-up górnych lotów. Zdecydowałam się jedynie na podkład, korektor i puder, które i tak nie zakryły dobrze moich sińców pod oczami. Wypełniłam swoje równe brwi pomadą, wytuszowałam rzęsy i dałam lekki rozświetlacz na kości jarzmowe. Nie miałam siły robić niczego więcej.
Wysuszyłam również swoje już i tak prawie suche włosy i z ulgą opuściłam łazienkę, zagryzając dolną wargę niemal do krwi, aby tylko ponownie się nie rozpłakać. Byłam taka żałosna. Walcząc z dusznościami i nierównym oddechem, wkładałam poszczególne bransoletki na nadgarstki oraz pierścionki na palce. Drżącymi dłońmi zapięłam swoje złote kolczyki z małymi brylancikami, które sięgały niemal do moich barków. Kiedy i już to zrobiłam, chwyciłam swoje buty i usiadłam na łóżku, marząc o tym, aby się na nim położyć i zasnąć. Z jękiem zapięłam czarne, zamszowe botki sięgające mi za kostkę. Miały suwak po wewnętrznej stronie oraz wysokie, grube obcasy i lekko czubate wykończenie.
A gdy się wyprostowałam, czułam się tak, jakbym przebiegła maraton.
Nie cierpiałam tego stanu. Tego, gdy nie byłam zrobić czegoś nie ze względu na słabość fizyczną, ale psychiczną. To był najgorszy rodzaj tortury. Zacisnęłam powieki, przykładając dłonie po pulsujących skroni. I wiedziałam, że się poddałam. To było za dużo. Nie miałam siły, żeby wstać, czy chociażby z powrotem się przebrać. Wyczerpałam cały zapas. Moje ciało zaczęło powolnie osuwać się na materac, gdy nagle drzwi znów się otworzyły, a w progu stanął mój brat. Znieruchomiałam, po czym powolnie przełknęłam ślinę i delikatnie odwróciłam głowę w jego stronę.
Stał już w pełni gotowy w jasnych spodniach i kremowym sweterku, spod którego wystawał biały kołnierzyk koszuli. Nadal wyglądał na zmęczonego, ale nie na zamęczonego, a to był plus. I wtedy spojrzałam w jego oczy. To z jaką dumą patrzył na mnie całą, ponieważ zdołałam sama się ubrać i wyszykować. To, jaki był szczęśliwy z tego powodu, było dla mnie jak cios prosto w twarz. Zaciskając zęby, powróciłam do pozycji siedzącej, wzdychając.
– Jesteś już gotowa? – zapytał, na co pokiwałam głową.
– Tak. – odparłam cicho.
– W takim razie chodź. Jedziemy.
Zdusiłam w sobie jęk, kiedy wstawałam z łóżka. Powłóczyłam powolnie nogami w stronę wyjścia, nawet nie dbając o to by wziąć torebkę czy telefon. Nie zgasiłam nawet światła. Po prostu szłam za Theo, pierwszy raz pokonując taką trasę sama. Uważnie schodziłam po drewnianych schodach, a moje szerokie obcasy odbijały się echem od kolejnych stopni. Theo już cierpliwie czekał przed drzwiami wyjściowymi z moim czarnym, długim płaszczem w swojej dłoni. Sam już miał na sobie swoje okrycie. Bez słów odwróciłam się tyłem, bezwiednie unosząc ramiona. Chłopak wsunął materiał na moje plecy. Odwróciłam się w jego stronę, a każdy krok był dla mnie jak uderzenie stopą w ścianę. Mimo tego, zacisnęłam dłoń w pięść i zmusiłam się do uniesienia kącika ust. Theo chyba mi uwierzył, bo ucieszył się jeszcze bardziej na poprawę mojego stanu.
I to było dobre. Kłamstwa pomagały poczuć się lepiej. To w porządku.
– Masz. – chłopak podał mi małą, ziołową tabletkę. Bez słowa chwyciłam ją, wiedząc, że muszę czekać, aż rozpuści się w moich ustach. – Dobrze, w takim razie chodź. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.
Wyszliśmy z domu. Było już całkowicie ciemno, a ja nawet nie wiedziałam, którą mamy godzinę. Gdyby nie Theo nie wiedziałabym nawet, jaki był dzień. Czwartek. Czwarty dzień złych dni. Uliczne latarnie były pozapalane, a przez okna innych domów wydostawały się światła z wewnątrz. Biały, elegancki Mercedes stał zaparkowany na podjeździe, więc ostrożnie do niego podeszłam, gdy Theo otworzył mi drzwi od strony pasażera. Bez słowa wśliznęłam się do środka, a kiedy zapinałam pas, musiałam odwrócić się i patrzeć w górę, aby żadna łza nie wydostała się z moich oczu. Każdy krok był piekłem. Czułam się tak, jakbym stąpała po rozżarzonych węglach, a oddychając wydawało mi się, że wdycham trujący gaz. Jednak z całych sił starałam się utrzymać beznamiętną maskę. Jest dobrze. Wszystko jest w porządku.
Theo odpalił silnik i wyjechał spod naszego domu. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w obrazy za szybą. W radiu grał jakiś popowy hit, a światła odbijały się od pokrytej skórą, kremowej tapicerki.
– Jedziemy od razu pod ten klub. – powiedział nagle Theo po dłuższej chwili ciszy. – Reszta już jest. Czekają na nas.
Nie odpowiedziałam, a jedynie skinęłam głową. Nie chciałam nic mówić, aby w jak najmniejszym stopniu narażać się na wybuch. I wtedy zaczęłam żałować, że porwałam się z motyką na słońce. Bo okłamywanie jednej osoby, było wyczynem. Okłamywanie dziesięciu jednocześnie było w ogóle wykonalne? Wzięłam uspokajający oddech. Nie uspokoił. Resztę drogi pokonaliśmy w ciszy, aż w końcu dotarliśmy do celu. Z niezainteresowaniem patrzyłam, jak Theo wjeżdża w krętą, żwirową dróżkę. Po obu stronach rosły drzewa i krzewy. Po kilkuset metrach wjechaliśmy na zatłoczony parking, na którym znajdowało się pełno samochodów. Mój wzrok powiódł dalej na gigantyczny budynek. Był to dwupiętrowy, kwadratowy kompleks z wieloma oknami, które świeciły się wieloma kolorami przez neony w środku. Przed drzwiami budynku utworzyła się już długa kolejka ludzi, którzy chcieli wejść do środka. Wszystko było ciemne, a ja nawet w samochodzie słyszałam dudniące echo muzyki.
– Nigdy nie słyszałem o tym miejscu. – przyznał się Theo, a ja musiałam się zgodzić. Również o nim nie wiedziałam.
Chłopak zaparkował, a ja odpięłam pas, czekając, aż otworzy mi drzwi. Kiedy to zrobił, niezgrabnie wyszłam ze środka, chwiejąc się lekko na nogach przez nagły zawrót głowy. Theo spojrzał na mnie zmartwiony, przytrzymując mnie za łokieć.
– Wszystko okej? – zapytał zdenerwowany.
– Tak. – skłamałam, a na moje usta wpłynął uspokajający uśmiech. – Dawno się nie ruszałam. Ale jest okej.
– Jeśli coś będzie się działo, powiedz mi. – poprosił, więc ponownie skinęłam głową.
Mój brat rozejrzał się po parkingu, a następnie westchnął, wskazując głową na drugą stronę parkingu.
– Tam są. – mruknął, więc automatycznie tam spojrzałam.
Rzeczywiście, pod jednym z rozłożystych drzew stali nasi znajomi. Obok nich znajdowały się trzy samochody, z czego znajoma była mi tylko bordowa Mazda. Razem zaczęliśmy iść w ich stronę. Włożyłam ręce do kieszeni płaszcza i krzycząc wewnętrznie, przybrałam najbardziej beztroską minę, na jaką było mnie stać. Kiedy byliśmy kilka metrów od nich, Laura nas zauważyła i ochoczo pomachała w naszą stronę, zwracając uwagę reszty. Z oddali widziałam, jak stali nieco rozproszeni.
Jest dobrze. Czujesz się dobrze.
– W końcu jesteście! – zawołała radośnie, a następnie krokiem godnym baletnicy, zrobiła kilka kroków w naszą stronę.
Scott jedynie uśmiechnął się i złapał ją w tali, a następnie przyciągnął do siebie, przytulając się do jej pleców. Brunetka chciała zagrać oburzoną, ale nie za bardzo jej wyszło, bo spomiędzy jej warg wydobył się cichy śmiech. I to podbudowało mnie lekko na duchu.
– Jesteśmy. – odparł Theo, kiedy znaleźliśmy się tuż przy nich. Usilnie wpatrywałam się w profil mojego brata, aby nie mierzyć się ze spojrzeniami, które poczułam właśnie na moim ciele. – Korki i te sprawy.
– To dobrze. – mruknęła Laura, a ja po prostu czułam, jak dziewczyna spogląda na moją twarz. – Hej, Vic. – zaczęła, a ja wiedziałam, że jeśli nadal będę tak mocno zaciskać dłonie w pięści, to popękają mi paznokcie. – Już dobrze się czujesz? Theo mówił, że okropnie zachorowałaś. Myśleliśmy, że nie przyjedziesz.
I co niby miałam zrobić? Wiedziałam, że muszę odpowiedzieć. Cicho wzdychając, przekręciłam głowę w jej stronę, a nasze spojrzenia się spotkały. Ciepłe, jasne tęczówki patrzyły na mnie z tą namacalną wręcz troską i to było tak cholernie tragiczne, bo ona się martwiła. Bardzo. Więc zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, aby uruchomić to, co jeszcze mnie ratowało. Przełącznik. Delikatnie się uśmiechnęłam, kiwając głową w podziękowaniu.
– Tak, dopadł mnie jakiś wirus, ale już jest w miarę okej. – powiedziałam pewnym głosem, który tak bardzo różnił się od mojego mętnego tonu, którego używałam w domu. I choć to bolało każdą komórką ciała, kątem oka widziałam, jak Theo znów się uśmiecha. – Ale tych czterech dni to prawie nie pamiętam.
Cóż, kłamstwem to nie było.
– Nadal nie za dobrze wyglądasz. – mruknął Scott, trzymając swoje dłonie na biodrach Laury. Zblokowałam z nim spojrzenie, kiedy ze zmartwieniem patrzył na moją twarz. – Musiało cię dopaść coś potwornego.
– Tak. – mruknęłam. Tu miał rację.
W końcu zdecydowałam się przenieść spojrzenie na innych. Mój wzrok od razu wyłapał nieco zmartwione spojrzenie Adamsa, którym mnie obdarzył. Mia, która stała obok niego, również przypatrywała mi się lekko sceptycznie. Cholera, oni wszyscy tak patrzyli. Matt, który stał po drugiej stronie Chrisa. Luke i Cameron, którzy opierali się o ten sam samochód w bezpiecznej odległości, a nawet Jasmine, która stała najbardziej na uboczu. I dopiero po chwili dostrzegłam ostatniego z wybranych. Jako jedyny nie patrzył na mnie, a klikał coś w swoim telefonie. Jego głowa skierowana była w dół na wyświetlacz, po którym zgrabnie przejeżdżał długimi palcami. Jasność ekranu sprawiała, że jego twarz w ciemności lekko się podświetliła, ale nadal nie mogłam w pełni go zobaczyć, ponieważ był za daleko i stał bokiem. Wyglądał na dziwnie zdenerwowanego.
– Jesteś pewna, że pójdziesz z nami? – zapytał w końcu Cameron, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Zgrabnie zrobił kilka kroków w moją stronę, przypatrując się mojej twarzy. – Wyglądasz, jakby jedno dmuchnięcie miało zmieść cię z powierzchni ziemi. – dodał, zatrzymując się obok mnie.
I chyba był to najbardziej trafny opis tego, jak się wtedy czułam.
Wysiliłam się na cichy, gardłowy śmiech.
– Jestem na takich przeciwbólowych, że trochę nie kontaktuję. – mruknęłam, uśmiechając się. – Jak będę upadać, to mnie złapiesz? – zapytałam, zawadiacko trącając go łokciem w rękę. Boże, to było ciężkie.
Cameron odpowiedział mi swoim najpiękniejszym uśmiechem.
– Oczywiście.
– Kochanie, kiedy cię tak złapało? – nagle wtrącił się Chris, również do mnie podchodząc. – W niedzielę było jeszcze dobrze.
– Wieczorem już było nie za dobrze, a w poniedziałek to już tragedia. – przynajmniej tu nie kłamałam. Cały czas patrzyłam w jego oczy, bez zawahania wypowiadając kolejne kłamstwa z uspokajającym uśmiechem na ustach, który był tak zadziwiająco prawdziwy, że uspokoił nawet mojego Chrisa. – Ale jest już lepiej. Musiałam wyrwać się z domu. Ciągle tylko spałam. Muszę rozprostować kości.
– W takim razie okej. – zgodził się, stając obok Theo.
I po minach reszty wiedziałam, że uwierzyli. Ale niby czemu mieliby nie uwierzyć? Przecież jest dobrze, a ja odetchnęłam z ulgą.
I może tylko mi się wydawało, ale wyglądało to tak, jakby chciał znaleźć się jak najdalej od Camerona. Camerona, który zaczepnie uśmiechał się w jego stronę, zjeżdżając wzrokiem jego ciało okryte liliowym garniturem, do którego dobrał białą koszulkę. Ale Adams usilnie to ignorował, unosząc hardo głowę i patrząc przed siebie. A Theo był niezwykle zadowolony. Pieprzony zakład.
– Czyli możemy iść? – zapytał Parker, patrząc na Scotta. – Ten cały Sanchez jest w środku?
– Tak, mój kolega potwierdził. – odparł. – Wyjdzie po nas, żebyśmy nie musieli stać w kolejce. – westchnął, a następnie popatrzył sceptycznie na Sheya. – Nate?
Wszyscy, w tym ja, spojrzeliśmy na Nate'a, który nadal stał w tym samym miejscu, z coraz większą złością wciskając coś na swoim telefonie. Zmarszczyłam brew, ponieważ nawet nie wydawał się nas słuchać. Z rozdrażnieniem zablokował urządzenie i w pewnym momencie wydawało mi się, że zaraz zmiażdży je w swojej dłoni. Na szczęście oszczędził komórkę i w końcu uniósł głowę, kolejno spoglądając na twarze reszty. I właśnie wtedy widziałam go nieco lepiej, chociaż ciemność nadal urywała jego idealną twarz. Jednak z mrokiem było mu lepiej. Pasował do niego. Bezwiednie patrzyłam na jego zaciętą minę, od której coś nieprzyjemnie ściskało człowieka w dołku. Znów tak wyglądał. Tak samo, jak na naszych pierwszych spotkaniach lata temu. Minę miał chłodną, a jego puste spojrzenie powodowało ciarki na plecach.
Wyglądał porażająco i przerażająco i gołym okiem widać było, że ani trochę nie jest w humorze. Bez cienia emocji, schował urządzenie w przedniej kieszeni czarnych, dopasowanych spodni. Na jego szerokich ramionach znajdowała się czarna, skórzana kurtka, a pod spodem założoną miał zwykłą, białą koszulkę z dekoltem w serek. Srebrny medalik pobłyskiwał na jego karku, tak jak zegarek na lewym nadgarstku. Wydawało mi się, ze jego szczęka zaraz połamie się od tak agresywnego zaciskania, a jego rysy twarzy mogły już przecinać nie tyle co metal, a diamenty. Zblokował spojrzenie ze Scottem, prostując się i unosząc głowę, przez co wyglądał jeszcze potężniej. Cholera.
– Wiesz jak on wygląda? – zapytał, a raczej warknął.
Jego głos był cierpki, zachrypnięty i naprawdę nieprzyjemny. Reszta jednak zdawała się tym nie przejmować, chociaż widziałam, jak Scott napina mięśnie wokół zmartwionej Laury. Nie miałam pojęcia, co było przyczyną jego braku humoru, ale jeśli nadal był tak porywczy, to lepiej było, aby nikt nie podchodził do niego na odległość pięciu metrów, bo można było stracić zęby.
I głowę.
– Vin nam pokaże. – odpowiedział, na co Nate już nic nie powiedział, a po prostu odwrócił się bardziej w naszą stronę.
I to była sekunda. Dosłownie jedna sekunda, gdy jego wzrok padł na moją twarz, a ja nie zdążyłam odwrócić głowy, więc nasze spojrzenia się spotkały. I nienawidziłam tego za każdym razem, kiedy to się działo. Tego dziwnego dreszczu, który przechodził po moim rdzeniu jak najgorsza zaraza. Jakbym miała zapisane do we krwi. Nie znosiłam patrzeć na te czarne tęczówki, które były tak... tak intensywne. Nie znosiłam tego, z jaką mocą i pewnością siebie to robił. I powinnam obrócić się od razu. Od razu to ograniczyć, ale to właśnie wtedy, gdy jego spojrzenie spoczęło na mojej twarzy, zauważyłam, jak jedna z jego równych brwi marszczy się, a coś w wyrazie jego twarzy dziwnie się załamało. Nie potrafiłam tego określić, ale nie miałam nawet zamiaru, bo jak najszybciej odwróciłam się, odchrząkując. To nie był dzień, kiedy mogłam pozwolić sobie na coś takiego. Nie, gdy byłam w tym stanie.
– Okej, to idziemy. – zadecydował niczego nieświadomy Matt i razem z całą resztą zaczął iść w stronę dużego budynku.
Zblokowałam spojrzenie z niczego nieświadomą Laurą, która nadal patrzyła na mnie ze zmartwieniem, ale lekko się uśmiechała. I jak bardzo tego nienawidziłam, tak musiałam przyznać, że wciąż czułam na sobie to toporne spojrzenie czarnych tęczówek. Nie miałam pojęcia, o co mu chodziło. Tak, może nie wyglądałam wybitnie, a moja twarz wyrażała jedynie zmęczenie, co i tak nie było nawet jedną setną mojego obecnego stanu, ale nie musiał się we mnie tak wpatrywać. I chyba musiała zdradzać to również moja mina, bo kątem oka zobaczyłam, jak odwraca głowę i zaczyna kierować się razem z resztą, odsuwając się ode mnie najdalej, jak to było możliwe. I w sumie się nie dziwiłam. Po tym, co ostatnio między nami zaszło, sama miałam ochotę być od niego w odległości kilometra. Był chamem, nie liczył się z niczyimi uczuciami, a na końcu to i tak przed nim trzeba było się płaszczyć.
Czyli bez zmian od czterech lat.
Do tamtej pory nie wiedziałam, co stało się pomiędzy nami w tamtą sobotę w barze u Parkera. To było tak dziwne. Ja po prostu się wściekłam, bo on był taki jak zawsze. Taki pieprzenie irytujący z tą swoją nonszalancją, z tym całym byciem oschłym dupkiem... Zostawił mnie samą, a potem miał do mnie problemy. I jeszcze miał czelność wyzywać mnie od rozwydrzonych dziewczyn! Miejscami tak cholernie go nienawidziłam, a kiedy znalazłam się tak blisko niego, wdychając ten znajomy, ale jednak inny zapach, czując jego ciepło, czując jego oddech na mojej twarzy...
Boże, ja zwariowałam. Te leki całkowicie wyżarły mi mózg.
Nate był dupkiem. I może czasami za nim tęskniłam, ale gdy przyszło co do czego, dobrze, że nie miałam z nim kontaktu. Nie wytrzymałabym. Sama myśl o nim była tak denerwująca! Jak on cały! Miałam ochotę złapać go za te jego śliczne, brązowe włoski i sprawić, aby nie były już takie śliczne. Miał pierdoloną narzeczoną, którą powinien się zająć, a nie gapić się na mnie. Tak strasznie działał mi na nerwy, Boże!
– Hej, Vic! Zwolnij! – ze zdezorientowaniem pomrugałam powiekami na głos Laury.
Przystanęłam w miejscu, odwracając się w stronę jej głosu, gdy zobaczyłam, jak podchodzi do mnie ze Scottem, Mattem i Theo. Reszta szła rozproszona po całym parkingu, a ja właśnie zdałam sobie sprawę, że wyprzedziłam ich o kilka dobrych kroków. Ze zdziwieniem patrzyłam na Nate'a, który nie wzruszony szedł kilka metrów przed nami, a następnie znów na Laurę, która znalazła się tuż obok. Widać było, że niemal biegła, aby dotrzymać mi kroku.
– Jezu Chryste, jeszcze chwilę wcześniej ledwo trzymałaś się na nogach, a teraz uprawiasz maraton? – zapytał zdziwiony Scott. – Co ty za leki bierzesz?
Z lekkim szokiem musiałam przyznać, że nie wiedziałam dlaczego, ale nagle poczułam nagły zastrzyk energii. Jakby ktoś w końcu zdjął mi ten tonowy głaz z mojej klatki piersiowej. Każdy krok nie sprawiał mi już bólu, a mój przyspieszony oddech nie był oznaką zbliżającego się ataku, a czegoś wręcz przeciwnego. Dziwnej euforii. Zdziwiony Theo posłał mi pytające spojrzenie, ale pokręciłam głową, ponieważ nie czułam się źle. Byłam skołowana, a wyjaśnienie było jedno.
Naprawdę wariowałam.
Już bez ekscesów, szłam z nimi ramię w ramię, zbliżając się do wejścia do klubu. Nagle Theo zmarszczył twarz, wskazując na idącego przed nami w dużej odległości Nate'a, którego napięte mięsnie niemal rozrywały tę jego kurtkę. Nawet jego ciężki, masywny chód miał w sobie coś mrocznego i niezbyt przyjaznego. Znów poczułam w sobie gniew. Dupek.
– A temu co? – zapytał cicho, aby Shey go nie usłyszał.
Laura krótko parsknęła, kręcąc głową.
– Kłopoty w raju. – odparła jedynie niezbyt przejętym tonem.
Zmarszczyłam w zdziwieniu brwi. Kłopoty w raju?
Severine.
Och.
Był taki zły, bo zapewne się pokłócili. To dlatego patrzył z taką nienawiścią na ten telefon i wyglądał jak tykająca bomba. Bo cóż. To nie była moja bajka i nie moje kłopoty z księżniczką.
Przestań być suką.
W końcu podeszliśmy do ochroniarzy przy wejściu, a po telefonie Scotta, jego kolega pojawił się w przejściu, więc weszliśmy bez kolejki, ignorując protesty innych ludzi. Puściłam te uwagi mimo uszu i przekroczyłam zatłoczony próg klubu. Wszędzie było pełno migających świateł, dymu papierosowego i ludzi. Było tu tak dużo ludzi. Zapach potu i alkoholu lekko mnie dusił, a głośna muzyka niemal rozrywała moje bębenki. I wtedy znów poczułam, jakby ktoś mnie przejechał. Nagły zastrzyk energii przepłaciłam takim zjazdem, że musiałam podtrzymać się ramienia Matta, aby nie upaść. Spojrzał na mnie zmartwiony.
– Wszystko gra? – zapytał wprost do mojego ucha, aby przekrzyczeć muzykę. Pokiwałam głową.
Kolega Scotta skierował nas do loży, która była do naszej dyspozycji. Była to długa, obita czerwoną skóra kanapa w kształcie litery L przy której stał długi, prostokątny stół. Był stamtąd idealny widok na parkiet, na którym wirowali już inni ludzie, skacząc i tańcząc do jakiejś popowej piosenki. Wszyscy byli głośni i bardzo pijani, chociaż był dopiero czwartek. Jednak dla niektórych weekend się już zaczął. Czułam, jak Theo pomaga mi zdjąć płaszcz, a następnie wraz ze swoim wiesza go na oparcie kanapy, na której usiadłam, ponieważ moje kolana i dłonie zaczęły nerwowo drżeć. Chciałam do domu. Chciałam tak bardzo do domu.
Mia z gracją usiadła na miejscu obok mnie, uśmiechając się w moją stronę, na co również odpowiedziałam jej miernym uniesieniem kącików ust, a następnie skupiłam wzrok na jednym ze swoich pierścionków. Była to srebrna obrączka, która należała do Roberts i która uratowała mi ostatnio życie. Wzięłam ją, aby oddać zgubę właścicielce. I Mia chyba wiedziała, co mnie tak zaabsorbowało, bo po chwili jej czujne spojrzenie również skupiło się na biżuterii. Następnie znów nawiązała ze mną kontakt wzrokowy, uśmiechając się zaczepnie. Ona wiedziała.
– Dobra. – powiedział Luke, zwracając na siebie uwagę. Na kanapie siedziałam ja wraz z Mią oraz Laura, która dosiadła się do naszej dwójki, obejmując Mię od tyłu ramionami. Reszta stała. – My idziemy rozejrzeć się za Patrickiem w tamtej części. – mruknął, patrząc w prawo i wskazując na siebie, Theo oraz niezainteresowanego Nate'a, który z zamyśloną miną stał przy wejściu do loży. – Matt i Scott pójdą tam, a Jasmine, Chris i Cameron w tamtą stronę. – mówiąc to pokazywał równe kierunki, w których mieli się udać. – A wy na razie poczekajcie tu. – dodał, patrząc na mnie, Laurę i Mię. I nawet nie miałam siły protestować.
Wszyscy zgodnie ruszyli na poszukiwania, na początku idąc razem w stronę baru, aby kolega Scotta jeszcze raz wytłumaczył jak ten cały Patrick wyglądał. W loży została tylko nasza trójka. Laura westchnęła, gdy ja starałam się normować swoje oddechy i ignorować bóle w klatce piersiowej.
– Mam nadzieję, że to wszystko wypali, a Nate nie zrobi niczego głupiego. – westchnęła Moore, przytulając się do boku Mii. – Jest dziś taki zdenerwowany.
– Jest taki od kilku dni. – odrzekła Roberts. – Właściwie od naszego ostatniego spotkania w barze Luke'a. Ciągle łazi zdenerwowany i na każdego warczy.
– Może ma gorsze dni. – zamyśliła się. – Wiesz, o co pokłócił się z Severine?
– Nie wiem. – odpowiedziała, ale w jej głosie wyczułam pewną rezerwę, jakby nie chciała powiedzieć za dużo. Jednak jej ton pozostał szczery.
A ja czułam, że mój kolejny wybuch jest coraz bliżej. I było źle. Bardzo źle.
– Vic? Gdzie idziesz? – jak zza szyby dotarł do mnie przytłumiony głos Laury.
Obie patrzyły na mnie w zdezorientowaniu, gdy bezwiednie podniosłam się z kanapy, kierując się w stronę wyjścia z loży. Moje nogi były jak z waty i resztkami sił powstrzymywałam się, aby nie upaść. Było mi tak duszno i słabo. Jakby ktoś zamknął mnie w samochodzie w czterdziestostopniowym upale. Wszystko, czego dotykały moje dłonie, parzyło. Odwróciłam głowę, nie patrząc w ich stronę, ponieważ nie wiedziałam, czy będę w stanie zachować swoją spokojną twarz.
– Idę do baru po wodę. – mruknęłam, pierwsze co przyszło mi do głowy.
– Pójdziemy z tobą. – zaproponowała delikatnie Moore, ale natychmiast pokręciłam swoją głową. Moje kosmyki opadły na moją twarz, a kilka poczułam na swoich spierzchniętych wargach.
– Pójdę sama. Zostańcie tu w razie czego. – ucięłam, już schodząc po dwóch schodkach.
– Ale Vic... – zaczęła któraś za mną, ale nie wiedziałam dokładnie która.
Nie pozwoliłam im dokończyć, ponieważ weszłam w tłum pełen spoconych i rozgrzanych ciał. Nie wiedziałam nawet, w którą stronę zmierzałam. Jedyne co siedziało w mojej głowie, to wyjście. Musiałam się stamtąd wydostać. Nie widziałam, w którą stronę szłam. Widok zaczął mi się zamazywać, a jedyne, co do mnie docierało, to głośne dźwięki i krzyki wszystkich wokół. Ludzie uśmiechali się do mnie, pijąc i wrzeszcząc, gdy ja na drżących nogach pokonywałam tańczący. Światła zlewały mi się w jedną niewyraźną plamę, a muzyki prawie w ogóle nie słyszałam przez oszałamiający ból głowy. Zapłakałam cicho, jednak z moich oczu nie wydostała się żadna z łez. To było to najgorsze uczucie na świecie. Ta jedna sekunda, która dzieli cię od płaczu, gdy jeszcze siłą z tym włączysz. Ten uścisk w klatce piersiowej, bo nie masz już siły i wiesz, że zaraz wybuchniesz. Bo najgorszy nie był wybuch. Najgorsza była ta jedna sekunda przed wybuchem. Ta sekunda, w której boli cię każdy skrawek ciała i umysłu w taki sposób, w jaki jeszcze nigdy nie bolał.
Nie wiem jakim cudem, ale w końcu udało mi się pokonać tłum. Znalazłam się przed długim, podświetlonym na niebiesko barem, głośno dysząc i próbując znaleźć chociaż odrobinę powietrza. Niewiele myśląc, niemal na słaniających się nogach podeszłam do lśniącego blatu. Oparłam się o niego łokciami, przełykając żółć w gardle i podtrzymując się, aby nie upaść. Młody barman podszedł do mnie zgrabnym krokiem, ale kiedy tylko zobaczył moją twarz, jego powieki rozchyliły się do niebotycznych rozmiarów, a jego twarz wykrzywiła się w zmartwieniu.
– Wszystko okej? – pytał, przekrzykując głośną muzykę. – Potrzebujesz pomocy?
– Mógłbyś dać mi wody? – niemal wycharczałam, zaciskając z bólem szczękę.
Chłopak, który był trochę młodszy ode mnie, energicznie pokiwał głową, chwytając szklankę i napełniając ją mineralną. Bez słów podał mi naczynie, a ja wypiłam je niemal jednym haustem, czując, jakbym piła najdroższe wino świata. Orzeźwiający płyn nieco ugasił palący ogień w moim gardle, a kiedy skończyłam, znowu podsunęłam szklankę w jego stronę. Bez słowa napełnił ją drugi raz, więc i drugi raz wypiłam ją całą.
– Na pewno nie potrzebujesz pomocy? – pytał przejęty. – Jesteś tu z kimś? Przepraszam, ale naprawdę źle wyglądasz i chyba ledwo trzymasz się na nogach.
– Jest okej, zaraz mi przejdzie. – zapewniałam, mając na to większą nadzieję, niż on.
Barman pokiwał głową i wrócił do swojej pracy, ale cały czas czułam, jak mi się przygląda. Niepokój w moim ciele nieco zelżał, ale nadal czułam, jak trzęsą mi się nogi. Nie byłam jednak w stanie usiąść nawet na barowym krześle obok, więc wstałam przy barze, opierając się o niego łokciami. Tak jak radziła Sylvia, starałam się skupić na moim oddechu i regularnych wydechu. Nie było to za bardzo pomocne, ale lepsze, niż nic. Starłam wierzchem dłoni kilka kropel potu, który pojawił się na moim czole i nienawidziłam tego tak bardzo. Wiedziałam, że moje ciało niemal się gotowało, ale było mi tak zimno, iż moje ciało pokryła gęsia skórka. Pustym wzrokiem taksowałam wysoką szklankę między moimi dłońmi. Gdybym była wierząca, właśnie modliłabym się o łaskę dla mojej duszy.
– Wyglądasz jak śmierć.
Miałam ochotę zakląć pod nosem, ale cudem się powstrzymałam. Wpatrywałam się w swoje dłonie, które nagle zacisnęłam na pustym naczyniu, aby ukryć ich drżenie. Czułam, że na mnie patrzył, ale ja starałam się to ignorować, ukrywając swoją twarz we włosach, które wisiały mi po obu stronach twarzy. Chyba próbowałam wyćwiczyć jakieś zdolności telekinetyczne, aby stamtąd zniknął, ale nie szło mi za bardzo, bo wciąż czułam jego obecność. Zagryzłam wnętrze policzka niemal do krwi, licząc te pieprzone oddechy. Nie mogłam. Nie tam i nie przy nim. Zaciskając szczękę, cicho odetchnęłam, przybierając beznamiętny wyraz twarzy i odchylając głowę. Znów poczułam przypływ gorąca i dreszcz na plecach, ale ignorując to, wypuściłam z siebie sztucznie zirytowane westchnięcie, patrząc na mieniący się w neonach sufit. Nie miałam siły na niego spojrzeć.
– Mógłbyś zaszczycić swoim towarzystwem kogoś innego? Byłoby mi miło. – docięłam i poddając się samej sobie, przechyliłam lekko głowę w jego stronę.
Nate stał w odległości około dwóch metrów ode mnie, tak jak ja opierając się o blat łokciami. Z niewzruszeniem patrzył w moją stronę, unosząc brew. Lustrował nieodgadnionym wzrokiem moją twarz, podczas gdy moje oczy wyrażały jedynie... cóż, nie wyrażały niczego. Nawet nie miałam siły, aby grać obrażoną, złą czy zdenerwowaną. Po prostu patrzyłam na niego jakby był jakimś niezidentyfikowanym punktem na niebie. I tak się wtedy czułam.
– Nie miałeś kogoś szukać? – zapytałam, ale ani drgnął. – Może zajmiesz się swoim zajęciem i zostawisz mnie w spokoju?
– Poradzą sobie przez chwilę beze mnie. – wzruszył ramionami, a następnie zawołał barmana, który jeszcze przed chwilą nalewał mi wody.
Szybko podszedł w naszą stronę, jeszcze raz posyłając mi zmartwione spojrzenie. Moja mina nie załamała się ani na chwilę, kiedy skinęłam głową, aby powiadomić go, że nic mi nie jest. Nic nie było. Wszystko było dobrze. Musiało być. I chociaż ja sama wisiałam już na ostatnim włosku, nie było mowy, aby to zdarzyło się ponownie przy Sheyu. Chociażby łzy zaczęły wypalać mi oczodoły. Nie było takiej mowy. Nate spojrzał na chłopaka patrząc na niego z niezainteresowaniem.
– Dwa razy wódka z Red Bullem. – mruknął zachrypniętym głosem, a następnie spojrzał na moją pustą szklankę w dłoni. – I cała butelka mineralnej.
Przewróciłam oczami na jego zamówienie, ale nie skomentowałam, gdy barman wyciągnął nową butelkę wody spod lady i postawił ją obok mojej szklanki. Zaczął przygotowywać zamówienie dla Nate'a, gdy ja powolnie odkręciłam zakrętkę i nalazłam wody do szklanki. Wypiłam ją do połowy, napawając się jej przyjemnym chłodem. Między nami zapanowała nieprzyjemna cisza, podczas której wyobrażałam sobie, że go tu nie ma. Patrzyłam jak młody barman sprawnie przygotowuje wódkę z energetykiem dla Sheya, a po chwili dwa wysokie kieliszki, wypełnione żółtawym płynem, stały tuż przed Nate'em. Jedna z jego dłoni zacisnęła się na szkle.
– To najgorsze, co można zafundować swojej wątrobie i sercu. – mruknęłam, niż zdążyłam się powstrzymać. Nate spojrzał na mnie z obojętnym wyrazem twarzy.
– Ale za to jakie smaczne. – odparł nonszalancko i na potwierdzenie swoich słów, szybkim ruchem uniósł kieliszek do ust i przechylił całą jego zawartość. Nawet się nie skrzywił, kiedy odstawił szkło z powrotem na blat.
Ponownie przewróciłam oczami na ten popis, nie wtrącając się więcej. Nienawidziłam tego drinku, chociaż kiedyś mogłam go pić codziennie. I piłam go codziennie. Zacisnęłam szczękę, aby pozbyć się niechcianych wspomnień. Ostatnim, czego teraz potrzebowałam, był powrót po cudownych wspomnieniach. Ponownie upiłam łyk swojej wody, mając nadzieję, że Nate zaraz dokończy drugi kieliszek i sobie pójdzie. Ale na co ja liczyłam?
– Byłaś chora? – zapytał nagle niewzruszonym tonem.
Po jego słowach znieruchomiałam, a następnie lekko się spięłam, mocniej zaciskając blade dłonie na ściankach szklanki. Uważnie panowałam nad tym, aby moja mina nie drgnęła, kiedy chłopak spoglądał na mnie kątem oka. Ignorując palenie w przełyku, skinęłam głową bez większych emocji.
– Skąd wiesz? Wydawało mi się, że wcześniej jakoś niezbyt skupiałeś się na naszej rozmowie. – mruknęłam również grając niezainteresowaną, pijąc do jego niechętnej postawy przed klubem.
– Luke coś wcześniej wspominał. – odrzekł, a jego zachrypnięty głos był tak bezbarwny, jak woda, którą piłam. Nie zdradzał niczego.
Ale czy ja się jeszcze dziwiłam?
– Tak, byłam. – odpowiedziałam w końcu. – Albo jakiś paskudny wirus, albo zatrucie pokarmowe. Okropna sprawa. – kłamałam bez zająknięcia, popijając swoją wodę.
Spojrzałam na niego kątem oka, gdy ten obracał palcem wskazującym kieliszek, który zataczał równe kółka po wypolerowanym blacie.
– Źle wyglądasz. – zaczął, na co prychnęłam pod nosem.
– Umiesz człowieka pocieszyć. – odparłam, uśmiechając się kwaśno.
– Nie powinnaś tu przychodzić. – ciągnął. – Możesz jeszcze kogoś zarazić.
Przełknęłam delikatnie ślinę. Tym nie dało się zarazić. Na całe szczęście.
– Miejmy nadzieję, że nie. – mruknęłam lekko, dolewając sobie wody.
– Ten wirus musiał być okropny, co?
I wtedy coś we mnie pękło. Powolnie przekręciłam głowę w jego stronę, gdy on nadal na mnie nie patrzył, a z wręcz nonszalancką miną opierał się o blat, lustrując wzrokiem rząd alkoholi na ścianie przed nami. Jego brązowe włosy były ładnie ułożone i lekko przystrzyżone po bokach, a idealne linie szczęki przecinały powietrze jak ostrza. Wydawał się taki niewzruszony. Taki swobodny, jakby wszystko było mu wolno, a to, jak się zachowywał, ani trochę mi się nie podobało. Zacisnęłam szczękę i pomrugałam powiekami, aby zachować ostrość obrazu. Nate wiedział, że na niego patrzę, ale jemu nie chciało się spojrzeć na mnie. Bawił się mną.
I właśnie wtedy, jeden z reflektorów, których światła grały na parkiecie, padł w naszą stronę, a jego białe światło oświetliło twarz chłopaka. I właśnie wtedy doskonale to zobaczyłam. Delikatne sińce rozciągały się pod jego oczami tak, a jego zazwyczaj nieskazitelna cera była lekko poszarzała. Jakby był zmęczony i nie spał za wiele. Długie rzęsy rzuciły cienie na jego policzki, a chłopak nawet się nie skrzywił, kiedy światło lekko go oświetliło. Sekundę później znów dopadł go mrok. A ja uniosłam brew.
– Ty również nie wyglądasz, jakbyś żył najlepszym życiem. – powiedziałam nagle i właśnie to spowodowało, że lekko się zawiesił w końcu wykrzesując z siebie jakąś reakcję.
Bingo.
Powolnie przekręcił głowę w moją stronę, kiedy ja poważnie wpatrywałam się w jego oczy. Nasze spojrzenia zderzyły się ze sobą i gdyby było to możliwe, w całym klubie rozniósłby się potężny huk. Bo właśnie wtedy, skała uderzyła o skałę. Jego szczęka zacisnęła się jeszcze bardziej, chociaż było to już chyb a niemożliwe, a spojrzenie z beznamiętnego stało się ostre i chłodne. Ale i ja nie opuściłam swojej maski niezainteresowania. Zamiast tego hardo uniosłam głowę, obdarzając go wyniosłym spojrzeniem spod długich rzęs. Atmosfera między nami zgęstniała jeszcze bardziej. Muzyka stała się mniej słyszalna, a ja sama nie odczuwałam już tak natłoku ludzi. Kolorowe światła co jakiś czas padały na nasze twarze, gdy w ciszy taksowaliśmy spojrzeniami siebie nawzajem.
– Źle spałem. – odparł prosto.
I był w tym tak przeklęcie dobry, iż nie wiedziałam, czy kłamał, czy nie. Jego głos znów był przejrzysty i prześlizgiwał się między atomami, by następnie rozpłynąć się bez śladu. Był mistrzem w nieukazywaniu emocji i nawet ja nie mogłam mu dorównać. Był w tym niepokonany. Jednak mimo tego, nie spuściłam swojej maski z twarzy, a nasze spojrzenia toczyły ze sobą wojnę. Nagle zauważyłam, jak chłopak lekko nachyla się w moją stronę, przez co mój oddech stał się bardziej nieregularny. Nie było to jednak inwazyjne. Jedynie jego głowa nad blatem pochyliła się lekko w moją stronę, a my nadal pozostaliśmy w bezpiecznej odległości. Jego wzrok przecinał powietrze.
– Nie wierzę w twoją chorobę. – powiedział nagle tak cicho i gładko, że dreszcz przeszył moje ciało.
Nie potrafiłam spuścić wzroku z jego czarnych oczu, które wpatrywały się wprost we mnie. To było jak przyciąganie. Bez udziału umysłu również delikatnie pochyliłam się w jego stronę tak, jak on wcześniej. Wciąż wpatrywałam się w jego twarz, a mój organizm już dawno zapomniał o oddychaniu. Z kamienną miną zdusiłam w sobie chęć krzyku. Jego postawa była nieodgadniona. Wyglądał jak kamienny posąg, ale jego spojrzenie nadal pozostawało nad wyraz intensywne. Uważnie obserwowałam, jak neony świateł odbijają się w jego czarnych tęczówkach, rozświetlając lód, jaki tam był. I było to jak trans. Człowiek mógł na to patrzeć w nieskończoność i płakać za każdym razem, kiedy kolejny kolor mienił się w czerni. Ze skupieniem tchnęłam gorącym powietrzem.
– Nie wierzę w twoje niewyspanie. – odparłam równie cicho i zwiewnie, co on.
I wtedy znów to wybuchło. Wpatrywaliśmy się w siebie z mocą, a ja starałam się odgonić niepokojące myśli. Nate niczego nie wiedział. Nikt z nich niczego nie wiedział, bo niby skąd mieli? Shey mógł jedynie gdybać, bo chciał mnie zdenerwować. Nie wiedział o niczym. Więc dlaczego kwestionował moje domniemanie zatrucie? Przecież wyglądałam jak ktoś po ciężkiej chorobie. Nie miał podstaw, aby myśleć inaczej, a mimo tego było mi coraz słabiej. Starałam się utrzymać kamienny wyraz twarzy, gdy tak się w siebie wpatrywaliśmy.
I on znów to robił. Znów błądził tym wzrokiem po mojej twarzy, badając ją i znów wyglądając, jakby czegoś szukał. Jakby starał się coś znaleźć. Szukał tego, jak samotny człowiek szukał przyjaciela. Jak rodzic zagubionego dziecka. Jak wysuszony kwiat upragnionej kroplo wody. Znów to robił. Patrzył na mnie tak, jak wtedy podczas naszej rozmowy u Vincenta na tarasie. Jak u niego w pracy, gdy poznałam Severine. Nawet wtedy, gdy przyciśnięci do siebie przed klubem, wdychaliśmy nawzajem swoje oddechy. On szukał, a ja nie wiedziałam czego. I tylko przy tym wzroku, jego maska lekko opadała, a jego oczy badały moją twarz.
I może to zmęczenie. Może leki. Może cała ta sytuacja, w której nagle się znalazłam, ale to wszystko nagle stało się takie nijakie. Nic nie miało znaczenia. To, co powiem. To, co zrobię. Wszystko zlało się w czarną plamę. A on wciąż szukał. I denerwował się, bo chyba nie mógł tego odnaleźć.
– Czego tak ciągle szukasz tymi oczami? – wyszeptałam w końcu, ponieważ to już nie miało sensu.
Nic nie miało sensu. On też to wiedział, bo gdy tylko to powiedziałam, a jego tęczówki ostatni raz wyłapały mój wzrok, Nate się poddał. I widziałam każdą milisekundę jego porażki.
– Czegoś, czego już nie ma.
Jego cichy, niemal niesłyszalny szept, rozmył się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. A potem zniknął. Zniknął jego wzrok, gdy obrócił głowę, zniknęła jego elektryzująca bliskość, kiedy wyprostował się, a następnie wyciągnął portfel i rzucił banknot na ladę. I zniknął on sam, kiedy nie posyłając mi ani jednego spojrzenia, po prostu odszedł, wtapiając się w tłum ludzi. Ale nie zniknęło to, jak się wtedy czułam. To nie znikało nigdy.
Z roztrzęsieniem dopiłam swoją wodę, a następnie ukryłam twarz w dłoniach, zastanawiając się, co mam zrobić dalej. Czułam się tak okropnie źle, a rozmowa z Nate'em tylko to pogorszyła. Nie. On nie mógł niczego podejrzewać. Nie miał skąd. Chciał jedynie mnie podrażnić, bo był dupkiem i to właśnie robił. Odetchnęłam uspokajająco, układając swoje dłoni na bokach szyi, aby lekko ją ochłodzić. Musiałam ustalić, co dalej. Nie chciałam wracać do loży, a i nie uśmiechało mi się zostawać przy barze. Musiałam odetchnąć i pobyć sama. I zapalić. Tak. Zapalić. Nie paliłam od kilku dni i teraz poczułam, jak głód nikotyny niemal wyżera mnie od środka. Nie miałam jednak przy sobie swojej paczki, więc niewiele myśląc, ruszyłam w stronę wyjścia z klubu.
Ponownie przepchnęłam się przez tłum, ale już mniej inwazyjnie dla mojego organizmu. Zaczerpnęłam głośno świeżego powietrza, gdy tylko znalazłam się na dworze. Odeszłam kilka kroków od ochroniarzy i niemałej kolejki, a następnie rozejrzałam się wokoło, czując, jak coraz bardziej drżą mi dłonie. Nie miałam płaszcza, ale pogoda nie była mocno chłodna, jednak i tak lekko się wzdrygnęłam. Z rozdrażnieniem przeczesywałam wzrokiem innych ludzi, aż w końcu dostrzegłam grupkę chłopaków, która paliła niedaleko. Niewiele myśląc, ruszyłam w ich stronę, poprawiając włosy, które opadły mi na twarz. Stukot moich botków mieszał się z moim przyspieszonym oddechem, gdy podeszłam do pięciu młodych mężczyzn, którzy byli mniej więcej w moim wieku. Uśmiechnęłam się miło w ich stronę, gdy mnie dostrzegli.
– Hej. – przywitałam się, na co również się uśmiechnęli. – Czy mogłabym może papierosa? – zapytałam miło, na co jeden z chłopaków od razu sięgnął dłonią do kieszeni czerwonej kurtki.
– Dla pięknej pani zawsze. – odpowiedział szarmancko, na co uniosłam kącik ust.
Otworzył paczkę, a następnie wyciągnął ją w moją stronę, więc z cichym podziękowaniem chwyciłam jedną fajkę. Stojący obok niego brunet szybko chwycił swoją zapalniczkę i odpalił ją, przystawiając ogień do końcówki papierosa, którego trzymałam już pomiędzy wargami. Zaciągnęłam się, a następnie podziękowałam i odeszłam, raz po raz przystawiając papierosa do ust. Krążyłam tak przez jakieś pięć minut, jednak to nic nie dało, a ja musiałam wyrzucić już wypalonego peta. Ze wzburzeniem znalazłam inną grupkę ludzi palących i wyłudziłam używkę, posyłając im swój piękny uśmiech, który kiedyś stale tkwił na mojej twarzy. W końcu oni tak lubili go oglądać i wiedziałam, że wtedy zawsze dostawałam to, czego chciałam. Warknęłam pod nosem, kręcąc głową, a kiedy byłam w połowie trzeciego wydębionego papierosa i zawędrowałam do połowy ciemnego parkingu, usłyszałam znajomy głos.
– Nie chce mi się słuchać twoich krzyków.
Znieruchomiałam, gdy cierpki głos Sheya dotarł do moich uszu. Powolnie odwróciłam się w prawo, aby zobaczyć chłopaka, który stał obok bordowej Mazdy Mii, opierając się o nią bokiem. Z tej odległości nie widziałam dokładnie profilu jego twarzy, ale mogłam tylko spekulować po tonie jego głosu, jak wściekły był. Przy uchu trzymał swój telefon, przez który rozmawiał, a jedną z dłoni zacisnął w pieść. I wtedy poczułam się głupio, bo mimo że byłam tam przypadkiem i naprawdę nie wiedziałam, że tam jest, to i tak nie lubiłam podsłuchiwać i nie powinnam tam stać.
– Wiesz co? – zapytał nagle, a ton jego głosu był tak zimny i nieprzyjemny, że tylko współczułam jego rozmówcy. Starałam się w ciszy odejść o kilka kroków, ale mimo tego słyszałam go, bo mówił dość głośno. – Szczerze już jebie mnie co sobie myślisz. Naprawdę mnie to nie obchodzi. I możesz wrzeszczeć sobie, ile chcesz. Pogadamy, jak się uspokoisz. Cześć.
Zacisnęłam zęby, aby nie wzdrygnąć się na to, jak huknął. Lekko ociężale przeciskałam się pomiędzy kolejnymi autami, aby oddalić się od tego miejsca w miarę możliwości jak najdalej i jak najszybciej, ale oczywiście nazwałam się Victoria Clark, a pech był pierdoloną, nieodłączną częścią mojego życia.
– Victoria?
Ponownie znieruchomiałam, kiedy cierpki głos doszedł zza moich pleców. Przymknęłam oczy i zmarszczyłam twarz, bezgłośnie klnąc pod nosem, a następnie z niewzruszeniem powolnie obróciłam się w stronę Nate'a. Nate'a, który z telefonem w dłoni patrzył w moją stronę. Odchrząknęłam cicho i przystawiłam sobie papierosa do ust, aby się zaciągnąć i uspokoić nerwy w moim ciele. Boże, czy ja zawsze musiałam mieć takie szczęście? Naprawdę? Na tak ogromnym parkingu musiałam wpaść akurat na Sheya, który był wściekły przez rozmowę telefoniczną? I który zapewne miał zamiar wyżyć się na mnie? Komu ja tak podpadłam w poprzednim wcieleniu?
– Co tam? – zapytałam jak gdyby nigdy nic, aby nie dać poznać po sobie, że byłam cholernie zdenerwowana.
Jego twarz była nieodgadniona, kiedy bez słowa wsadził telefon do kieszeni spodni, a następnie spojrzał na papierosa w mojej dłoni. I dosłownie przez sekundę widziałam u niego moment zawahania, gdy nagle ruszył pewnie w moją stronę, a jego oczy płonęły. Super, był wściekły. W dosłownie pięć sekund pokonał dzielący nas dystans, gdy ja przyrosłam do ziemi i potrafiłam jedynie patrzeć na jego zaciętą twarz. Zatrzymał się w odległości metra ode mnie, wyciągając swoją dłoń. Zmarszczyłam brwi.
– Daj papierosa. – powiedział, a jego ton sugerował, że ktokolwiek by mu się teraz sprzeciwił, skończyłby z głową na ścianie.
– Ale ty nie palisz. – mruknęłam, na co wciągnął gwałtownie powietrze, nie cofając swojej ręki.
– Victoria, wiem co robię, a czego nie. – jego głos niemal drżał ze złości i każdy normalny człowiek w takiej sytuacji wiedział, że ma zrobić cokolwiek ten popaprany chłopak chciał, bo wtedy przypominał wulkan sekundę przed erupcją. – Więc, proszę, do kurwy, daj mi tego papierosa. – niemal cedził każde słowo, a jego oczy płonęły.
Och, kurwa.
Powinnam była to zrobić. Naprawdę powinnam była oddać mu tego pieprzonego papierosa i modlić się, aby nie była to zapałka wrzucona do kanistra z benzyną, ale potem przypomniałam sobie jego słowa u Vincenta. Rzucił coś tak niezdrowego przed trzema laty. Trzy laty bez tej używki i miał to zmarnować? Boże Święty, naprawdę powinnam była się leczyć. Nate miał w dupie mnie i ja powinnam była mieć jego. Ale nie mogłam pozwolić, aby się znów truł, skoro to pokonał. I chociaż czułam, jak coś z przerażenia spala mnie od środka, gdy tak bezruchu stał i patrzył na mnie jak drapieżnik na ofiarę, chcąc, abym oddała mu tego papierosa, już wiedziałam, że decyzja została podjęta, a ze mną zdecydowanie było coś nie tak. Bo gdybym miała jakieś szare komórki, nie zrobiłabym tego, co zrobiłam. A co zrobiłam?
Cóż, po prostu upuściłam niewypalonego papierosa na ziemię, a następnie z całej siły zdeptałam go butem. I chociaż jako zawzięty palacz moje serce zabolało, to z premedytacją rozgniotłam fajkę niemal na popiół. Oboje z chłopakiem popatrzyliśmy na pozostałości po używce, po czym spojrzałam na jego kamienna twarz i rozłożyłam ręce, jakby właśnie stało się coś niespodziewanego.
– Ojoj. – powiedziałam jedynie, ponieważ tylko na tyle było mnie w tamtej chwili stać.
Nate niczym w zwolnionym tempie podniósł spojrzenie z rozwalonego papierosa na moją twarz, a ja czułam, jak język ugrzązł mi gdzieś w gardle. Już wcześniej wydawało mi się, że był wściekły, ale po tej sytuacji wyglądał, jakby miał wybuchnąć. Przełknęłam powolnie ślinę, starając się, aby moja twarz nie wyrażała tego, jak przerażona byłam. Jego czarne tęczówki pociemniały o jakieś trzy odcienie, choć nie wiedziałam, że to w ogóle możliwe. Wyglądał, jakby nie żył. Naprawdę tak wyglądał. Nawet nie oddychał, bo jego ramiona się nie unosiły. A może nie mógł, ponieważ w środku już wybuchł? Nie miałam pojęcia! Ale wiedziałam, że jeszcze chwila takiego spojrzenia, które chciało mnie zamordować na sto najgorszych sposobów, a ja sama będę spieprzać na obolałych nogach gdzie pieprz rośnie.
I kiedy myślałam, że zaraz wybuchnie, siejąc spustoszenie w przeciągu siedmiu kilometrów, Nate cicho odetchnął, wypuszczając całe zalegające w płucach powietrze.
– W porządku. – syknął przez zaciśnięte zęby, walcząc z samym sobą. – Sam pójdę poszukać.
I nim chociażby ogarnęłam, o co mu chodzi, Nate szybko mnie wyminął, kierując się w stronę tłumu ludzi przed klubem. I dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, co kombinuje. Rozchylając szeroko oczy i niewiele myśląc, obróciłam się w jego stronę, a następnie zaczęłam za nim biec, aby go dogonić. Szedł tak szybko, że ledwo zdążyłam do niego podbiec na tych butach, a kiedy to zrobiłam, on dalej się nie zatrzymał.
– Nate, daj spokój! – zawołałam lekko spanikowana, wciąż obok niego dreptając i spoglądając na jego zacięty profil, kiedy on patrzył wprost przed siebie. – Nie palisz od trzech lat. Nie zaprzepaszczaj tego. To nie jest tego warte!
Ale on nie słuchał, nadal idąc przez parking. A ja naprawdę nie wiedziałam co robić, więc niewiele myśląc, podbiegłam do niego od przodu i stanęłam tuż przed nim, chcąc zablokować mu drogę. Starałam się coś zrobić, aby spojrzał na moją twarz, ale on jedynie skręcił, aby mnie wyminąć. Szybko poszłam w ślad za nim, zaciskając dłonie na połach jego skórzanej kurtki. Chwilę tak się szamotaliśmy, ponieważ gdy chłopak chciał mnie ominąć, ja szybko zastępowałam mu drogę. Wciąż patrzyłam na niego z dołu, mówiąc w kółko te same słowa, ale on nawet nie udawał, że słucha, nie mówiąc o podarowaniu mi chociażby jednego spojrzenia. Nie interesowało mnie to, jak blisko niego się znalazłam. Chciałam jedynie wyrwać go z tego wściekłego transu. Po kolejnych sekundach mojego oporu, Nate jedynie westchnął, a następnie nie patrząc na to, że stałam tuż naprzeciw niego, zaczął iść w przód, więc aby się nie wywrócić, zaczęłam stawiać szybkie kroki w tył, potykając się o własne nogi.
Nate nie patrzył na to, że nie wyrabiałam, a kiedy pokonał kolejne dwa metry, moje nogi już nie wytrzymały. Jęknęłam cicho, gdy poczułam, jak moje ciało się niebezpiecznie odchyla, ponieważ moje stopy się zaplątały. Mocno zacisnęłam dłonie na jego kurtce, a brunet zrobił ostatni krok, więc z cichym piskiem poleciałam do tyłu. I kiedy myślałam, że wyrżnę głową o asfalt, nagle poczułam dwie silne dłonie, które zacisnęły się po obu stronach mojej tali. I wtedy wszystko zastygło, a my znaleźliśmy się w naprawdę dziwnej pozycji. Moje nogi były wyprostowane i złączone. Nie stałam już pewnie na całych podeszwach moich butów, a jedynie moje obcasy dotykały podłoża przez dziwny kąt odchylenia. Wyprostowałam się jak struna, bojąc cię chociażby poruszyć, czy puścić kurtki Sheya, której chwyciłam się jak ostatniej deski ratunku. Jednak z samym chłopakiem było nie lepiej. Moje nogi znajdowały się pomiędzy jego, gdy on nachylał się nad moim ciałem, trzymając mnie wyprostowanymi rękoma. Stał pewnie na ziemi, spoglądając na mnie z góry.
Cudownie.
– Daj mi tam pójść. – warknął. Jęknęłam w duszy, mając nadzieję, że odległość mojej głowy od ziemi była większa, niż mi się wydawało.
– Nie. – upierałam się przy swoim. Moje włosy zwisały w dół, ta samo jak moje kolczyki.
Patrzyłam przed siebie wprost na wściekłą twarz Sheya błagając w myślach, aby mnie nie puścił, ponieważ wtedy czekała mnie tylko bolesna kaplica. Czułam jego duże dłonie na mojej tali i to, jak jego palce coraz mocniej wbijają się w moje boki. Zignorowałam jęk bólu, poważnie obserwując oczy, które nic nie zdradzały. Znajomy zapach jego wody kolońskiej dotarł do moich nozdrzy, a jedyne, czego chciałam, to aby odpuścił.
– Co ci na tym tak zależy? – pytał, nie zmieniając pozycji ani o milimetr. I całe szczęście, bo jeden krzywy ruch i mogłabym leżeć plackiem na brudnej ziemi.
– Potem miałabym wyrzuty sumienia, że znów palisz. – odparłam, starając się brzmieć i wyglądać na tyle godnie, na ile pozwoliła mi sytuacja.
Czyli nie na wiele.
– To nie byłoby twoją winą.
– Tak, ale wiedziałabym, że mogłam cię powstrzymać.
I chyba ktoś, kto sprawował nade mną pieczę, w końcu miał dobry dzień, bo z ulgą widziałam, jak chłopak lekko wzdycha, a jego twarz nieco łagodnieje. Starając się ze wszystkich sił nie warknąć, przewrócił oczami i jeszcze mocniej zacisnął dłonie na moim ciele, zwinnie mnie podnosząc. Z ulgą poruszyłam nogami i szybko stanęłam pewnie na swoich stopach, kiedy oboje się wyprostowaliśmy.
Jednak ja nadal stałam tuż przy nim, niemal łamiąc sobie palce przez sposób, w jaki moje dłonie zacisnęły się na jego kurtce. Nate z niewzruszeniem popatrzył najpierw na moje białe knykcie, a następnie znów na moją twarz, unosząc brew.
– Ale ty wiesz, że możesz mnie już puścić? – zapytał niby beznamiętnie, ale gdzieś w kącikach jego ust czaił się niemal niewidoczny uśmiech. Pokręciłam głową, nadal zaszokowana i niepewna, chociaż tak. Wiedziałam, że stałam już na własnych nogach.
– Daj mi sekundę. – mruknęłam nieco zbyt piskliwie, przez co już się nie krył i po prostu parsknął śmiechem, patrząc gdzieś w bok z pełnym politowania spojrzeniem. Czułam, jak powoli jego ciało się rozluźnia. – Nigdzie nie pójdziesz?
– Victoria... – zaczął, ale nie dałam mu skończyć. Poważnie patrzyłam mu w oczy, gdy on obserwował coś obok nas.
– Obiecujesz, że nigdzie nie pójdziesz? – ponowiłam prośbę niemal błagalnie, bo okej, mogliśmy się kłócić i nie tolerować swojego towarzystwa, ale nie było opcji, że pozwolę znów mu się od tego uzależnić. Nie mogłabym po tym spojrzeć sobie w twarz.
Nate westchnął ciężko, a następnie popatrzył na mnie z góry i coś w jego oczach sprawiło, że odetchnęłam z ulgą. Nie płonęły już tymi złymi emocjami.
– Tak, nie pójdę tam. – powiedział poważnie i wiedziałam, że nie kłamie.
Powolnie puściłam jego ubranie i odeszłam o krok, rozprostowując obolałe palce. Nate westchnął, patrząc na mnie ze znudzeniem i uniesioną brwią.
– Zadowolona? – zapytał, na co pokiwałam głową.
– Tak. – odparłam z zadowolonym uśmiechem satysfakcji, na co przewrócił oczami, ale zdecydował się tego nie komentować.
– Więc w takim razie wracajmy, bo pewnie nas już szuk... – zaczął, ale nie skończył, ponieważ przerwał mu męski głos obok nas.
– O cholera. Nathaniel Shey.
Oboje jak na zawołanie spojrzeliśmy w moje prawo, aby zobaczyć dość wysokiego i masywnego mężczyznę, który właśnie zmierzał w naszą stronę z szerokim uśmiechem. Obok niego szło jeszcze czterech innych facetów, równie dużych i barczystych, ale mniej wysportowanych. Coś stanęło mi w gardle, kiedy z zadowoleniem zatrzymali się w odległości kilku metrów od nas. Włosy zjeżyły mi się na całym ciele, gdy patrzyłam na nieznajomego faceta, który nie wydawał się dużo starszy od nas. Wyglądał na kogoś przed trzydziestką. Miał oliwkową karnację, obcięte na zapałkę brązowe włosy i wiele tatuaży na rękach, które widoczne były przez jego koszulkę z krótkim rękawem. Jego ciemne oczy niebezpiecznie zaświeciły się na widok Nathaniela.
Spojrzałam na niego kątem oka lekko zestresowana, bo miałam nadzieję, że chłopak go zna i są jakimiś dobrymi znajomymi. Inaczej nie byłoby to za ciekawe, ponieważ byliśmy w sporej odległości od reszty ludzi. W dodatku było ciemno, a tych typów było pięciu, podczas gdy Nate jeden. Jednak coś w jego twarzy mówiło mi, że nie bardzo tego kogoś kojarzył. I to sprawiło, że mój oddech przyspieszył, a moje ciało oblał zimny pot. I nie wiedziałam, czy Shey czuł to samo. Jeśli tak, to oczywiście nie dał po sobie tego poznać, ponieważ beznamiętnym wzrokiem popatrzył na drugiego mężczyznę, nawet nie racząc chociażby rzucić okiem na resztę jego towarzyszy.
– Znamy się? – zapytał oschle, unosząc brew i patrząc na nieznajomego tak, jakby oceniał, czy warto było z nim rozmawiać.
– Ty może mnie nie, ale ja ciebie tak. – odpowiedział z uśmiechem. Był przystojny, ale naprawdę przerażający. I strasznie umięśniony. – Jestem Patrick Sanchez.
No kurwa.
Ledwo nie dałam po sobie poznać, że rusza mnie to nazwisko. To był człowiek, którego szukaliśmy. Nowy najlepszy zawodnik w Culver City. Popatrzyłam na Nathaniela, który nawet nie drgnął. Jego mina nie zdradzała zupełnie niczego, chociaż w oczach tliło się coś dziwnego. Po krótkiej chwili, brunet uniósł z uznaniem kąciki ust.
– Ach, tak. Słyszałem coś. – mruknął.
Było to tak obdarte ze wszelkiego szacunku, że równie dobrze Shey mógł właśnie splunąć mu w twarz. I facetowi się to chyba nie spodobało, bo widziałam, jak napiął swoje szerokie ramiona, ale nie chciał dać po sobie tego poznać. Jednak nie wychodziło mu to nawet w jednej setnej tak dobrze, jak Nate'owi, który wyglądał, jakby ta sytuacja jedynie go bawiła. Cudownie, że jego to bawiło, podczas gdy ja miałam problemy z oddychaniem. Byliśmy tam sami, ich było pięciu, a w dodatku wyglądali jakby właśnie wyszli na przepustkę. Może byłam uprzedzona, ale byłam tylko dwudziestodwuletnią dziewczyną. Wiadomo, że takie rzeczy nie były dla mnie zbyt przyjemne.
Delikatnie mówiąc.
– Cóż to za zaszczyt spotkać taką legendę w tym miejscu? – zapytał z przekąsem Patrick, starając się grać w grę Nate'a, ale była to jedynie jego żałosna podróbka.
Nate nonszalancję i kpinę zapisaną miał we krwi.
– Odwiedzam starych znajomych. – odparł jak gdyby konwersował ze starym znajomym.
– Z ładnym towarzystwem. – dopowiedział cicho, a jego wzrok spoczął na mnie.
I nie było w tym niczego dziwnego czy trywialnego, ale i tak poczułam się nieswojo, gdy tak na mnie popatrzył. Jeden z jego kolegów zrobił to w dość obrzydliwy sposób, skupiając uwagę na moich odkrytych nogach, ale reszta, na szczęście, nie poszła w jego ślady. Z kamienną mina założyłam ręce na piersi, aby ukryć moje zdenerwowanie. Jednak nie byłam w stanie ukryć tego przed stojącym obok mnie Sheyem, który chyba wyczuł, jak spięta i zdenerwowana jestem.
I to było jak impuls. Wiedziałam, co mam robić, odkąd posłał mi spojrzenie. Chłopak powolnie uniósł lewę ramię, a ja niemal od razu znalazłam się przy jego boku, wciskając się w jego ciepłe ciało z zaciętą miną i wzrokiem wbitym w Patricka. Nate niemal z nonszalancją objął mnie ramieniem, a jego dłoń luźno zwisała z mojego prawego barku. Ja natomiast coraz ciaśniej obejmowałam się ramionami, przybierając maskę obojętności i chłodu. I w tym samym momencie, obleśny mężczyzna przestał na mnie patrzeć, a Patrick znów przeniósł spojrzenie na niewzruszonego Nate'a. Czułam jego ciepło i nie chciałam tego przyznać. Naprawdę nie chciałam i wzbraniałam się jak tylko mogłam, ale przegrałam to.
Bo czułam się bezpiecznie.
Gdy po prostu mnie obejmował. Gdy czułam jego ramię na swoich barkach oraz widziałam dużą dłoń po boku mojej głowy. Gdy przyciskałam się do jego twardego, pachnącego wodą kolońską torsu. Gdy czułam obok swoich ust jego tętno. Wtedy czułam się po prostu bezpiecznie, bo mogło być między nami różnie, ale nie zmieniało to tego, że byłam niemal pewna, że już nic mi nie grozi. Bo on właśnie taki był. Przed czterema laty mogłam być w największym gównie, a gdy tylko trzymał mnie w ramionach, nie czułam strachu, stresu czy zdenerwowania. Bo wiedziałam, że przy nim nic mi nie grozi. Bo nic nie mogło go zatrzymać. I po tych pieprzonych czterech latach, ja znów byłam w tym miejscu. I znów byłam bezpieczna.
Bo to było tym miejscem.
– Jesteś jednym z zawodników, tak? – zapytał Nate, ale jego ton zdradzał, że jakoś nie bardzo go to w ogóle obchodziło. I to nie podobało się Patrickowi. Nie podobała mu się jego nonszalancja.
– Najlepszym z zawodników. – poprawił go z dumą. Czułam, jak Nate uśmiecha się przy mojej twarzy, więc, aby zrobić cokolwiek i ja wygięłam kpiarsko usta. I to rozdrażniło go jeszcze bardziej. – Legendarny Shey. Ile to już od twojej ostatniej walki? Pięć lat?
– Cztery. – poprawił go spokojnie Nate. Gdy Patrick robił się coraz bardziej nerwowy, Shey był oazą spokoju i lekkiego cynizmu.
– Nie planujesz wrócić? – zapytał, niby mimochodem robiąc krok w naszą stronę.
Spięłam się na ten ruch, ale moja twarz ani drgnęła. Nate, czując moje zdenerwowanie, lekko zacieśnił swój uścisk wokół mnie. I naprawdę byłam mu za to wdzięczna.
– Nie preferuję powrotów do cyrku. – odpowiedział z rozbawieniem, na co Sanchez zmarszczył brwi.
– Co?
– Widziałem kilka ostatnich walk. – skłamał Shey. Sam mówił, że nie śledził tego odkąd tylko odciął się od tego syfu. Jednak wtedy uwierzyłby mu sam największy krętacz na świecie. – To już nie jest boks. To jego marna imitacja. Dobre walki w Culver City skończyły się pięć lat temu.
– Myślisz tak, bo nie widziałeś moich walk. – rzucił z dumą, unosząc hardo głowę.
Chciał pokazać wyższość? Być może. Ale to Nathaniel był zawsze o trzy kroki przed każdym.
– Ależ widziałem.
I to było jak kij wsadzony w mrowisko. Patrick nie udawał już, a po prostu ruszył w stronę Nate'a z wściekłym wyrazem twarzy. Poczułam, jak chłopak ściąga za mnie swoje ramię, a następnie zwinnym ruchem pociąga mnie za rękę, stając tuż przede mną. Szybko ustawił mnie za swoimi plecami, ani razu nie spuszczając przy tym Patricka z oczu. Mężczyzna, który był niemal wzrostu Sheya zatrzymał się tuż przed nim. Z szybko bijącym sercem obserwowałam go znad ramienia Nate'a, niemal dygocząc ze zdenerwowania. Nie mogłam już prawidłowo oddychać. Gdyby zaczęli się bić, Nate przez liczebność nie miałby szans. Pięciu na jednego. To nie miało prawa się udać. Było mi niedobrze i marzyłam tylko o tym, aby ktoś tu przyszedł i to zakończył.
– Uważasz się za lepszego, co? – splunął Patrick, patrząc wprost w oczy Sheya. Nie widziałam jego twarzy, ale mogłam tylko wywnioskować, że niezbyt się przejął postawą swojego przeciwnika.
Boże, on był samobójcą.
– Nie uważam niczego. – wzruszył ramionami. – Ale fanem twoich walk to nie jestem. Przykro mi. Jesteś tu najlepszy, bo cała reszta jest jeszcze gorsza.
Tak, Nate. Jeszcze wyzwij mu matkę.
Oczy Sancheza płonęły gniewem. A ja chciałam jedynie wyparować.
– Skoro tak uważasz, to może pozwolisz mi zmierzyć się z kimś dobrym, co? Z legendą. – ostatnie słowo niemal wypluł. Ale Nate nie dał się zwieść.
– Nie walczę już. – odpowiedział wprost. – I nie mam zamiaru wracać.
– Co powiesz na tylko jedną walkę? – mruknął. – Walka wieczoru. Tylko ty i ja. Powiedzmy, że będziesz tam jako gość honorowy. Bez ponownego powrotu na ring. To będzie dla mnie zaszczyt. – kpił, napinając jeszcze bardziej swoje ciało.
Między nimi zapanowała cisza, kiedy tylko tak się sobie przyglądali. Nie mogłam już dłużej na to patrzeć, więc skuliłam się za Sheyem i dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że znów zaciskałam palce na tkaninie jego skórzanej kurtki. Biel odznaczała się na czerni materiału, a ja nie mogłam wyprostować dłoni. Musiałam zacząć ponownie oddychać, ale to było trudne, a gdy już to robiłam, moje wdechy były krótkie i urwane. Chciałam stamtąd uciec i błagać Nathaniela, aby się na to nie zgadzał. Aby nie wracał do tego syfu. Ale to był Nathaniel Shey. Czy cokolwiek go kiedykolwiek powstrzymało?
– Zgoda.
Kurwa.
Nie widziałam Sancheza, ale mogłam niemal wyczuć, jak szeroko i z satysfakcją wyszczerza zęby w uśmiechu. Znów chciało mi się wymiotować.
– W takim razie, w porządku. – mruknął z zadowoleniem. – Ktoś da ci znać, co i jak. Nie licz na długi czas oczekiwania. Jutro powinieneś znać już datę. Powinna odbyć się w następnym tygodniu.
– Dobrze. – odpowiadał półsłówkami Nate, nie podzielając takiego ochoczego zadowolenia, jak jego przeciwnik.
– Nie mogę się już doczekać, legendo. – znów zakpił, a potem poczułam, jak się odsuwa. Jego ciężkie kroki odbiły się echem w mojej głowie. – W takim razie, do zobaczenia. Ładnej pani również.
Przełknęłam ślinę, kiedy skierował się bezpośrednio do mnie, ale nie miałam zamiaru odpowiadać. Słyszałam, jak powolnie odchodzą, zostawiając nas samych. Po kilkunastu sekundach wszystko ucichło już zupełnie. I zostaliśmy tylko my. Cisza nadal panowała pomiędzy naszą dwójką, a moje dłonie wciąż zaciskały się na kurtce Nate'a. I po kolejnej minucie milczenia, brunet w końcu westchnął, kręcąc głową.
– Naprawdę liczyłem, że to będzie ktoś mądry. – mruknął niezainteresowanym tonem. – No cóż, przeliczyłem się.
Z tymi słowami odwrócił się w moją stronę, wyrywając tym samym ubranie z moich skostniałych palców. Wiedziałam, że na mnie spogląda, ale ja nie mogłam poruszyć głową, aby popatrzeć na niego. Jedynie wpatrywałam się w swoje nieruchome dłonie.
– Eh, wszystko dob... – zaczął ze zdziwieniem, ale głośny wrzask nie dał mu dokończyć.
– Czy wyście powariowali?!
Oboje jak na zawołanie popatrzyliśmy na Laurę, która właśnie zmierzała w naszą stronę, a za nią cała reszta wesołej gromadki. Każdy z nich wydawał się wściekły. Mia niosła mój płaszcz z zaciętą miną, a wzrok Theo niemal wypalał dziury w moim ciele. Wydawało mi się, że szła w naszą stronę banda rozwścieczonych byków, które chciały nadziać nas na najbliższe drzewo, a kiedy znaleźli się tuż przy nas, nie dali dojść nam do głosu.
Zapanował chaos.
– Czy wam już ostatecznie padło na łeb?! – zawołała Moore, niemal kipiąc z gniewu. – Victoria idzie sobie nagle do baru, a potem znika jak kamień w wodę! Ty łazisz z chłopakami, a nagle nigdzie cię nie ma! – wyła, wskazując na niewzruszonego Nate'a palcem. – I nie graj takiego niezainteresowanego, ty idioto!
– Kurwa mać, co tu się dzieje. – zaklął Scott. – Was nie ma, Sanchez podobno wyszedł już wcześniej. Latamy i szukamy was jak idioci.
– Jakiś barman powiedział, że pewna brunetka w sukience prawie zeszła przed barem, a Victorii wszędzie brak! – zawołał Donovan. – Już myśleliśmy, że leżysz gdzieś w krzakach!
– Do tego nawet nie ma tu człowieka, po którego przyszliśmy. – wysyczał gniewnie Parker, siląc się, aby nie podejść do Nate'a i zapewne nie urwać mu głowy. – Od dwudziestu minut was szukamy. Nie to, że coś, ale moglibyście mieć przy sobie jakiś telefon.
– Co wy w ogóle tu robicie? – zapytała Laura, a jej ręce opadły.
I kiedy czuliśmy tak na sobie wzrok całej reszty, niemal jednocześnie zblokowaliśmy ze sobą spojrzenie. Czarne tęczówki zalśniły, a ja miałam dość.
– Cóż. – zaczął Nate. – Chyba mam walkę w następnym tygodniu.
***
Hej, hej, hej! Taki ładny okrągły rozdział, więc chciałabym ładnie podziękować za milion pod tą częścią Hell. Uszczęśliwiacie mnie jak nikt inny.
Rozdział z dedykacją dla mojej Oli.
Kocham i do następnego xx
tt: #pizgaczhell
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top