1. To uśmiech miłych wspomnień.
Jakim cudem to trzecia część trylogii?
Jakim cudem to ta ostatnia?
No... ale jakim cudem to ta trzecia część? Ah
Victoria P.O.V
– Jeśli nie wstaniesz w ciągu czterech sekund, przysięgam, że nie będzie miło.
Głos mojego brata rozniósł się echem po całym pokoju, odbijając się irytująco od beżowych ścian, a ja naprawdę miałam ochotę wyciąć mu struny głosowe tępymi nożyczkami. Jęknęłam cicho pod nosem, a następnie odwróciłam się tyłem do drzwi, w których stał, przyciskając twarz do miękkiej poduszki i szczelniej nakrywając się ciepłą kołdrą. Nie chciało mi się otworzyć nawet oka i marnować na niego cennej energii, którą mogłam przeznaczyć na powrócenie do mojego przerwanego i bardzo miłego snu. Cóż, Theodor chyba jednak nie podzielał mojej opinii, bo głośne, zirytowane westchnięcie wydostało się spomiędzy jego warg. Resztkami sił, chwyciłam dłonią jedną z poduszek i przycisnęłam ją do swojej twarzy, układając na niej ramię.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał znudzonym tonem. Czułam na sobie jego pełen politowania wzrok, jednakże nie przejęłam się nim za bardzo.
– Wyobrażam sobie, że ciebie tu nie ma. – odburknęłam niezbyt miło, a mój głos przytłumiony został przez poduszkę na mojej twarzy. – Mam dziś dzień wolny, więc odejdź stąd i daj mi spać, albo skończysz na chodniku za oknem.
– Och, chodnik i tak wydaje się przyjemniejszym miejscem. – odrzekł sarkastycznie. Chwilę później usłyszałam jego kroki, kiedy wszedł głębiej do mojej sypialni. – I jeśli to zrobisz, spóźnisz się.
– Niby na co? – zapytałam, w końcu odrzucając od siebie trzymaną przy buzi poduszkę.
Uchyliłam mizernie powieki, chcąc na niego spojrzeć, jednak zamknęłam je z prędkością światła, kiedy Theo bezceremonialnie podszedł do jednego z okien, a następnie z premedytacją odsunął ciężkie zasłony. Promienie słoneczne uderzyły w moją twarz jak pociski z karabinu maszynowego. Jęknęłam męczenniczo, przekręcając się na brzuch i ponownie wciskając twarz w sporych rozmiarów poduszkę, ponieważ poczułam się, jakby ktoś mnie właśnie oślepił. Nienawidziłam mojego brata w każdym tego słowa znaczeniu. Tak jak większość ludzi, nie byłam fanem wczesnego wstawania, kiedy miałam wolne, a on uwielbiał robić mi na złość. Jedynym powodem, dla którego jeszcze nie rzuciłam w niego lampką stojącą na szafce nocnej obok, był fakt, że nie chciało mi się wyciągnąć ręki. Ale za budzenie mnie w wolny dzień, musiała spotkać go kara godna samego złoczyńcy. Jednak to po śniadaniu.
– Theo, nie muszę iść dziś ani na uczelnię, ani do Bensona, więc mam dzień wolny. – tłumaczyłam jak niedorozwiniętemu dzieciakowi, czując narastającą irytację. – Chcę spać, więc wyjdź z tego pokoju, bo jak Kota kocham, wbiję ci żarówkę w gardło.
Moja groźba chyba jednak nie podziałała, bo Theo bez żadnych zahamowań, zerwał ze mnie ciepłą kołdrę, odrzucając ją gdzieś w bok. Moje ciało automatycznie pokryła gęsia skórka przez chłód, jaki we mnie uderzył. Miałam na sobie jedynie krótkie spodenki i za dużą koszulkę z rękawami do łokci. Przeklęłam szpetnie pod nosem, wierzgając na łóżku i wyobrażając sobie mojego brata w klatce z dzikimi gorylami. W końcu jednak podparłam się łokciem o materac dużego łóżka i z wielkim wysiłkiem otworzyłam oczy, przekręcając się i spoglądając na chłopaka w pełnej okazałości.
W przeciwieństwie do mnie był już w całości ubrany i ogarnięty. Zmarszczyłam groźnie brwi, jeszcze lekko zamglonym wzrokiem taksując z pełną uwagą jego sylwetkę. Dłonie wsadzone miał do kieszeni swoich luźnych, ciemnoniebieskich jeansów w zestawie z czarnym, szerokim paskiem. Nogawki spodni zostały podwinięte, przez co widać było jego długie, białe skarpety. Na stopach miał już swoje białe air force, co oznaczało, że zapewne był już i w sklepie. Przesunęłam wzrokiem na jego bordową, lekko za dużą bluzę z fili z białymi rękawami, którą wetknął w spodnie. W końcu zblokowałam spojrzenie z jego lekko zirytowanymi już oczami. Uniosłam brew, nie zmieniając swojego poważnego wyrazu twarzy.
– Dlaczego jesteś już ubrany o tak wczesnej godzinie i to w sobotę? – zapytałam podejrzliwie, obserwując jego bladą twarz.
Przewrócił jedynie zielono-brązowymi oczami, odgarniając palcami, na których widniały trzy srebrne obrączki, kosmyki swoich czekoladowych włosów, ponieważ opadły mu na oko. Jego gęste, pozostawione w lekkim nieładzie włosy z przedziałkiem na środku sięgały mniej więcej do połowy twarzy, toteż często miał z tym problem. Jednak w tej sytuacji to chyba bardziej miał problem do mnie.
– Bo jest już trzynasta, a musiałem iść na miasto i zrobić coś w przeciwieństwie do ciebie. – odetchnął z frustracją. – A jeśli dłużej będziesz tak leżeć i mnie irytować, to spóźnisz się na terapię.
– Mam terapię we wtorki, jakbyś zapomniał. – warknęłam groźnie, ponieważ już całkowicie mnie rozbudził i to przez taką głupotę. Fakt, może nie spodziewałam się, że jest już tak późno, ale po całym tygodniu zapieprzania, mogłam mieć chwilę dla siebie, no błagam! – Więc wyjdź z tego pokoju i pozwól mi spać, zanim będzie mi się chciało wstać i powyrywać ci włosy za bezsensowne obudzenie mnie.
I już z powrotem chciałam się położyć, kiedy ponownie zatrzymał mnie jego głos. Nie no, przysięgam, że zmieniam brata.
– Victoria, Sylvia dzwoniła, że nie da rady w ten wtorek, więc wizyta jest dzisiaj. Mówiła to i tobie i mnie ze sto razy od ostatniego spotkania. – zawołał z jękiem, na co rozchyliłam szerzej oczy, wpatrując się w beżową ścianę, pod którą stało moje łóżko.
Nie to... Cholera! Oczywiście, że tak. Ostatnim razem uzgodniłyśmy, że musimy przełożyć wizytę, ponieważ Sylvia wybierała się na urlop do Portugalii. Jak mogłam zapomnieć? Przecież przypominała mi o tym tyle razy! Popisałaś się, Clark, nie ma co. Wciąż z tą samą miną wpatrywałam się w niewzruszonego Theo, aż w końcu uniosłam się do siadu, a następnie klęknęłam na materacu, wyrzucając ręce w powietrzu.
– I czemu mnie nie budzisz, kretynie?! – zawołałam, chcąc wyjść jakoś z tego z twarzą, ale nie za bardzo mi się to udało. Kątem oka zaobserwowałam tylko, jak Theo wznosi oczy ku niebu, błagając o jeszcze jedną dawkę cierpliwości. Jednak ja nie miałam na to czasu.
W ekspresowym tempie zerwałam się z łóżka, o mało nie zarywając nosem o biały, puchaty dywan. Jednak jakimś cudem wciąż posiadałam tę swoją mierną równowagę, która czasami dawała o sobie znać. Nie często, to fakt, ale czasem. Z szybkością torpedy podbiegłam do brązowej, trzydrzwiowej szafy naprzeciw nas, otwierając jedną parę drzwi. Po dosłownie chwilowym namyśle wyciągnęłam z niej swoje ulubione, czarne jeansy, oraz białą, luźną koszulę w czarne, poziome paski. Czułam na sobie wzrok rozbawionego Theo, kiedy niczym huragan wywracałam swoje rzeczy.
– Na którą to jest? – zapytałam, wyciągając z szuflady biały stanik z koronką.
– Na czternastą. – odpowiedział, przez co wymamrotałam coś niezrozumiałego pod nosem. Ja i moje szczęście. Cudownie!
– Mogłeś obudzić mnie wcześniej. – mruknęłam, chociaż doskonale wiedziałam, że wina leżała tylko po mojej stronie. Mogłam nastawić budzik i w ogóle o tym pamiętać.
Theo ponownie ciężko westchnął.
– Masz dwadzieścia dwa lata, a nie dwanaście. Sama musisz o takich rzeczach pamiętać.
Przewróciłam tylko oczami na jego słowa, powstrzymując się od ostentacyjnego prychnięcia. Kiedy już zebrałam wszystkie rzeczy, chwyciłam je pod pachę i z przyśpieszonym oddechem odwróciłam się w stronę Theo, który z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, opierał się tyłem o parapet dużego okna. Patrzył na mnie z wyraźną kpiną i rozbawieniem, ponieważ bawiła go moja tamtejsza nieporadność. Uniosłam wyzywająco głowę, opierając wolną rękę na moim biodrze.
– Mam ci przypomnieć, kto w tym domu ogarnia dosłownie wszystko? Od zakupów po rachunki? – zapytałam bojowo, na co uśmiechnął się, jakby właśnie zjadł kilogram cytryn. – Gdyby nie ja, przepadłbyś.
– Och, oczywiście. – odparł na wskroś patetycznie. Po tych słowach sięgnął dłonią do kieszeni swoich spodni, a następnie wyciągnął z nich swojego białego Samsunga. Z nonszalancją rzucił okiem na wyświetlacz, po czym znów spojrzał na mnie. – Zostało ci coś około pięćdziesięciu minut.
Rozchyliłam szeroko oczy, słysząc te nowiny. Zasznurowałam usta, czując jak pojawia się we mnie ochota mordu z zimną krwią. Nic jednak nie powiedziałam, bo i na to nie miałam czasu. Dusząc w sobie całą złość i frustrację, wybiegłam z pokoju w akompaniamencie rechotu Theo. Szybko przebiegłam przez wąski korytarzyk, wparowując do jednej z dwóch łazienek. W ekspresowym tempie zrzuciłam z siebie piżamę, zostając jedynie w ciemnych figach. Wciągnęłam na swoje nogi przylegające jeansy, a następnie założyłam stanik i koszulę, wkładając ją niedbale do spodni.
Niemal jęknęłam, kiedy odwróciłam się w stronę dużego, prostokątnego lustra zawieszonego nad umywalką. Wyglądałam co najmniej okropnie. Zapuchnięte i jeszcze niezbyt przytomne oczy nie prezentowały się zbyt żywo, ale ja sama czułam się, jakby ktoś przemielił mnie przez maszynkę do mięsa. Cały tamten tydzień był wprost okropny, toteż dało się to zauważyć na mojej twarzy. Nie czekając ani chwili dłużej, spięłam swoje włosy w niechlujnego koka, a następnie zaczęłam szorować swoje zęby, w międzyczasie otwierając pierwszą szufladę pod zlewem, w której już nie mieściły się moje kosmetyki. Po skończeniu mycia swojego uzębienia, ochlapałam twarz zimną wodą, aby zmyć z niej niewidoczny bród nocy i chociaż trochę się orzeźwić.
To był jeden z szybszych makijaży, jakie wykonałam, chociaż jako studentka miałam w tym naprawdę sporą wprawę. Z prędkością światła nakładałam kolejne kosmetyki mojego dziennego makijażu, na który składały się podkład, korektor, puder oraz pomada do brwi, tusz do rzęs i przybory do lekkiego konturowania. Z westchnięciem ulgi odłożyłam również prostownicę, którą ogarnęłam jakoś swoje włosy, chociaż nie byłam z tego nawet w połowie zadowolona. Czarne jak noc kosmyki opadały luźno na moje ramiona, długością sięgając już za połowę moich pleców. Były w nie za dobrym stanie, toteż cieszyłam się, iż za dwa dni umówiona byłam do swojej ukochanej fryzjerki. Przez nawał obowiązków nie miałam czasu nawet na to. Poprawiłam swój przedziałek na środku głowy, po czym ostatni raz oceniłam swoje odbicie. Nie wyglądałam najgorzej i nawet byłam z siebie dumna, że w niecałe pół godziny zdążyłam dojść ze sobą do ładu i składu.
Sprawnie opuściłam łazienkę, w której nie pozostawiłam po sobie za dużego porządku. Z salonu słychać było już odgłos telewizora, więc wiedziałam, że zaległ tam mój brat. Wróciłam do swojej sypialni, podchodząc do komody obok okna, na której stały, a raczej walały się, różne pierdoły. Złapałam pierwszy lepszy, złoty wisiorek i zapięłam go na swojej szyi. Przez to, iż koszula nie posiadała kołnierzyka, a jej góra była luźna, idealnie się wpasował. Jak zwykle na lewym nadgarstku zapięłam swój złoty zegarek, a następnie użyłam swoich ulubionych perfum o zapachu cytrusów. Chwyciłam swój telefon, leżący na mojej poduszce, jednak nie miałam czasu, aby sprawdzać powiadomienia, więc wrzuciłam go do czarnej torebki. W pełni gotowa zabrałam ją, a następnie wyszłam ze swojej sypialni.
– Nie zjesz? – zapytał mój brat, kiedy weszłam do salonu połączonego z kuchnią. Siedział na białej kanapie i nawet na mnie nie spojrzał, ponieważ swój wzrok utkwiony miał w ekranie dużego telewizora, stojącego na niskiej szafce. Obok niego trwał śpiący Kot, pochrapując cicho.
– Nie mam czasu. – odparłam, mijając go i podchodząc do drzwi po przeciwnej stronie dużego pomieszczenia.
Szybko rzuciłam okiem na kilka par butów stojących obok. Nie chciało mi się szukać czegoś w szafce, więc chwyciłam czarne, klasyczne szpilki, które bardzo lubiłam, ponieważ były bardzo wygodne i dodawały mi kilku centymetrów. Kiedy już się w nie wcisnęłam, odrzuciłam włosy i spojrzałam na rozwalonego na kanapie Theodora.
– Tabletki. – przypomniał mi, na co uniosłam brwi, rozchylając oczy i wyrażając tym samym moje zapomnienie o tak ważnej kwestii. Pacnęłam się szybko w czoło. Zbieranie się w pośpiechu nigdy nie jest dobre.
– Planujesz coś dziś robić? – zapytałam, podchodząc do kuchennego blatu, na którym stało kilka rzeczy, a w tym trzy białe opakowania z lekami. Brunet wzruszył ramionami, przerzucając pilotem kanały z dość znudzoną miną.
– Już zrobiłem, co miałem. – westchnął. – Więc na razie siedzę w domu, ale może potem skoczę na miasto. Nie wiem.
– Erick wczoraj dzwonił. – rzuciłam, wyciągając z każdego pojemniczka po jednej pastylce. – Zapytał, czy może nie wpadniemy dziś na kolację.
– Jestem za. – skinął głową, na co uniosłam kącik ust.
Włożyłam do ust białą, żółtą i różową tabletkę, a następnie popiłam je wodą z plastikowej butelki stojącej obok. Wróciłam na swoje wcześniejsze miejsce, wyciągając dłoń i ściągając beżowy płaszczyk z wieszaka obok. Zaczęłam go nakładać, nie spuszczając wzroku z Theo. Wyciągnęłam włosy zza kołnierza i zawiesiłam torebkę na ramieniu
– Idę. Będę za jakieś dwie godziny. – powiadomiłam go, na co znudzony z przesadną ekspresją mi zasalutował, ale i tak zajęty był bardziej Gordonem Ramsayem na ekranie telewizora. Przekręciłam zamek w drzwiach i otworzyłam je, ostatni raz zwracając się w jego stronę. – O i lepiej nie wchodź do łazienki. Nie spodoba ci się.
– Victo... – nie dając mu skończyć, wyskoczyłam na klatkę, zatrzaskując za sobą drzwi ze zmarszczoną z rozbawienia twarzą. Zacisnęłam zęby i pokręciłam głową, cicho parskając pod nosem. Odrzuciłam włosy, a następnie spojrzałam na zegarek na swoim nadgarstku. Miałam piętnaście minut. Cudownie.
Wsadzając dłonie do kieszeni rozpiętego płaszcza, ruszyłam w dół schodami zadbanej klatki schodowej. Kiedy pokonałam dwa ciągi, otworzyłam drzwi kamienicy i wyszłam na zewnątrz. Rześkie powietrze uderzyło mnie w twarz, przyprawiając o ciarki przyjemności na plecach. Przystanęłam na chwilę, przymykając oczy i wyciągając głowę w stronę ciepłych promieni słonecznych, które muskały moją delikatną skórę. Westchnęłam z przyjemnością, uchylając powieki i rozglądając się wokół. Pogoda w mieście Lewiston w stanie Maine była taka, jaką najbardziej lubiłam. Słoneczna, ale chłodna. I mimo iż od małego preferowałam wręcz niebotyczne upały, to taki klimat mną po prostu zawładnął. Uwielbiałam lekko zachmurzone niebo, przez które przebijało się słońce, oświetlając wszystko wokół. Kochałam lekki wiaterek, rozwiewający moje włosy oraz ten mroźny klimat.
Żałując, że nie miałam czasu na wolniejszy spacer, szybko ruszyłam chodnikiem w stronę przystanku. Następny miałam za około cztery minuty, a dzieliło mnie od tego jakieś pięćset metrów, więc musiałam się spieszyć. Szłam równym chodnikiem z dłońmi wciśniętymi do kieszeni płaszcza. Samochody sprawnie przemierzały asfaltowe ulice, a ludzie pomykali alejkami, zajęci sobą. Z uśmiechem obserwowałam pierwsze spadające liście z drzew. Jesień w Lewiston była czymś nadzwyczajnym, a sam fakt, że zbliżała się wielkimi krokami, napawał mnie dziwną radością. Miałam cichą nadzieję, iż uda mi się jeszcze zapalić papierosa przez przyjazdem autobusu, jednak to nie wypaliło, a ja byłam lekko podminowana, ponieważ nie miałam go od kilkunastu godzin w ustach. Z mniejszym entuzjazmem wsiadłam do niezbyt zatłoczonej komunikacji miejskiej i usiadłam na wolnym miejscu przy oknie, wyciągając telefon z torebki.
Miałam kilka wiadomości, na które zaczęłam odpisywać, oraz posprawdzałam powiadomienia. Gabinet Sylvii znajdował się dwadzieścia minut drogi od naszego mieszkania, toteż wiedziałam, że na pewno się spóźnię. Plus, była godzina szczytu, co oznaczało niezłe korki, szczególnie, że gabinet był w samym centrum Lewiston, a z obrzeży, na których wraz z Theo mieszkaliśmy, nie było tak łatwo się wydostać. Ostatnie pięć minut przesiedziałam z lekko nachmurzoną miną, z irytacją wpatrując się w widok równych uliczek i ładnych kamienic oraz zatłoczonych ulic. Nie zrobiłam jeszcze niczego ze swojej porannej rutyny, więc miałam prawo być zirytowana, jednak winna byłam tylko ja. Mogłam wcześniej wstać, a tak siedziałam bez śniadania, bez filiżanki kawy oraz bez porannego papierosa. Nie muszę więc wspominać z jaką ulgą wysiadłam na odpowiednim przystanku, zaciągając się świeżym powietrzem. Zerknęłam szybko na zegarek. Miałam już dwie minuty spóźnienia, a budynek, w którym urzędowała Sylvia był niecałe trzy minutki drogi z przystanka, toteż szybko popędziłam w tamtą stronę.
I niestety, moje płuca nie były już takie, jak u dwunastoletniej mnie, więc kiedy weszłam przez szklane drzwi do ciepłego budynku, myślałam, że wyzionę ducha. Ostatnim, co powstrzymało mnie przed padnięciem na wyłożoną ciemnymi panelami podłogę, było to, że w pomieszczeniu, prócz mnie, była jeszcze recepcjonistka Kate, siedząca za drewnianym biurkiem i jakaś kobieta na kanapie po drugiej stronie, czytająca pismo. Przewracając w myślach oczami, wyprostowałam się, biorąc uspokajający oddech. Dzień zaczęty fenomenalnie.
– Victoria! – zawołała Kate, kiedy tylko mnie zauważyła. Młoda kobieta, niewiele starsza ode mnie, wstała od zawalonego dokumentami biurka, przybierając na pulchną twarz szczery uśmiech, który jakoś odwzajemniłam. Oczywiście nie był aż taki szeroki, ale zawsze coś. Niziutka, rudowłosa kobietka podeszła do mnie, ściskając mi dłoń, tak jak robiła to zawsze. – Miło cię widzieć.
– Ciebie również. – odparłam, nie chcąc sapać jej w czoło, ale tylko na to miałam wtedy ochotę. – Wybacz, że się spóźniłam, ale zaspałam i... – zaczęłam, ale Kate tylko cicho się roześmiała, kręcąc głową.
– Wiem, wiem. – przerwała mi. – Twój brat dzwonił wcześniej. Powiadomił mnie już, że się spóźnisz. Sylvia wie.
– Och. – mruknęłam cicho, analizując jej słowa. Okej, z to należał mu się dobry obiad.
– Sylvia czeka u siebie. – powiadomiła mnie, wskazując dłonią na korytarz obok. Skinęłam głową, ostatni raz jej dziękując. Oddychając głęboko, skierowałam się w tamtą stronę.
Lubiłam tam przebywać. Mimo iż nie miałam z tym miejscem na początku zbyt wielu dobrych wspomnień, jednak... w dziwny sposób mnie uspokajało. Miejsce nie było zbyt duże. Znajdowała się tu jedynie spora poczekalnia w odcieniach ciemnego brązu oraz beżu, w której umiejscowiona była również recepcja, zarządzana przez Kate. Nie była zbyt wymyślna. Pod jedną ze ścian stała duża, mlecznobiała kanapa i dwa fotele do kompletu. Naprzeciwko niej znajdował się mały, drewniany stolik z kwiatami i czasopismami, a obok wieszak na kurtki. Prócz tego, było tam wiele regałów z książkami, po które często chętnie sięgałam, czekając na swoją kolej. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi do łazienki, a dalej, na samym końcu, gabinet Sylvii, oddzielony grubymi, mahoniowymi drzwiami. Wszystko było przyciemniona i ciężkie, bo dostęp do dziennego światła był raczej mierny, ale nadawało to pewnego uroku i magii. Przemierzałam kolejne kroki już dobrze znanego mi miejsca. Na ciemnych ścianach wisiał sporo obrazów. Z opowieści Kate, z którą czasami gawędziłam, czekając na wizytę, były to malowidła pacjentów Sylvii. Niektóre prezentowały się naprawdę imponująco. Kolorowo i szczęśliwie. Jednak nie obyło się bez kilku dzieł, które na pierwszy rzut oka wywoływały gęsią skórkę.
W końcu stanęłam przed odpowiednimi drzwiami, a znajomy dreszcz przebiegł po moich plecach. Znów to samo niemalże fizycznie bolesne uczucie. Chodziłam tam już od ponad dwóch lat, a mimo tego, te dziwne myśli i niepokój, wciąć tliły się w mojej głowie, mieszając w niej. Ilekroć znajdowałam się w tym miejscu, obserwując złotą tabliczkę z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem Sylvii, to nieznośne uczucie wkradało się do mojej podświadomości, wbijając niewidzialne szpilki. Gdyby ktoś, a mianowicie sama Sylvia, poprosiła mnie, abym opisała to uczucie, nie potrafiłabym. To było zbyt dziwne, aby móc wyrazić to słowami. I chociaż wiedziałam, że teraz jest inaczej, że jest lepiej... W mojej głowie pojawiały się te niechciane wspomnienia. A przecież to wszystko było po to, by nie pamiętać, czyż nie?
Zawsze chodziło o zapomnienie.
Zacisnęłam dłonie w pięści, starając się odgonić te niesamowicie denerwujące myśli z mojej głowy. Odetchnęłam głośno, koncentrując się na swoim oddechu i nierównie wybijanym rytmie mojego serca, a kiedy już jakoś mi się udało opanować, pewnie zapukałam w ciężkie drewno. Z chłodną miną odkaszlnęłam, po raz milionowy czytając grawer na tabliczce. Doktor Sylvia Iversen. Nienawidziłam tego słowa. Doktor. Doktor leczył ludzi chorych.
Nie minęło dziesięć sekund, a drzwi uchyliły się, ukazując wysoką, ciemnoskórą kobietę, której czekoladowe oczy utkwione były w mojej twarzy.
– Już myślałam, że zaczęłaś mieć mnie dość i się wymigałaś. – powitała mnie swoim ciepłym, lekko uspokajającym głosem, przez który moje ciało lekko się rozluźniło. Uśmiechnęłam się delikatnie, witając z nią, kiedy gestem ręki zaprosiła mnie do środka, rozchylając szerzej drzwi.
– Nigdy nie odpuściłabym sobie tej przyjemności przemaglowania przez ciebie z każdej strony. – odparłam z lekkim przekąsem, przekraczając próg gabinetu. Kobieta jedynie cicho parsknęła zamykając za mną drzwi.
– Czyżbym słyszała w twoim głosie ironię? – zapytała z cwanym uśmiechem, podchodząc do swojego biurka, kiedy ja skierowałam się w stronę podłużnej kanapy, znajdującej się przy ścianie naprzeciwko.
– Skądże. – droczyłam się z nią, kładąc torebkę na meblu, a następnie zrzucając swój płaszczyk i również go tam odkładając.
Jak zwykle rozejrzałam się po dobrze znanym mi pomieszczeniu, które stylem niewiele różniło się od poczekalni. Brąz musiał być chyba ulubionym kolorem Sylvii, ponieważ na palcach jednej ręki mogłam zliczyć rzeczy, które się tam znajdowały i, które były w innym odcieniu. Począwszy od karmelowych ścian, brązowych paneli i ciemnych ramach dużego okna, a kończąc na podkładce na biurku w kolorze kawy. Jednak mimo tego, bardzo lubiłam się tam znajdować. Sama Sylvia niemal emanowała spokojem ducha i pewnością, a jej gabinet również taki był.
– Proszę, usiądź. – wskazała dłonią na kanapę, kiedy wertowała papiery w szafce obok swojego biurka w poszukiwaniu czegoś.
Zrobiłam to, o co poprosiła, zakładając nogę na nogę i usadzając się wygodniej. Odkaszlnęłam cicho, splatając dłonie na kolanie. Mimochodem spojrzałam na swoje bardzo długie paznokcie, pokryte granatowym lakierem hybrydowym. Mimo iż byłam u kosmetyczki zaledwie kilka dni wcześniej, wybrany odcień już zaczął mnie nudzić. Odgarnęłam kosmyk włosów za ucho, a swoje spojrzenie umieściłam w kobiecie, która w końcu się wyprostowała, w dłoni trzymając dobrze znany mi, czarny notes. Był jej nieodłącznym elementem i aż strach pomyśleć, co się w nim znajdowało. Poprawiła jasne, garniturowe spodnie i znów posłała mi swój promienny uśmiech. Szybko zgarnęła pióro z biurka, po czym podeszła do swojego fotela, ustawionego naprzeciw mnie pod pewnym kątem, jednak nadal w bliskiej odległości. Jak zawsze usiadła na nim, zakładając nogę na nogę i otwierając swój notesik.
– Jak ci minął ten tydzień, Victoria? – zapytała pogodnie, wertując kolejne kartki.
Wzruszyłam ramionami, mimo iż nawet na mnie nie patrzyła, a następnie zatrzymałam wzrok na ohydnej figurce ryby na biurku Sylvii. Wiedziałam, że był to ręcznie wykonany prezent od jakiegoś dzieciaka, któremu pomogła, ale za nic w życiu nie zgodziłabym się na trzymanie takiego paskudztwa na widoku dziennym. Była naprawdę odrażająca.
– W sumie w porządku. – odparłam neutralnie, odwracając spojrzenie od ryby. Znów przeniosłam je na kobietę, która tym razem, wpatrywała się wprost we mnie. A ja ponownie czułam się, jak gdyby skanowała moje ciało na wylot i znała już odpowiedzi na dosłownie wszystko. To było tak męczące. – Zaliczyłam ostatnio egzamin na uczelni. Mmm, przeczytałam dwie książki i uh... Nauczyłam się robić dobrą tarte cynamonową. I jest całkiem niezła... Chyba mogę uznać to za dobrze spędzone siedem dni. – westchnęłam, kończąc moją krótką spowiedź sztucznym uśmiechem, ponieważ nie cierpiałam tych standardowych pytań.
Po moich słowach, Sylvia tylko się uśmiechnęła, kręcąc delikatnie głową. Po dwóch latach doskonale wiedziała, jak radzić sobie z moim sarkazmem i wieloma uszczypliwościami, jakie wypowiadałam w tym niewielkich rozmiarów pokoju. Często robiłam to nieświadomie, jednak musiałam przyznać, iż zdarzały się takie chwilę, kiedy z premedytacją nie oszczędzałam w słowach. Ale to nie tak, że nie lubiłam Sylvii. Nie. Wręcz przeciwnie. Naprawdę darzyłam ją wielką sympatią, jednak dni... bywały różne. Kobieta nakreśliła coś w swoim notesie pod moim czujnym i lekko znudzonym wzrokiem. Jej króciutkie loczki w kolorze roztopionej, mlecznej czekolady, podskoczyły, mieniąc się w blasku promieni słonecznych, wpadających przez duże okno po prawej. Odetchnęłam cicho, zagryzając dolną wargę, kiedy jej spojrzenie znów padło na moją osobę.
– Jak w pracy? – zapytała.
– Cóż, bez zarzutów. Benson nadal jest nieznośny, ale dostaje fajne profity. Ostatnio przywieźli nową kolekcję od Armaniego. Moja szafa jest bogatsza o kilka par szpilek i sukienek. – odparłam, a humor lekko mi się poprawił. Mimo że nienawidziłam tej roboty, nie zamieniłabym jej na nic innego. – Chyba jest dobrze.
– Chyba? – dopytała, unosząc zawadiacko brew, a wyglądało to tak komicznie, że nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam cichym śmiechem, przewracając oczami.
– Chyba na pewno. – dopowiedziałam pewnie.
Sylvia zamilkła na chwilę, a wyraz jej twarzy uległ nieznacznej zmianie. Podczas gdy znów wpatrywała się w swój notes jak w Biblię, ja wlepiłam spojrzenie w jej twarz. Pani Iversen może nie była przykładem klasycznej piękności, ale trzeba było być głupim i ślepym, aby nie zauważyć, że coś w sobie miała. Mimo prawie pięćdziesięciu lat, trzymała się nad wyraz nieźle. Nie używała kosmetyków, a bynajmniej nie do pracy, bo na sesjach zawsze widywałam ją w jej naturalnym wydaniu i chyba dlatego tak bardzo przykuwała uwagę. Mimo pucołowatej twarzy, która nadawała jej tej empatycznej nuty, jej wielkie, czekoladowe oczy okryte wachlarzem gęstych rzęs, potrafiły przecinać powietrze jak ostrza. Przymknęłam lekko powieki, obserwując jej ciemne piegi na sporym nosie oraz policzkach, gdy w końcu spomiędzy jej pełnych ust wydostało się ciche westchnięcie.
Ocknęłam się z letargu, kiedy znów zblokowała ze mną spojrzenie. Wiedziałam, że miła sielanka, która trwała na początku, powoli dobiega końca. Poczułam to nawet w powietrzu, bo atmosfera znacznie zgęstniała, a nawet promienie słoneczne, które przebijały się przez białe żaluzje, nie świeciły już tak mocno. Wszystko stało się cięższe i bardziej przygaszone wraz z samą Sylvią. Tlen wtłaczany do płuc nie był już tak czysty, a serce spokojne. Uniosłam brwi i mimo iż nie czułam się wewnętrznie dość pewnie i bezpiecznie, nie dałam poznać tego po sobie na zewnątrz.
Jak zwykle zresztą.
– Chciałabym dziś porozmawiać z tobą o czymś konkretnym. – zaczęła spokojnie, splatając swoje dłonie i delikatnie pochylając się w moją stronę. – O czymś, o czym jeszcze nie rozmawiałyśmy.
– Jak zawsze. – odparłam. Między nami znów zapanowała krótka cisza, podczas której zrobiłam się jeszcze bardziej niespokojna. Zwilżyłam językiem suche usta.
– Jutro czwarta rocznica śmierci twojego ojca.
Poczułam, jak moje serce zamiera, aby po chwili puścić się w galop, prawdopodobnie mający na celu wykończenie mnie. Moje ciało zastygło w całkowitym bezruchu, kiedy wpatrywałam się w pewne i spokojne oczy Sylvii. Nie odwróciłam wzroku ani na chwilę. Kolejne sekundy mijały, a ja, bez słowa skanowałam te czekoladowe tęczówki, czekające na moją reakcję. Jednak nie doczekały się jej od razu. Prawdę mówiąc, nie doczekały jej się także po minucie. Czułam kolejne dawki powietrza wypełniającego mi płuca, kiedy powolnie oddychałam, starając się okiełznać napływ myśli i nieznośnych uczuć, które objawiły się całkowitym paraliżem mojego ciała. A może specjalnie nie chciałam nic mówić?
Zacisnęłam szczękę, w końcu decydując się na jakiś ruch. Pomrugałam gwałtownie powiekami, ponieważ moje oczy zaszły lekką mgiełką przez długie niemruganie. Odchrząknęłam cicho, spuszczając wzrok ze spokojnie czekającej Sylvii. Moje gardło nieprzyjemnie mnie drapało, a klatka piersiowa lekko zakuła, gdy podparłam się dłońmi o kanapę, na której siedziałam, starając się zmienić pozycję, co nie było łatwe, ponieważ moje ciało lekko zdrętwiało. Niespokojnym wzrokiem skakałam po meblach i całym wnętrzu gabinetu, zakładając drugą nogę na nogę. Wiedziałam, że właśnie ukazywałam moje zdenerwowanie tymi nerwowymi ruchami, ale nic nie mogłam na to poradzić. Poczułam dziwną potrzebę zmiany miejsca, ponieważ ta cholerna kanapa stała się nieznośnie niewygodna. Znów uciekały mi kolejne sekundy, a ich liczba była mi doskonale znana. Jak ja nie znosiłam liczyć czasu i tego, że wciąż to robiłam. Wiedziałam, że nie mogłam milczeć wiecznie, chociaż wtedy naprawdę tego chciałam. Bo niby co mogłam jeszcze powiedzieć?
– Tak. – powiedziałam w końcu lekko zachrypłym głosem, wciąż na nią nie patrząc. Figurka obrzydliwej ryby wlepiała we mnie wielkie ślepia dokładnie tak samo, jak kobieta naprzeciw. Nie mogąc tego dłużej wytrzymać, spuściłam wzrok na swoje spokojne dłonie, ułożone na moich udach. – Tak, wiem.
– Jak się z tym czujesz? – zapytała, na co nie opanowałam przewrócenia oczami. Z kamienną miną uniosłam wzrok, ponieważ, nie wiedząc czemu, to pytanie lekko mnie zirytowało.
– A jak mam się czuć? – odparłam z lekkim sarkazmem, utrzymując z nią kontakt wzrokowy. Podczas gdy moje oczy były lekko oskarżycielkie, a samo spojrzenie ciężkie, Sylvia pozostała spokojna. Jak zawsze. – Jest tak samo jak trzy lata temu. I dwa. I rok.
– Czyli? – zapytała jeszcze dogłębniej, a ja poczułam nagłą potrzebę wyjścia z tego cholernego, cichego pokoju. Jednak wiedziałam, że to byłoby nie w porządku, więc z wielkim trudem zdusiłam w sobie chęć bycia opryskliwą i ciężko westchnęłam, wzruszając ramionami.
– Cóż... Mój ojciec nie żyje. Nie wiem, jak mam to opisać. – mruknęłam cicho, obserwując swoje czarne szpilki, kiedy moja noga nerwowo podrygiwała w powietrzu.
Kobieta nie odpowiedziała od razu, ale wciąż czułam jej poważne spojrzenie na swojej twarzy. Nie chciałam łapać z nią kontaktu wzrokowego. Straciłam na to ochotę, a jedyne, czego w tamtej chwili potrzebowałam, to dobrego papierosa i filiżanki czarnej jak noc kawy. Zmęczenie całym tygodniem znów dało o sobie znać w postaci mojego podłego humoru, a temat, który postanowiła poruszyć Sylvia, wcale nie był mi na rękę. Oczywiście, że wiedziałam, co było tego cholernego piętnastego października. Te datę wraz z jeszcze inną, wyrytą miałam bardzo dosadnie i głęboko w swoim umyśle. Ale nie chciałam o tym rozmawiać. Nie potrzebowałam o tym rozmawiać. A może jednak? To było... To wszystko było ciężkie.
– Victoria. – z zamyślenia wyrwał mnie cichy i spokojny głos Sylvii. – Pamiętaj, o czym rozmawiałyśmy. Nie katuj się myślami. Mów o nich. Wyrzuć je z siebie zamiast z nimi walczyć.
Przymknęłam ociężale powieki, wypuszczając z siebie pełny frustracji, zmęczenia i niechęci oddech. Przez cholerne dwa lata wałkowałyśmy to samo i tym wszystkim zmęczona byłam chyba bardziej ja sama, aniżeli Sylvia, chociaż to ona musiała się nieźle natrudzić, aby cokolwiek ze mnie zrobić. Jednak to wszystko było... To męczyło. Myślenie o tym, mówienie, zastanawianie się. Tylko właśnie tak mogłam się oczyścić. Sprawić sobie mentalne katharsis i uwolnić się o demonów, które siedziały głęboko we mnie, nadal pociągając za sznurki. Potrzebowałam odkupienia, a słowa były jak deszcz. Zmywały ze mnie ten cały brud. Ale czasami nie miało się po prostu siły, aby w tym deszczu stać. Tak było ze mną zawsze. Zawsze chciałam się schować pod dach, nadal tkwiąc w nieporządku.
Westchnęłam ciężko, poddając się.
– Staram się o tym nie myśleć. – zaczęłam cicho, wzruszając ramionami, aby pokazać, że to dla mnie nic, ale mimo że potrafiłam kłamać jak z nut, samej siebie nie okłamię. A co dopiero Sylvii. – Chodzę do pracy, żyję swoim życiem i chcę pokazać, że wszystko jest okej, ale jest tak, jak co roku. Im bliżej jutra, ja... – zamilkłam na chwilę, odchylając głowę. Starałam się powiedzieć to, co ciąży mi na mej udręczonej duszy, ale nie potrafiłam. To było takie ciężkie. – Wciąż mam to przed oczami. To jest wyryte w mojej głowie i nie potrafię się tego pozbyć.
– Czego? – zapytała spokojnie kobieta, ciągle się we mnie wpatrując. Moje serce wybijało nierówny rytm, a mi samej zrobiło się dziwnie gorące, chociaż zimne poty wciąż zalewały moje plecy.
– Odkąd wyjechaliśmy z Culver City, dzwonił codziennie. Codziennie jeden telefon o osiemnastej. Czasami trochę później. Czasem wcześniej, ale zawsze był ten cholerny telefon. Tak minęły całe wakacje i cały wrzesień. Codziennie z nim rozmawiałam. Śmiałam się i opowiadałam, jak jest w Maine, aż w końcu...
Przełknęłam ciężko ślinę, a wspomnienia uderzyły ze zdwojoną mocą, rujnując wszystkie mury wokół mnie. Jak ja nienawidziłam tego pierdolonego ścierwa.
– Aż w końcu piętnastego października nie zadzwonił. – dopowiedziała za mnie cicho Sylvia, na co zasznurowałam usta, patrząc pusto przed siebie i wzruszając ramionami.
– Aż w końcu nie zadzwonił. – powtórzyłam dziwnie beznamiętnym tonem. – Nie zadzwonił. I mimo że wiedziałam, co to oznacza, chciałam się łudzić. Mimo że telefon milczał, ja wpatrywałam się w niego przez cholerne cztery godziny. Wmawiałam sobie, że może padła mu bateria, albo dostał ważne wezwanie z posterunku. Ale podświadomie znałam prawdę. Był coraz słabszy. I nie chciał pokazywać tego ani mnie, ani Theo, ale ja znałam prawdę. Jego głos nie był już taki energiczny i wesoły, a rozmowy tak długie jak na początku.
Każde kolejne słowo wbijało we mnie coraz to nowe szpile, które boleśnie raniły moje ciało, raniąc skórę i powodując silniejsze krwawienie. I znów miałam ten widok przed oczami. Minęły cholerne cztery lata, a ja pamiętałam to wszystko, jak gdyby wydarzyło się zaledwie godzinę wcześniej. I z jednej strony, nienawidziłam siebie za to, bo zdarzały się momenty, kiedy oddałabym wszystko, aby o tym zapomnieć. A kiedy te momenty przychodziły, nienawidziłam siebie jeszcze bardziej, bo byłam samolubna. Przełknęłam ślinę, ponieważ moje gardło boleśnie się ścisnęło.
– I tak jak obiecaliśmy, nie przylecieliśmy do Culver City na jego pogrzeb. – szepnęłam. – Nie przyjechaliśmy tam ani razu.
Ani razu od czterech cholernych lat.
– Poinformował cię o tym jego lekarz. – wtrąciła. Skinęłam głową.
Kiedy prawie dwa lata wcześniej w grudniu, zapisałam się na terapię, Sylvia przeprowadzała i ze mną i z Theo mały wywiad środowiskowy. Przez to wiedziała nieco o moim życiu, aby jakoś mi... pomóc? To chyba najtrafniejsze określenie. Działała pomału, nie chcąc rzucać mnie na głęboką wodę, ale bywały takie dni, jak ten, gdzie musiałam wracać do tego wszystkiego, aby jakoś się z tym pogodzić. I byłam jej wdzięczna. Byłam jej cholernie wdzięczna za to, co dla mnie robiła i jak bardzo starała się, abym pogodziła się z tym wszystkim. Byłam bałaganem, a ona starała się go jakoś posprzątać.
– Tak. – mruknęłam. – Kilka godzin później zadzwonił jego lekarz prowadzący. Ojciec... – zacięłam się, a coś znowu ukuło mnie boleśnie w okolicy żeber. – Ojciec Mii.
– Mii Roberts? – zapytała, na co skinęłam, a coś nieprzyjemnego rozlało się w moim wnętrzu, kiedy wymówiła jej imię i nazwisko, chociaż nijak nie dałam tego po sobie poznać. Starałam zachować powagę, znowu spoglądając na swoje paznokcie i cudem powstrzymując się, aby nie maltretować swoich skórek. – Wiesz, co u niej?
– Nie rozmawiałam z nią od ponad trzech lat. – odparłam kwaśno, zaciskając usta w wąską linię i znów blokując spojrzenie z panią doktor. – Kiedy ostatni raz gadałam z Chrisem przez telefon, wspomniał coś, że jest u niej okej. Podobno nadal mieszka w Culver City i żyje jej się dobrze. Ale to było około pół roku temu, więc nie wiem, jak jest teraz.
– Żałujesz tego, że nie masz z nią już kontaktu? – zapytała brunetka, odchylając się na fotelu.
Przez dłuższą chwilę nie odpowiadałam na to pytanie, ponieważ zastanawiałam się nad tym, jak mam ubrać to w słowa. Temat Mii Roberts, mojej byłej przyjaciółki z czasów szkolnych, również nie należał do tematów łatwych. Prawdę mówiąc, cała moja przeszłość w Culver City była czymś trudnym i ciężkim. I mimo że minęło tak wiele czasu, to wszystko nadal się ciągnęło. A ja wiedziałam, że jeśli nie uporządkuję tego teraz, nie uporządkuję tego nigdy. Odetchnęłam cicho, czując pulsujący ból prawej skroni. Przytknęłam zimne palce lewej dłoni do czoła, delikatnie je masując. Starałam się jakoś złapać porozrzucane po całej głowie myśli i uporządkować je w jedną całość, ale nie mogłam. Ilekroć poruszany był ten temat, wszystko mi się mieszało, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że tylko tak przywrócę spokój ducha, zagubiony lata wcześniej.
– Mia od zawsze była dla mnie kimś ważnym. – westchnęłam zmęczonym głosem, prostując się na kanapie. Splotłam ze sobą obie dłonie, nawiązując kontakt wzrokowy ze skupioną Sylvią, która uważnie mnie słuchała. – I na zawsze będzie. Była moją przyjaciółką i pomogła mi w wielu rzeczach, ale jednocześnie wiem, że nic nie trwa wiecznie. Ona poszła w swoją stronę, a ja w swoją. I niczyja w tym wina.
Zaczęło się tak, jak zawsze. Po moim wyjeździe do Maine cztery lata wcześniej, rozmawiałyśmy prawie codziennie. Czy to przez telefon, czy na wideo czacie. Ja opowiadałam jej co u mnie i jak leci mi adaptacja w nowym mieście, a ona spowiadała mi się z małych grzeszków Culver City. Wtedy nadal była ze swoim chłopakiem Luke'iem Mitchellem, aczkolwiek nie wiedziałam, czy nadal byli w związku. Mimo że już się z nią nie zadawałam, miałam szczerą ochotę, że tak. Cholernie do siebie pasowali. No cóż, potem nie było już tak samo. Kiedy zaczęły się studia, miałyśmy mało czasu. Rozmowy ograniczyły się, a jedynie sporadycznie wymieniałyśmy smsy. I nie pamiętałam, kiedy minął ten czas, gdy zdałam sobie sprawę, że nie rozmawiałyśmy ze sobą od miesiąca.
Najgorsze było w tym, że doskonale wiedziałam, jak się od siebie oddalamy i nic z tym nie zrobiłam. Mijały kolejne miesiące, kiedy czasem wysłałyśmy sobie życzenia urodzinowe czy świąteczne, aż w końcu... i to ucichło. Od ponad trzech lat nie miałam z nią żadnego kontaktu. Ona żyła w Culver City, ja w Lewiston. Ona studiowała i pracowała, ja również oddałam się w wir obowiązków. Ale chyba taka kolej rzeczy. Nie miałyśmy już po piętnaście lat. Przyjaźnie szkolne nie trwały wieczności, a kontakty ucichały. I jasne, było mi z tego powodu przykro. Czasem, kiedy siadałam w nocy z łóżku, przeglądając nasze stare fotografie i wspominając czasy, gdy wszystko było takie proste, uśmiechałam się pod nosem, tęskniąc. Jednak potem przychodziło zrozumienie. Takie już było życie. Wszystko szło dalej i naprzód. Dorastaliśmy, rozumieliśmy więcej i usamodzielnialiśmy się. Ale co najważniejsze - zapominaliśmy. Oczywiście, że pozostawały wspomnienia, które przywoływały uśmiech na twarzy. I to było w tym piękne. Jednak zapomnienie przychodziło, aby zrobić miejsce nowym rzeczom, które czekają na naszej drodze. Takie było życie.
– Mówisz o tym z dziwnym spokojem. – mruknęła kobieta, na co wzruszyłam ramionami, wygodniej opierając się na kanapie.
– Takie jest życie. Ty nie miałaś żadnych przyjaciółek, z którymi nie masz już kontaktu? – odbiłam pałeczkę, unosząc hardo brew. – Każdy musi pójść w swoją stronę.
– Owszem, jednak trzeba odróżniać wyparcie od pogodzenia. – słusznie zauważyła, a delikatny uśmieszek wpełzł na jej pełne wargi. Jedną dłonią poprawiła rękaw swojego bordowego swetra z guzikami. – Do której grupy ty się zaliczasz?
– Jeśli chodzi o Mię, jestem z tym w pełni pogodzona. – odpowiedziałam szczerze.
– A jeśli chodzi o twoich pozostałych bliskich z twojego rodzinnego miasta? – zapytała wprost, na co mina mi trochę zrzedła.
Odchrząknęłam cicho, znów nerwowo podrygując nogę. Dziwny nerw przebiegł po moim rdzeniu, a następnie wpełzł do krwiobiegu. Poczułam silne zirytowanie jej pytaniami, chociaż tak naprawdę nie miałam powodu. W końcu grzebanie w moim życiu było jej pracą. Jednak nic nie mogłam poradzić, kiedy z zaciętą miną, zacisnęłam swoje wargi, unosząc brwi i posyłając jej niezbyt miłe spojrzenie. Cała moja postawa wyrażała chęć burdy i buntu i naprawdę jednocześnie bawiło mnie i przerażało, jak moje wahania nastrojów ulegały takiej zmianie. To było zabawne.
– Czy cała dzisiejsza sesja nosi nazwę „po wspomnieniach z Culver City"? – zapytałam nieco ostrzejszym tonem, niż miałam w zamiarze. – Uroczę, nie powiem, ale nieco niepotrzebne. Od tego wszystkiego minęły cztery lata. Może skupmy się na teraźniejszości?
– Już na pierwszym spotkaniu powiedziałam ci, że aby było dobrze teraz, musisz pogodzić się z przeszłością i umieć o niej rozmawiać bez chęci rozszarpania komuś gardła. – odpowiedziała mi równie zgryźliwym tonem, nieco mnie gasząc. – A pamiętasz, w jakim byłaś wtedy stanie. Te sesje nie mają na celu sprawić, że zapomnisz, a że pogodzisz się z pewnymi rzeczami i je zaakceptujesz.
– A po co wciągać w to moją przeszłość? – zapytałam, gdy Sylvia zamknęła swój notatnik z długopisem pomiędzy kolejnymi kartkami i bez ceregieli położyła go na biurku obok, nie ruszając się ze swojego miejsca. Westchnęła i ponownie splotła swoje dłonie, umieszczając we mnie swój poważny wzrok pani psycholog.
– A twoja przeszłość nie jest częścią ciebie? – zapytała z nutką sarkazmu, na co przewróciłam oczami. Bełkot.
– Jest, ale mnie nie definiuje. – odrzekłam nonszalancko, odchylając się do tyłu i przenosząc spojrzenie na duże okno obok nas. Na moje nieszczęście, żaluzje były zasłonięte, toteż dla uspokojenia nie mogłam pooglądać widoków ruchliwych ulic i ludzi. – To co było, już minęło.
– Skoro już minęło, to możesz o tym rozmawiać bez zbytniego wczuwania się. – mimo iż jej głos pozostał poważny, poczułam w nim dziwną kpinę. Zwęziłam oczy, przenosząc wzrok na kobietę, która wyginała usta w dziwnym uśmieszku. – Czyż nie?
Pomiędzy nami zapanowała chwilowa cisza, podczas której tylko na siebie patrzyłyśmy. Zacisnęłam szczękę, czując coraz szybszy przepływ krwi w żyłach, a kiedy zauważyłam charakterystyczny błysk w czekoladowych tęczówkach, westchnęłam głośno, odchylając głowę na zagłówek kanapy. Zamknęłam oczy, pragnąc wrócić do domu i do swojego ciepłego łóżka, które uchroni mnie od natrętnych pytań i rozmyślania.
– Nienawidzę twojego niekonwencjonalnego podejścia do swojego zawodu. – mruknęłam niczym ostatnia męczennica, wywołując tym samym śmiech kobiety. Czasami serio nie cierpiałam tego, że nie była jak inne psycholożki i nie stosowała tego psychologicznego bełkotu, pozostając na relacji pacjent-lekarz. Zamiast tego, kazała mi mówić o dosłownie wszystkim, była wścibska i na moje nieszczęście, cholernie ją polubiłam. – Ta rozmowa mnie męczy.
– Ty również męczysz mnie od dwóch lat. – odbiła pałeczkę, dopiekając mi. Wyprostowałam głowę, patrząc na nią z uniesioną brwią i siłą próbowałam zdusić w sobie chęć zaśmiania się. – A mimo to, jakoś nadal cię lubię.
– Ależ komplement. – burknęłam, poprawiając się na kanapie. Ułożyłam dwie nogi na ziemi, a następnie pochyliłam się do przodu, układając łokcie na kolanach. Zaczęłam bawić się swoimi palcami i skubać swoją dolną wargę. Usilnie starałam się poukładać w głowie myśli, aby zacząć mówić, jednak nijak mi to nie wychodziło. – Moi starzy przyjaciele z mojego rodzinnego miasta, o których opowiadałam ci o jednym z pierwszych spotkań, jakoś sobie radzą To chyba najważniejsze.
– To znaczy?
– Nie mam z nikim stamtąd kontaktu. – przyznałam szczerze, znów czując się dziwnie przytłoczona. – O wszystkim, co się u nich dzieje, wiedziałam od Chrisa. Też nie mają już takiego kontaktu, jak kiedyś, ale on ogarniał. Nie rozmawiałam z nim od prawie pół roku, więc nie znam aktualności. Podobno Laura razem ze Scottem mieszkają na Florydzie, a Cameron zaczął znowu studia gdzieś w Nowym Jorku. Matt za to siedzi w prawie. Tez wyjechał z Culver City, ale nie mam pojęcia dokąd. Była dziewczyna mojego brata - Jasmine, została razem z Mią i Luke'iem. Chris świetnie radzi sobie we Francji. Inni znajomi ze szkoły porozjeżdżali się po świcie, a i mojej rodziny za wiele tam nie zostało.
– Rozmawiałaś z kimś z nich po swoim wyjeździe?
– Tylko na początku. Od kilku lat jest cisza, ale tak, jak mówiłam. Taka kolej rzeczy.
Przypominanie sobie mojej paczki przyjaciół, kiedy chodziłam do ogólniaka, zawsze powodowało uśmiech na mojej twarzy. Jeśli chodzi o przyjaciół, trafiłam w dziesiątkę. Ale tak, jak w przypadku Mii, nic nie trwało wiecznie. Wszyscy potraciliśmy ze sobą kontakt, wyjeżdżając i chcąc zacząć swoje życie od nowa. Dorosłość nigdy nie pytała o pozwolenie. Po prostu właziła w uporządkowane życie z buciorami i zabierała wszystko. Jednak wspomnienia pozostawały. Czasy mojej szkoły średniej były jedynymi z najlepszych lat mojego życia. Miałam przy sobie wspaniałych ludzi, o których myślałam tylko dobrze i miałam nadzieję, że i oni uśmiechali się na wspomnienie o mnie.
Ale to wszystko działo się ponad cztery lata temu.
– A chłopak, przez którego to wszystko się zaczęło?
To zawsze on.
Nie mogłam opanować małego uśmiechu, który wkradł się na moje wargi po pytaniu Sylvii. Z zakłopotaniem spuściłam wzrok na swoje kolana, zagryzając dolną wargę. Po moim wnętrzu rozniosło się przyjemne ciepło. Bawiłam się swoimi palcami, a przyjemna cisza pomiędzy nami, wcale mi nie przeszkadzała. I naprawdę nie mogłam poradzić nic na stan, w jakim się wtedy znalazłam. Ale tak już było. Po kilkudziesięciu długich sekundach, w których nie myślałam tak naprawdę o niczym, w końcu westchnęłam cicho i przeniosłam wzrok na Sylvię, hamując uśmiech. Kobieta patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, skanując czekoladowymi oczami tak, jakby znała odpowiedź na wszystkie pytania jeszcze przede mną.
Choć może tak było?
– Cóż to za uśmiech? – dopytywała, kiedy nie dostała odpowiedzi, ponieważ nie miałam bladego pojęcia, co mogłabym powiedzieć.
– Jaki uśmiech? – zapytałam, nie potrafiąc powstrzymać unoszących się kącików.
– Ten uśmiech.
– Otóż. – zaczęłam, wyprostowując się na kanapie i spoglądając na kobietę z uniesionymi w rozbawieniu brwiami. – To uśmiech miłych wspomnień.
Jednak jaki mógłby być, skoro chodziło o niego?
Nathaniel Gabriel Shey.
To zabawne, że po ponad czterech latach, wystarczyło jedno słowo o nim, aby wprawić mnie w taki stan. Minęły cztery lata, a ja wciąż pamiętałam. Pamiętałam dosłownie wszystko. Jednak jak mogłabym nie pamiętać? Jak mogłabym nie pamiętać tego chodzącego kłopotu, dla którego sprzedałabym duszę Szatanowi? Nie było to wykonalne. I choć minęło tak wiele czasu, tak wiele emocji i tak dużo zapomnienia, jego nie zapomniałam. Nie mogłabym zapomnieć.
Wystarczyło jedno słowo, a w mojej głowie stawał jego obraz. Obraz ideału. Ta wysoka i silna sylwetka, szerokie ramiona i cudowne plecy, wysportowany tors. Nieśmiertelne czarne jeansy, w których zawsze chodził oraz jego bluzy, które często mu podkradałam. Niesforne, ciemnobrązowe kosmyki krótkich włosów, które zawsze zawadiacko żyły swoim życiem. Ta perfekcyjna twarz, która została stworzona na obraz jedynego w świecie bóstwa. Ale nie mogło być inaczej. Był ulubieńcem bogów. Wystające kości policzkowe, i ostre rysy twarzy wraz z prostym nosem. Idealna skóra pokryta często bliznami po walkach. Równe, gęste brwi, uśmiech, za który można było zabić i usta. Te cudowne, malinowe usta, których smak i wizja często nawiedzały mnie po nocach. Ale było coś, czego po najgorszych torturach, w których straciłabym wszystkie zmysły, nigdy, ale to nigdy nie potrafiłabym zapomnieć.
Te oczy.
Czarne, niczym noc. Puste, a jednocześnie tak głębokie, że się w nich zapadało. Wciągały, elektryzowały, magnetyzowały. Nigdy mniej. Zawsze więcej. Z każdym kolejnym spotkaniem, dotykiem, spojrzeniem. Szatan stworzony przez bogów.
Minęło tyle lat...
– Chyba ktoś tu odleciał. – mruknęła z zadowoleniem Sylvia, na co zaśmiałam się cicho pod nosem, kręcąc z rozczuleniem głową.
– Możliwe. – bawiłam się z nią, unosząc kąciki ust. Objęłam się ramionami, spoglądając w jej ciepłe tęczówki.
– Opowiadałaś mi o nim tylko raz. Na naszej pierwszej wizycie. – powiedziała nagle, na co skinęłam głową. – Nigdy o nim nie wspominasz, a nagle po dwóch latach, wystarczyło jedno słowo, byś szczerzyła się jak nigdy. – po jej słowach znów się uśmiechnęłam.
– Sylvio, minęły cztery lata, a ja nadal się na to wspomnienie uśmiecham. – odparłam lekko patetycznie, wzruszając ramionami.
– Kimże był ten chłopak i co takiego zrobił?
Był wszystkim.
– Był kimś, kto otworzył mi oczy.
Nie widziałam go od czterech lal. Od czterech lat również z nim nie rozmawiałam. Nie wiedziałam, co się u niego działo. Jedynie Chris wspominał coś o tym, że nadal mieszkał w Culver City. Nasze ostatnie spotkanie było w moim domu w dniu wyjazdu do Maine. Tak, jak sobie obiecałam. Całkowite zerwanie z przeszłością. Jednak Nathaniel należał do tej dobrej przeszłości. Były chwile, kiedy był dla mnie wszystkim. Moim powietrzem, wodą, ogniem, wiatrem. Wszystkim. Wszystkim, co się liczyło. Jasnością i światłością. Pamiętałam każdy moment. Każdy pocałunek i dotyk. Wszystko. Każdą sekundę przy nim. Każdą sekundę, w której unosiłam się nad ziemią, ale i każdą, w której spadałam na dno, a następnie jeszcze niżej. I mimo że minęły cztery lata, mimo że wszyscy dorośliśmy, poszliśmy w swoje strony i zaczęliśmy żyć własnym życiem... mimo tego, on na zawsze pozostał w moim życiu nieodłącznym elementem. Zawsze był.
I mimo że nie pałałam już do niego uczuciami takimi, jak wcześniej, mimo że oboje poszliśmy do przodu, zawsze pamiętałam. Pamiętałam kogoś, kto pokazał mi wszystkie aspekty życia. Zarówno te dobre, jak i złe. Kto pokazał mi odcienie szarości, a nie tylko czerń i biel. Był moim pierwszym. Sentyment pozostawał na zawsze. I chociaż było po nim kilku następnych, z którymi to wszystko było prostsze, nikt nie był taki, jak on. Chociaż byli lepsi, bardziej liczący się z uczuciami i prostsi w zrozumieniu. Jednak Nate na zawsze był już Nate'em.
– Pierwsze zauroczenie? – zaśmiała się Sylvia, na co i ja delikatnie się uśmiechnęłam.
Przekręciłam głowę, spoglądając na snop światła słonecznego, przedostającego się przez żaluzje. Zatrzymałam się przez chwilę w tej konkretnej chwili. Obserwowałam małe drobinki kurzu, idealne oświetlone blaskiem. Lewitowały w powietrzu, nie mogąc spać. Unosiły się, tańcząc w świetle dnia. Bez namysłu, wstałam z kanapy, rozprostowując obolałe kości. Z kamienną miną, na której majaczył delikatny uśmiech, podeszłam do okna. Odgłos moich szpilek, odbijających się od drewnianej podłogi, roznosił się po całym pogrążonym w ciszy pomieszczeniu. Zatrzymałam się w końcu tuż przy ramie wielkiego okna. Obie nadal pozostałyśmy cicho. Czułam jej poważny wzrok na swoich plecach, gdy delikatnie uniosłam dłoń, a następnie lekko uchyliłam roletę. Światło słoneczne uderzyło we mnie niczym pocisk z karabinu maszynowego, oblewając moją twarz. Przymknęłam delikatnie oczy relaksując się tym momentem.
I pierwszy raz od bardzo dawna, nie potrzebowałam papierosów czy kawy. Nie potrzebowałam wyrzucać z siebie wiązanki przekleństw, wybijając palce ze stawów. Pierwszy raz od dawna poczułam dziwny spokój. I nie wiedziałam, czy było to za sprawą całej tej rozmowy, wzmianki o nim, czy o moich przyjaciołach, ale spokój ducha opanował mnie całą, otulając w miły sposób ramionami. Uchyliłam lekko oczy, mrużąc je na jasne słońce. Moje oczy zabłyszczały w tym blasku, a twarz zrobiła się ciepła. I tego właśnie chciałam. Spokoju. Ponownie z lekkością uniosłam swoją dłoń, spoglądając na nią w blasku promieni. Na swoje długie palce i zadbane paznokcie oraz dwa pierścionki. Poruszyłam palcami, zginając je i rozprostowując, a na moją twarz wpłynął delikatny uśmiech.
– To nie było tylko zauroczenie. – odpowiedziałam po długiej chwili, a mój głos był dziwnie zamglony. Odległy, jakby odszedł ode mnie w krainę słońca, a zastąpił gol jego własne echo. Ale tak się wtedy czułam. Jak echo samej siebie.
– Miłość? – zapytała, co spowodowało mój cichy śmiech.
– Otóż też nie. – odparłam, znów przymykając oczy i obejmując się ramionami. – Dla mnie było to coś, czego nie potrafiłabym zamknąć w jednym słowie.
– Aż tak?
– Więcej. – odrzekłam. – Nawet jeśli bym chciała, nie potrafiłabym ci powiedzieć, co nas łączyło.
Nikt by nie potrafił.
Prawda była taka, że wszyscy ruszyliśmy do przodu. Pamiętałam moich przyjaciół z mojego rodzinnego miasta. Doskonale ich pamiętałam. Kochaną Laurę Moore, która była naszym kochanym promyczkiem. Luke'a Mitchella, którego wszyscy z niewiadomych przyczyn nazywaliśmy Parkerem. Tego cwaniaka, Scotta Hayesa, za którym przepadałam. Matta Donovana, który zabijał poczuciem humoru. Szarmanckiego Camerona Wilsona, oraz Ashley Manson bez hamulców. Mię Roberts, która była dla mnie jak siostra. Chrisa Adamsa, z którym nasz pakt przyjaźni na wieki z przedszkola również nie przetrwał. Nawet cholerną Jasmine Sharewood - miłość mojego brata i moją nemezis, z którą i tak się krypto-lubiłam. Chyba.
I pamiętałam również jego. Kogoś, dla kogo kiedyś zrobiłabym wszystko. Prawdę mówiąc zrobiłabym dla nich wszystkich. I wiedziałam, że pozostaną do końca mojego życia kimś okropnie dla mnie ważnym. To poniekąd przez nich ukształtowałam swój charakter i wiedziałam, którą drogę wybrać. Do dzięki nim stałam się silna i niezależna. Dzięki niemu poznałam co to życie. Poznałam przyjemności i cierpienia. Seks, cierpienie gorsze od najgorszych tortur, chodzącą ekstazę i rozpacz. Dotknęłam wszystkiego, co oferowało mi życie. Przeżywałam z nimi to, co kochałam, bo kochałam i ich. I mimo że minęły cztery lata, wszyscy się rozeszliśmy i poszliśmy swoimi ścieżkami... wspomnienia tego, co razem przeżyliśmy, będą trwały wiecznie. I chociaż wiedziałam, że zapewne więcej się nie zobaczymy, nie żałowałam. Nie żałowałam każdej chwili spędzonej z nimi.
Kochałam wracać do tych beztroskich chwil. Do chwil, kiedy moi rodzice żyli. Kiedy żyła mama. Kiedy wszyscy byliśmy po prostu szczęśliwi. Ale wiedziałam, że było to chwilowe, a rzeczywistość powróci i wszystko znów stanie się szare. Mogłam to powspominać będąc w gabinecie Sylvii, gdzie chciała, abym o tym mówiła. Abym przyznawała się do emocji i uczuć. Jednak zdawałam sobie również sprawę, że kiedy wyjdę z tego pomieszczenia, znów oddam się swojemu teraźniejszemu życiu. I było to dobre. Pewna historia mojego życia się zakończyła. Wszystko dobiegało końca, a człowiek musiał się z tym pogodzić. Ja się pogodziłam. Wszyscy musieliśmy. Nie byłam już w Culver City. Nie chodziłam do liceum. I oczywiście wiedziałam, że nie miałam pięćdziesięciu lat i doświadczenia. Minęły raptem cztery lata, odkąd wkroczyłam w ten nowy świat. Byłam nadal młoda i głupia, ale przez to, co mnie spotkało, jeszcze silniejsza. Nie mieliśmy już siedemnastu lat. Wszyscy poszliśmy do przodu.
Spojrzałam przez okno na jasne niebo, a uśmiech znów przyozdobił moją pogrążoną w spokoju twarz. Wszystko było dobrze.
– Wszystko się kiedyś kończy. – mruknęłam.
– Grunt, to umieć się z tym pogodzić. – dodała kobieta. Skinęłam lekko głową.
– Chyba wszyscy się pogodziliśmy. – tchnęłam. – Mam nowe życie. Nowych przyjaciół, pracę i wspomnienia. Oni zapewne mają to samo. Każdy wybrał swoją ścieżkę, Sylvio. I ja wybrałam swoją.
– Więc jeszcze raz. – zaczęła po chwili Sylvia. – Cieszysz się, że wyjechałaś z Culver City?
Westchnęłam cicho, umieszczając wzrok w ulicy za oknem. Nie odpowiedziałam od razu. Prawdę mówiąc, nie chciałam odpowiadać na to w ogóle, jednak coś tchnęło mnie, abym obróciła się w stronę kobiety. Uważnie na mnie patrzyła, taksując swoimi czekoladowymi oczami, jak rentgenem, ale tym razem, nie dałam się temu spojrzeniu. Po kilku sekundach, na mojej twarzy wykwitł uśmiech. Ale nie był to uśmiech szczęścia czy radości. Nie był to również uśmiech smutku.
– A ty cieszyłabyś się, gdybyś opuściła piekło, w którym zabiłabyś dla ostatniego diabła?
***
Słońce chyliło się ku upadkowi, kiedy przekraczałam kolejne metry równego chodnika. Z dłońmi wciśniętymi w kieszenie płaszcza, patrzyłam uważnie pod nogi, aby się nie przewrócić. Było już po osiemnastej, a na dworze zrobiło się zimniej, niż zimno, toteż moje nagie stopy w szpilkach po prostu umierały. Ale nie przeszkadzało mi to w tym, aby krążyć już od prawie trzech godzin bez celu po mieście. Bo były czasem takie dni, w których wybierało się tą dłuższą drogę do domu. I to był właśnie jeden z takich. Po wizycie u Sylvii nie chciało mi się wracać od razu do mieszkania, więc łaziłam tak po kolejnych przecznicach, odkrywając po drodze nieznane mi dotąd uliczki Lewiston. Samochodów na ulicach było coraz mniej dokładnie tak, jak ludzi. Wcisnęłam nos w kołnierz swojego płaszcza, wzdychając cicho, kiedy nagle coś w mojej kieszeni zawibrowało. Skostniałymi dłońmi wyciągnęłam swojego złotego iPhone'a, spoglądając na ekran i zatrzymując się.
Theo: Zaraz wychodzę do Ericka. Będziesz?
Westchnęłam cicho. Już wcześniej napisałam mu, że wrócę wieczorem, ale całkowicie zapomniałam o kolacji u Ericka. Naprawdę powinnam pójść. W końcu przez zawał obowiązków widywaliśmy się rzadko, a ja naprawdę tęskniłam, jednak chyba nie miałam nastroju na takie rzeczy, a nie chciałam popsuć tego i im. Po chwili namysłu, zaczęłam wystukiwać odpowiedź.
Victoria: muszę załatwić jeszcze kilka spraw. idź sam i powiedz, że wpadnę do niego na tygodniu. wrócę do mieszkania za jakąś godzinę.
Nie czekałam długo na odpowiedź zwrotną.
Theo: Okej. Nie chodź długo sama.
Przewróciłam oczami na tego tatuśkowatego troszczącego się Theo, który pomimo tego, nadal pozostawał kretynem. Wcisnęłam telefon z powrotem do kieszeni, rozglądając się dookoła. Byłam niecałe trzy przecznice od mojej kamienicy, jednak nie chciałam jeszcze wracać. Bez zastanowienia zaczęłam kierować się w stronę parku obok, w którym również nie było zbyt wielu osób. Tu gdzieś ktoś wyszedł z psem na spacer, a dalej ktoś jeździł na rolkach. To lubiłam w Lewiston. Było spokojne i bezpieczne, a tego chciałam. Tego potrzebowałam. Mijając starszą parę na ławce, która trzymała się za dłonie, uśmiechając się, podeszłam do fontanny na środku wyłożonego kostką placu wśród drzew. Wzdychając, usiadłam na jej brzegu, spoglądając na podświetloną białym światłem wodę, wylewającą się z wielkiej, wymurowanej ryby na jej środku. Wszędzie te paskudne ryby.
Moje myśli od niechcenia znów wpadły na tor mojej wizyty u Sylvii, którą mogłam śmiało zaliczyć do tych ciężkich, ale naprawdę oczyszczających. Nie lubiłam tematu mojego rodzinnego miasta. Wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień. A przecież byłam szczęśliwa, tak? Miałam dobrze płatną pracę, mieszkałam z moim wnerwiającym, aczkolwiek kochanym bratem, który po śmierci rodziców chciał się stać dla mnie kimś na ten wzór. I stał się. Z naszej dwójki to on był tym, który zdrowo myślał. Pokazywał to wielokrotnie. Niestety. Pierwszy raz od dawna wszystko było w porządku. Miałam cudowne koleżanki. Erick również nam pomagał. Już dawno nie było czarnych chwil. Ruszyłam do przodu.
A czy tęskniłam. Cóż. Bywały chwile, kiedy siadałam w pustym pokoju, wpatrując się w ścianę i przypominając sobie to wszystko. Chwile, kiedy byłam tak cholernie szczęśliwa. Chwile z mamą, ojcem, przyjaciółmi z... z Nathanielem. Kiedy było tak dobrze. Bo była to część mnie.
Ale potem wracałam do rzeczywistości. Do nowego życia bez nich.
***
Wiem, pomału i bez szału, ale hej! Przed nami jeszcze jakieś trzydzieści rozdziałów. Jeszcze będziecie mieć mnie dość. O ile już nie macie!
Boże, ale ja się tym jaram. Ostatnia, więc z petardą większą, niż u pozostałych dwóch razem wziętych. Jest moc!
Kocham i do następnego xx
Twitter: #pizgaczhell
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top