| 3 |
Mała dziewczynka z rudymi warkoczami machała patykiem imitujący prawdziwy miecz przed poobijanymi twarzami starszych chłopaków. „Poddajcie się ludzkie kmiotki, ta ziemia od dziś należy do mnie!" krzyknęła władczo.
„I co jeszcze ruda Marchewo? Wracaj lepiej do domu i pobaw się lalkami." Sarknął Eliot - przywódca tej jakby nie patrzeć pokonanej bandy chłopaków.
Jego dwaj przyjaciele Billy i Anthony jak na zawołanie parsknęli śmiechem.
„Jeśli już, to dla ciebie Jaśnie Pani Marchewo" zauważyła zimno dziewczynka. „A po za tym nie taka była umowa, sam powiedziałeś, że jeśli zdołamy was pokonać w uczciwej walce to ja i Patrick będziemy mogli się z wami bawić. Ba, przysięgałeś na swój honor!"
Niebieskie oczy okolone długimi czarnymi rzęsami zaczęły wpatrywać się oskarżycielsko w Eliota, który nagle poczuł się tak jakoś nieswojo. Jakby nie patrzeć to rzeczywiście przysięgał na honor, a honor jak wiadomo, to przecież rzecz święta dla tak wspaniałego rycerza jak on. Ale z drugiej strony nie może pozwolić dziewczynie dołączyć do swojej bandy i nie stracić przy tym twarzy!
Chłopak spojrzał na swoich przyjaciół niepewnie. Ale oni o dziwo pokiwali głowami na znak zgody. No cóż nie żyjemy przecież w średniowieczu, tylko w XXI wieku. Wieku, w którym obowiązuje równouprawnienie kobiet i mężczyzn, jak to mówi jego mama.
Eliot strzepał, więc z godnością piasek z dłoni i podniósł z ziemi wytrącony mu wcześniej przez Samanthe drewniany miecz.
„Okej, ty, jako, że udowodniłaś swoją waleczność i odwagę możesz do nas dołączyć Sammy. Ale ty..." I tu wskazał czubkiem miecza, na czarnowłosego chłopca, który do tej pory stał na uboczu „Ty wyglądasz na tchórza i wcale tak dobrze nie walczyłeś jak ona, więc TY. SIĘ. Z NAMI. NIE BAWISZ!." Wycedził chłopak gromiąc młodszego wzrokiem bazyliszka. Prawdę mówiąc nigdy go nie lubił. Patrick Stone jak na taką zwykłą ciamajdę zdecydowanie zbyt często kręcił się wokół Sammy. Jego Sammy, tak swoją drogą.
Dziewczyna jednak zamiast paść mu do kolan dziękować za udzielenie pozwolenia na dołączenie do jego Grona Rycerzy Czarnej Tarczy, po raz kolejny zmroziła go wzrokiem.
„Jesteś pewny swojej decyzji?" zapytała cicho.
„Decyzje przywódcy są nie podważalne Marchewo." Anthony wyręczył w odpowiedzi swojego przyjaciela.
„W takim razie łaski bez rycerze od siedmiu boleści! Jak nie umiecie dotrzymywać obietnic to nic tu po nas. Patrick chodźmy"
Rudowłosa chwyciła rękę przyjaciela i poprowadziła go między osłupiałymi ze zdziwienia starszakami.
„Nie musiałaś tego robić Sammy" powiedział bardzo cicho Patrick, kiedy wyszli już z parku
„Ale chciałam" odpowiedziała mu dziewczynka...
Dwa lata później...
Było to późnej jesieni, ośmioletni chłopiec siedział skulony na zimnym kamieniu ukrytym za starym dębem w głębi ogrodu. Ubrany w cienką ciemnozieloną kurteczkę i brązowe spodenki starał się zlać się otaczającymi go zimozielonymi krzewami. Z oddali dochodziły go nawołującego krzyki jego rodziców.
Zignorował je. Jego oczy ponownie zaszkliły się od łez.
- Znowu płaczesz? - Samantha bezszelestnie zjawiła się przed i popatrzyła na niego karcąco.
- Jeśli chcesz w przyszłości zostać rycerzem to nie możesz tak płakać. Każdą trudność trzeba pokonywać podniesionym czołem, wiesz? A co ci po podniesionym czole skoro łzy przysłaniają ci cały widok?
Dziewczyna uklęknęła przy nim i podała mu paczkę chusteczek. Patrick przyjął ją bez słowa.
- Nic nie powiesz, co? - zapytała.
Dziewczynka westchnęła cicho i usiadła obok przyjaciela. Złapała go za zziębniętą rękę i przytuliła się do jego boku. Dzisiejszy dzień był naprawdę chłodny, a ten dureń siedział tu pewnie od dłuższego czasu. Był cały zmarznięty. Spojrzała w niebo. Nad nimi zbierały się czarne chmury i to nie tylko metaforycznie.
- Oni się rozwodzą Sammy.
- Wiem Patrick. Mama mi powiedziała.
-To niesprawiedliwe.
- Masz rację.
Dzieci zamilkły, każde zatracone w swoich ponurych myślach.
- Zostaniesz z tatą czy mamą?
- Z tatą. - rzucił z goryczą chłopiec - Mamie pewnie bym przeszkadzał w zakładaniu nowej rodziny.
Malec pociągnął głośno nosem. Po policzkach znowu zaczęły spływać mu głupie łzy. Próbował otrzeć je rękawem kurtki. Nie chciał znowu płakać. Nie przy niej...
Ale uporczywa myśl, że jego mama zamierza go zostawić, wciąż odbijała się głuchym echem po jego głowie doprowadzając go do rozpaczy.
Odetchnął głośno. Najwyższy czas powiedzieć przyjaciółce o najgorszym... Spojrzał na nią, nie wiedząc jak powinien zacząć. Sammy odwzajemniła spojrzenie.
Chłopiec zauważył, że jej oczy miały ten sam odcień, co niebo nad ich głowami. Ciepło jej dłoni było takie przyjemne... Nie chciał się z nim rozstawać. Chciał zostać z Samantą już na zawsze...
Ale nie mógł.
- Tata powiedział, że w przyszłym tygodniu się wyprowadzamy. - wyrzucił z siebie.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się z zaskoczenia.
- Tak szybko...?
Chłopiec potwierdził tylko skinieniem głowy.
Znowu zapadła cisza.
Pojedyncze ciężkie krople deszczu spadły na ziemię. By po chwili runąć z nieba jak z cebra.
W tym deszczu dwoje dzieci patrzyło na siebie bez słowa. Po ich twarzach spływały zimne strugi wody deszczu mieszające się ze łzami bezsilności. Byli tylko dziećmi. Co mieli poradzić na bezwzględny świat dorosłych, który postanowił wejść z butami w ich niewinny świat zabaw i beztroski?
Kiedy kilka dni później Samantha przyszła pożegnać się z przyjacielem. Na jego twarzy nie było widać śladu smutku. Bardziej zdeterminowania.
- Sammy uderz mnie proszę.
Dziewczynka cofnęła się nieznacznie nie wiedząc jak zareagować na tą dziwaczną prośbę.
- Uderz mnie. Z całej siły. Proszę. - powtórzył - Najwyższy czas bym zaczął pokonywać przeszkody z podniesionym czołem. Tak jak mówiłaś - uśmiechnął się do niej pociesznie. - Dzięki temu uderzeniu na pewno nigdy o tym nie zapomnę.
- A o mnie zamierzasz zapomnieć? - spytała cicho wbijając wzrok w ziemię.
- Oczywiście, że nie! Kiedy tylko zaczną się wakacje tata na pewno pozwoli mi do ciebie przyjechać. -zapewnił gorąco.
- To obietnica? - zapytała unosząc mały paluszek na znak przysięgi.
-Obietnica.
Uniósł swój palec złączył go z palcem przyjaciółki.
Dzieci uśmiechnęły się do siebie.
Sammy pierwsza puściła przyjaciela. Cofnęła się od niego i wzięła potężny zamach.
Uderzenie tak naprawdę nie było mocne, ale Patrick i tak zatoczył się lekko do tyłu.
W jego oczach pojawiły się kropelki łez, ale szybko je odpędził. Uśmiechnął się promienie do przyjaciółki.
- Teraz to już nie ma szans bym zapomniał!
- Owszem Patrick, ale pamiętaj, jeśli złamiesz naszą obietnicę to oberwiesz dużo mocniej. - obiecała dziewczynka, poczym mocno go przytuliła.
- Przepraszam Patrick... Bardzo bolało? - szepnęła mu do ucha.
-W ogóle Sammy. Nie martw się.
Do dzieci podszedł ojciec Patricka.
Zmroził Samanthe wzrokiem. Nie podobała mu się znajomość jego syna z tą dziewczyną.
- No synu, już czas. Pakuj się do samochodu.
Chłopiec oderwał się od przyjaciółki i pomachał jej na pożegnanie. Kiedy wsiadł do auta nadal jej machał. I robił to dopóki jego ojciec nie zapalił silnika i nie wyjechał na ulicę.
Samantha stała na chodniku i patrzyła za samochodem, który właśnie znikał za rogiem wraz z jej cennym przyjacielem.
Starała się nie płakać. W końcu Patrick jej obiecał, że spotkają się jeszcze w te wakacje. Siedem miesięcy przecież to wcale nie tak długo... Prawda?
Dziewczynka nie wiedziała wtedy jeszcze, że pomimo gorących zapewnień, jej przyjaciel nie dotrzyma obietnicy...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top