Rozdział 8

Cassidy dzieliła z Bree zamiłowanie do sportu, jednak obie oczekiwały od niego czego innego — jej przyjaciółka wolała gry zespołowe, a kopa energii dawała jej rywalizacja, w związku z czym w szkole średniej zapisała się na piłkę nożną. Cass natomiast ceniła taniec za to, że łączył sport ze sztuką i chociaż wymagał od niej ogromnej samodyscypliny, nie musiała polegać na nikim innym, a wszystkie porażki i zwycięstwa miała na własność.

Uwielbiała tańczyć, ale nie w taki sposób, jak robili to przeciętni klubowicze. Ich ocieranie się o siebie i bezwstydne obmacywanie przyprawiało ją o mdłości. Taniec. Śmieli te gody nazywać tańcem. Zatęskniła za starą szkołą w Lafayette i dawnym życiem, które, choć nie było tak zwyczajne, jak powinno, nigdy nie było też bardziej skomplikowane od obecnego.

Zabiłaby Destiny gołymi rękami, gdyby tylko mogła.

Jeszcze zanim Cassidy potrafiła zajrzeć w przyszłość — lub raczej zanim przyszłość potężnym kopniakiem wyważyła drzwi do jej głowy — wiedziała, jak to się skończy. Zupełnie, jakby jej umiejętności gromadziły się i dobijały już przed przemianą. Im dłużej o tym myślała, tym więcej przypominała sobie sytuacji na poparcie swojej teorii. Zawsze miała bardzo wyczulony szósty zmysł. W dziewiątej klasie namawiała Bree do opuszczenia treningu, ale ta nie posłuchała i nabawiła się kontuzji, w wyniku której przesiedziała resztę sezonu na ławce. Ostrzegała ją, żeby nie pakowała się w relację z Jamiem. Gdyby ojciec czasem jej słuchał, nie straciłby tylu pieniędzy na giełdzie. Przyjaciele nazywali ją przewrażliwioną, gdy zamawiała im taksówkę, jeśli nie mieli wieczorem jak wrócić do domu, a potem z gęsią skórką słuchała opowieści Chrisa o ataku Przeistoczonych w mieście tej samej nocy. Podzielała złe przeczucia jego brata co do Julii i znów się nie myliła.

Ledwo słyszała własne myśli na tle dudniącej muzyki. Dość już się wycierpiała w oparach alkoholowych i smrodzie papierosów, a że jej partner powoli tracił kontakt z rzeczywistością, nie poczułby nic, nawet gdyby wsadziła mu dłoń w spodnie. Mimo to zachowała ostrożność, wsuwając ją do jego kieszeni w poszukiwaniu kluczyków samochodowych.

— Zaraz wracam! — krzyknęła mu do ucha, odczepiając od siebie jego ręce, ale i tak miała wątpliwości, czy ją zrozumiał. Najważniejsze, że za nią nie szedł.

Na początku próbowała do nich dotrzeć. Ostrzegała ludzi, by nie siadali za kółkiem, uważali na jakąś osobę, zrezygnowali z planów, zostali w domu, nie udawali się w jakieś miejsce lub wręcz przeciwnie, usiłowała ich nakłonić do jakiegoś działania.

Reakcje były przeróżne. Zazwyczaj spotykała się z niechęcią, niedowierzaniem oraz wyzwiskami od ćpunek i wariatek. Nikt jej nigdy nie podziękował, bo jeśli coś kazało im posłuchać ostrzeżenia Cass i tylko dzięki temu uniknęli śmierci, nigdy się o tym nie dowiedzą, nigdy nie poznają alternatywnej wersji wydarzeń.

Jej umiejętności wiązały się z jeszcze jednym problemem. Sam zainteresowany nie mógł się dowiedzieć, co go czeka, gdzie i kiedy — każda informacja, każdy kolejny szczegół przypieczętowywał wizję, uniemożliwiając zmianę przyszłości. Za dużo czasu i zbyt wiele ludzkich żyć zajęło jej zrozumienie, że to one rządziły nią, a nie na odwrót. Nigdy nie zyskała stuprocentowej pewności, gdzie leżała granica między sugerowaniem a wydawaniem wyroku.

Każda przepowiednia, w którą ingerowała i która dzięki temu ukształtowała się w rzeczywistości, zwiększała jej ilość ichoru we krwi. Musiała wybierać między biernym przyglądaniem się wszystkiemu i przyzwalaniem na zgony a ryzykowaniem własnego człowieczeństwa, by podjąć próbę pomocy zazwyczaj i tak kończącą się porażką. Zaczęła się zwracać do rodzin i przyjaciół potencjalnych ofiar, ale nikt nie brał jej na poważnie. Mimo próśb przekazywali dalej słowa, zazwyczaj śmiejąc się i pukając w czoło. Jakaś stuknięta blondyna mówi, że jeśli jutro wypuszczę cię z domu, utoniesz. Taki pływak jak ty. Kto normalny wskakuje do oceanu o tej porze roku? Czego to ludzie nie wymyślą, żeby wysępić pieniądze.

Śmiechy ustawały, gdy policja pojawiała się w ich drzwiach z przykrą wiadomością. Cassidy rzadko kiedy dowiadywała się o śmierciach z nekrologu, telewizji czy Internetu, zanim odnalazła ją rodzina zmarłego. Obarczali ją winą, straszyli sądami i grozili śmiercią, krzyczeli, płakali, pluli, śledzili i próbowali uciekać się do przemocy. Skoro powiedziała, że utonie, sama musiała go utopić. Przecież przyszłości się nie zna, a ją kształtuje.

Wszystko wyglądało o wiele prościej w przypadku wtajemniczonych osób, którym otwarcie mogła się przedstawić jako gamajun, jednak nawet im bliżej było do niechęci niż wdzięczności. Unikali jej. Wielu wciąż wierzyło, że to gamajun sprowadza śmierć, a sprawy pozostawione samym sobie wezmą lepszy obrót bez niczyjego wtrącania się. Wprawdzie czasami wizje pozostawały tylko wizjami, a obeznani w świecie Przeistoczonych wiedzieli, jak wpływały na gamajuny. Wiedzieli o ich plecach, spuchniętych, obolałych i swędzących, o piórach, których wzrost nasilał się z każdym dniem przybliżającym przepowiednię do spełnienia. Cassidy już ich nie wyrywała, gdyż ból był nie do wytrzymania. Same odpadały, gdy zdołała zapobiec śmierci — lub wręcz przeciwnie, gdy do niej doszło — po to, by za chwilę rosnąć od nowa.

Wizje nasilały lustra, szkła, kałuże, tafle wody, wszystko, co odbijało rzeczywistość, ale najbardziej dręczyły ją we śnie. Bardzo często przeżywała je oczami ofiary — była ścigana, bita, gwałcona, strzelano do niej, wpadała pod koła, tonęła i dogorywała w wypadkach drogowych. Niezliczenie wiele razy skalała z mostów i umierała jedynie w towarzystwie narkotyków. Czasem jej oprawcami byli Przeistoczeni. Tych wizji nie cierpiała jeszcze bardziej ze względu na huragan emocji, jaki targał cywilami, gdy po raz pierwszy zetknęli się z niewytłumaczalnym. Obezwładniające przerażenie, umysł całkowicie niezdolny do pracy w obliczu czegoś, co nie powinno istnieć. Pustka. A potem tylko chęć znalezienia choćby najbardziej absurdalnego wyjaśnienia, do czego nigdy nie dochodziło, bo ofiara traciła głowę, krew, serce, wnętrzności lub wolną wolę i świadomość tego, kim jest.

Bywała też biernym obserwatorem, nie dostrzegając całości w jednym ciągu, a w urywkach, fragmentach dodatkowo poszarpanych na strzępy, z których nie potrafiła wiele ułożyć. Czasami nie widziała nic, tylko czuła jakiś zapach lub prześladowały ją cudze emocje. Czasem po prostu wiedziała, gdzie, kiedy i komu dokładnie coś się przydarzy, innym razem była bezużyteczna.

Najgorsze były wizje widziane oczami kogoś bliskiego. Musiała oglądać śmierć dziecka, rodzica, ukochanego, biernie przyglądać się torturom, stać tak blisko i nie móc nic zrobić, czując wszystko, co czuła dana osoba. Zawsze jeszcze długo po obudzeniu nie mogła otrząsnąć się z rozpaczy, zanim do niej dotarło, że nie znała tych ludzi i nic się jeszcze nie wydarzyło.

Miała wizje dotyczące wyłącznie zdarzeń dziejących się w obrębie Kalifornii. Poza tym jednym razem, gdy widziała Bree.

Bree leżącą na łóżku w nieoświetlonym, nieznanym Cassidy pomieszczeniu na drugim końcu Stanów Zjednoczonych. Smugi sunące co jakiś czas po pokoju podpowiadały, że za zakratowanym oknem panował ruch, a więc Dayenne nie wywiozła córki na kompletne pustkowie. Policzki wciąż świeciły jej się od łez, chociaż już nie płakała. Uśmiechała się do Jamiego.

On leżał znacznie niżej — całe łydki wystawały mu za łóżko — obejmując ją i opierając brodę na jej brzuchu. Ponieważ Cassidy początkowo nie słyszała, o czym rozmawiali, widziała tylko Bree bawiąca się jego włosami i czekała w napięciu na to, co się wydarzy. Podejrzewała, że zaraz chwyci go mocniej i skręci mu kark.

Jamie opuścił głowę. Wydmuchał jej powietrze w skórę, co musiało ją łaskotać, bo wierzgnęła i zdzieliła go poduszką.

— Nie wszczepiaj się z Chase'em — przemówił, nie wiedząc, że to, tak czy owak, było niewykonalne.

Bree wcale nie chciała się z nikim wszczepiać, a już na pewno nie z rodzeństwem. Dość, że do końca życia będą ze sobą związani węzłami rodzinnymi; magiczne połączenie krwi to ostatnie, czego pragnęła, nawet jeśli nie był najgorszym bratem pod słońcem. Już teraz stresowała się bardziej od matki, gdy on lub Jamie nadzwyczaj długo nie wracali z polowań lub nie dało się z nimi skontaktować — jak poradziłaby sobie z tym stresem, gdyby ryzykował również jej życiem?

Wkurzyła się na wieść o Flynnie. Nie zdążyła go dobrze poznać, ale na myśl o chłopaku ogarniał ją smutek — w dużej mierze pewnie dlatego, że mogła skończyć jak on. Obiecała sobie odwiedzić go zaraz po powrocie, jeśli tylko będzie miała taką możliwość.

Wiedziała, że Chase zrobił to dla niej i czuła się z tym strasznie. Wszczepienie wymagało zgody obu stron, dlatego obawiała się, że się zwyczajnie nie przyjmie. Przez nią. Próbowała odsunąć te zmartwienia na bok — przecież Exodus nie pozwoli Chase'owi na ponowny zabieg. Nie robili wyjątków, a zdobycie Buenaventury na własną rękę było znacznie trudniejsze od znalezienia czarownicy, która stworzyła amulet.

— Nie poluj więcej — odpowiedziała mu ze świadomością, że jej prośba miała tyle znaczenia, co i jego.

— Jak to może nie być dla ciebie dziwne? — ciągnął, zbyt przejęty, by choćby zwrócić uwagę na jej odpowiedź. Wszczepienia między członkami rodziny zdarzały się znacznie częściej niż w przypadku zakochanych — główną ideą było właśnie to, by rodzina łowcy dysponowała pewnym rodzajem ochrony. Jeśli ci mieli wśród krewnych minusowca, ten nie musiał się izolować, bo w najgorszym wypadku po niechcianej przemianie mógł wszczepić się z bliskim. A że niektórzy zaczęli tego nadużywać, eksperymentując z oczyszczaniem krwi Przeistoczonych i wszczepiając się, z kim popadnie lub korzystając z tego, by spełnić swoje chore fantazje, to już inna sprawa. — Nie wierzę w tę całą gadkę o „jednej duszy w dwóch ciałach", ale nikt nie powinien mieć dostępu do niczyich emocji.

Tu akurat Cassidy w pełni się zgadzała. Ileż by dała, by już nigdy nie wejść do cudzego umysłu. Nawet teraz — zwłaszcza teraz — podglądając przyjaciółkę, czuła się nieswojo, ale to był kolejny problem: nie mogła się odwrócić, obudzić, zamknąć oczu, przerwać wizji w żaden sposób.

— Jak ja mam z nim potem polować, co? — jęczał. — Bee, nie rób mi tego. To będzie jak związek z bliźniętami syjamskimi. Zdam te głupie testy, zaciągnę się do Exodusu i wszczepimy się za rok.

Cassidy wiedziała, że to nie miało prawa się udać. Pomijając aspekt dodatniej krwi, gdyby rzeczywiście czekał na Bree rok — w co nie wierzyła, jak i w jego faktyczny zamiar połączenia się z nią — musieliby ją przez cały ten czas trzymać w zamknięciu. Nie miała nic przeciwko Jamiemiu, dopóki nie zaczął kręcić się wokół jej przyjaciółki. Potrafił myśleć tylko o sobie.

Ku jej uldze, Bree także nie potraktowała go poważnie.

— Idź już — poprosiła, obracając się na bok. Cassidy bolało serce, widząc przyjaciółkę tak wyczerpaną i zbolałą. Nie zasłużyła na taki los. Jej jedyne przestępstwo to zgoda na udział w idiotycznym planie Chase'a, co, w gruncie rzeczy, było bardziej brakiem sprzeciwu niż faktycznym przystaniem na jego warunki. Gdyby go nie poparła, pomogłaby ich najstarszemu bratu, a obawiała się, że Chase by tego nie zniósł. Cass zawsze denerwowała niesprawiedliwość świata, ale dopiero wizje uświadomiły jej skalę tego zjawiska. — Kładę się spać.

Jamie wtulił się w jej plecy, objął ją rękami i przycisnął do siebie jak pluszowego misia. Wetknął twarz w jej pachnące włosy i tak mógłby przespać całą noc. Nie chciał zostawiać Bree samej z koszmarami — miał pokój tuż za ścianą, więc słyszał, jak majaczyła i rzucała się na łóżku przez sen. Zawsze czuwał, żeby móc ją obudzić i uspokoić. Przynajmniej nocą nie powinna się męczyć.

Bez problemu wyswobodziła się z uścisku i odepchnęła go od siebie. Z reguły nie wykorzystywała na nim swojej siły, dlatego zapominał, jak wiele jej miała.

Bree traciła cierpliwość, kiedy próbował się tak bezsensownie narażać — jakby zupełnie do niego nie docierało, że przebywał z syreną. Męczyło ją myślenie za nich oboje. Lubiła go takiego, jakim był, ale czasami wolałaby, żeby zachowywał się nieco odpowiedzialniej — chociaż w tej jednej kwestii życia i śmierci.

— Będziemy tylko spać — próbował ją uspokoić.

— Nie chcę się obudzić obok trupa, Jamie! — wykrzyczała mu zdenerwowana.

Wzruszył ramionami.

— W najgorszym wypadku uronisz parę łez. Swoją drogą, ciekawe, czy gdybym cię teraz pocałował, zasłużyłbym sobie na nagrodę Darwina...

Zanim odpowiedziała, na co jej zdaniem sobie zasłużył, w drzwiach pojawiła się Dayenne. Jamie nie zdążył zobaczyć jej zniecierpliwionej miny, bo narzucił na siebie kołdrę, udając, że go tam nie ma.

— Myślisz, że mnie zauważyła? — szepnął do Bree, na co ta mimo napiętej atmosfery nie powstrzymała się od parsknięcia śmiechem.

— James. — Dayenne zaczekała, aż wyłoni się spod kołdry. Wciąż miała na sobie ubranie codzienne, makijaż i okulary do czytania. Nie wyglądało na to, by prędko zamierzała iść spać, ani by ostatnim czasem w ogóle sypiała. — Jeśli jeszcze raz znajdę cię w pokoju mojej córki, wsadzę cię w pierwszy samolot do Kalifornii. Żarty się skończyły.

Niechętnie usiadł na brzegu łóżka, zbierając się do wyjścia, kiedy na pożegnanie ujął twarz Bree w dłoń.

Cassidy zdążyła już zapomnieć, że powinna oczekiwać tragedii. To była milisekunda. Bree zaatakowała go, zanim ktokolwiek mógł zareagować.

Niedługo potem Cassidy dowiedziała się o powrocie Jamiego do Los Angeles. W jednym kawałku, całego i zdrowego. Rozmowa telefoniczna z przyjaciółką również nie wskazywała na to, by coś podobnego się tam stało. Kiedy pióra odpadły, były już sczerniałe — czy to możliwe, że miała do czynienia nie z wizją, a zwykłym snem? Tak rzeczywistym? Zapomniała, jak to jest śnić.

O niczym im nie powiedziała. Przestała komukolwiek mówić. Działanie okazywało się skuteczniejsze, dlatego wyszła z klubu z czyimiś kluczykami samochodowymi w kieszeni. Zanim jednak przedostała się przez palarnię, ktoś zatrzymał ją, zaciskając dłoń na jej nadgarstku.

— Widziałem, jak tańczyłaś z moim kumplem — burknął oskarżycielskim tonem mężczyzna, przebijając się przez kocioł rozmów i dymu papierosowego.

— Pozwij mnie — odparła znudzona.

Wyszarpała rękę, zamierzając zgubić natręta po drodze, ale nie dawał za wygraną. Zatrzymał ją ponownie.

— Oddaj kluczyki, które ukradłaś, to nie będę musiał.

Rozdrażniona zwróciła się w jego stronę. Chciała dobrze, a wyszła na złodziejkę, i chociaż nie mogła winić obcego o wysunięcie takich wniosków, była już zbyt zmęczona upokorzeniami tego wieczoru, by wykrzesać z siebie nieco wyrozumiałości.

— Jeżdżę cadillakiem. Nie potrzebuję samochodziku twojego chłopaka.

Uśmiechnął się szyderczo i pokręcił głową, a kiedy się odezwał, zrobił to tak głośno, że zwrócił uwagę kilku okolicznych osób:

— Opróżnij kieszenie.

— Jest pijany — tłumaczyła. — Nie może prowadzić w takim stanie.

Wystawił rękę.

— Twoja troska jest wzruszająca, ale ja się tym będę martwił.

— Chcesz je? — Wyjęła w końcu klucze i potrząsnęła nimi. — To sobie weź!

Zamachnęła się i rzuciła nimi tak mocno, że wylądowały na dachu klubu. Korzystając z konsternacji chłopaka i jego chwilowego szoku, wtopiła się w tłum, by dotrzeć do parkingu, zanim którykolwiek ze świadków zdarzenia zacznie zadawać pytania.

Nazajutrz dowiedziała się o śmierci kierowcy.

Nie mogła odciąć się od nękających obrazów i ciągłych dylematów, za to czasami, mimo najszczerszych chęci rzucenia wszystkiego w cholerę, musiała ingerować. Dlatego o świcie pierwszego dnia dwa tysiące szesnastego roku pędziła przez opustoszałe Lafayette w nierozczesanych włosach i pomiętej piżamie, przez którą przebijały się dudki. Nie wytrzymując swędzenia, rozdrapała plecy, wiec teraz materiał przyklejał się do nich, do wypływającej z ran krwi.

— Przepraszam — szepnęła do swojego samochodu, zanim zajechała drogę innemu kierowcy, wyłaniając się ze skrzyżowania.

Nie wyhamował. Uderzył w jej bok, posyłając pojazd Cass kawałek dalej. Zdawało się, że dopiero ten wstrząs uświadomił mu, że nie był jedynym użytkownikiem ulicy.

Odetchnęła z ulgą. Zdążyła.

Stała już na jezdni, krzyżując ręce, kiedy otyły mężczyzna w bluzie narzuconej na polo nadal usiłował wygramolić się z auta.

— Ty mała zdziro! — zaczął krzyczeć roztrzęsiony, czerwony na twarzy, choć poza brutalnym zatrzymaniem i obitym zderzakiem nic się nie stało. A gdyby zamiast picia, jedzenia i rozmawiania przez telefon raczył od czasu do czasu zerknąć na drogę, w ogóle do niczego by nie doszło. Nie musiałaby wstawać z łóżka. — Kto ci dał prawo jazdy?! Ślepa jesteś, czy głupia?!

Wymachiwał rękami na lewo i prawo, wykonywał w jej stronę nerwowe gesty i wymyślał coraz to nowe wyzwiska. Cassidy bez słowa podeszła do jego samochodu, otworzyła drzwi od strony pasażera i wyrzuciła ze środka wszystko, co nadawało się do spożycia, spotykając się z kolejną salwą obelg i gróźb. Kierowca rozejrzał się za świadkami, ale okolica była pusta. Dostrzegł za to ślad pierza, jaki nieświadomie za sobą zostawiła.

— Wypisałam ci czek. — Podała mu go, zmęczona i poirytowana, kiedy wyraził chęć zadzwonienia na policję. — A jeśli jeszcze raz zobaczę, że rozmawiasz podczas jazdy, połamię ci nadgarstki. Masz moje słowo.

Zobaczywszy kwotę, schował telefon i wyrwał jej papierek, ale odchodząc, ciągle mruczał pod nosem:

— Blondynka za kółkiem, kurwa. Wpuść babę za kierownicę. Uprzywilejowana dziwka! — zawołał tak, żeby słyszała.

Odwróciła się do niego obojętnie przed wejściem do samochodu.

— Nazywano mnie gorzej.

Następne pół mili przejechała prostą drogą, zanim musiała się zatrzymać przez pieszego spacerującego ulicą, zbyt pochłoniętego rozmową, by odsunąć się na bok. Niech diabli wezmą telefony. Dopiero długi, nachalny klakson sprawił, że niechętnie opuścił jezdnię. Kiedy do niego wyszła, łaskawie zakończył połączenie. Stanęli przy barierze nad klifem, gdzie zimny wiatr niósł słony zapach oceanu, a świat dopiero zaczynał się rozjaśniać.

— No i co się tak uwzięłaś na ten cholerny pas, skoro drugi masz wol... — zaczął Chase, zanim na nią spojrzał. Nawet wtedy wydawało się, że dopiero po chwili ją rozpoznał. W czasie jazdy spięła białe włosy w kok, bo nie miała czasu zrobić z nimi nic innego. Właściwie jedyne, na co znalazła chwilę po wyjściu z łóżka, to włożenie butów, więc stała tak teraz bez makijażu i w cienkiej piżamie, marznąc na kość i wysłuchując kolejnych wątów, kiedy to była jej kolej na gorzkie żale. — Hej, Cassidy. Nie miałaś być przypadkiem z rodzicami w Palm Springs?

— Wróciłam wczoraj — fuknęła, wściekła na jego głupotę, zarówno w kwestii beztroskiego spacerowania ulicą, jak i uratowania życia Destiny. — Dlaczego mnie nie słuchacie? Dlaczego nikt mnie nigdy nie słucha?! Miałeś ją tam zostawić, nie robić sobie z niej zwierzątko domowe!

— Głośniej, ci na drugim końcu miasta nie słyszeli.

— Kto miałby mnie usłyszeć, Chase? No kto? Nikogo tu nie ma!

Cassidy kochała Lafayette. Tam się urodziła i wychowała i choć miała w życiu możliwość zwiedzenia wielu bogatszych, piękniejszych, ciekawszych i przede wszystkim pozbawionych Przeistoczonych miejsc, nie chciałaby mieszkać nigdzie indziej. Stamtąd, gdzie stali, widziała plażę, na której poznała Bree i gdzie od lat przychodziły z przyjaciółmi, by imprezować przy ogniskach lub pod wielkimi namiotami, która kiedyś miała zapach ich ulubionych gofrów i waty cukrowej, a teraz cuchnęła strachem ofiar z jej wizji. Zawsze na czas zimy większość stoisk, straganów i przyczep z jedzeniem znikała z plaży, bo i mało kto tam przychodził, ale tym razem miały już nie wrócić na swoje miejsce.

Znała każdy zakamarek tego miasteczka, większość mieszkańców kojarzyła przynajmniej z widzenia, a teraz musiała patrzeć, jak Lafayette umierało szybką, acz bolesną śmiercią, jak zamykano sklepy i instytucje, bo ludzie zaczęli wyjeżdżać. Nie chcieli narażać siebie i bliskich na przebywanie w pobliżu M'innamorai, której Exodus nie potrafił schwytać. Pozostali zmienili zdanie po wigilijnej tragedii. Obecnie w Lafayette przebywali łowcy, pracownicy Exodusu badający wybuch skały, służby specjalne i może garstka osób szukających sensacji lub mających wszystkie te wydarzenia w głębokim poważaniu. Zaskakująco wielu mieszkańców zjechało się na sylwestra, co i Cassidy zmusiło do skrócenia świątecznego wyjazdu. Lafayette stawało się drugim Montriverson. Nie żywiła nadziei, że będzie jak dawniej — głupotą byłoby się łudzić komuś, kto w mniejszym lub większym stopniu znał przyszłe wydarzenia. Nie rozróżniała swoich zwykłych obaw od nadnaturalnego przeczucia.

Chase spojrzał na nią podejrzliwie, zanim bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zaczął ją przeszukiwać. Nie było to komfortowe, ale — dla niego — konieczne, więc nie miała mu tego za złe. Westchnęła z niezadowoleniem, podnosząc ręce i stając w lekkim rozkroku. Skrzywiła się, kiedy dotknął jej pleców.

— Już? Pomacałeś sobie?

Skończył z ostatnią nogawką i choć wydawało się, że niczego nie znalazł, podniósł z ziemi pióro. Gdzieniegdzie jeszcze białą, posklejaną od krwi lotkę, którą obracał w palcach z głupim uśmiechem, kiedy Cassidy mu ją wyrwała.

— Ciężko mi uwierzyć, że Exodus nie zaproponował gamajunowi współpracy — zauważył.

— Nie można mnie kupić.

— Ale każdego można szantażować.

— Rodzice nie zezwolili im na bezpośredni kontakt ze mną. Dopóki nie skończę dwudziestu jeden lat, jestem nietykalna.

— Chyba że ktoś zechce sprawdzić, czy nie masz podsłuchu — zażartował, zaraz dodając poważniej: — Albo kogoś skrzywdzisz.

— Jak ty, pozwalając jej żyć? — przypomniała mu. — Nie masz pojęcia, co zrobiłeś.

— A co innego miałem zrobić?! — zdenerwował się. Nigdy nie był najlepszy w przyjmowaniu krytyki. — Pozwolić Chrisowi ją zabić, użyć jej krwi do zdjęcia klątwy, żeby przy okazji zerwał czar rzucony na Julię? Co gorszego może się stać?

Najgłupsze pytanie, zaraz po „dlaczego?", którym męczyli ją wszyscy, nawet jeśli wiedzieli, że nie mogła odpowiedzieć. A gdyby tak się zapomniała i powiedziała dwa słowa za dużo? Zawsze wolała zwierzęta od ludzi, ale dopiero niedawno nabyte umiejętności uświadomiły jej, jak bardzo nienawidziła tych drugich (z paroma wyjątkami), zwłaszcza bezmyślnych, impulsywnych, wścibskich i ryzykujących życiem dla zaspokojenia własnej nieposkromionej ciekawości. Nic jej tak nie odpychało, jak ludzka głupota i ograniczona wyobraźnia.

Zignorowała je.

— Mogłeś ją oddać Exodusowi.

— Czyli zrobić dokładnie to, czego chciał mój brat, i to jeszcze za niego?

— Nie, lepiej, żeby niewinni ginęli, bo musisz wygrać — traciła cierpliwość. Uważała się za opanowaną osobę, ale ona też miała swój limit. — Shane, Collin, Bianca... Ile jeszcze ludzi musi umrzeć? Potrafisz sobie chociaż wyobrazić, jak to jest oglądać czyjąś śmierć i nie móc jej zapobiec? — wygarnęła mu, może trochę niesprawiedliwie, bo to akurat nie było Chase'owi obce. — Teraz nie ma ani ich, ani starego liceum, a już wkrótce całego Lafayette, bo...

— To nie wina Destiny — wtrącił. — Jeżeli musisz na kimś wieszać psy, to na moim bracie, to on do tego doprowadził.

— On rzucił urok na Collina?

Chase sapnął i wywrócił oczami.

— Niby skąd wtedy miała wiedzieć... Jezu Chryste, nie będę robił za jej prawnika, jeśli masz z nią problem, to załatwcie to między sobą, a najlepiej przydaj się na coś i dowiedz się, który krwiopijca podał Collinowi jad. Nikt więcej nie zginie, ona już nie...

— Bo ludzie nie zabijają? — przerwała mu, dając tym samym znać, że doskonale wiedziała o tym, co według niego się wydarzyło. Nie do wiary. Będzie ją traktował jak zwykłą nastolatkę z Europy, jakby wyciął poprzednie miesiące z jej życiorysu. Dopiero teraz ulicą przejechał samochód, który wcześniej zatrzymała, zapobiegając tragedii. Kierowca znacznie przekraczał prędkość i przykuł ich uwagę trąbieniem. Musiał zauważyć Cassidy, jechał jednak zbyt szybko, by i ona wyraźnie dostrzegła go za szybą. — Nie jesteś Panem Życia i Śmierci, dlatego że przeżyłeś tamten wypadek. Wiesz, ile dzisiaj spałam? Pięćdziesiąt minut. Wiesz, czemu? Bo gdybym nie wstała i nie poświęciła swojego autka, ten stary piernik — wskazała palcem na odległy już pojazd — rozpłaszczyłby cię na asfalcie.

Zmrużył oczy, oglądając się za samochodem. Jak można było przewidzieć, ta wiadomość nie wywarła na nim żadnego wrażenia, nawet pomimo tego, że dopiero co pozbierał się po poprzednim wypadku, który miał miejsce zaledwie tydzień temu. Nie usłyszała podziękowań, przeprosin, ani zapewnienia, że będzie bardziej na siebie uważał i zacznie używać chodnika jak normalni ludzie, żeby więcej nie marnować jej czasu. Wyglądał na wręcz rozbawionego tą sytuacją, kiedy się do niej uśmiechnął.

— To teraz jesteś moim aniołem stróżem?

Cassidy podeszła bliżej metalowej barierki i oparła na niej ręce, zgniatając pióro w jednej z nich. Próbowała sobie przypomnieć, jak to było patrzeć na ocean, widzieć fale tak spokojnie uderzające o brzeg i nie mieć wrażenia, że zaraz wyrzucą na piasek czyjeś ciało lub jego fragmenty. Nie słyszeć krzyków w gwiżdżącym wietrze i nie kojarzyć ciepłych barw rzucanych przez wschodzące słońce z plamami krwi. Spoglądając na skalisty klif, zastanawiała się tylko, kiedy ktoś się z niego rzuci. Nie umiała już dostrzegać piękna w naturze, bo wszędzie widziała śmierć.

Spodziewała się po Chasie większego zrozumienia — w końcu sam nieraz musiał wyciągać z opresji osoby proszące się o kłopoty. W Lafayette nie brakowało nastolatków, którzy z ciekawości, chęci zaimponowania rówieśnikom, obalenia okolicznych legend (lub przeciwnie: udowodnienia, że miały w sobie więcej prawdy, niż można by się spodziewać) czy z innych, równie głupich powodów zapuszczali się do lasu lub Montriverson i wściubiali nos nie tam, gdzie trzeba, znajdując coś znacznie gorszego od stada wilków. Oczywiście nocą, bez powiadomienia rodziców i przygotowania, bo nie brali horrorów na poważnie.

Kiedyś Lafayette było ostoją bezpieczeństwa. Przeistoczeni, przez większość czasu, nie mieli tam czego szukać, ponieważ zbyt wiele łowców przypadało na tak niewielki teren. Później Julia ściągnęła tam czarownice, zaczęła przemieniać mieszkańców, pozbyła się jednego Evansa, a z drugiego zrobiła wilkołaka, co sprowadziło w okolicę całe stado. Przy okazji zalęgły się Hieny. Brakowało tylko porażki z M'innamorai w roli głównej, by doszczętnie zniszczyć miasto. Ilekroć Cassidy widziała Bernabi, miała ochotę jej przyklasnąć.

— Nie jestem Destiny, żeby się z tobą wdawać w gówniarskie potyczki słowne — burknęła, bo wyglądał, jakby nadal czekał na jakąś odpowiedź na swoją zaczepkę. — Ale jeśli kiedykolwiek miałeś anioła stróża, dawno strzelił sobie w skroń. Gdyby ta furiatka go miała, wbiłaby mu nóż między skrzydła.

— To brzmi tak prawdziwie, że zaczynam się zastanawiać, czy to nie przepowiednia — przyznał. — Wiesz, że zazwyczaj są wierszowane, takie poetyckie, niejasne i zagadkowe, żeby ostrzec kogoś bez przekazywania wprost, co się wydarzy? Odpowiednio ułożona może ocalić komuś życie, zamiast skazywać go na śmierć.

— Wiem. Naprawdę uważasz, że wiesz więcej o gamajunach od gamajuna?

Oczywiście, że tak uważał.

— Może spróbuj czegoś podobnego? — zaproponował. — Chyba że tak ci się spodobało ratowanie mojego tyłka.

— Nie zrobiłam tego dla ciebie, tylko dla Bree. Nie chcę, żeby wracała do brata-trupa, brata-wilkołaka i szurniętej Polki. Poza tym przyszłam w jeszcze jednej sprawie.

— Chcesz mnie zaprosić na bal absolwentów?

Męczyło ją rozmawianie z nim. Nie potrafił przeprowadzić normalnej konwersacji bez zbędnych wtrąceń, pseudośmiesznych uwag i podtekstów, nie szanował swojego rozmówcy ani jego czasu, nie skupiał się na tym, co trzeba. Zrozumiałaby to jeszcze, gdyby byli bliskimi przyjaciółmi, ale oni się nie przyjaźnili. Kiedy zaczęła przychodzić do Bree, prawie nigdy nie spotykała go w domu, bo stale trenował i przygotowywał się do egzaminów, a kiedy tego nie robił, musiał nadganiać zaległości w szkole, choć podobno wolał wtedy śledzić ojca i brata, którzy jeszcze nie zabierali go na polowania. Bliżej zdążyła poznać Chrisa, bo był starszy, miał etap przygotowań za sobą i poświęcał więcej czasu Bree. W każdym razie obaj zawsze pojawiali się gdzieś w tle, jako starsi bracia jej najlepszej przyjaciółki, a od takich relacji oczekiwała większego dystansu. Nie tak powinna wyglądać wymiana informacji.

— Blisko. Będziesz moją osobą towarzyszącą na bankiecie w hotelu — oznajmiła, bo ostatnim czasem tak to właśnie było: stwierdzała fakt, nie prosiła. Z takim, bądź co bądź, darem i wiedzą, to inni powinni prosić ją. Chase uniósł brwi, chyba nie do końca rozumiejąc, co miała na myśli, więc dodała szybko, zanim zdążył powiedzieć coś głupiego: — Oczywiście służbowo. W sprawie feniksa.

Zaskoczyła go tą wiadomością. Nie wiedziała jeszcze, czy pozytywnie, ale była pewna, że nie odmówi niezależnie od miesięcznego zawieszenia i tego, ile miał obecnie na głowie.

— Dobra, chwila. Po pierwsze przekazali tę misję komuś innemu, więc nie mam dostępu do bazy danych i nie mogę się odpowiednio przygotować.

— Improwizuj.

Prychnął śmiechem.

— To tak nie działa. Według informacji, jakie do tej pory udało mi się zebrać, feniks może zaatakować jeden z trzech hoteli... położnych w całkiem innych częściach Los Angeles.

— Czas i miejsce zostaw mnie. Mam już wejściówki, nie wymigasz się.

— Niby skąd?!

Musiała tylko znaleźć osobę odpowiedzialną za listę gości. Nawet się nie przedstawiła — nie było takiej potrzeby — zaczęła po prostu opowiadać o nadchodzącym incydencie w życiu tego pana, dodając coraz więcej szczegółów, dopóki się nie zgodził. Niezawodny sposób. Nie zawsze wiedziała cokolwiek o przyszłości szantażowanej osoby, zazwyczaj zmyślała, dając się ponieść fantazji. Nikt nie miał odwagi ryzykować, więc mówili i dawali jej wszystko, czego chciała.

— Brałam z rodzicami udział w akcji charytatywnej, gdzie poznałam fundatorów bankietu. Trzeba mieć plecy. — Uśmiechnęła się do siebie. — Nie udawaj, że muszę cię namawiać.

— Idę sam.

— Powodzenia.

Wstęp na takie wydarzenia organizował im Exodus, ale skoro Chase miał to zrobić bez ich wiedzy, a tym samym wsparcia, musiałby się tym zająć samodzielnie, co było wykonalne wyłącznie z pomocą Cass. Świadomie przyparła go do muru, nie odczuwała jednak z tego powodu satysfakcji. To konieczność, nie zabawa.

— Wiesz, jaki problem mają świeży Przeistoczeni? Tak polegają na swojej niebywałej sile i nadzwyczajnej regeneracji, że stają się łatwym celem. Za każdym razem dokładnie ten sam scenariusz. Nie potrafisz się bronić, a ja nie mogę polować i jednocześnie martwić się o ciebie. Bree by mi nie wybaczyła, gdyby coś ci się stało, poza tym zbyt wielu Przeistoczonych cię kojarzy. Za duże ryzyko, że feniks nas przejrzy, zanim go dorwę.

Przeszło jej przez myśl, by uzmysłowić mu, jak bardzo się mylił, ale było jej go szkoda.

— Użyję Łącznika, nie jestem idiotką. Lepiej martw się o to, żeby ciebie nikt nie rozpoznał. Włóż coś ładnego, nie te swoje robocze szmaty, ale też nie... — otaksowała go wzrokiem, zdając sobie sprawę, że pierwszy raz widziała go w spodniach z szelkami, w których wyglądał jak syn farmera — to.

— Dzięki za radę, bo to wcale nie tak, że polowałem pod przykrywką już z pięćdziesiąt razy.

— Wsiadaj. Zawiozę cię do Jamiego. — Spojrzała na wgniecione drzwiczki, zanim obeszła samochód i zajęła miejsce kierowcy. Motocykla Chase'a nie było nigdzie w pobliżu, toteż Evans chętnie skorzystał z propozycji. — Nie spodoba ci się to, co zobaczysz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top