Rozdział 31

Przebudziła się otoczona rozkosznym ciepłem zdecydowanie utrudniającym opuszczenie sennego odurzenia.

Nie nacieszyła się nim długo. Intuicja nakazała Destiny otworzyć oczy.

Odskoczyła gwałtownie, kiedy zrozumiała, w czyją pierś nadal była wtulona. Rąbnęła w coś głową i prawie zleciała z łóżka.

– Kurwa mać! – krzyknęła, przytomniejąc w mgnieniu oka. Na raz uderzyły ją wspomnienia wczorajszego dnia, na nowo podsyciły uśpione emocje, co podziałało skuteczniej niż najlepszy budzik. Niestety bez opcji „drzemki", która pozwoliłaby Des na ujarzmienie natłoku kłębiących się myśli.

– U nas mówi się „dzień dobry" – powiedział zaspanym głosem Chase, rozmasowując twarz. Syknął z bólu. – Chyba wybiłaś mi żuchwę.

Popatrzyła na niego, jakby spadł z księżyca.

– Nadal tu jesteś – tyle zdołała wykrztusić, bo dezorientacja odebrała Destiny umiejętność formowania sensownych zdań w obu znanych jej językach. Nawet we własnym umyśle nie potrafiła uporządkować pytań i obaw związanych ze wszystkim, co się stało i miało stać, a ponieważ nie dostrzegła w Chasie odbicia swoich rozterek, poczuła się jeszcze bardziej zagubiona.

Wolałaby dopiero teraz ocknąć się za kratkami po hipnozie ambrą.

– Nie powiedziałaś, że mam sobie iść – odparł, opacznie ją rozumiejąc, choć w zasadzie nie wiedziała, czy mówił poważnie. Szybko rozwiał jej wątpliwości. – Nie trzeba było uciekać się do przemocy. Przypominam, że wbrew obiegowej opinii moje kości nie są ze stali, ani nie zrastają się w kilka sekund.

Destiny opadła na poduszkę, pozwalając sobie na ostatni moment ulgi. Potem rozejrzała się czujnie po jasnym, osłonecznionym pokoju.

– Która godzina?

Chase uniósł rękę, by spojrzeć na zegarek na nadgarstku.

– Prawie dwunasta.

– Która?! Czemu nie obudziłeś mnie wcześniej?

Rozbawiła go tymi pretensjami. Przeciągnął się leniwie, choćby byli na wakacjach.

– Nie wiedziałem, że masz dzisiaj wypchany grafik.

– Jamie pewnie już wrócił – zauważyła, przytłoczona uciążliwym wrażeniem, że coś jej umykało, że przespali coś ważnego. Zaczęła nasłuchiwać odgłosów zza ściany.

Było zbyt spokojnie. Po wczorajszych zajściach Des oczekiwała obudzenia się w samym środku apokalipsy – jak miała teraz uwierzyć, że Jamie pozwalał im wylegiwać się do południa? Sądząc po jego reakcji na kąpiel w basenie, wyszarpałby stąd Destiny za włosy sekundę po powrocie. Towarzyszyłby mu Exodus przyprowadzony przez Alexa z Esper u boku, wraz ze schwytaną Silver i czającym się gdzieś w cieniu Davidzie, co Cassidy mogłaby skwitować niepotrzebnym „a nie mówiłam".

Gdzie się wszyscy podziali?

– Nie tutaj. Ostrzegłem go, żeby bez konkretnych odpowiedzi nie pokazywał mi się na oczy – wyjaśnił Chase szorstko. Najwyraźniej sama wzmianka o Jamiem zepsuła mu nastrój.

Des uznała to za dobry moment, by uświadomić Chase'owi, jak daleko zaszły sprawy po jego „utracie przytomności", którą w rzeczywistości powinna nazywać „śmiercią". Wahała się jednak, czy nie zaczekać, aż Jamie wtajemniczy go w całą resztę. Z jakiegoś powodu jeszcze tego nie zrobił, a jeśli to wszystko było ze sobą powiązane, mogła niechcący naprowadzić Chase'a na informacje, których nie powinien znać. Z drugiej strony chciała zrozumieć, co się wydarzyło, by nastawić się na konsekwencje, zamiast siedzieć jak na szpilkach.

Musiała skontaktować się z Jamiem. I to prędko.

Dopiła pozostałości przygotowanej wieczorem wody, po czym próbowała wymacać wokół siebie telefon, zanim z przerażeniem skojarzyła, jaki los go spotkał.

– Czy ty mnie pośliniłaś? – Chase spuścił wzrok na nieistniejącą plamę na swojej czarnej, wygniecionej koszulce. – Fuj.

Ewidentnie wciąż zamartwiała się za nich oboje. Wstała, bo pragnienie skopania go na podłogę niebezpiecznie przybrało na sile.

– Idę zmyć z siebie twój pot – odgryzła się na odchodne, szczerze podekscytowana myślą o prysznicu. Na skórze nadal miała porozcierane ślady sadzy, a za dnia wizja powrotu do łazienki nie była już tak paraliżująca.

– Tak bez amuletu?

Sięgnęła do karku, jednocześnie się odwracając. Chase ostentacyjnie obracał fioletową spinkę w palcach. Parę godzin temu w analogicznej sytuacji Destiny zapadła się do środka, zrozumiawszy, że poniosła klęskę i teraz prawie wybuchła śmiechem na zderzenie tego wspomnienia z obecną sceną. Zachowała jednak kamienną twarz.

– Nudzi ci się? – Wyciągnęła w jego kierunku rękę, nie zamierzając się fatygować. – Oddaj to.

– Weź go sobie. Śmiało – zachęcał z najniewinniejszą miną na świecie. Podrzucał amulet coraz wyżej, a Des czekała, aż spadnie mu na łeb zamiast z powrotem do dłoni. – Przecież nie będę z nim uciekać tak jak ty po zwinięciu i wyśmianiu mojego rodowego pierścienia.

– Mścisz się jak dziecko – wytknęła mu. Nie bardzo miała chęci na wygłupy, ponieważ nastawiła się na wyczyszczenie mózgu pod zbawiennym strumieniem wody. Poza tym sama obchodziła się z tą szalenie kosztowną, elitarną i, przede wszystkim, cudzą spinką niezwykle ostrożnie; nie przeżyłaby, gdyby przestała działać, a on... cóż. – Nie będę się z tobą tarzać w pościeli.

Podniósł się i już myślała, że poszedł po rozum do głowy, ale zamiast tego stanął na łóżku. Dzieliła ich teraz większa wysokość niż odległość. Chase pomachał jej amuletem z góry, chyba zakładając, że Des zacznie skakać, by mu go odebrać.

Serio?

Bree musiała mieć przerąbane dzieciństwo.

– No masz, oddaję ci go. – Podsunął Destiny spinkę praktycznie pod sam nos. Oczywiście tylko po to, aby przetestować jej refleks i zaszpanować własnym. – Niech twoi przodkowie nie rzucają na mnie klątwy. Źle bym wyglądał z płetwą.

Jamie na wszelki wypadek podał go Des w rękawiczce, za to Chase najwyraźniej uznał, że skoro po wczorajszej podstępnej kradzieży nie wyrosły mu łuski, na amulecie nie ciążył żaden szkodliwy urok. Przeraziła się myślą, że może to, co spotkało go później, było następstwem tamtej decyzji – dostępne formy ochrony amuletów nie ograniczały się przecież do zaklęcia odbicia. Destiny nie użyła wtedy na Chasie mocy świadomie i dobrowolnie, natomiast miała w żyłach zabójczą mieszankę oraz chciała zatrzymać go w pokoju. Incydent z Silver zdążył już obnażyć prawdę o tym, w jak niewielkim stopniu Des tak faktycznie kontrolowała swoje żywioły nawet bez udziału osłabiającej trucizny na sterydach.

Nie sposób teraz wskazać jednoznacznego winowajcę przy tylu czynnikach. Wolałaby wykluczyć amulet z tego grona – za drugim razem po prostu przyznałaby Chase'owi nagrodę Darwina, zamiast go ratować – i pozwoliła sobie na to, jako że Jamie zdenerwował się z całkiem innego powodu, kiedy poinformowała go o zaistniałej sytuacji.

– Wiesz co, ja jestem nastolatką, ale w pewnym wieku taka dziecinada już nie przystoi.

– „W pewnym wieku"?!

– Mówiłeś, że łowcy rzadko dożywają pięćdziesiątki. Jesteś już więc prawie na półmetku, jeśli nie gorzej. – Zmrużyła oczy i przekrzywiła głowę. – Robią ci się zmarszczki na czole, widziałeś?

Sądziła, że zdoła rozproszyć jego uwagę, jednak nie dał się nabrać – podniósł wyżej rękę, zanim wyrwała swoją pożyczoną własność.

– To przez wysłuchiwanie twoich mądrości od sierpnia – dogadywał jej jeszcze zuchwale.

Destiny szarpnęła za kołdrę, na której stał, przez co stracił równowagę i poleciał z powrotem na materac. Rzuciła się po spinkę, wykorzystując krótki moment zaskoczenia. Chase zdążył przykryć ciałem dłoń z amuletem, ale Des bez trudu przewróciła łowcę na plecy i unieruchomiła w tej pozycji. Przyszło jej to aż podejrzanie łatwo. Wolała nie umniejszać sobie myślą, że na to pozwalał, choć przecież przekonała się już wczoraj, jak szybko potrafił wszystko obrócić przeciwko niej.

Zdmuchnęła włosy sprzed oczu i uśmiechnęła się triumfalnie. Dalej zaciskał amulet w dłoni, więc właściwie jeszcze nie wygrała, nie przeszkadzało jej to jednak rozkoszować się chwilową satysfakcją.

– Zapominasz, że jestem od ciebie silniejsza.

Miał dość rozumu, by nie zaprzeczyć, ale zbyt mało samokontroli, by powstrzymać wesołość wywołaną jej przekonaniem.

– Uważasz, że to ci daje przewagę?

– A nie? – podpuszczała go. – Co teraz zrobisz, łowco, chuchniesz mi w twarz?

Poderwał głowę i zamachnął się w kierunku okna. Destiny bez namysłu poleciała za spinką, tak zdeterminowana, aby zwyciężyć w tej szczeniackiej zabawie, że wylądowała na podłodze, zanim zorientowała się, że Chase ciągle trzymał amulet w ręce.

– Jesteś cała? – zapytał przez śmiech. Bardziej od obitego kolana i łokcia ubodło ją upokorzenie.

Ponieważ jak na złość ani syreny, ani M'innamorai nie potrafią znikać, zrezygnowana rozłożyła się na ziemi i wystawiła środkowy palec.

– Odwal się.

Jeszcze głośniej zaniósł się śmiechem.

– Siadaj. Wepnę ci go.

Pozbierała resztki godności i niechętnie przycupnęła na brzegu łóżka. Chase pozostawał czujny, chociaż Des była już zbyt poirytowana, żeby ciągnąć tę błazenadę. Nie znosiła przegrywać, zwłaszcza z nim.

– Jeden warunek – powiedział całkowicie poważnie, przejeżdżając zimnymi palcami po jej karku. Sapnęła, zmęczona. Co znowu? – Mogę najpierw zobaczyć... Możesz się najpierw przemienić? Na chwilę?

Napięła się jak struna, a na twarzy poczuła kulę ognia. Nie rozumiała, dlaczego każda komórka jej ludzkiego ciała tak kategorycznie zanegowała tę prośbę, ale wiedziała, że za nic w świecie się na to nie zgodzi. Wolałaby uschnąć niż pokazać mu się w przeistoczonej wersji.

Przywykła do bycia tylko Destiny Winterhood w jego obecności. Zawsze udawali, że tak jest – przez te paręnaście tygodni mieszkania u Evansów, a teraz tutaj. Gdy w końcu bezpośrednio nazwał ją syreną podczas tańca w Halloween, wszystko się zmieniło. Wszystko się posypało. Kiedy zobaczył jej łuski, nie widział już nic poza nimi, stał przed nią jako łowca, z nożem, obcy i bezduszny. Mimo że grał wtedy pod Exodus, więc nie obawiała się powtórki, coś absolutnie blokowało Destiny przed takim odsłonięciem.

– Chcesz zobaczyć blizny, które zostawiłeś? – odparowała tak ostrym tonem, jakby obraził jej rodzinę.

Odsunął się nieznacznie.

– Chcę ocenić, ile szkód wyrządziła ci toksyna.

Nic mu na to nie odpowiedziała, bo nie miała żadnych twardych argumentów przeciw, więc nie chciała się tłumaczyć ani wdawać w dyskusję. Odmowa sama w sobie powinna być wystarczającym komunikatem.

– Nie pytaj mnie o to więcej – ostrzegła, kiedy dał za wygraną. – A jak jeszcze raz ukradniesz mi amulet, stracisz palce.

Podniosła się, teraz naprawdę potrzebując ochłonięcia pod prysznicem.

– Stój. – Pociągnął Destiny z powrotem. – Odwróć się!

Przekręcił ją tak zdecydowanym ruchem, że cały jej gniew ustąpił miejsca lękowi.

– Co? – zapytała, zaniepokojona tym, co tam znalazł. – Co się stało?

Chase odtajał po chwili, która wydawała się trwać wieki. Nie musiała go widzieć, by rozpoznać oszołomienie.

– Nic. Nie wpiąłem go do końca. Już jest dobrze. – Wstał jako pierwszy, dając sygnał, że kryzys zażegnany, a temat zamknięty. – Nie zużyj całej ciepłej wody.

Destiny ze zdezorientowania zaplątała się we własnych myślach.

– Przecież...

– Wiesz, o co mi chodzi – rzucił, wychodząc z pokoju.

* * *

Pod prysznicem Destiny opracowywała plan zwędzenia Chase'owi komórki, by potem na osobności zadzwonić do Jamiego i ustalić, co jest grane, na czym stoją, co dalej, jakim cudem Chase ciągle oddychał oraz z tuzin innych rzeczy. Wiedziała już, w której kieszeni ją trzymał i miała nadzieję, że nie zmienił kodu blokady. Skupienie na tym zadaniu pomogło jej oderwać głowę od pozostałych zmartwień.

Kiedy wyszła, odświeżona i nastawiona na zwycięstwo, zobaczyła go siedzącego przy wyspie kuchennej z laptopem i telefonem postawionym na blacie. Ponieważ jednak sprzęt leżał obok butelki otwartego trunku, Des natychmiast zapomniała, po co przyszła, tak zbita z tropu tym obrazkiem.

– Co robisz?

– Pracuję – odparł Chase, nie odrywając wzroku od ekranu.

Uleciała z niego cała poranna – zgoda, przedpołudniowa – niefrasobliwość, jakby musiał ją zrównoważyć ponurą powagą. Coś się zmieniło, a ona nie rozumiała, co.

– Zabijasz potwory przez Internet? – Podeszła bliżej, nie doczekawszy konkretniejszej odpowiedzi. – Jak tu nie kochać technologii.

Nie zachwyciła go taka wizja, najwyżej nieco ubawiła.

– Ależ to byłoby nudne.

Destiny wyjęła z apteczki termometr, chcąc sprawdzić, czy chociaż pod tym względem wszystko wróciło do normy. Bez ostrzeżenia przytknęła go Chase'owi do skroni.

– Ręce do góry.

Popatrzył na nią powoli, tak, jak patrzy się na kogoś niespełna rozumu.

– I to ja jestem dziecinny?

– Tylko w ten sposób mogę do ciebie mierzyć. Nie psuj mi zabawy – upomniała go. – Sto stopni... Sprawdź, ile to jest w jedynych właściwych jednostkach.

– Nie mam gorączki.

– Nie dyskutuj i rób, co mówię. Mam cię na muszce.

Zdusił śmiech. Nic już nie powiedział, tylko posłusznie wyszukał potrzebne informacje.

– I co? Będę żył? 

– To stan podgorączkowy – zaniepokoiła się, bo po ingerencji Davida oczekiwała czegoś odwrotnego.

Chase wywrócił oczami.

– To normalna temperatura.

– Facet, który przy ponad trzydziestu siedmiu stopniach pracuje, zamiast konać? – westchnęła z udawanym podziwem. – Niebywałe.

Chwycił ją za nadgarstek, wyrwał termometr i tak okręcił rękę, że prawie się przewróciła. Złapała za brzeg lady, ale i tak wylądowała głową na jego kolanie z prowizorycznym pistoletem wycelowanym w sam środek czoła.

– No i co teraz? – napawał się widokiem jej zszokowanej miny. – Nie mierz do nikogo z takiej odległości. – Korzystając z okazji, włączył termometr. – Też masz podwyższoną temperaturę.

– Dobra, nie popisuj się.

Odepchnęła go i zjechała na ziemię, bo stamtąd łatwiej było jej się dźwignąć. Zajrzała mu przez ramię, by zobaczyć, co właściwie rozumiał poprzez „pracę". Chciała pojąć, dlaczego nagle trzasnął go jakiś piorun, dlaczego zaczął pić w biały dzień. Sam przecież nic nie powie.

– To ten hotel, który ma spłonąć? – zapytała z nadzieją, że zaprzeczy, ale przytaknął. Niechętnie, na odczep, aby zostawiła go w spokoju, Des jednak udała ślepą. Pobielało jej przed oczami na myśl, że miałaby się tam znaleźć. Że miałaby się znaleźć w jakimkolwiek publicznym miejscu. – Jest ogromny.

Chase obrócił się do niej twarzą.

– To hotel – podkreślił wymownie. – Nie macie ich w Polsce?

– Po co? Nikt nas nie odwiedza. – Wzruszyła ramionami. – Śpimy pod gołym niebem, na sianie, a ogrzewamy się alkoholem i sobą nawzajem.

Uśmiechnął się, jakby tylko czekał na taką reakcję.

– U nas to się nazywa letnim obozem i trzeba za niego słono zapłacić.

Destiny nie doceniła tego żartu, zbyt przejęta wyobrażaniem sobie wszystkiego, co mogłoby pójść nie tak z jej winy, gdyby rzeczywiście wysłali ją na ten bal. Cassidy coś pomieszała. Zresztą, wizja na pewno uległa zmianie w obliczu ostatnich dwunastu godzin. Pytanie tylko, czy na lepsze.

– I... wiesz, co gdzie tam jest? W sensie pomieszczenia, pracownicy, jakiś monitoring...

– Coś ty – przyznał, a Destiny ulżyło, choć chyba powinna się zmartwić. – Idę w ciemno. Lubię improwizować, kiedy stawką jest życie kilkuset osób.

Jak dobrze, że ostatecznie nie będzie musiała nic z niego wyciągać, bo prędzej by się pochlastała. Już patrzył na nią podejrzliwie, mimo że przecież nie zapytała o nic takiego.

Wepchała się przed ekran.

– Fajnie, a gdzie jest zakładka o mnie?

– Zapomnij. – Chase zatrzasnął laptop i odsunął go od niej.

– No weź!

– Idź, pośpiewaj sobie, zajmij się nawadnianiem czy czymś.

– Jak ty? – Chwyciła szklankę z końcówką bursztynowej cieczy, nie dając się przegonić.

Zamilkł, przyłapany, chociaż wcale nie krył się z tym pod stołem.

– Alkohol akurat odwadnia – zauważył neutralnie i zabrał jej go z ręki, kiedy skrzywiła się zapachem mocnego trunku.

Sama już nie wiedziała, czy zemdliło ją, bo jej organizm nadal wiązał ten odór z tamtą traumatyczną nocą czy dopiero teraz naprawdę pojęła, że to nie sok czy inna herbata w wymyślnej butelce.

Nic sobie nie robiąc z konsternacji Des, dopił drinka i nalał kolejną porcję. Gdyby to był Jamie, nawet nie mrugnęłaby okiem. W obecnej sytuacji zwyczajnie zaczynała się bać, czego Chase znów jej nie mówił. Skoro przeglądał notatki dotyczące balu, czy miało to związek z Davidem? Co, jeśli ją jakoś naznaczył po zawarciu umowy? Destiny oglądała się w lustrze, jednak nie znalazła nic, co mogłoby wzbudzić niepokój – może poza pogłębiającymi się prześwitami od utraty włosów w niektórych miejscach, ale przecież Chase nie spanikował przez jej postępujące łysienie.

– Jest południe.

– W Polsce jest wieczór.

O Boże. Zepsuła go.

– Chyba mam na ciebie zły wpływ.

Chase roześmiał się szczerym, zaraźliwym śmiechem, w którym pobrzmiewało coś tragicznego, przez co mu nie zawtórowała, jeszcze mocniej zaniepokojona. Potem wrócił do udawania, że w jego zachowaniu nie było nic dziwnego, że zawsze witał dzień w ten sposób w ramach śniadania. Destiny porwała więc butelkę i zaczęła ją nieostrożnie obracać.

– Wygląda na drogi. – Oglądała whisky z zaciekawieniem. – Szkoda by było, gdyby wyślizgnął mi się z dłoni.

Chase znów odkleił się od laptopa, aby zmierzyć ją wzrokiem i chyba w końcu zrozumiał, że nie odpuści, bo westchnął ciężko. Wydawał się przemęczony, chociaż dopiero wstali po najdłuższym nieprzerwanym śnie, jakiego Des miała okazję doświadczyć od miesięcy i zakładała, że on też. Może to za mało, by naprawić szkody wyrządzone śmiercią.

– Słuchaj, mogę dorwać pierwszego Przeistoczonego, na którym uda mi się położyć łapy, rozwalić mu łeb i spić z niego cały ichor albo mogę tu siedzieć i upijać się ulubioną szkocką mojego ojca.

Znieruchomiała, analizując jego słowa. Mimowolnie wyobraziła sobie tę scenę i dotarło do niej, że nigdy nie widziała go w pracy, tej prawdziwej pracy. Widywała jej skutki, kiedy wracał brudny i spocony, ubabrany ichorem i krwią; przekonała się na własnej skórze, jak wyglądała – jego zdaniem – najlżejsza wersja przesłuchania; przy niej postrzelił Collina i rozprawiał się z Hienami, ale to nie były sytuacje, w których namierzał i atakował, w których był prawdziwie okrutny i bezwzględny, tak, jak opisywał go David.

Zresztą Chase otwarcie mówił o swoich obowiązkach, przechwalał się umiejętnościami, a nawet przyznawał do czerpania przyjemności z polowań. W tej kwestii zawsze był z nią szczery, bo postrzegał eliminację Przeistoczonych za coś szlachetnego. Tyle że jego ratowanie ludzi przez większość czasu polegało na przemocy, okaleczaniu, rozstrzeliwaniu i mordowaniu, i to bez odbierającego empatię ichoru we krwi. Przerażała ją świadomość, że nie poznała nawet wierzchołka rzeczy, do jakich był zdolny, a już czuła dysonans przez jego zachowanie przy niej, przez to, ile poświęcił, choć wcale nie musiał.

– Powinnam się martwić, że coś cię opęta i to mi rozwalisz łeb, jeśli będę pod ręką?

– Tak, jeżeli ją rozbijesz – zagroził pół-żartem, więc odstawiła alkohol na blat. – I nie przestaniesz mnie dręczyć pytaniami.

– Jaka szkoda, że nie mieszkasz pięć minut stąd. Mógłbyś chlać w pracy w spokoju.

– Czekaj, mogę stąd wyjść? – ożywił się. – Byłem przekonany, że teraz ja jestem twoim więźniem.

Zakończyła tę wymianę zdań, obrzucając go wymownym spojrzeniem. Usiadła naprzeciwko, zbyt osłabiona, aby dłużej stać mu nad głową.

– Jest już aż tak źle, że nie możesz wytrzymać bez ichoru? – zapytała, bo faktycznie wczoraj Jamie zarzucił Chase'owi wykorzystanie uwięzionej wampirzycy, a potem Des na dokładkę próbowała zbić mu gorączkę kolejną dawką, choć minimalną. Dręczyła się myślą, że może gdyby podała jej więcej, nie musiałaby przywoływać Davida, ale chyba dobrze zrobiła.

– Nie chodzi o uzależnienie – upierał się i potarł twarz, widząc brak przekonania Destiny. Dziwiło ją, że sam w to wierzył po rzuceniu się na serum prawdy, kiedy przybrało postać błękitnej krwi. Najwyraźniej był zbyt pyszny, aby przyznać się do problemu, a to już dziwiło ją mniej. – Po prostu wizja przeobrażenia się w Hienę i rozrywania na kawałki ludzi dość durnych, by się zapuszczać w tamte tereny, brzmi jak marzenie w porównaniu do całej reszty. Wierz mi.

– Nie, żeby coś, ale sami byliśmy dość durni, żeby się szwendać po tamtych bagnach.

– Dwa razy.

– W ciągu dwóch tygodni.

Rozbawiło ich to bardziej, niż powinno, mniej niż miała nadzieję.

– Co się stało? – zapytała już z powagą.

Co się nie stało, zdawały się krzyczeć jego oczy, ale tylko przez moment.

– Dziś są jego urodziny. Byłyby – poprawił się i uniósł szklankę. – Cheers.

Destiny poczuła się głupio przez swoje paranoiczne podejrzenia i zapominalstwo. Dosłownie przed chwilą przypominała sobie PIN Chase'a – zero, jeden, jeden, dwa – i nie skojarzyła, że to dzisiaj. Przez godziny, które odebrał jej wpływ ambry, przez nagromadzenie zdarzeń całkowicie straciła rachubę czasu i upływających dni.

– Napiłabym się z tobą, ale wszystko zaraz wyląduje w zlewie...

– Wiem – przerwał jej, po czym parsknął cynicznie. – Jedyne, co ci przyszło z tej wymiany, to wyjście z alkoholizmu.

– Jak łowcy świętują ten dzień? – zapytała odruchowo, trochę z ciekawości, trochę, by przekierować temat. Chase spojrzał na nią niepewnie. – To znaczy... jak to kiedyś robiliście.

Za późno pomyślała, że skoro wczoraj nie potrafił rozmawiać o Charliem, wątpliwe, aby teraz miał na to ochotę. Pytanie jednak raczej go zaintrygowało, niż przybiło.

– Normalnie – odparł odrobinę zbyt wyluzowanym tonem i Destiny już załapała, gdzie popełniła błąd. – Graliśmy w nieco bardziej krwawą odmianę Paintballu z Przeistoczonymi, bawiliśmy się w chowanego z Hienami w głębi lasu, jedliśmy tort zabarwiony ichorem...

– Założyłam po prostu, że może macie jakieś uroczyste rodowe tradycje – doprecyzowała, choć tak naprawdę sama nie wiedziała, o co jej chodziło. Chyba rzeczywiście spodziewała się po nich czegoś więcej od przyziemnego urodzinowego grilla czy spotkania w restauracji, tylko niefortunnie to ujęła – tak, jakby łowcy należeli do jakiegoś odrębnego gatunku.

– Dostajemy od Exodusu kosz podarunkowy ze szczątkami naszych zdobyczy na pamiątkę. Czasem dorzucą jakąś nową broń albo bon na terapię – kontynuował drwinę, świetnie się przy tym bawiąc, więc pozostało jej jedynie dołączyć.

– Czyli nie zasypują was złotem? Nie wyprawiają królewskich bali na waszą cześć?

– Nieustannie nad tym ubolewam. Chociaż bale się zdarzają.

Destiny spochmurniała, znów ściągnięta myślami do oczekiwań innych – Jamiego, Cassidy, Davida – względem niej. Wolałaby już przeskoczyć do momentu, kiedy wszyscy (no, raczej bez tego ostatniego) wykładają kawę na ławę i wspólnie zastanawiają się nad dalszymi krokami, najlepiej takimi, które nie wymagałyby od niej zamiany powłok, kłamania, udawania czy zostania zadźganą. Niestety wątpiła, by Jamie wykombinował w zastępstwie łatwiejsze rozwiązania. W ich pokręconym świecie nic nigdy nie mogło iść prosto, gładko i przyjemnie.

Dodawała sobie otuchy nadzieją, że może z wczorajszej tragedii wyszła choć jedna dobra rzecz – może śmierć Chase'a zerwała urok rzucony przez Esper? Tylko czy on faktycznie umarł? Przecież na śpiew Des nadal pozostawał odporny.

– Gdy byliśmy młodsi, tata zabierał nas motorówką do swojej „kryjówki", jak ją wtedy nazywaliśmy. Po dopłynięciu trzeba było się wspiąć na półkę skalną. – Chase odłożył pustą szklankę na blat, ale nie spuścił z niej wzroku. Uśmiechnął się do własnych wspomnień, zupełnie jakby mógł je dostrzec w szkle i Des pożałowała, że tego nie potrafi. – Nocowaliśmy w grocie z widokiem na panoramę Los Angeles, a budził nas najpiękniejszy wschód słońca, jaki można zobaczyć w Kalifornii.

Skojarzyła ten opis ze zdjęciem Charliego, które wczoraj wypatrzyła w pokoju Chase'a. Zdziwiła się, że postanowił pociągnąć temat – jeszcze przed wylotem do Stanów Dayenne ostrzegała, żeby nie pytać jej dzieci o ich ojca, a Destiny szybko się przekonała, jak bardzo zakazanym hasłem było już samo jego imię, dlatego teraz też wolała nie naciskać.

Może chęć uhonorowania go – bo czy można to zrobić lepiej niż poprzez rozmowę i wspominki? – w tak ważny dzień przeważyła nad bólem.

Albo alkohol zaczynał działać.

– To brzmi tylko odrobinę mniej zastanawiająco od poprzednich historii – zauważyła. Co prawda jej taki pomysł nie przyszedłby do głowy tylko dlatego, że zawsze stroniła od wody, wciąż jednak odbiegał od grillowania w ogródku z rodziną i znajomymi. – Na pewno był świetnym ojcem – dodała, by złagodzić krytyczny wydźwięk swoich słów.

Wyczuł płynącą z nich nieszczerość – Des w końcu nie miała bladego pojęcia, jak wyglądały relacje Charliego z rodziną ani jakim był człowiekiem, bo nigdy go nie poznała. Słyszała same dobre rzeczy, ale trudno, żeby bliscy mówili źle o zmarłym.

Jeżeli zasłużył na swoją reputację, nie mógł zginąć z ręki Julii. Destiny nie akceptowała innej możliwości. Gdyby poruszyła dziś jej temat, sama prosiłaby się o rozwalony łeb, więc urwała te przemyślenia.

– Pewnie uważasz, że nas musztrował – stwierdził Chase bez cienia urazy, raczej z pobłażliwym rozbawieniem.

– A nie? – zaryzykowała. Nie było sensu udawać, że wyobrażała to sobie inaczej.

– Nie no, trochę tak.

Roześmiała się, rozbrojona jego szczerością.

– Ale wpajał nam też, że każdy łowca powinien mieć odskocznię od polowań, coś swojego, w ogóle niezwiązanego ze służbą, żeby móc się zresetować i oczyścić umysł. Według niego to jedyny sposób, by nie oszaleć. Zabrał Bree na mecz, zanim zaczęła trenować piłkę nożną. Kupił Jamiemu pierwszy pędzel i farby.

To ją zaciekawiło. Nigdy nie widziała, aby Chase w wolnym czasie zajmował się czymś innym niż dokuczaniem jej, treningami albo pielęgnowaniem swojej broni. Nadprzyrodzone łowy pochłaniały tak dużą część jego osobowości, że aż trudno sobie wyobrazić, by znalazło się tam miejsce na zwykłe zainteresowania.

– A tobie?

– Mnie uczył grać na gitarze.

Czekała na prawdziwą odpowiedź. Zamiast niej dostrzegła na twarzy Chase'a rosnące zniecierpliwienie, tak jakby powiedział coś, czego sama powinna się domyślić. Nigdy nie rozumiała, dlaczego za przykrywkę dla polowań wybrał koncertowanie, skoro nie był muzycznie uzdolniony. Co z tego, że miał sprzęt, jeśli nie potrafił go użyć?

Parsknęła śmiechem, całkowicie poza kontrolą.

– Musiałeś być opornym uczniem.

– Po występie miałaś odmienne zdanie – wytknął jej uszczypliwie.

– Mogłeś zostać gwiazdą rocka! Jeździć na muzyczno-łowieckie tournée. Grać za dnia i uganiać się za potworami nocą – nakręciła się, rozweselona tą zaprzepaszczoną szansą. Chase nieco mniej. – Co poszło nie tak?

Wzruszył ramionami, żałując, że w to zabrnął.

– Wolałem poświęcać czas na przygotowania pod Exodus. Zresztą, przy Chrisie nie miałem innej opcji, żeby nie zostać w tyle.

Ostatnie zdanie burknął pod nosem sam do siebie, a to ono dotknęło ją najmocniej. Może Destiny nie musiała dorównywać Julii w boju, tropieniu oraz zastawianiu pułapek, ale już w sprycie, brawurze czy wytrzymałości fizycznej – nieustannie. Za późno zrozumiała, że to był wyścig bez mety.

Ugryzło ją sumienie. Nie chciała porównywać Julii do Chrisa. Nie powinna jej zestawiać z wilkołakiem, który przyprowadził Collina na rzeź, kazał Destiny wszczepić się ze starszym o prawie trzydzieści lat łowcą i udawał sojusznika, żeby pozyskać krew M'innamorai, kiedy tak naprawdę całą duszą niczego nie pragnął bardziej niż jej śmierci. Nie znosiła myśli, że coś ich łączyło, że byli pod jakimkolwiek względem podobni, a przecież się wszczepili. I to z własnej woli, nie przymusu.

Zepsuła sobie humor. Nie poprawiła go nawet wizja Chase'a maltretującego gitarę, bo zamiast rzępolenia w pamięci pozostał jej tylko występ podrasowany urokiem, a to ostatnie, do czego chciała wracać.

– Czyli postanowiłeś przetestować jego teorię – podsumowała. – Tę o szaleństwie.

– Jak muszę odreagować, to wsiadam na motocykl – wyjaśnił, trochę zbity z tropu tym spostrzeżeniem. – A przy tobie i tak się nie da nie zwariować. Wyczerpały ci się pytania? Mogę wracać do roboty?

Chociaż Destiny przeczuwała, że za grobowym nastrojem łowcy stało coś znacznie gorszego od nadejścia rocznicy urodzin ojca, uznała ten moment za odpowiedni, żeby na chwilę zostawić Chase'a z jego smutkiem, pracą i alkoholem.

– Winterhood – zawołał, kiedy skierowała się ku sypialni i już była tak blisko, już prawie zniknęła za drzwiami. Spojrzała na niego pytająco. – Mój telefon.

Niech go szlag.

– Co z nim?

Czekał cierpliwie, aż skończy zgrywać głupa, ale nie ustępowała.

– Jeśli chcesz, żebym cię przeszukał, wystarczy poprosić.

– Marzę o tym.

– ...a jeśli zamierzasz zadzwonić do Jamiego, możesz to zrobić tutaj – dodał z przekąsem. – Następnym razem udam, że nie zauważyłem i się zaczaję.

Zrezygnowana cofnęła się i oddała mu komórkę, którą profilaktycznie schował do kieszeni.

– A gdzie twój?

– Spadł mi.

Wysypała na blat to, co z niego zostało. Chase zmarszczył brwi na widok rozwalonych fragmentów i przeniósł wzrok na winowajcę.

– Gdzie, do młynka w zlewie?

Bez dalszych zbędnych komentarzy wrócił do swoich spraw, a Destiny czuła, że zasłabnie, jeżeli czegoś nie zje, dlatego zaczęła krzątać się po kuchni. W razie czegoś naprawdę istotnego i niecierpiącego zwłoki Jamie przecież znajdzie sposób na skontaktowanie się z nią.

Na szczęście Chase nie maglował Destiny – gdyby postanowił ją przycisnąć lub podejść podstępem, wygadałaby mu wszystko i jeszcze więcej i zorientowała się po fakcie, doceniała więc, że nie pogarszał sytuacji, tylko uzbroił się w cierpliwość. To coś, czego jej zawsze w życiu brakowało, ale najprawdopodobniej szło w pakiecie z łowieckim DNA.

Kiedy grzebała w szafkach, kątem oka spostrzegła ruch za oknem. Choć była gotowa uznać, że jej się przywidziało z osłabienia, postanowiła to sprawdzić. Rozejrzała się zza szyby na boki. Las żył swoim niezakłóconym rytmem, pięknie rozświetlony promieniami górującego słońca.

Chociaż nie mogła odmówić naturze uroku – nawet w tym okresie, gdy wszystko czekało na odrodzenie – Des wiedziała, że jeśli kiedykolwiek się stąd wydostanie, będzie omijać lasy szerokim łukiem. Już nigdy nie zdoła podziwiać ich z bliska. Nigdy nie pojedzie na obóz, nie spędzi nocy w namiocie przy ognisku, nie zaciągnie się górskim powietrzem. Zostaną z nią tylko koszmary, w których ucieka, gubi się i wpada w zasadzki. W nieskończoność.

Niespodziewane śmignięcie między drzewami wyrwało ją z zamyślenia. Przyssała się do szyby i otworzyła szerzej oczy.

To znowu ten wilk!, już miała krzyknąć, zdeterminowana, by pokazać Chase'owi, że wcale jej się wtedy nie wydawało, tylko on nie potrafi tropić. Zwierz jednak wyhamował swoją szarżę.

– Czy to... Bernabi? – odezwała się półgłosem, śledząc wzrokiem węszącego w gęstwinie brązowego husky. Kluczył wokół pni z wywalonym jęzorem.

Destiny ruszyła ku drzwiom.

– Co powiedziałaś? – zreflektował się Chase. Dopiero po chwili przetworzył jej słowa, pochłonięty notatkami. O chwilę za późno. – Co ty wyprawiasz? Hej!

Stanęła w progu i zagwizdała kilkakrotnie. Pies natychmiast nastroszył uszy, wypatrzył Destiny i już zaraz pędził w jej stronę. Wbrew temu, czego powinny ją nauczyć poprzednie doświadczenia, wyszła mu naprzeciw. Mowa ciała zwierzaka nie zdradzała ani okruszka dawnej agresji, wręcz rozpierała go radość.

Ignorując Chase'a, Destiny kucnęła przed domem, by przywitać się z Bernabi. Zamiast rozszarpać Des na strzępy, pies obskakiwał ją i lizał, aż roześmiana straciła równowagę pod naporem tak wylewnie okazywanej miłości.

– Odsuń się od niej! – Usłyszała srogi głos Chase'a.

Już miała mu coś odburknąć na odczepne, kiedy zauważyła, że czymś do nich mierzył, śmiertelnie poważny. Chwyciła mocniej psa, próbując okiełznać jego ruchliwość i schować za sobą.

– Zwariowałeś? Odłóż to!

– To środek usypiający.

– Gówno mnie to obchodzi, odłóż to!

Przez moment była pewna, że zaryzykuje, oddając strzał. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, dezorientacją i wrogością, gdy rozgorączkowany kazał Des wracać do domu, co ani jej się śniło.

Ustąpił, opuścił w końcu broń, zesztywniały z nerwów, choćby co najmniej obserwował teraz latające po całym podwórku porozrywane części ciała Destiny. Co mu, do diabła, odbiło?

Pokręciła głową, nie mogąc na niego dłużej patrzeć. Prawie żałowała, że w nią nie trafił. Może wtedy oduczyłby się załatwiać wszystkiego radykalnymi środkami.

– Wiesz, że cię nie znosi! – przypomniał w ramach wyjaśnień. Jego reakcja była tak nieadekwatna do sytuacji, której przecież był naocznym świadkiem, a tłumaczenia tak idiotyczne, że Des nie miała siły wdawać się z nim w dyskusję. Pajac upił się małą porcją whisky.

– Prawie tak samo, jak ty – mruknęła, nie przerywając pieszczot z Bernabi. – Tyle nienawiści!

Zaczął wokół nich niespokojnie krążyć. Dała mu do zrozumienia, by nawet się nie zbliżał, bo już nie ufała jego intencjom względem psa. On za to najwyraźniej nie ufał temu biednemu psu. Destiny nie pojmowała, skąd tak drastyczna zmiana u obojga.

– Wyrwie ci się, a ja nie będę latał po całym lesie za pieprzonym husky, do jasnej cholery!

– Za potworami jakoś latasz i nie narzekasz. – Łypnęła na niego. Czym się tak przejął, skoro widział, że Bernabi zachowywała się jak wesoły, energiczny szczeniak? Jak husky, w końcu jak prawdziwy husky! Zresztą Des nie zginęłaby od jej ugryzienia. Chase natomiast patrzył na psa, jakby ten skrywał w sobie demona gotowego do ataku w każdej chwili. – Przecież jej pilnuję, Boże, uspokój się. Może tu zostać?

Wsparł się o zewnętrzną ścianę, a Destiny już sama nie wiedziała, czy udawał, czy tak ledwo trzymał się na nogach, że wręcz nie był w stanie udawać, że jest inaczej.

– Możesz przestać wymyślać?

– Ona się męczy na tym łańcuchu. Nic dziwnego, że zwiała. A ja będę miała towarzystwo – przekonywała. Wczoraj nawet Alex zwrócił uwagę na jej zaniedbanie. Teraz Destiny nie czuła, żeby Bernabi była skrajnie wychudzona, ale z całą pewnością Chase nie dbał odpowiednio o jej potrzeby. Prawie nie przebywał w domu.

– Nie no, jasne, spacery po okolicy dobrze ci zrobią – warknął, już bardziej wściekły niż sparaliżowany. Wypił do końca alkohol ze szklanki, którą wcześniej zabrał ze sobą i odłożył ją na parapet.

– Na urodziny chcę zwierzątko. Kota w takim razie. Nie będę go wypuszczać.

– Winterhood, nie osłabiaj mnie.

– Dobra. Poproszę Jamiego.

Chase tylko pozornie jej słuchał. Poważniejsze zmartwienia zaprzątały mu głowę. Des obserwowała go czujnie, gotowa zareagować, gdyby wpadł na jeszcze jakieś głupie pomysły. Wyciągnął pasek ze spodni, podszedł i kucnął. Z jednej strony nieporadnie przypiął go do obroży psa unieruchomionego przez Destiny, a z drugiej owinął wokół ręki. Chase'owi tak się przy tym trzęsły dłonie, że aż spojrzała mu w oczy ze szczerym zatroskaniem, ale wciąż wbijał nieobecny wzrok w prowizoryczną smycz.

Nie mogło chodzić o sam alkohol czy urodziny Charliego. On był chory z przerażenia.

– Wracaj do domu – rzucił, zanim zdążyła wymyślić, co powiedzieć. – Zamknij drzwi i nawet się nie zbliżaj do okien, rozumiesz?

Destiny wstała i otrzepała ubranie z sierści i trawy. Chase tak pobladł, że gdyby nie środek dnia, ruszyłaby za nim, żeby się przekonać, czy po drodze Bernabi nie pociągnie go po ziemi.

– Co z nią zrobisz? – zawołała, kiedy ruszył żwawo w las.

– Zjem!

Des stała tam jeszcze chwilę i to nie na złość Chase'owi – choć nawet się nie obejrzał, aby mieć pewność, że go posłuchała – ale zwyczajnie próbując przetrawić, co się właśnie wydarzyło. Co musiało się stać, żeby doprowadzić go do takiego stanu?

Palący niepokój znów rozpętał się w jej trzewiach. Zrozumiała to, co dla Chase'a od początku było oczywiste: Bernabi nie zerwała się sama. I mimo że Destiny nie miała pojęcia, kto za tym stał i co chciał osiągnąć, czy miało to związek z wizytą u czarownicy, przetrzymywaną wampirzycą czy czyhającą na niego syreną, naciągnęła kaptur na głowę i postanowiła pójść śladem łowcy na wypadek, gdyby władował się w zasadzkę.

Plany pokrzyżowała jej ostatnia osoba, jaką miała ochotę teraz zobaczyć i jedyna, której obecności nadal nie potrafiła wyczuć. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top