Rozdział 17

W ramach szybkiego przypomnienia:

Tydzień temu Jamie pokazał Des liścik, który znalazł w mieszkaniu gościa, na którego balkon Des wtargnęła podczas ucieczki przed Exodusem. Był napisany po polsku i proponował Des spotkanie w lesie w sprawie jej powrotu do Polski. Des odkryła, że chodzi o staw, nad który zaprowadziła ją Bree, gdy po raz pierwszy rozmawiały o Przeistoczonych i Exodusie.

Chase próbował nakłonić Des do wypicia serum prawdy, ale zamiast tego sam je wypił (ponieważ przybrało postać ichoru). Destiny zapytała go, czy Julia żyje. Odpowiedział, że nie.

Pikrotoksyna, która ma hamować mordercze zapędy Des, zaczyna słabnąć, przez co Destiny ma coraz poważniejsze trudności z kontrolowaniem się.

Chatka, w której teraz przebywa Des, jest zaklęta. Można ją znaleźć, tylko jeśli zna się drogę, bo wcześniej ktoś nas do niej zaprowadził. Dom Evansów natomiast otoczony jest zaklęciem o promieniu mili, które chroni przed wilkołakami. 

Według Jamiego eksplozję spowodowała zbyt duża kumulacja energii. Uważał, że z tego samego powodu w Boże Narodzenie nastąpił wybuch skały — zwykle M'innamorai zabijano przed nastaniem pierwszej pełni księżyca od ich przybycia, planetoida nie musiała więc być aktywna przez długi czas. Destiny z kolei spędziła w Stanach już prawie pół roku.

Jamie pomógł Des wyjąć fragmenty Buenaventury z dłoni. Ostrożnie wyciągał pęsetą błyszczące, fioletowe odłamki, chociaż Destiny nie ułatwiała mu zadania, sycząc i wzdrygając się z bólu. Rany na palcach zasklepiły się, pozostałą krew wytarła w chusteczkę i porównała jej kolor z tą sprzed paru godzin. Wcześniejsza próba wyglądała ciemniej, bo zdążyła wyschnąć.

Destiny zapowiedziała, że idzie spać i wzięła przy Jamiem tabletkę na sen, choć oczywiście jej nie połknęła. Nasłuchiwała chwilę pod drzwiami pokoju, czy Jamie nadal rozmawiał z Bree na laptopie, po czym zapięła kamizelkę kuloodporną, którą od nich dostała, narzuciła na nią czarną, długą bluzę z kapturem, wyjęła plecak spomiędzy materacy i była gotowa do drogi.

Od tygodnia zbierała przedmioty na swoją samobójczą wyprawę. Nie zamierzała się oszukiwać, że wyjdzie cało z tego, cokolwiek czekało ją nad Księżycowym Stawem. Przygotowała się na najgorsze, co wciąż brzmiało lepiej od alternatywy — pozostania w domu z postępującym mrokiem, ciągłym pilnowaniem się, oglądaniem przez ramię i zastanawianiem, czy to dzisiaj kogoś zamorduje i już na zawsze przestanie być sobą.

Wahała się wiele dni, snując możliwe scenariusze. Gdy zostawiali ją samą, schodziła do zbrojowni, która i tak służyła im za graciarnię, bo wszystkie potrzebne rzeczy Chase trzymał u siebie w domu. Brała to, czego zniknięcia nie powinni zauważyć, a co mogło jej się przydać: latarkę, baterie, scyzoryk, wytrychy, linę, zapałki.

Ostateczną decyzję podjęła dzisiaj. W końcu zrozumiała, że nie tylko nie może liczyć na Julię, ale i na samą siebie. Straciła kontrolę. Następnym razem ocknie się z cudzą krwią na rękach – była tego równie pewna, jak ichoru w swoich żyłach. Jeszcze zanim Jamie wrócił do chatki, mokra od łez dopakowała ubranie na zmianę, trochę jedzenia i mnóstwo wody.

Ułożyła poduszki i kołdrę tak, by imitowały śpiące ciało, choć wiedziała, że Jamie się na to nie nabierze. Ale może chociaż uzna, że wyszła oknem i zacznie przeczesywać okolicę, kiedy ona będzie głęboko pod ziemią.

Jeśli tunel istniał, to w zbrojowni. Do takiego wniosku doszła, gdy Cassidy pierwszy raz o nim wspomniała. Zbierając przedmioty, zaglądała za półki i wodziła dłońmi po zimnych, chropowatych ścianach — pomieszczenie to bardzo przypominało grotę, w której ocknęła się po Halloween. Jej wejście też przecież schowane było za szafą grającą.

Nie znalazła żadnego tajemnego przejścia, żadnej kryjówki. Dopiero za którymś razem, po przesunięciu starego sekretarzyka stojącego w rogu na śmierdzących płachtach, odkryła pod spodem betonowy właz. Nie ruszała go wtedy, nie chcąc ryzykować, że ktoś zauważy, że przy nim majstrowała. Teraz modliła się, aby nie była to jakaś zwykła studnia, sejf lub... cokolwiek, co nie bez przyczyny pozostawało w ukryciu, a po otwarciu okaże się puszką Pandory.

Syknęła, słysząc głośny zgrzyt przy odkręcaniu włazu, nie napotkała jednak większych problemów z otworzeniem go. Natychmiast odchyliła głowę i zakryła twarz ramieniem, kiedy uderzył ją zapach wilgoci i rdzy, tak intensywny, że rozważyła rozejrzenie się za maską.

Skierowała światło latarki w dół czarnej dziury. Zejście nie wyglądało na okropnie głębokie, ale wciąż czuła się, jakby miała wejść do kanalizacji. Tak cuchnące, obślizgłe miejsce, najprawdopodobniej zamieszkałe przez szczury, nietoperze i cholera wie, co jeszcze, prowadzące cholera wie, dokąd, wcale nie napawało Des optymizmem.

Dochodziła dopiero dwudziesta pierwsza. Do północy pozornie masa czasu, ale nie wiedziała, jak długo będzie błądzić w tunelu, gdzie wyjdzie i ile zajmie jej dotarcie nad staw. Może skończyć się na tym, że coś zmusi ją do powrotu i szukania innego sposobu.

Z głośnym westchnieniem, przeklinając pod nosem samą siebie, ostrożnie zeszła po metalowej drabinie wystającej ze ściany, trzymając w zębach latarkę i przedzierając się przez pajęczyny. Uchwyty były śliskie, więc podziękowała sobie w duchu, że pomyślała o rękawiczkach. Julii spodobałby się ten plan, nakręciłaby się jak nigdy.

Destiny chętnie przygarnęłaby teraz odrobinę tej niezdrowej odwagi. Na dole okazało się, że, w rzeczy samej, stał przed nią tunel. Nie widziała jego końca – po kilku, może kilkunastu metrach zakrzywiał się w lewo. Sklepienie było zaokrąglone i biegły pod nim stare rury; nierówne, wąskie ściany z łatwością mogłyby przysporzyć komuś klaustrofobii. Des, rozpościerając ręce na boki, bez trudu dotykała ich obu jednocześnie. Ni to jaskinia, ni piwnica, ni kanalizacja. Bez latarki nie widziałaby kompletnie nic. Znalazłaby się w całkowitej nicości.

W co ona się wpakowała.

Beton, po którym stąpała, w wielu miejscach był zwilżony. Mokre kroki Destiny odbijały się echem z obrzydliwym mlaśnięciem, ale nie pomagały zagłuszyć rozpraszających dźwięków kapiącej wody i jej przepływu. Chociaż odciągało to uwagę od paraliżującego strachu przed tym, na co mogła się zaraz natknąć i co mogło w każdej chwili wyskoczyć zza rogu, utrudniało trzeźwe myślenie i przygotowanie na ewentualną konfrontację.

Próbowała nie rozpamiętywać tego, co Cassidy powiedziała o tunelu, ale nie potrafiła się przed tym obronić. Natrętne myśli wierciły jej dziurę w głowie, a wspomnienie kuzynki — w sercu. Julia tu była. Rzekomo zamordowała tutaj ojca Evansów. Czy sama też zginęła w tych ciemnościach? Skonała tu dwa lata temu? Co, jeśli Des natknie się na czyjeś szczątki? Ściskała latarkę, jakby od tego zależało jej życie.

Niezbyt idealny moment na dumanie o śmierci. Destiny traciła dech; miała ochotę się zatrzymać i znaleźć z powrotem w chatce, na zewnątrz, gdziekolwiek indziej, gdziekolwiek z dostępem do powietrza. Nie obracaj głowy. Nie patrz za siebie. Wzdrygnęła się, jak gdyby chciała strzepnąć czyjś wzrok z ramion, choć przecież nikogo tam nie było. Przyspieszyła. Lepkie odgłosy kroków wtórowały coraz płytszemu oddechowi.

Dokąd ten tunel prowadził? Straciła orientację co do tego, w jakiej części lasu przebywała.

A jeżeli ktoś go zaklął? Skoro chatki nie dało się znaleźć, równie dobrze wyjście stąd mogło... nie istnieć. Może Cassidy celowo chciała ją tu zwabić, wiedząc, że ta połknie przynętę – czy Chase nie powiedziałby Des o wyjściu awaryjnym na wypadek ataku Exodusu, gdyby skorzystanie z niego było bezpieczne?

Mózg płatał jej figle. Kątem oka widziała ruch w nieoświetlonych obszarach. Krwawe napisy pojawiały się na ścianach w miejscu rdzy i wyżłobień. Żółć podeszła Des do wyschniętego na wiór gardła, jakby miała zwymiotować. Jak długo maszerowała? Ile jeszcze? W obliczu przenikliwego strachu czas zdawał się nie istnieć, a tunel nie mieć końca. Czy przypadkiem już tędy nie przechodziła? A jeśli utknie tu na zawsze? Tylko ona, walące serce, niespokojny oddech i duchy przeszłości.

Wtem zauważyła coś, na co z całą pewnością się wcześniej nie natknęła – akurat, gdy miała się zafiksować na myśli, że skoro istnieją Przeistoczeni, to nic nie stało na przeszkodzie, by tunel był nawiedzony. Fragment drogi przed nią wypełniała woda, co skutecznie odwiodło ją od narastającej paniki.

Nie dałaby rady go ominąć przez zaokrąglone ściany, a próba przeskoczenia mogłaby się skończyć wylądowaniem w tych ściekach. Kucnęła i podwinęła rękaw, żeby sprawdzić, jak głęboko znajdowało się dno. Leżała na ziemi z ręką zanurzoną po samo ramię w zimnej, dziwnie gęstej cieczy i wciąż nic nie czuła. Nic z tego. Nie wejdzie tam.

Choć piła przed zejściem, wyjęła butelkę i zaspokoiła pragnienie – lęk przestawał odwracać jej uwagę od niego, a świeża woda pozwoliła trzeźwiej myśleć.

Przyjrzała się rurom biegnącym pod sufitem, oceniając ich wytrzymałość. Po podskoku ledwie musnęła je palcami. Odbiła się od ściany, ale ręka jej się ześlizgnęła. Destiny wylądowała na ziemi raz, drugi, trzeci, aż w końcu chwyciła rury obiema dłońmi. Podparła się nogami o bok tunelu i zarzuciła stopy, zahaczając nimi jak małpa.

Coś jej to przypominało... Bawiąc się w ten sposób lata temu na osiedlowym trzepaku czy gałęziach drzew, w życiu by nie pomyślała, że tak się to skończy. Przełknęła rosnącą gulę w gardle.

Wisząc do góry nogami, z nadzieją, że lada moment nie wpadnie do ściekowej sadzawki pod sobą, powoli przesuwała się do przodu.

Zeskoczywszy po drugiej stronie na ziemię, odetchnęła z ulgą. Wytarła brudne od smaru rękawiczki w spodnie i sprawdziła, czy nic nie wypadło jej z kieszeni. Uśmiechnęła się lekko do siebie, gotowa znaleźć wyjście z tego labiryntu.

Odwróciła się tyłem do wody i wrzasnęła. Głośniej niż sądziła, że potrafi, krzykiem, który już dłuższy czas siedział jej w krtani. Czyjaś sylwetka majaczyła w ciemności kilka kroków dalej. Jamie. To tylko Jamie, ale ta informacja dotarła do niej zbyt późno. Z szoku aż cała się trzęsła — a wraz z nią światło padające z latarki na wściekłego łowcę.

— Zawracaj. Już.

Musiała oprzeć się o ścianę i złapać kilka głębszych wdechów, zanim opanowała się do tego stopnia, żeby wydobyć z siebie normalny dźwięk. Nigdy dotąd nie słyszała tyle złości i zniecierpliwienia w jego głosie.

— Jamie, daj mi przejść.

W odpowiedzi wyciągnął pistolet. Co prawda nie skierował go od razu na Des, ale sam fakt natychmiast zmienił jej stosunek do ich spotkania.

— Nie będę dwa razy powtarzał.

Niemal niezauważalnie pokręcił głową, chyba wciąż niedowierzając, że znaleźli się w takiej sytuacji. Destiny bez trudu rozpoznała zawód w jego oczach; nie pierwszy raz ktoś patrzył na nią w ten sposób. Jak zawsze, czuła przy tym irracjonalny wręcz gniew. Czego innego się spodziewałeś?!, miała ochotę mu wykrzyknąć. Dlaczego ludzie nadal mieli co do niej jakieś oczekiwania? Pokazałeś mi list. Miej pretensje do samego siebie. O ile prościej byłoby, gdyby już dawno spisali ją na straty.

Coś w jej minie zaszczutego zwierzaka sprawiło, że spuścił z tonu.

— Co ty wyprawiasz, Hoodie?

To pytanie wcale nie wymagało odpowiedzi. „Język może ukryć prawdę, ale oczy — nigdy". On jednak jeszcze nie rozumiał.

— Jak możesz nie widzieć, że to pułapka?! — ciągnął. — Naprawdę myślisz, że jakiś typ, który pojawił się znikąd, wyczarowałby sobie sposób, żeby cię przeteleportować do Polski bez wiedzy Exodusu?

— Masz rację — przyznała spokojnie. — To albo Exodus, albo Chris, albo ta syrena od Chase'a. Hmm, kto dalej... ojciec Collina? Albo dziesięć innych osób, o których nie mam pojęcia. — Traciła już rachubę co do tego, ilu ludzi chciało jej śmierci. — Chyba nie zostanę Królową Balu.

— Dokładnie. To samobójstwo.

Cień ekscytacji, który zapewne pojawił się, wywołany nadzieją, że do Des dotarły realia i choć przez moment stali po tej samej stronie barykady, zniknął bezpowrotnie, gdy tylko Jamie uświadomił sobie znaczenie tych słów.

Odgłos jego gwałtownego kroku eksplodował w ciszy. Chwycił broń obiema dłońmi i nakierował na Destiny, ciągle zastawiając przejście. Mierzył ją wzrokiem ostrym jak sztylety.

— Co to niby miało być w domu? Ostatnia wieczerza? Stajemy na rzęsach, żebyś była bezpieczna, a ty zamierzasz się poddać, zaprzepaścić całą naszą pracę i tak po prostu podać im się na srebrnej tacy? Sądzisz, że ci na to pozwolę?

— Jamie. — Zrobiła krok do przodu, na co on natychmiast się cofnął. Westchnęła z wahaniem, bo niby jak miała wytłumaczyć, co czuła?

Nie zrozumiałby. Nie mogła od niego oczekiwać, że zrozumie, ile ją to kosztowało. Jak wyjaśnić komuś o zdrowych zmysłach, że czasem sama gubiła się w rzeczywistości? Że błądziła między jawą a snem, między halucynacjami a realiami? Że kiełkowało w niej coś złego, co codziennie nieświadomie pielęgnowała i nie umiała przestać podlewać tej części siebie, mimo że ta w każdej chwili mogła puścić liście i przedostać się na zewnątrz? Destiny była tylko więźniem we własnym ciele i ostatnio coraz częściej ichor jej o tym przypominał. Kiedy tak drastycznie straciła nad wszystkim kontrolę? Jeszcze zdołała wypływać na powierzchnię w ostatniej sekundzie, ale nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że to po prostu metoda na uśpienie czujności, która w najgorszym możliwym momencie zawiedzie.

— Powiedz mi jedno. Jeśli zginę, Bree przestanie być syreną, prawda? Nie tak działa zaklęcie odbicia? Może właśnie w ten sposób twoje życzenie się spełni. Może to jedyny sposób i tylko próbujesz odwlec nieuniknione. Zrób sobie przysługę i pozwól mi odejść.

Odbezpieczył broń.

— Po pierwsze primo, Bree nie chciałaby, żebyś się tak poświęcała, a po drugie primo, nie masz zielonego pojęcia, w co się pakujesz. Wyjdziesz z tego tunelu tą stroną, którą do niego weszłaś, koniec kropka. W tył zwrot.

Żadne jego słowo nie było w stanie wpłynąć na jej decyzję, jak i nie istniał żaden argument mogący przekonać Jamiego. Nie dawał za wygraną, nawet jeśli w głębi, choćby podświadomie, czuł, że miała rację.

— Hoodie. Potrzebujemy cię, by zdjąć urok z Chase'a. Proszę, zawróć.

— Na nic wam się nie przydam, jeżeli go wcześniej zabiję! — nie wytrzymała. — Musiałam się dzisiaj dźgnąć, Jamie. Następnym razem mogę nie zdążyć.

Nie wspomniała mu o tym wcześniej, bo nie chciała ryzykować, że znów zamknie ją za kratkami lub wleje w nią pikrotoksynę. Przez pierwsze dni była nie do życia, a jeśli czegoś dzisiaj potrzebowała, to właśnie sił.

Otrząsnął się, jak wyrwany z jakiegoś myślowego koszmaru. Sam się nie spodziewał, że zabrnęło to już tak daleko. Słowa kłębiły mu się w głowie, ale wciąż nie te, które miała nadzieję usłyszeć.

— Wiedzieliśmy, że trucizna nie będzie działać wiecznie. Po prostu...

— ...wezmę kolejną dawkę? A potem następną i następną, aż w końcu któraś mnie zabije? Wiesz, jakie to są męczarnie? Każda wiąże się z coraz gorszymi powikłaniami i krótszym działaniem, w jaki sposób to jest lepsze od tortur? Możemy na chwilę przestać udawać, że macie jakiś plan lub chociaż pomysł na to, jak to się może skończyć inaczej niż tragicznie? Czy zależy ci tylko na tym, żebym dożyła wykonania tej tajemniczej misji, a potem niech się ze mną dzieje, co chce?

Ileż można się oszukiwać. Dawno by ją zabił, gdyby nie potrzebował Des do odwrócenia uroku. A jeśli nie on, to Cassidy nie zawahałaby się ani przez sekundę — i nie zawaha, kiedy już Destiny odegra swoją rolę.

Nawet teraz czuła, jak wraz z narastającym zdenerwowaniem budziło się w niej coś jeszcze. Zbyt ciasno, zbyt duszno, zbyt ciemno, a wulkan emocji i bycie na celowniku wcale nie ułatwiały utrzymania kontroli.

— Schowaj broń — powiedziała stanowczo, usiłując zachować trzeźwość umysłu, gdy Jamie nadal trawił jej słowa. W powietrzu wznosiło się coraz więcej cuchnącej pary. — Oboje dobrze wiemy, że we mnie nie strzelisz.

— Des — odparł ze zdziwieniem, niezmiernie zaskoczony jej przekonaniem. — Jeśli nie pozostawisz mi wyboru, postrzelę cię w kolano. Nie zmuszaj mnie, żebym ci to udowodnił. Nie dam rady zanieść cię z powrotem do domu, więc będziesz się musiała dokuśtykać, zanim wyciągnę ci kulkę, a wierz mi na słowo, że to będą najdłuższe i najbardziej bolesne minuty w twoim życiu.

— Nie rozumiesz?! Jeżeli we mnie strzelisz, to cię zabiję! Nie dlatego, że chcę, a dlatego, że nie dam rady się powstrzymać! Wystarczy, że mi grozisz i do mnie celujesz, a to coś we mnie już się czuje zagrożone i tylko czeka na moment mojej nieuwagi! — Ścisnęła swoje przedramię. — Czuję. To. Tutaj. W żyłach. Pod skórą. W środku. Odsuń się. Jeśli ci życie miłe, odsuń się.

Zaparła się tak mocno, że pot kapał jej z nosa, a woda za plecami zaczęła bulgotać.

Jamie zauważył to i schował pistolet za pas, ale nie cofnął się. Nie ściągnął też z niego ręki.

— Wiem o tym. Myślisz, że mnie zabijesz i na tym się skończy? Że wrócisz tak po prostu do bycia Destiny? Że to coś „w środku" chce, żebyś wpadła w pułapkę w lesie? Powiem ci, co się stanie. Wyjdziesz stąd i zamordujesz więcej ludzi, zanim ktoś cię powstrzyma — mówił z miną kogoś, kto już to wszystko wcześniej widział. — To tylko kolejny argument za tym, abyś ze mną wróciła. Chodź. Opowiem ci o naszym planie.

Destiny zaśmiała się ze łzami w oczach. Wzięła głęboki wdech.

— Wiesz, co Chase dziś zrobił? Chciał we mnie wlać jakieś serum prawdy. — Podniosła wzrok na Jamiego. Oboje mieli włosy poskręcane od pary i wilgotną skórę. Bez problemu wyczytała z wyrazu jego twarzy, że Chase go o niczym nie poinformował. Nie ufał im. Kwestia czasu, nim spróbuje kolejnych sztuczek. — Nie bój się, nie wypiłam go. Ale on tak.

— O co zapytałaś?

Coś w niej pękło. Woda przestała parować. Destiny zdusiła płacz, wiedząc, że gdyby teraz nie powstrzymała łkania, rozbeczałaby się na dobre. Pozwoliła gorącym łzom płynąć po policzkach, mieszać się z potem. Czuła ich słony smak w ustach, aż w końcu schowała twarz w dłoniach i oparła się o ścianę. Nie potrafiła wypowiedzieć tego na głos. Sama myśl była jak nóż w serce.

Jak oni to robili? Jak radzili sobie z takim nagromadzeniem wyrzutów sumienia, strachu, gniewu, goryczy, cierpienia, frustracji i tęsknoty? Jeśli Julii nie udało się przetrwać, jak Destiny miała to zrobić?

Jamie podszedł do niej tak gwałtownie, że nie zdążyła zareagować. Przytulił ją mocno, przyciskając do siebie. Pistolet trzymał w dłoni. „O co zapytałaś?", powtórzył szeptem i pogładził ją po plecach, kiedy zaniosła się płaczem. Z bólem objęła go lewą ręką, drugą zatapiając w kieszeni swojej bluzy.

— Przepraszam, Jamie.

Zanim zdołał coś powiedzieć, wbiła mu strzykawkę w brzuch.

Spiął się, czując ukłucie. Jego ciało zwiotczało w jej ramionach — nawet nie zdążył jej od siebie odsunąć, a ona nie miała odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Powoli opuściła go na ziemię i podparła o ścianę. Łykała powietrze, żeby się uspokoić, próbowała wyostrzyć zamglony wzrok. Łapczywie wypiła kolejną butelkę wody.

Adrenalina buzowała jej w żyłach jak szalona. Wciąż ciężko oddychając, Destiny przetarła mokrą twarz rękawem, podniosła pistolet i pospiesznie oddaliła się w kierunku wyjścia, nie dając sobie czasu na zwątpienia. Miała najszczerszą nadzieję, że Jamie został tam bezpieczny, a zanim się ocknie, będzie po wszystkim.

Zaciągnęła kaptur na głowę. Koniec tunelu nie mógł znajdować się daleko. Teraz nie było już odwrotu.

Po wyjściu na powierzchnię Destiny z ulgą zaczerpnęła świeżego powietrza. Na tym koniec pozytywów. Rozejrzała się, wytężając wzrok w ciemności. Nie wiedziała, co to za miejsce, ani którędy powinna iść; wokół rysowały się tylko nagie sylwetki drzew.

Rzuciła ostatni raz okiem na wyjście położone w spadzie. Wydał jej się dziwnie znajomy. Środek usypiający przeznaczony był dla niej, Przeistoczonej, a dodatkowo dżin osłabiał Jamiego, dlatego nie podała mu pełnej dawki.

Kiedy szukała jakiegoś punktu zaczepienia, nadepnęła na kawałek szkła. Czy to możliwe, by tędy wracała z Chase'em z Montriverson?

Ruszyła w stronę, w którą biegł tunel, a przynajmniej jego ostatni odcinek. Trzymała ręce w kieszeni, zaciskając je na broni. Wiatr szumiał Des w uszach i dmuchał w plecy, zawiewał zawilgocone włosy na twarz, smagał ją po szczypiących policzkach. Szczękając zębami, zwiększyła tempo marszu. Adrenalina opadła, a chłód nocy dawał o sobie znać, mimo że pod bluzę Destiny włożyła gruby sweter.

Czy na pewno szła we właściwym kierunku? Wszystko wyglądało tak samo, jakby zataczała koło. Jałowa ziemia, ogołocone pnie, gdzieniegdzie zwalone gałęzie i konary. Musiała tylko wiedzieć, gdzie znajdował się ocean. Albo chociaż basen Evansów.

Im bardziej chciało jej się pić, tym bardziej czuła, że instynktownie zmierza w kierunku wody, dlatego planowała wytrzymać bez niej jak najdłużej. Skupiła myśli na możliwym obrocie wydarzeń, ale to była jedna z tych rzeczy, na które nie dało się przygotować. Wiedziała jedno: jeśli to Exodus, nie ułatwi im zadania. Pod żadnym pozorem nie zostanie też królikiem doświadczalnym — prędzej strzeli sobie w łeb. Tylko czy będzie miała dość odwagi?

Teren zaczął opadać w dół, co utwierdziło ją w przekonaniu, że zbliżała się do celu. W końcu zza drzew zaczęła wyzierać polana z domem Evansów. Na tym etapie powinna już zwątpić w słuszność swojej decyzji i zmuszać się do stawiania kolejnych kroków, ale nie czuła strachu ani niepewności. Tak właściwie nie czuła nic. Wypełniał ją chłód, pustka, jakby jej ciało było tylko powłoką.

Woda ciągnęła syrenę do siebie niewidzialnymi nićmi, oplotła umysł Destiny i przywoływała kojącym szeptem, prowadzając ją jak w transie. Widok rozległej tafli, gładkiej i czarnej niczym niebo otumanił Des na tyle, że nawet nie zwróciła uwagi na granicę, którą przekroczyła. Podchodziła do brzegu schwytana w sidła uroku i już miała zanurzyć się w stawie...

— Destiny! — Usłyszała obcy głos, niższy, głębszy i tak różny od tego w głowie. Poderwała się, jakby ktoś wsypał jej wiadro lodu za kołnierz. — Przyszłaś.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top