Rozdział 16
Chatkę wypełniała mieszanina zapachów. Od przypieczonego mięsa, przez ser, aż po słodką woń przypraw i ostry smród spalenizny. Na kuchence stała patelnia, garnki i czajnik, ze zlewu wysypywały się naczynia, a wyspa kuchenna i pozostałe blaty zastawione były talerzami i miskami pełnymi jedzenia. Na krześle resztki pizzy w pudełku tylko czekały, aż ktoś na nich usiądzie.
Jamie po powrocie wieczorem zastał Des w bardzo niecodziennym widoku, bo leżącą na podłodze wśród odłamków szkła i... wymiocin?
— Robisz imprezę, zamierzasz nakręcić mukbang* czy chcesz udobruchać mnie jedzeniem? — zgadywał, podchodząc powoli. Zsunął z ramienia plecak i ostrożnie położył go pod ścianą. Wyczuł palcami broń w kieszeni, aby upewnić się, że tam była. Odruchowo, tak na wszelki wypadek. Zawsze pod ręką trzymał też słuchawki i zatyczki do uszu, chociaż służyły bardziej dodaniu kurażu niż jako faktyczne narzędzia do obrony. Gdyby rzeczywiście musiał ich użyć, byłoby już za późno, ale bez nich miałby problem z przebywaniem z syreną sam na sam.
Destiny niechętnie podniosła się na jego widok. Westchnęła ciężko, zgarniając włosy z twarzy. W jasnym świetle lampy wyraźnie widział jej opuchnięte, załzawione oczy i mokre usta. Od początku pobytu w chatce często płakała, nie mogła spać, a gdy już zasnęła, przeżywała koszmary, które czasem pozostawały z nią nawet po przebudzeniu, mimo tego ten widok go rozczulił.
— Testuję, co mogę zjeść i nie zwrócić. Wychodzi na to, że wszystko zależy od widzimisię piraniotoksyny — prychnęła bez cienia wesołości. Substancja była równie skuteczna, co trująca. Odkąd zaczęła ją brać, wyraźnie zmizerniała. Schudła, skóra na jej twarzy stała się mocniej napięta i przesuszona, cera zszarzała, a niegdyś gęste włosy przerzedziły. — Próbowałam też zachlać się na śmierć, ale najwyraźniej czeka mnie abstynencja do końca życia. Wyglądam jak pieprzony mnich? — ostatnie zdanie powiedziała pod nosem do samej siebie.
Jamie zauważył przewrócony garnek, rozsypaną mąkę i potłuczoną butelkę na kafelkach.
— A tam co to się podziało?
Odwróciła głowę w prawą stronę i spojrzała na bałagan wzrokiem wskazującym na pełną akceptację porażki. Wzruszyła ramionami.
— Chwilowe załamanie nerwowe. Chciałam zrobić pierogi, ale zapomniałam proporcji. W takiej sytuacji normalnie sprawdziłabym w Internecie, ale nie mam do niego dostępu, a nie mając do niego dostępu, normalnie zadzwoniłabym do mamy, tyle że... — znów westchnęła tak, jakby sprawiało jej to trudność — nie mogę. I nawet nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek ją usłyszę. — Parsknęła smutno, po czym przełknęła ślinę, nie chcąc pozwolić, by oczy znów się jej zaszkliły. — Więc ugotowałam to przetworzone gówno.
Skinęła na talerz posklejanych pierogów z opakowania. Jamie, niewiele myśląc, wyjął jeden z ostatnich czystych widelców i odkroił sobie kawałek.
— Nie jest złe. Miałem w ustach gorsze rzeczy — pocieszył ją z pokrzepiającym uśmiechem. — Hoodie, co się stało?
Podniosła wzrok, chyba nie spodziewając się tego pytania. Jamie dostrzegł, jak strumień myśli Destiny został gwałtownie przerwany przez falę pytań, które musiały się jej nasunąć, gdy mu się przyjrzała. Ciemne włosy wciąż miał posklejane od słonej wody, kręciły się na czole i karku. Ostatnie godziny spędził z Natem, próbując wydobyć choć fragment Buenaventury ze zburzonej skały. Okolica była odgrodzona i pilnowana przez Exodus, ale udało im się zakraść z jednej strony, nurkując w oceaniczną toń. To, co kiedyś nazwałby rozgrzewką, wyciskało z niego siódme poty odkąd dżin czerpał z Jamiego energię. Zastanawiał się, czy wyglądał na tak wymizerowanego, jak się czuł.
— Nic. — Zanim spuściła wzrok, Jamie zdążył zobaczyć, że oczy znów jej zaszły łzami. Przełknęła rosnącą gulę w gardle. — Wszystko. Czasem mocniej dociera do mnie, w jakiej jestem czarnej dupie. W niektóre dni bardziej niż w inne.
Choć właściwie nigdy nawet nie otarł się o zostanie Przeistoczonym, potrafił zrozumieć ten ból. Chciałby ją przytulić lub chociaż poklepać po plecach, jakimkolwiek gestem dodać jej otuchy, by poczuła się mniej samotna, ale nie mógł. Destiny nie była urodzoną kłamczuchą ani aktorką — do czego zresztą sama się przyznawała — dopóki ichor w jej żyłach pozostawał na niskim poziomie. Odkąd poszybował w górę, przestawała być sobą w najmniej oczekiwanych momentach. Nie mógł się do niej zbliżać. Nie mógł jej ufać. Raz popełnił ten błąd i prawie przypłacił to życiem, zmagając się z kilkudniową gorączką. Zbyt krótko przyjmowała pikrotoksynę, żeby mogli na tej podstawie wyciągać solidne wnioski.
— Pooglądamy coś? — zaproponował wesoło. — Możesz wybrać jakiś polski film. Nie lubię napisów, ale zrobię wyjątek, pod warunkiem, że choć raz nas rozbawi.
— Nie trzeba. Porozmawiaj z Bree, zanim Chase to zrobi — podsunęła, zmieniając temat. W końcu musieli poruszyć tę kwestię, jednak nie spodziewał się, że Des przejdzie do niej tak swobodnie. — Nie chciałam cię postawić w takiej sytuacji, ale nie wiedziałam, co innego wymyślić.
— Interesujące, że w ogóle przyszło ci to do głowy.
Zmarszczyła brwi. Sądził, że rozluźni atmosferę, jak się z nią trochę podroczy. Najwyraźniej nie spodobała jej się ta sugestia.
— Tylko dlatego, że sam to insynuował kilka dni temu. Ale to już zasługa twojej reputacji — skwitowała lekko poirytowana. Zaczęła wkładać naczynia do zmywarki i sięgnęła po szmatę, by zetrzeć kafelki. — W każdym razie, rozmawiałeś z nim? Kupił to w ogóle?
Jamie nie miał okazji porozmawiać z Chase'em w cztery oczy, bo tego dnia oboje mieli inne zobowiązania. Najpierw otrzymał chaotyczną wiadomość od Destiny, z grubsza tłumaczącą, że musiała Chase'owi nawciskać kitów, bo coś mu odbiło i zaczął zadawać zbyt wiele pytań. Niedługo później przyjaciel do niego zadzwonił. Był nie tyle zły, co zniesmaczony. Jamie nie mógł go za to winić.
— Nie martw się, zrobiłem ci reklamę, jakiej nie powstydziłaby się Alexis Texas.
Poderwała się z podłogi i spiorunowała go wzrokiem.
— Co? Że kto?
Otworzył usta, aby wytłumaczyć żart, ale się powstrzymał. Musiał się pogodzić z tym, że nie była w nastroju.
— Mniejsza o to. Hoodie, on uważa, że masz syndrom sztokholmski, a ja cię wykorzystuję. Nie wydaje mi się jednak, żeby poważnie wierzył w twoją historyjkę. To nie tłumaczy całego naszego zachowania, śmierdzi próbą odwrócenia uwagi na kilometr.
— Nie przedstawiłam tego w ten sposób — zaznaczyła, a w jej głosie słyszał wyrzuty sumienia i zakłopotanie. Choć kiedyś twierdziła, że tylko wino jest w stanie doprowadzić ją do rumieńców, teraz spurpurowiała na twarzy. — Ma mnie za jakąś bezbronną nastolatkę, bo kogoś takiego każecie mi udawać. Od początku mówiłam, że to niebezpieczne i dla niego, i dla innych.
— No niestety, też mi to wcale nie na rękę, ale to przekonanie jest teraz tym, co go trzyma przy życiu.
— Nie. Jest tym, co go zabije. — Szkło wpadło ze szczękiem do kosza. Destiny trzasnęła drzwiczkami szafki i oparła ręce na blacie, po czym spojrzała Jamiemu z powagą w oczy. Włosy, powykręcane we wszystkie strony świata, opadły jej z pleców na ramiona, kiedy pochyliła się nad kontuarem. — Ja go zabiję, a potem ty go pomścisz, o ile wcześniej nie wykończy cię dżin. Albo jakieś inne cholerstwo, do wyboru, do koloru. Jak wy możecie tak żyć.
Jamie rozładował napięcie, wybuchając niepohamowanym śmiechem. Patrzyła na niego, jakby był obłąkany.
— Jezusie, wyobraziłem sobie świat, gdybyś była gamajunem — wyjaśnił. — Darmowe przepowiednie dla każdego, nikomu byś nie darowała. Krakanie zostaw Cassie. Nikt nikogo nie zabije.
Destiny potarła twarz dłońmi i przeczesała nimi włosy. Jamie przeraził się, widząc, ile pukli zostało na jej palcach.
— Niedługo będziesz musiał załatwić mi perukę — rzuciła, zauważając niepokój na jego twarzy.
— Czerwoną?
Uniosła jedną brew, gdy zrozumiała aluzję, ale wciąż się nie uśmiechnęła. Wróciła do sprzątania, jednak Jamie ją powstrzymał, mówiąc, że dokończy za nią później. Zdjął bluzę i wyciągnął się na krześle, a Des usiadła po przeciwnej stronie wyspy kuchennej. Podparła twarz na dłoni, czekając na to, co jeszcze miał do przekazania.
— A tobie jak minął dzień? — zagaiła bez entuzjazmu.
— Nie najgorzej — odparł, zjadając rozgotowane pierogi. — Wybrałem się z Natem na małą przygodę. A wcześniej próbowałem sztucznie wywołać u Cassie wizje związane ze mną, Bree i dżinem, ale dostała tylko jakieś szczątkowe informacje, które zaprowadziły nas donikąd. Stwierdziła, że blokujesz ją swoją... — Podrapał się po brodzie. Zaczynała wymagać przycięcia. — Jakby to ująć delikatniej... Lekkomyślnością i podejmowaniem nieprzemyślanych decyzji. Można powiedzieć, że — wyszczerzył białe zęby — ...podcinasz jej skrzydła.
Destiny nie zrobiłaby kariery w pokerze. Z jej twarzy dało się czytać jak z otwartej księgi, zwłaszcza gdy była zirytowana, zażenowana lub znudzona, ale może myślał tak dlatego, że nieczęsto miewała powody do radości. Z taką ekspresywną mimiką, jednym spojrzeniem potrafiła wyrazić tysiąc słów. Często obraźliwych, za to szczerych.
Miła odmiana po ciągłym obracaniu się w kręgu łowców, których był w stanie rozgryźć tylko na tyle — lub niewiele więcej — na ile mu pozwolili. Sam musiał nauczyć się przywdziewać różne role, udawać, grać, kantować i na początku nawet mu się to podobało, traktował to jak zabawę. Niestety, czasem sytuacje przybierały taki obrót, że wymagały oszukiwania bliskich, a tego nienawidził. Nie chciał okłamywać Chase'a, że sypiał z Destiny, ani zatajać przed nim, że był pod wpływem syreny. Nie chciał ukrywać przed Des swojego planu i dawać jej złudnych nadziei na powrót do domu. W szczególności jednak nie chciał obiecywać Bree, że wszystko wróci do normy i niedługo się zobaczą, kiedy czuł się tak, jakby lada dzień miał wyzionąć ducha.
Na początku też sądził, że potrafił przejrzeć ją na wylot, ale ona tylko udawała, że nie umie kłamać. Jako córka Evansów musiała się tego nauczyć. Gdyby naprawdę się postarała, uwierzyłby jej we wszystko.
Dlatego siedział tu, a nie tam. Wierzył jej, że jakoś się trzyma i sobie poradzi. Ale ile z tego było prawdą?
Teraz oczy Des mówiły „daj wreszcie spokój i pozwól mi się dołować w samotności", co w rzeczywistym tłumaczeniu brzmiało „zostaw mnie samą, żebym mogła wpaść w pułapkę w lesie". Pokazał jej list, aby zobaczyć, czy powie mu prawdę, bo to zaufanie było kluczowym elementem planu, który chciał wcielić w życie. Nie zdała testu, ale nie spodziewał się, że faktycznie postanowi tam pójść, że nawet nie poprosi, by na wszelki wypadek czaił się w okolicy, gdyby sprawy przybrały nieciekawy obrót. Oby tym razem się mylił, bo brakowało mu już sił po tak wyczerpującym dniu, ale przeczucie rzadko go zawodziło.
— No weź! Nic? Naprawdę? Dobra, poddaję się. A to jest całkiem smaczne. Chyba nie jadłaś nigdy rzeczywiście przetworzonego jedzenia.
— Chyba nie — odparła obojętnie. — Pójdę się położyć. Pozdrów ode mnie Bree.
— Zaczekaj. Chcę ci jeszcze coś pokazać.
Podniosła się już z krzesła i próbowała ukryć zniecierpliwienie. Jamie sięgnął po plecak, ręką odsunął naczynia tak, by zrobić miejsce na blacie i położył na nim torbę. Upewnił się, że Destiny trzeźwym, obecnym wzrokiem obserwowała jego poczynania, ale na szczęście nietrudno było ją czymś zaciekawić. Choć to pewnie zasługa tego, że sam podekscytował się jak dziecko przed otwarciem prezentu.
Rozsunął zamek, wyjął ze środka czarne pudełko i uchylił wieczko, a błysk prawie ich oślepił. Destiny z jazgotem odjechała na krześle w tył, Jamie zakrył się ramieniem.
Buenaventura w całej swej okazałości. No, we fragmencie okazałości rozmiaru ziemniaka. Emanowała teraz dwa razy silniejszym blaskiem, niż gdy ją wyławiali. Wstał i zgasił lampy, by sprawdzić, jak dużą przestrzeń uda jej się rozświetlić. Kuchnia jaśniała w odcieniach fioletu.
Po pierwszym szoku Destiny nachyliła się nad fragmentem planetoidy. Kamień stworzył M'innamorai, a teraz żył, bo i ona żyła, jednocześnie zasilając ją nieziemską energią. Było coś magicznego — i makabrycznego — w tym spotkaniu, jakieś artystyczne piękno, które sprawiało, że Jamie miał ochotę złapać za pędzel.
— To — wskazała na kamień palcem, a brwi podjechały jej do góry — to jest to gówno, które zrujnowało mi życie?
Ostudziła jego zapał. Oczekiwał, że będzie bardziej poruszona.
— Zdajesz sobie sprawę, jak niewiele M'innamorai miało okazję zobaczyć Buenaventurę na własne oczy?
Nie była pod wrażeniem, ale wreszcie na jej twarzy pojawił się uśmiech. Konspiracyjny, ale uśmiech.
— Co się stanie, jak tego dotknę?
— Nie mam pojęcia — odparł szczerze. Zanim zdążył rozważyć możliwe skutki, Destiny już trzymała go w dłoni.
Jamie przezornie odsunął się w głąb pokoju. Buenaventura brzmiała diabolicznie jako legenda, ogromna planetoida pogrzebana głęboko pod ziemią, zmieniająca ludzi w potwory i wydobywająca z nich to, co najgorsze, ale jej kawałki nie były groźne, o ile oczywiście nie zostały zaklęte. Cienkie płytki z tego materiału pomagały łowcom się wszczepiać, z części tworzono amulety ochronne. Klejnot, do którego Exodus rościł sobie prawa, a który po wybuchu mógł trafić w niepowołane ręce.
Nie wiedział, jak się zachowa w rękach M'innamorai. Na pewno reagował na jej obecność, jaśniał.
— I co?
Wzruszyła ramionami. Podrzuciła Buenaventurę, jakby to była piłeczka pingpongowa, mimo że kamień całkiem sporo ważył. Zacisnęła go w pięści, manewrowała wydostającymi się spomiędzy jej palców smugami światła. Potrząsnęła nim przy uchu.
Nagle zrobiła niemrawą minę.
— Nagrzewa się — zauważyła. — I chyba porusza.
Jamie podszedł, wiedziony ciekawością, ale wciąż trzymał się na dystans. Des zesztywniała.
— Co czujesz?
— Dyskomfort. Jakąś... nie wiem. Energię? Jakby coś w tym żyło, jakby domagało się czegoś ode mnie, ale nie wiem, czego. Chciałabym to wywalić w kosmos. Niech wraca, skąd przyleciało.
Buenaventura mocniej zakołatała jej w ręce, a Jamie, przeczuwając, co zaraz się wydarzy, uchylił się. Kamień eksplodował; siła odrzuciła Destiny na szafki, aż ta rypnęła o nie i upadła na ziemię. Odłamki porozcinały jej palce i rozsypały się po kafelkach. Spojrzeli po sobie oszołomieni, próbując się odnaleźć w nagłej ciemności. W powietrzu unosił się diamentowy pył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top