Rozdział 1
Kiedy ciężkie drzwi hotelu trzasnęły z hukiem ginącym wśród gwaru holu, Chase zdążył już minąć recepcjonistkę i, nawet nie skinąwszy głową na powitanie, zniknąć w pokoju dla personelu. Kobieta, widząc jego pośpiech, nie śmiała go zatrzymać, przycisnęła jednak guzik alarmowy, informując w ten sposób zarząd, by mieli się na baczności i zwrócili uwagę na to, kogo wpuszczają do środka. Choć wejście było monitorowane przez cały czas, zgłaszała tak każde podejrzane zachowanie, każdą próbę wtargnięcia nieznajomego. Fizyczne zatrzymywanie ich nie leżało w obowiązkach drobnej, młodej dziewczyny.
Czy biegnący na złamanie karku łowca, stały i dobrze jej znany pracownik Exodusu był niecodziennym widokiem? Nie, chociaż częściej to na zewnątrz wypadali, jakby gonił ich sam diabeł. Ostatnim czasem Chase Evans nie cieszył się dobrą sławą, a ona wolała dmuchać na zimne niż narazić się przełożonym. Poza tym nieco zirytował ją fakt, że w takim stanie — brudny od ziemi i trawy, w potarganych włosach oraz nadszarpanych gdzieniegdzie ubraniach — wszedł głównym wejściem, ściągając na siebie uwagę hotelowych gości i zaburzając ich spokój w tak wyjątkowy wieczór.
Minął składzik i przebieralnię. Kierował się do windy, by piętro niżej wylądować na terenie Exodusu, pierwszego sektora dzielącego grubą ścianę z podziemnym parkingiem dla nieświadomych niczego cywili.
Pieczę nad windą sprawował ochroniarz, barczysty mężczyzna w kwiecie wieku. Zazwyczaj interweniował dopiero, gdy któryś pracownik nie posiadał — w wyniku zgubienia, zniszczenia lub zwykłego zapomnienia — plakietki aktywacyjnej, bez której automatyczne drzwi szczelnie odmawiały dostępu niczym wrota Sezamu. Tym razem, zaalarmowany przez recepcjonistkę, czekał w pogotowiu, ale widok znajomej twarzy ostudził jego zapał. Wrócił do czytania, na czym spędzał większość dnia.
Chase zwykle był punktualny — chyba tylko w tym jednym aspekcie nie zdołał jeszcze podpaść pracodawcom, co zaraz miało ulec zmianie. Nie spieszył się jednak z powodu spóźnienia.
— Evans! Odbij się! — Usłyszał za sobą głos niemal całkowicie stłumiony przez wyjący alarm, który łowca uruchomił, przeskakując barierkę bez okazania plakietki, już na dole, po opuszczeniu windy.
— Przecież mnie znasz! — rzucił podminowany przez ramię. Nie zatrzymał się ani na chwilę. Gdyby to zrobił, odebrano by mu broń schowaną w licznych kieszeniach. Łowcy nie mogli się z nią poruszać na obszarze Exodusu, nawet jeśli chodziło tylko o scyzoryk.
Dzisiejszy wieczór nieco różnił się od pozostałych. Sylwester w pracy spędzała zaledwie garstka osób, przejmując funkcje nieobecnych, gdyby zaszła taka potrzeba. Mimo to — a może właśnie dlatego — panował harmider i wrzawa, ludzie nerwowo przemieszczali się między segmentami w zawrotnym tempie, tworząc iluzję tłumu większego, niż był w rzeczywistości.
Wywołał dodatkowe zamieszanie, odrywając pozostałych pracowników od aktualnego zajęcia. Ktoś szarpnął go za ramię, ale chłopak automatycznie odepchnął napastnika, będąc już u progu drzwi do sali, w której miał się znaleźć.
Podłużne, niemal puste pomieszczenie bez okien przywodziło mu na myśl metalową puszkę, jak każde inne podziemne miejsce w tym budynku. Jego zadanie polegało na pracy w terenie, nieraz musiał się zapuszczać na bagna, do kanalizacji lub w te części miasta, gdzie ludzie bywali większymi potworami od Przeistoczonych, ale za nic nie zamieniłby się z pracownikami wyższego szczebla tkwiącymi całe dnie w tej skrzynce. Dostałby klaustrofobii. I umarłby z nudów.
Nie posiadał — przynajmniej nie oficjalnie — wglądu do tego, czym dokładnie się zajmowali. Sal nie zbudowano z przezroczystych ścian i szklanych drzwi jak w biurowcu, większość pokoi otwierał kod. Na niektóre niższe sektory stały dostęp mieli tylko nieliczni, wyselekcjonowani ludzie. Na przykład tam, gdzie trzymali Przeistoczonych.
Kobieta, którą Chase zobaczył w środku, niczym nie odstawała od swoich współpracowników. Ten sam schludny garnitur, identyfikator na piersi, broń i pager za paskiem. Wyglądała poważnie, ale znacznie młodziej od jego matki. Czerwona szminka uwydatniała jej usta, a długie, jasnobrązowe włosy związane w warkocz francuski, idealny, by za niego złapać podczas walki, zdradzały, że nie polowała przynajmniej od dobrych paru miesięcy. Najprawdopodobniej nigdy nie doświadczyła starcia z Przeistoczonym, jak zdecydowana większość szefostwa.
Siedziała wygodnie w obrotowym fotelu o miękko wyglądającym obiciu z założoną nogą na nogę i popijała szampana. Nawet nie podniosła wzroku znad papierów rozłożonych na blacie stołu stworzonego do prowadzenia konferencji.
Wparował tam z zamiarem wywołania burzy, ale jej lekceważący stosunek na moment zbił go z tropu. Czyżby wszedł do złej sali? Wcześniej nie widział tej kobiety na oczy, a kojarzył z wyglądu cały zarząd Sol — siedziby w Los Angeles — i najważniejszych prowadzących pozostałych sześciu punktów.
— Chase — odezwała się, kiedy już zamierzał wyjść w poszukiwaniu kogoś, kto w ten czy inny sposób poświęci mu chwilę uwagi. Rozpoznał ten głos. To ona do niego dzwoniła. Odstawiła w końcu kieliszek, ale nie wstała. — Jestem Naomi Theroux z oddziału w Nowym Orleanie, przybyłam w sprawie...
— Gdzie ona jest?! — przerwał jej. Nie obchodziły go formalności, miał w nosie, czym zajmowała się kobieta i nie omieszkałby o tym powiedzieć.
Gestem ręki odesłała chłopaka stojącego niepewnie w wejściu, który do tej pory próbował podjąć decyzję, czy powinien zatrzymać Chase'a, czy wrócić do swoich spraw. Zamknął drzwi, odcinając ich od hałasu panującego w całym budynku.
— Spóźniłeś się — zauważyła o wiele bardziej srogim tonem, kiedy zostali sami. — Dlaczego?
— Budzik mi nie zadzwonił — zakpił. — Gdzie jest czarownica?
— W Nowym Orleanie za spóźnienia ucinamy palce.
Ignorując jego pytanie, uniosła zadbaną dłoń z dwoma pierścionkami... Dłoń pozbawioną tego ostatniego, najmniejszego palca. Chase pomyślał, że może źle ją ocenił; spóźnienia oczywiście nie miały nic do rzeczy. Kobieta mogła stracić część ciała w walce i wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było. Awansowała na wyższe stanowisko — niezbyt wysokie, skoro to ją wysłano reprezentacyjnie na oględziny i zaprowadzenie porządku w Sol, ale możliwe, że wcześniej była łowczynią. Im dłużej się jej przyglądał, tym większego nabierał przekonania.
Tą samą dłonią trzymała wcześniej kieliszek i nie zwrócił uwagi na ten uszczerbek. Nienawidził, gdy coś mu umykało w wyniku nadmiernych emocji.
— Dobrze, przejdźmy do sedna. — Zatarła ręce. — Nakłonimy ją do zdjęcia uroku z Bree, jak tylko przyprowadzisz syrenę.
Jej entuzjazm wskazywał na to, że albo się wstawiła, albo jako nowicjuszka podniecała się każdym powierzonym zadaniem, albo zwyczajnie pozorowała zapał. Każda z opcji działała mu na nerwy.
— Nie mam żadnej syreny! Uciekła, ile razy jeszcze będę powtarzał?!
W końcu oderwała wzrok od papierów i spojrzała na niego z politowaniem, opierając podbródek na złączonych dłoniach. Poczuł się urażony, gdy zaraz potem ostentacyjnie zdjęła okulary i wsadziła je za kołnierz. Sprawiała wrażenie, jakby ją to wszystko bawiło.
— Twierdzisz, że widziałeś, jak zniknęła w oceanie. Dlaczego nie ruszyłeś za nią?
— Hm, no nie wiem. — Udał zamyślonego. — Może dlatego, że nie jestem samobójcą?
— To kwestia sporna — wtrąciła, powiedziałby, że wymownie, ale zanim zastanowił się, ile tak naprawdę mogła o nim wiedzieć, dodała: — Każdy łowca ma coś z samobójcy. Gdzie byłeś przez ostatnie dni? Bo na pewno nie w pracy.
— Są święta — zauważył, mimo że wolne obejmowało wyłącznie Wigilię oraz Boże Narodzenie, nie cały okres świąteczny.
— Owszem, a twoja rodzina jest na drugim końcu kraju. Co było takie ważne, że zostawiłeś je samym sobie?
Mnóstwo rzeczy, o których nie mógł nikomu powiedzieć.
Nie pamiętał zeszłorocznych świąt. Najwyraźniej nie były warte zapamiętania. Z kolei wcześniejsze, te, które chciałby wymazać z pamięci, te, które spędził na płukaniu żołądka i pod obserwacją psychiatryczną, jak na złość nie chciały z niej zniknąć.
Bardziej od własnych przeżyć bolało go to, co zgotował matce. I w tym roku, zamiast się odkuć, zostawił ją z siostrą na pastwę losu, który po części sam na nie ściągnął. Nieświadomie, bo nieświadomie, ale gdyby nie przyjazd Destiny do Kalifornii, Bree nic by się nie stało. Oczywiście od dawna podejrzewał, że wyspa Roanoke to ślepy zaułek, w przeciwnym razie nie kazałby Jamiemu wrócić do Lafayette. Skoro jednak Exodus pochwycił czarownicę, koniec z tropieniem.
— Jamie poleciał z nimi.
Naomi roześmiała się perliście, a na ten dźwięk niesiony echem Chase'a rozbolała głowa.
— James Shepherd? On nie jest łowcą.
— Jest najlepszym łowcą, z jakim kiedykolwiek pracowałem!
Jego wzburzenie nie było bezpodstawne. Sam wciąż kręcił głową na wieść o samozwańczych łowcach z tej czy innej przyczyny działających poza programem — zwykle jednak przez to, że nie przeszli serii testów, a w takim układzie jego zdaniem nie powinni nawet podchodzić do Przeistoczonych, bo przynosili więcej szkód niż pożytku — ale Jamie stanowił wyjątek. Chase nie naciskał, by zaciągnął się do Exodusu, ponieważ w gruncie rzeczy jego niezależność pod wieloma względami była mu na rękę. W zamian za pomoc w zleceniach oddawał przyjacielowi część wypłaty, więc oboje odnosili korzyści z tego układu.
Naomi wyciągnęła kartkę z folderu i posłała ją po blacie na jego drugi koniec, w ręce Chase'a. Przedstawiała wydruk z lotniskowej kamery z poruszoną podobizną Jamiego między tłumem przyjezdnych.
— Wrócił do Kalifornii ranem dwudziestego piątego grudnia. Pozwól, że zapytam ponownie: co robiłeś przez ostatnie dni? Robiliście?
— Kurowałem się. Miałem wypadek motocyklowy — odpowiedział tym razem zgodnie z prawdą, powstrzymując się od drwin. Wypytywała o informacje, które już posiadała, a to szczególnie go irytowało.
— Fakt. Nieczęsto tracisz panowanie nad pojazdem, co cię tak rozproszyło?
— Święty Mikołaj zajechał mi drogę. Doskonale wiesz, jak zerwanie wszczepienia wpływa na łowców, a skoro tak fascynuje cię moja osoba, na pewno słyszałaś o Flynnie.
Żeby tylko to był jedyny powód.
Nie zmrużył oka całą noc, czuwając nad Winterhood, w razie, gdyby się przebudziła i próbowała uciec. Inna sprawa, że przez długi czas nie miał pewności, czy w ogóle się obudzi. Rozmowa z nią pozbawiła go resztek energii; nie powinien tak wyczerpany, poobijany i ranny siadać na swoją Kawasaki, ale przecież znacznie częściej jeździł ledwo nadający się do życia niż w pełni sił. Za to ją uwielbiał: podczas jazdy nigdy nie czuł się, jakby musiał kontrolować maszynę. Stanowiła z nim jedność, przedłużenie jego ciała.
W połowie drogi miał ochotę zawrócić, przeklinając się w duchu za udzielenie Destiny tak ogromnego kredytu zaufania. Chciał, żeby przestała w nim widzieć wroga, ale zdecydowanie rozsądniej byłoby ją zamknąć do powrotu Jamiego. Nie wiedział przecież, co siedziało jej w głowie i w jakim stopniu wpłynęły na nią wydarzenia ostatnich miesięcy. Sam prawdopodobnie nie kupiłby swojej wersji wydarzeń. Wciąż momentami nie dowierzał, że się w to wpakował. Co pozwoliło mu sądzić, że tak absurdalny plan się powiedzie? Że wykiwa Exodus?
Potem wszystko potoczyło się szybko i niespodziewanie... jak to bywa z wypadkami. Sunął gładko pustą szosą, na horyzoncie widząc już pozostałości niegdyś majestatycznej skały. Zmieniła się w gruzowisko, stertę głazów i kamieni pokrytych pyłem wciąż unoszącym się w powietrzu, tak gęstym, że widocznym z daleka. Rozsypały się po plaży, a część wpadła w oceaniczną otchłań.
Po co go tam wezwali? Mieli ludzi od zbierania i badania próbek. Jego matka się tym zajmowała, ale on ledwo rozróżniał stalaktyty od stalagmitów... właściwie wciąż je mylił. A może to były stalagnaty? Na pewno nie zamierzał nurkować, wyławiać i rozbijać głazów jak jakiś jaskiniowiec w poszukiwaniu Buenaventury.
Mimo nietypowej pory, świątecznego poranka, zebrało się kilkunastu gapiów. Służby ogrodziły teren. Będąc już całkiem niedaleko, poczuł drętwienie w kończynach. Nie pierwszy raz, ale wcześniej nie doskwierało mu aż tak mocno. Zaniepokojony tym oraz nieustającym bólem kontuzjowanego kolana, zwolnił.
Dzięki Bogu, bo chwilę później znów zakręciło mu się w głowie. Przyćmiło go do tego stopnia, że zjechał z drogi i zanim zdołał odzyskać kontrolę, wypuściwszy motocykl, stoczył się w dół zbocza. Wylądował twarzą w zimnym piasku — na szczęście włożył kask. Wiedział wtedy tylko dwie rzeczy: jakimś cudem stracił język i zbierało go na wymioty.
Potem przyszedł czas na dramatyczne majaczenie poszkodowanego. Dzwoniło mu w uszach, słońce przeszywało promieniami oczy, gdy zdołał obrócić głowę i miał wrażenie, że w jakiś sposób jednak najadł się tego piachu. Umrze. Zawsze myślał, że spotka go to nocą, pośród smrodu krwi, ichoru i błota, w wyniku zaciętej walki, zbytniego zlekceważenia przeciwnika, może w czyjejś obronie. Tymczasem zginie na słonecznej, kalifornijskiej plaży w Boże Narodzenie, bo zbagatelizował istotę własnego zdrowia. Karma za Flynna.
Nie zginął, chociaż zupełnie nie była to jego zasługa.
— Nastoletnim bazyliszku, któremu dałeś nadzieję na skończenie szkoły średniej, a który teraz siedzi zamknięty pod naszymi stopami? Oczywiście.
— Zrobiłem to, by móc wszczepić się z Bree, skoro wy nie kiwnęliście palcem, żeby jej pomóc! — zdenerwował się. Wprawdzie to miał być tylko plan B, który zamierzał wprowadzić w życie, jeżeli nie zdołają znaleźć innego wyjścia, ale Exodus odmówił pomocy. Jego siostra oficjalnie u nich nie pracowała, a ich priorytetem stało się znalezienie M'innamorai, której ucieczce winny był Chase. Nie zdziwiłby się, gdyby od początku planowali wykorzystać to przeciwko niemu.
Czas działał na niekorzyść Bree. Gdy dobijał targu z Czarownicą Cienia, nieco zmienił warunki umowy. Zmusił ją nie tylko do wymazania pamięci Avery'emu, ale i do zerwania wszczepienia za pomocą drugiej łuski Destiny. Łuska syreny, kość czarownicy, serce wilkołaka, kieł wampira czy oko bazyliszka stanowiły jedne z magicznych przedmiotów o niesłychanej mocy, zwłaszcza jeśli pochodziły jednocześnie od M'innamorai. Exodus trzymał je wszystkie w swoich kryptach, schowane w najtrudniej dostępnych miejscach, by nie wpadły w niepowołane ręce. Nawet Julii nie udało się położyć na nich swoich łap i musiała zadowolić się czipami. Wolał nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby dopięła swego.
Tak samo, jak nie chciał przyjąć do wiadomości, że czarownica, z którą się spotkał, najprawdopodobniej mogła wycisnąć z tych łusek jeszcze całkiem sporo magii. Nie było dnia, by nie zastanawiał się, jak śmiertelny cyrograf podpisał, puszczając ją wolno w zamian za naprawienie swoich błędów.
— Nie możesz wszczepić się z Bree — odparła Naomi ze spokojem, wzmagając tym jego buntowniczą postawę.
— Jeśli nie dacie mi czipu, sam go zdobędę.
— Chase, nie wszczepisz się z Bree. Ani ze swoim bratem. Ani z żadnym Przeistoczonym o dodatniej krwi — ciągnęła, nie przejmując się jego narastającym gniewem. — To nie jest kwestia posiadania czipu. Wyłącznie ujemny układ jest w stanie udźwignąć taką moc. A palcem kiwnęliśmy, nawet całą ręką. Czarownica, która stworzyła amulet, czeka na twój ruch. Wasz oddział nie jest przystosowany do przechowywania tak potężnej magii, każda kolejna godzina stwarza coraz większe ryzyko, więc radzę się pospieszyć — zaostrzyła ton, aby wiedział, że to bynajmniej nie była rada czy prośba, a ultimatum. — Masz dwie doby na przyprowadzenie Destiny Winterhood albo twoja siostra straci szansę na powrót do człowieczeństwa. Słyszałam, że niewiele jej go zostało.
Miał tego dość. Emocje wezbrały w nim gwałtownie — do tej pory nawet nie wziął pod uwagę, że wszczepienie mogło być niemożliwe, a powinien. Powinien się domyślić, że ktoś, kto nie posiadał odpowiedniej krwi — lub genów — i został „sztucznie" przemieniony, spotka się z jakimś ograniczeniem.
Co teraz? Skończyły mu się pomysły. Rozwiązanie problemu, idealne i najwidoczniej jedyne, znajdowało się tuż pod jego nosem i nie mógł nic z tym zrobić, bo cena, jaką przyszłoby mu zapłacić, była zbyt wielka. Gdyby wykazał zainteresowanie jej propozycją i przyznał się do chronienia M'innamorai, to byłby koniec. Jego, jego rodu, nazwiska, na które sobie zapracowali, Destiny. Tylu miesięcy pracy. Poza tym ta okularnica chciała, by uwierzył jej na słowo.
Pochwycenie tak potężnej czarownicy nie było kompletnie niemożliwe, ale nad wyraz trudne. Naomi nie przedstawiła mu żadnych dowodów, choć nie wątpił, że zaprowadziłaby go do sali z monitoringiem, jeśli by tego zażądał. Wzbudziłby tym jednak zbytnie podejrzenia, na które nie mógł sobie pozwolić. Trzasnął w stół, zaprowadzony w kozi róg.
— Nie wiem, gdzie jest Destiny Jakjejtam! Przecież jej sobie nie wyczaruję!
Uśmiechnęła się pod nosem, zebrała dokumenty w równy stosik i, nie spiesząc się, spakowała cały folder do teczki. Miał ochotę nią potrząsnąć. Jeśli podczas polowań również zachowywała się tak flegmatycznie, nie dziwił się, że straciła palec i zmieniła stanowisko na mniej dynamiczne. Z pewnością należała do tych, którzy potrafili godzinami czekać w samochodzie, byle dopaść Przeistoczonego na osobności. Nie daj Boże nagiąć reguły, zrobić gdzieś rozróbę czy załatwić go na oczach człowieka! Chase wolał zniszczyć czyjeś wyobrażenie o świecie niż nie zareagować w porę i mieć tę osobę na sumieniu. Poza tym Jamie nie wysiedziałby tyle w jednym miejscu.
— Czterdzieści osiem godzin. To nie podlega negocjacjom.
— Czy ja mówię niewyraźnie? Nie jestem w stanie jej wytropić w ciągu kilkudziesięciu godzin. Nikt nie jest. Nie w wodzie. Uciekła mi dwa miesiące temu i tak, to nie powinno mieć miejsca, ale, na Boga, nie wypuściłbym jej celowo w świat, żeby sobie przemieniała cywili! — usiłował przemówić kobiecie do rozsądku. Niestety nic nie wskazywało na to, by cokolwiek mogło nakłonić ją do zmiany zdania. Zastanawiał się, ile osób było tak święcie przekonanych o jego pomaganiu Destiny. — Od tamtej pory bezprawnie monitorujecie mój dom. Kamery mają zniknąć do końca tygodnia, inaczej sam się ich pozbędę — syknął. Mieszkanie każdego łowcy znajdowało się pod stałą obserwacją, ale tylko z zewnątrz, dla ich bezpieczeństwa. Przyjmujący M'innamorai musieli liczyć się z dodatkową inwigilacją w każdym pomieszczeniu z wyjątkiem łazienek aż do momentu wyeliminowania zagrożenia.
Naomi wstała. Zasunęła za sobą krzesło i podeszła do niego na odległość ramienia.
— Wszyscy znamy poglądy twojego ojca. Już on się o to postarał. Nie byliście blisko? Nie zapatrywałeś się na niego? Nie podzielasz jego zdania?
— Mój ojciec zginął, bo był głupcem, próbując pomóc zidiociałej czarownicy! Skąd pomysł, że popełniłbym ten sam błąd?!
Własne słowa uderzyły go prosto w serce. Nienawidził siebie za to, że je wypowiedział, a Naomi, ponieważ to na nim wymusiła. Był wściekły i zmęczony, zbyt wiele osób na niego liczyło i za dużo od niego zależało. Czuł się przyparty do muru, nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą pomyłkę, bo każdy jego ruch analizowano. Nie miał już żadnych asów w rękawie. Tracił panowanie nad sobą.
— Będziesz teraz płakał? — zadrwiła, studiując jego twarz.
— Skąd. To tylko alergia na suki.
Przygotował się na policzek, pamiętając, żeby jej odruchowo nie powstrzymać. Dał się sprowokować i pod byle pretekstem mogła na niego donieść zarządowi, a nie potrzebował większej ilości kłopotów i zarzutów.
Nie uciekła się jednak do fizycznej przemocy.
— Tak, był głupcem — podsumowała bez emocji. — Ale przynajmniej wiedział, kiedy się zamknąć.
Niespodziewanie chwyciła Chase'a za nadgarstek, odsłaniając jego poziomy, mocno zaczerwieniony jeszcze ślad po cięciu. Wyglądał na starszy niż tydzień za sprawą ichoru, który Chase wyodrębnił z ciała Collina przed spaleniem go.
Sekunda. Wystarczyło, że w filmie głos spóźniał się o sekundę, by niemal uniemożliwić jego oglądanie, a z pewnością znacznie utrudnić i odebrać sporą przyjemność z rozrywki. Tak Chase czuł się po zerwaniu wszczepienia — jakby nie nadążał za resztą świata. Szybciej się męczył, szybciej robił się głodny, żadna ilość snu nie była wystarczająca, po prostu nie potrafił się wyspać. Czasami nie panował nad drżeniem rąk, wciąż bolały go mięśnie i stawy, częściej zdarzało mu się chybiać.
Rzeczy, które wcześniej zrobiłby z zamkniętymi oczami, teraz wymagały większego skupienia. Zawahał się, zanim postrzelił Collina. Gdyby omsknęła mu się ręka, trafiłby Winterhood w głowę. Sekunda, w ciągu której wampir nie tylko mógł oderwać jej kark, ale i sam zdążył sięgnąć po broń. Chase przeżył dzięki kamizelce kuloodpornej, nie własnym umiejętnościom.
Chciał wierzyć, że niebawem wszystko wróci do normy. Swoje zdolności zawdzięczał wyciskaniu z siebie siódmych potów na treningach, ogromie włożonej pracy i oddania od najmłodszych lat, a także, jak twierdził, grupie krwi, nie wszczepieniu z początkującym Przeistoczonym, do którego doszło przecież zaledwie cztery miesiące temu.
Wciąż pił ichor, ponieważ to był najgorszy możliwy czas na powolne dochodzenie do siebie. Wiedział, na ile mógł sobie pozwolić, by się nie uzależnić. Zresztą niebawem zapas mu się skończy i będzie dążył do tego, aby jak najszybciej wrócić do formy sprzed wszczepienia.
Naomi nie miała pojęcia, dlaczego naprawdę podciął sobie żyły, musiał jednak przyznać, że była dość spostrzegawcza. Jamie radził, żeby wykorzystał ślad jako dowód na załamanie nerwowe. Jeśli udowodnią, że Chase sprowadził do Ameryki M'innamorai z zamiarem uwolnienia jej, a teraz przetrzymuje ją w ukryciu, utrudniając Exodusowi pracę i narażając cywili, odpowie za śmierć osób, które straciły przez nią życie, zostanie zdrajcą, co z pewnością nie skończy się na grzywnie i dyscyplinarnym zwolnieniu. Nawet gdyby diagnoza psychiatryczna mogła w jakiś sposób załagodzić karę, po przyznaniu się do drugiej próby samobójczej natychmiast uznaliby go za niezdolnego do wykonywania zawodu. Dlatego odparł:
— Koty mnie nie lubią.
— Tabletki też — dodała, uświadamiając go tym samym, że w istocie wiedziała o nim więcej, niż by sobie życzył. Wyrwał rękę z jej uścisku. — Przyda ci się odpoczynek. Nie stawiaj się w pracy w styczniu.
— Nie możesz mnie zawiesić!
— Już to zrobiłam. Potraktuj to jako L4. I odstaw ichor, zanim się uzależnisz.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, czego Naomi już nie zobaczyła, bo wróciła po kieliszek.
— Przez bite trzy miesiące pracowałem nad sprawą feniksa. Nie możesz całej mojej pracy przypisać teraz komuś innemu!
Chase miał sporo do odpokutowania i czekały go ciężkie miesiące pracy nad tym, żeby oczyścić swoje nazwisko. Zamierzał zacząć z rozmachem — każdą wolną chwilę, której nie spędzał nad próbą ocalenia siostry i Destiny, nad przewidzeniem następnego kroku Chrisa, rozgryzienia jego planu i wymyślenia kolejnego sposobu na przetransportowanie Winterhood w bezpieczne miejsce poza terenem USA, poświęcał feniksowi. Pozwalało mu to skupić myśli na czymś innym — w końcu normalna robota! Cieszył się na to zadanie, bo solidnie się przygotował i wiedział, że tym razem nie da plamy.
Nie dałby. Gdyby nie odebrali mu okazji do wykazania się.
— Z mojej strony to wszystko. Wyjdź, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował.
Mimo że Chase'owi brakowało rozwagi, wciąż nie na tyle, by celować w zwierzchników z Luny, choć nie ukrywał przed samym sobą, że pokusa była ogromna.
Pierwszy raz czuł się bardziej niczym intruz w Exodusie niż jego fundamentalna część. Konflikt interesów przybierał rozmiary, które zaczynały wymykać się spod kontroli. Dlaczego miał darzyć ich szacunkiem i traktować jak sprzymierzeńców, skoro byli dość bezczelni, by posuwać się do szantażu narażającego jego siostrę? Nie podobał mu się kierunek, w którym to wszystko zmierzało.
Wyszedł z pomieszczenia nabuzowany, poniżony i z przytłaczającą chęcią udowodnienia im czegoś. Pomysł, który niespodziewanie zrodził się w jego głowie, właściwie nie miał szans powodzenia, ale gdyby kontemplował nad każdym zaskakującym rozwiązaniem, byłby uboższy o kilka części ciała.
Teraz zamiast alarmu zewsząd dochodziły do niego znajome dźwięki: stukot butów, szum krótkofalówek, szczęk metalu, podniesione głosy zestresowanych pracowników i brzęczenie bramek przy wypuszczaniu z budynku szczęśliwców, którzy zakończyli robotę.
Nie rozglądał się po hali, by sprawdzić, czy był obserwowany, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi. W swoim wojskowym stroju mógł się wtopić tylko w tłum innych łowców i tak też zrobił: przywitał się z kolegami, wymienił kilka niezobowiązujących uwag. Jeśli w punkcie obserwacyjnym ktoś akurat oglądał go przez kamerę, powinien stracić zainteresowanie. Mieli tego dnia zbyt wiele na głowie. Ochroniarz natomiast rzadko kiedy zerkał na monitoring, zaczytując się w kryminałach medycznych.
Z upływem pogawędki przesuwał się coraz bliżej korytarza, przy którym przejście wychodziło poza kadr kamery. Ruszył tam pewnym, żwawym, ale nie nazbyt pospiesznym krokiem, udając, że ktoś powierzył mu zadanie w tamtej części budynku. Koledzy nie dociekali. Nie obchodziło ich to. Łowcy rzadko wtrącali się w cudze interesy, ponadto gardzili donosicielstwem — prawdopodobnie dlatego, że mało który szczycił się czystym sumieniem.
Zanim natknął się na kogoś, kto mógłby zadać niewygodne pytania, czmychnął do windy, w ostatniej chwili mieszcząc się w jej ciężkich drzwiach.
Wewnątrz stała tylko jedna osoba, dodatkowo jadąca w dół. Miał szczęście. I tylko ułamek sekundy na odpowiednią reakcję, korzystając z konsternacji towarzysza.
Strącił jego pager, nim ten choćby pomyślał o sięgnięciu po niego. Chase dobył noża, niewielkiego, lecz ostrego jak stal chirurgiczna i przyłożył mu go do gardła.
— Stój spokojnie. Piśnij słowo, a to będzie twój ostatni oddech — ostrzegł.
Mogli ich trenować, przygotowywać, tworzyć nieskończenie wiele testów, zarządzać całym programem i w ostateczności traktować łowców jak barbarzyńców, ale jeśli nigdy nie ubrudzili sobie rąk, w starciu jeden na jeden nie mieli szans z kimś, kto od lat rozprawiał się z nadnaturalnymi stworami. Doświadczenie biło czysto teoretyczną wiedzę na głowę.
Obezwładnienie go przyszło Chase'owi z dziecinną łatwością. Wykorzystał element zaskoczenia. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej zaatakował w podobny sposób przełożonego, ale został już niesłusznie zawieszony, jak jeszcze mogli go ukarać?
Skuł mężczyźnie ręce za plecami jego własnymi kajdanami i odebrał pistolet. Trzymał go z dala od przycisku alarmowego, a jak najbliżej drzwi i miał nadzieję, że w oczach kamery wyglądało to tak, jakby stał nieco za nim i tylko go obejmował.
Nigdy nie myślał o tym, co mogło pójść źle. Tak, jak podczas polowania nie wyobrażał sobie przytrzymania rękami własnych wypływających flaków, zgrzytu pękających kości czy kłów wampira wbijających się w jego szyję, a w czasie jazdy z zawrotną prędkością nie dopuszczał opcji rozbryzgania się na asfalcie, tak teraz nie tracił nerwów na zamartwianie się windą, która w każdej chwili mogła zostać unieruchomiona.
Zaraz wysiądą na piętrze z Przeistoczonymi. Czarownicę mogli trzymać albo tam, albo w jakimś tajnym, absolutnie niedostępnym dla takich szaraczków jak on pomieszczeniu. Wszystko zależało od tego, jak bardzo byli przygotowani na jej przechwycenie. Ze słów Naomi wynikało jednak, że niespecjalnie.
Nie tracił czasu na zachwyt nad swoim absurdalnym szczęściem. Wypadł z zakładnikiem do labiryntu korytarzy przypominających tunel. Nie znał układu sal na wylot, ale nie było to też jego pierwsze spotkanie z tym piętrem — dostawał tam zlecenia, gdy musiał wydobyć z kogoś informacje, a jeszcze wcześniej przyglądał się pracy starszych pracowników jako zwyczajny praktykant. Nie wolno im tam było zjeżdżać bez nakazu i nadzoru.
W tamtej części zawsze brakowało mu powietrza, co tłumaczył sobie położeniem głęboko pod ziemią zamiast uciążliwymi wspomnieniami.
Chase nie zapytał mężczyzny, czy wie, gdzie trzymają czarownicę. Po prostu rozkazał zaprowadzić się do niej pod groźbą poderżnięcia mu gardła.
Nie zapalił światła, brnęli więc w ciemność gdzieniegdzie zakłóconą jaśniejącym na zielono bądź czerwono znakiem informacyjnym. Jego wzrok szybciej przyzwyczaił się do mroku niż słuch do ciszy. W takim miejscu, w jeden z dwóch najgłośniejszych dni w roku, wydała mu się nadzwyczaj grobowa. Docierał do niego wyłącznie dźwięk ciężkich kroków i niespokojnego oddechu mężczyzny.
— Robbins — zwrócił się do niego po wcześniejszym rzuceniu okiem na identyfikator. — Takie znajome nazwisko... Powiedz, masz córkę?
Nie czekał na odpowiedź, bo wyczytał ją z jego twarzy.
W końcu się zatrzymali, ale mógł zaprowadzić go do złej sali, grać na czas, wprowadzić kod uruchamiający alarm zamiast tego otwierającego drzwi. Musiał poznać stawkę.
— Zdaje się, że dała mi swój numer. Może powinienem zadzwonić?
Akurat przyciskał pulchną dłoń Robbinsa do elektronicznego panelu przed salą znajdującą się w sektorze, który kojarzył z użyciem najbardziej zaawansowanej technologii i najwyższą zaporą zabezpieczeń, dlatego nie dojrzał jego grymasu zaskoczenia i zniesmaczenia.
— Ona ma dwanaście lat!
Ech, no trudno. Z tym blefem nie trafił.
— W takim razie z kimś ją pomyliłem. Ale udzielę ci małej rady: nigdy nie lekceważ łowców i ich wrodzonych zdolności do tropienia. Wprowadź kod bez żadnych sztuczek albo nie zobaczycie się w przyszłym roku.
— Nie możesz jej wypuścić.
Chase spojrzał na niego z najszczerszym zdziwieniem, zanim zorientował się, że tak właśnie go teraz postrzegano. Jako zdrajcę własnego gatunku. Skoro plotki i cała sprawa dotarły aż do Luizjany, nic dziwnego, że tutejsi zdążyli wydać wyrok i powiesić na nim psy. Świadomość bycia osądzanym o pomoc potworom zabolała go.
— Jezus Maria, nie próbuję jej uwolnić! Cholera, nie wierz we wszystko, co słyszysz. Mam młodszą siostrę, tylko trochę starszą od twojej córki. Ta czarownica przemieniła ją w Przeistoczoną, potrzebuję od niej czegoś, co to odczyni.
Uwierzył. Chwilowa ulga zagościła na jego twarzy, ale wyraźnie wciąż zdawał sobie sprawę z nieobliczalności łowcy. Zaproponował ostrożnie:
— Dlaczego po prostu nie porozmawiasz z...
— Nie mam czasu się przed tobą spowiadać, wpisuj kod!
Docisnął ostrze nieco mocniej, by podkreślić, że nie żartował. Nigdy z premedytacją nie zabiłby niewinnego człowieka, ale Robbins nie musiał o tym wiedzieć. Większość jego strachu wywodziła się z przekonania o niepoczytalności Chase'a, bo któż zdrowy na umyśle ukrywałby przed Exodusem M'innamorai i próbował uwolnić potężną Czarownicę Cienia? Chociaż w tym aspekcie nowa reputacja zadziałała na korzyść łowcy. Zwierzchnicy mogli traktować ich z góry, mogli obawiać się spuszczenia co poniektórych ze smyczy, ale to wciąż oni pociągali za sznurki i obie strony doskonale zdawały sobie z tego sprawę.
Istniała możliwość, że Robbins wykonywał to zadanie pierwszy raz, a na co dzień tonął w analizach procentowych wpływu znaków astrologicznych na rodzaj przemian. Przy garści pozostałych osób każdemu dokładano roboty. O tej porze prawdopodobnie miał zjechać na dół, dokonać ostatnich oględzin, sprawdzić, czy nie doszło do żadnej awarii, czy wszystko zostało zamknięte, po czym wrócić do domu, by z rodziną przywitać Nowy Rok. Prawie się udało.
Robbins przekręcił głowę, by widzieć panel cyfrowy. Poradził sobie z wpisaniem sześcioznakowego hasła w niewygodnej pozycji i skrępowanych dłoniach. Grube, betonowe płyty sali 207a rozeszły się na boki jak paszcza jakiegoś gigantycznego zwierzęcia, zapraszając ich do środka.
— Musisz... — zaczął Robbins po przekroczeniu progu, ale nie było mu dane dokończyć.
Chase znokautował go jednym, celnym ciosem w podbródek. Miał wcześniej do czynienia z czarownicami, wiedział, jakie były przebiegłe. Będzie musiał jej poświęcić całą uwagę i skupienie, nie mógł sobie pozwolić na rozproszenie jednoczesną obserwacją towarzysza.
Sala 207a zaskoczyła go swoim rozmiarem. Pionowe, prostokątne szafki, wyglądające w półmroku na szare, ułożono w kształt podkowy, w której centrum znajdowała się ogromna cela umieszczona za grubym, hartowanym szkłem. Jedyne światło — białe, ostre i niesamowicie rażące — dochodziło z lamp wiszących nad nią. Było jednak zbyt skupione, by rozświetlić całe pomieszczenie.
Nazwy podziału czarownic nawiązywały nie tylko do dobra i zła. Czarownice Cienia rozpraszało światło, ponieważ ichor płynący w ich żyłach na skutek uprawiania czarnej magii wyostrzał zmysły. Skoro on, jako człowiek z krwi i kości nie był w stanie spojrzeć w górę, Przeistoczoną musiało to całkowicie obezwładniać.
Nie marnując czasu, zbliżył się do głównego panelu. Obok mikrofonu czekał cały zestaw przycisków, z których kojarzył znaczną większość. Wystarczającą.
Wyrzucił z głowy część informacji dotyczących obcowania z czarownicami — istotami władającymi magią na poziomie, którego sam do końca nie rozumiał. Tym razem nie on trafił do jej kryjówki. Była jak przydeptana mysz pod jego podeszwą. Została pojmana i jeśli nie da mu tego, czego chciał, nie cofnie się przed niczym.
Leżała w rogu, na kozetce, przodem do ściany, tyłem do niego, tak ważna i potężna istotą, teraz bezsilna, ledwie dostrzegalna.
— Nie mam czasu, więc słuchaj uważnie, strzygo, bo nie będę się powtarzał — zaczął. Nie poruszyła się, ale to go nie zniechęciło, tylko bardziej zniecierpliwiło. — Mniej więcej na początku dwa tysiące dwunastego roku wykonałaś amulet na bazie Buenaventury dla Julii Rozfi... Rozezkwi... młodej czarownicy z Polski, która podarowała go Destiny Winterhood, syreniej M'innamorai przybyłej do Stanów ubiegłego lata. Nałożyłaś na niego zaklęcie ochronne z efektem odbicia, przez które moja siostra została Przeistoczoną po odebraniu go syrenie. Ruszysz tu swoje magiczne dupsko i dasz mi to, czego potrzebuję, żeby to odczynić, nieważne czy chodzi o twoje włosy, krew czy cholerny palec.
Widział się już z Czarownicą Cienia, która potrafiła wymazywać pamięć i zerwać najsilniejszą więź, jaką znał, więź krwi, wszczepienie, ale zrobiła to za sprawą łusek syreny będącej daleką krewną Kolumba. Potęga nie pochodziła od niej, a od obiektu. Nie wiedział, czego się spodziewać po kimś, kto potrafił stworzyć amulet pozwalający Przeistoczonym ukrywać się wśród ludzi, kimś, kto zdołał zdobyć Buenaventurę i najwyraźniej przeżył wycieczkę do Europy.
Kimś, kto mimo całej swojej niewyobrażalnej mocy dał się pojmać Exodusowi.
Chase widział w swoim życiu tyle, że nic już nie powinno go zaskoczyć. Z całą pewnością nie spodziewał się jednak zobaczyć za szkłem Destiny Winterhood.
Jak większość z Was zakładała, Chase (jeszcze) żyje :D Nie myślcie jednak, że obejdzie się bez konsekwencji. Jakiś pomysł, kto go znalazł na plaży po wypadku?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top