Rozdział 18

Odskoczyła od wody. To było jak jeden z jej snów, tylko zamiast obudzić się zlana potem w łóżku, dalej stała nad brzegiem. Fala świadomości przeszyła Destiny od czubka głowy po palce stóp, aż nią wstrząsnęło. Zacisnęła pięść na broni.

— Nie podchodź! Jestem uzbrojona! — krzyknęła do obcego. Obcych? Wypatrzyła przynajmniej kilka drzew, na które mogłaby uciec, ale nie, to zły pomysł, przecież tam ją łatwo postrzelą. Najbezpieczniejsza będzie w wodzie, tyle że staw to schronienie i pułapka w jednym.

— Poczułbym się zawiedziony, gdybyś nie była — odpowiedział z oddali, wciąż zbyt wielkiej, by mogła mu się przyjrzeć. Obracała głowę we wszystkie strony, wypatrując innych osób. Strzeliło jej w karku, gdy się odwróciła, przekonana, że zaraz ktoś ją zaatakuje od tyłu. Jednocześnie nie chciała na zbyt długo spuszczać oczu z nieznajomego. — Potrafisz jej używać?

Wyprostowała się jak struna i zmierzyła go wzrokiem. Dostrzegała ledwie zarys postaci w pogrążonym w bezruchu lesie.

— Drwij ze mnie dalej, to się przekonasz.

— Wcale z ciebie nie drwię. Pytam poważnie. Nauczyli cię, jak się bronić?

Dzwoniło jej w uszach, zgrzała się od wstrzymywanej paniki i gorączkowych myśli, a dłonie pod rękawiczkami miała już śliskie od potu. Nie potrafiła wyciszyć mózgu, który nadawał tylko jeden komunikat: UCIEKAJ.

— Nikogo tam nie ma, przyszedłem sam — zapewnił przybysz, gdy znów skakała wzrokiem po otoczeniu. — Doceniam, że ty też. Pewnie nie było łatwo. Szkoda, że musimy się spotykać w takich warunkach, ale mamy dość ograniczone możliwości.

— O czym ty do mnie mówisz, człowieku?

Nastała pełna napięcia cisza. Pohukiwanie sowy nagle stało się znacznie wyraźniejsze.

— Dostałaś mój list, prawda?

Twój list?

— No... tak.

Oddychając niespokojnie, wpatrywała się w zacieniony gąszcz z rozwartymi ustami, jakby spomiędzy drzew miały wyłonić się odpowiedzi.

— Ale jak. Nie rozumiem. Ty go napisałeś? Sam? I nikogo innego tu nie ma? Tak po prostu?

— Spodziewałaś się całego komitetu?

— Więc... on jest prawdziwy? Ten list? Ale... — dopytywała, próbując sobie to poukładać. Choć stała twardo na ziemi, w głowie nadal miotała się jak zwierzę zapędzone w ślepy zaułek. To musiał być podstęp. — To coś ty za jeden?!

— Podejdę bliżej, żebyśmy nie musieli krzyczeć — uprzedził, a Des po chwili udało się dostrzec, że uniósł dłonie, by pokazać, że nic w nich nie miał.

Zbliżał się powoli, jakby nie chciał jej spłoszyć. Przyglądała mu się nieufnie, rzeczywiście gotowa do ucieczki, obserwując, jak stopniowo wyłaniał się z cienia. Długi płaszcz rozciągał jego sylwetkę, a mimo ciężkich butów poruszał się niemal bezszelestnie... Czy to mógł być ten sam mężczyzna, który schował ją w swoim mieszkaniu przed Exodusem i zadawał głupie pytania? Być może. Nie miał okularów na nosie, jak poprzednio, a niegdyś mokre, zaczesane włosy teraz skręcone opadały mu na czoło. Wytężyła wzrok, szukając dwóch srebrnych śladów po ugryzieniu wampira, które jej ostatnio pokazał, ale chyba jednak stała za daleko, poza tym szyję zakrywał mu kołnierz nakrycia.

Wzięła głęboki wdech i skoncentrowała się na jego układzie krwionośnym — tak na wszelki wypadek — ale kompletnie nic nie wyłapała. Powietrze. Nawet gdy przystanął w odległości kilku kroków... Jakby spotkała się z duchem. Staw ściągał całą jej energię.

Wcześniej miejsce spotkania przy zbiorniku wodnym wydawało się neutralnym gruntem, może nawet odrobinę na jej korzyść. Teraz jednak zrozumiała, że tylko ją blokował i rozpraszał. Jeśli facet kłamał i wcale nie byli tam sami, nikogo nie wyczuje. Musiała polegać wyłącznie na ludzkich zmysłach, ale choć wytężała słuch, szum wody i odgłosy poruszających się w niej zwierząt pochłaniały całą uwagę. Jak przyjemnie byłoby się zanurzyć, poczuć rześki chłód na rozgrzanej z nerwów skórze... Chyba przesadziła z tym swetrem.

— Opróżnij kieszenie — nakazała, zanim przybysz zdążył się odezwać.

Zagłębił ręce w płaszczu i pokazał, że były puste.

Wszystkie.

W spodniach miał tylko telefon.

— W s z y s t k i e. Wewnętrzne też.

Odchylił poły płaszcza i przejechał po nich dłonią, by udowodnić, że wnętrze było gładkie.

— Za dużo czasu spędzasz z łowcami.

— I tu się z tobą zgodzę. Co masz w torbie?

— Po kolei. Dojdziemy do tego. — Zdjął aktówkę z ramienia i odrzucił kawałek za siebie. — Nie przejmuj się nią na razie.

— Kim, do cholery, jesteś, czego ode mnie chcesz i jak konkretnie zamierzasz umożliwić mi powrót do Polski? — zapytała surowo, nie spuszczając z niego wzroku i szybko dodała: — Mam dziś koszmarny dzień i potworne uczulenie na kłamstwa, więc jeśli to była tylko zmyślona wymówka, żeby mnie tu zwabić, dla własnego dobra powiedz od razu.

Uśmiechnął się, ale nie potrafiła ocenić, czy szczerze.

— Liczę się z tym, że minie trochę czasu, zanim sobie zaufamy. Nazywam się David i należę do jednej z europejskich antyorganizacji. Zajmujemy się...

Natychmiast się cofnęła. W temacie antyorganizacji wiedziała niewiele — w zasadzie tyle, że walczyły z praktykami Exodusu. Co prawda według Chase'a to właśnie one miały mu pomóc w sprowadzeniu Des z powrotem do Polski, zanim rozpętało się to całe piekło... Ale jednocześnie z początku podejrzewał, że jeszcze przed wylotem Destiny z nimi współpracowała, musieli więc wysyłać swoich ludzi w tym celu. Nie chciała się mieszać w politykę, a z rzeczowego tonu Davida wnioskowała, że ten nie tyle jej pomoże, co będzie próbował zwerbować.

— Nigdzie z tobą nie pójdę.

— To świetnie, bo potrzebujemy cię dokładnie tam, gdzie teraz jesteś.

Rozpostarła ramiona, rozejrzała się i posłała mu ostre spojrzenie.

— Na widoku, w środku lasu, obok rozpraszającego mnie stawu?

Pokręcił przecząco głową.

— Wśród łowców, którzy ci ufają.

Zamrugała, kompletnie zbita z tropu. Że niby co robią?

— Powiem wprost. Zorganizujemy ci powrót do domu w zamian za kilka informacji dotyczących Exodusu.

Destiny milczała przez moment, a potem wybuchła śmiechem, tak niespodziewanie i głośno, aż zatkała usta ręką.

— Czy ja dobrze rozumiem? Mam dla was szpiegować? — Na próżno szukała na jego twarzy sprzeciwu czy choćby cienia kpiny mówiącej: „Skąd ci przyszła taka bzdura do głowy?". — Twój był ten genialny pomysł?

— Niezupełnie. Jestem negocjatorem, nie strategiem.

Skrzyżowała ręce i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę. Chciała coś powiedzieć, ale znów wymsknął się jej śmiech. Nie potrafiła potraktować tych słów poważnie. Może Jamie wynajął tego faceta, żeby ją sprawdzić?

Jej wzrok znów mimowolnie powędrował ku wodzie.

— Destiny?

Skinęła głową, ale jej oczy były puste. Słyszała, ale nie słuchała. Przynajmniej nie go. Wyczekiwała momentu, w którym szum znów przejdzie w szept, gdzieś w głębi duszy mając nadzieję, że tak właśnie się stanie i zaprowadzi ją na samo dno.

Chłopak dotknął Des w ramię. Dopiero wtedy wzdrygnęła się, a strumień świadomości wrócił na właściwe miejsce. Odeszła kawałek w tył, przestraszona własnymi myślami i nagłym ograniczeniem przestrzeni osobistej. Nieznajomy wciąż patrzył na nią w skupieniu, czekając na odpowiedź.

— Nie wiem, kto tam u was pociąga za sznurki, ale albo trolluje, albo powinien wylecieć. Jestem ostatnią osobą na Ziemi, która się do tego nadaje. Nie trzeba daleko szukać, żeby to odkryć.

— Jesteś też w tej chwili jedyną osobą, która, będąc M'innamorai, żyje i jest pod ochroną pracownika Exodusu. Nie możemy przepuścić okazji jednej na milion.

— Czyli jesteście głupi i zdesperowani.

— To coś nas łączy — odparł dość ryzykownie, ale złagodził wydźwięk wypowiedzi swobodnym tonem i półuśmiechem. — Nie przyszłabyś tutaj, gdybyś naprawdę wierzyła, że Chase sam znajdzie sposób na zabranie cię do Polski. Wiesz, że ma teraz inne priorytety, a twój zegar tyka. Dysponujemy Łącznikami, czarownicami, które bez problemu mogłyby cię zamaskować czy nadać ci inny wygląd, zapewnić niezbędne dokumenty do przelotu i nowego życia już na miejscu. Z twoimi rodzicami oczywiście.

Poprawiła kaptur i przełknęła z trudem ślinę. Zrobiłaby wszystko, żeby wrócić, nawet jeśli powrót do starego życia miał w praktyce oznaczać rozpoczęcie nowego gdzieś na odludziu. Pragnęła się tylko uwolnić od ichoru, od Exodusu, od całego tego koszmaru i zobaczyć rodziców. Już tak dawno nie widziała ich twarzy...

Rodzice. Musiał o nich wspominać?

Chciała, żeby największym zmartwieniem stało się rozmyślanie nad tym, jak im to wyjaśni, jak zareagują, jak odnajdą się w nowej sytuacji, jak będzie wyglądać jej przyszłość. Jeszcze piętnaście minut temu sądziła, że już nie ma przyszłości, a teraz pozwalała sobie na tak absurdalne marzenia. Głupia.

Zapiekło ją serce, obraz zrobił się mętny. NIE. Nie będzie znów płakać, nie przy nim. Zagryzła zęby. Nie musiał wiedzieć, z jaką łatwością przychodziło mu granie na emocjach. Zacisnęła powieki, by łzy spod nich nie uciekły.

— Słuchaj, Damien...

— David.

— David. Nie wiem, jak to sobie wyobrażasz, ale nie jest tak, że siedzimy i pieczemy ciasteczka w rodzinnej atmosferze, rozmawiając, jak nam minął dzień. Kiedy Chase już mi coś opowiada o Exodusie, to po to, żeby się pochwalić, jaki to nie jest zajebisty, bo najwyraźniej trzeba mieć tytuł szlachecki, wynaleźć lek na raka i dostać Pokojową Nagrodę Nobla, by skopać tyłek Drakuli. Więc jeśli chcesz posłuchać o procesie rekrutacji, nie ma sprawy. Mogę ci nawet podbić rekomendację, w której opiszę, że prawie mnie schwytałeś i wystawić pięć gwiazdek na Yelpie. Domyślam się jednak, że chodzi o nieco inne informacje.

Parsknął śmiechem.

— No, odrobinę. W większości dotyczące zabezpieczeń Exodusu. Kody dostępu, protokoły, rozmieszczenie sal, kamer, lista przetrzymywanych Przeistoczonych — wymieniał, na co Destiny aż wybałuszyła oczy.

— Chłopie, z księżyca spadłeś? Już to widzę, jak między wyzwiskami od niechcenia rzucam coś w stylu „a tak przy okazji, podasz mi te wszystkie ściśle tajne kody i zabezpieczenia, do których nikt z zewnątrz nie powinien mieć dostępu, a już zwłaszcza organizacja działająca przeciwko Exodusowi? Nie, żebym miała z tym coś wspólnego, po prostu jestem spragniona wiedzy".

Naprawdę była spragniona, ale wody. Straciła jej mnóstwo na pot i łzy, a gardło zdążyło wyschnąć na wiór, pozostawiając obrzydliwy posmak.

— Jestem pewien, że potrafisz być subtelniejsza.

Wyjęła butelkę z plecaka.

— Kiedyś usłyszałam, że jestem subtelna jak uderzenie cegłą — powiedziała i wypiła wszystko do dna.

Zamiast ją obserwować, David wsunął dłonie w kieszenie płaszcza i odwrócił się do stawu.

— Ludzie często sami nie wiedzą, do czego są zdolni, dopóki nie mają odpowiedniej motywacji. A czym jest desperacja, jeśli nie jej najwyższym stadium? — zamyślił się, wpatrując w cienki księżyc. — Składam ci tylko propozycję, zrobisz z nią, co zechcesz. Ale im szybciej zdasz sobie sprawę, że to twoja jedyna szansa na powrót do normalności, tym lepiej dla ciebie i twoich bliskich. — Zerknął na nią. Ścierała rękawem wodę z brody i utrzymała jego spojrzenie. — Jaki kolor ma twoja krew? Wydaje ci się, że jak długo jeszcze zdołasz to ciągnąć? Przy naszym ostatnim spotkaniu nie grzeszyłaś samokontrolą. Z tym także mogę ci pomóc.

W innych okolicznościach pewnie skrzywiłaby się na to wspomnienie, ale końcówka wypowiedzi ledwo do niej dotarła. Destiny rozkoszowała się posmakiem wody na języku. Krew w jej żyłach płynęła jakoś sprawniej, oddychanie przychodziło lżej. A przecież mogło być jeszcze lepiej. Już chciała schylić się po kolejną porcję, gdy zawiesiła wzrok na stawie. Tak. Blisko. Kroki dzieliły ją od błogostanu. Chociaż na chwilę... Niemal czuła wilgoć unoszącą się na wietrze. Odetchnęła pełną piersią.

Zaczęła zdejmować buty.

— Wersja demo rozmowy się skończyła — rzuciła do Davida. — Jeśli chcesz kontynuować, musisz wejść do stawu.

— Słucham?

— Słuchaj. — Zniknęła w gęstych szuwarach, gdzie drżącymi dłońmi w pośpiechu zdejmowała rękawiczki, bluzę i całą dolną cześć ubrania. — Wedle życzenia przyszłam sama, w miejsce, które wybrałeś, o godzinie, którą wybrałeś i w dniu, który wybrałeś. Resztę robimy albo po mojemu, albo wcale.

Odczepiła bok kamizelki kuloodpornej, zsunęła ją przez głowę; wraz ze swetrem i resztą ubrań rzuciła na brzeg. David obserwował ją oniemiały, choćby brakowało mu rozumu do przewidzenia, że zaciągnięcie syreny nad wodę prędzej czy później tak się skończy. Akurat.

Tego właśnie potrzebowała — pogrążenia się w otchłani swojego żywiołu. Bez myśli, bez zmartwień, bez reszty świata. Staw nie dorównywał oceanowi, płytszy, mętniejszy, zarośnięty i pełen mułu, ale wystarczający, by przypomnieć jej, co traciła. Poruszała się w wodzie, jakby nigdy z niej nie wyszła.

Jak mogła sobie tyle czasu tego odmawiać? W końcu czuła, że żyje, a nie tylko egzystuje. Rozpierała ją energia, pojaśniało w głowie. Tak łatwo potrafiłaby się w tym zatracić, po prostu tam zostać, ignorować problemy, które teraz wydawały się ledwie szmerem. Czemu miałaby wracać do piekła, opuścić miejsce, gdzie ciepło i spokój otulały ją zewsząd ciasnym kokonem? Ląd nie był jej środowiskiem. Już dawno nie. Zamiast z tym walczyć, powinna to zaakceptować. Nigdy nie będzie tam szczęśliwa; choćby i jakimś cudem spełniła wszystkie marzenia, uczucie to nie dorówna nawet w połowie temu, czego zaznawała pod wodą.

Wynurzyła się, gdy euforia nieco zelżała. Davida nie było na brzegu. Ile czasu spędziła w stawie?

Chwilę zajęło jej zorientowanie, że wypłynęła po przeciwnej stronie. Wpatrywała się w część lasu prowadzącą do Montriverson, pełną pułapek i likantropów, a w dalej wysuniętej na północ części — także Hien. Migawki wspomnień przeleciały Des przed oczami: tortur, ucieczki, mieszkania z wilkołakami, masakry na cmentarzu, śmierci Collina, nieudanej przemiany w wampira, spotkania z bagiennymi potworami. Teraz spoglądała na nie z dystansem, bardziej jako obserwator niż ktoś, kto przeżył te wszystkie okropne zdarzenia.

Popłynęła z powrotem do Davida — wypatrzyła go w słabym blasku księżyca. Ciągle stał na lądzie, nie spuszczając z niej oczu.

— Zostawiłaś broń na brzegu — wytknął Des. Nie była pewna, czy to miała być karcąca uwaga, czy ostrzeżenie, ale nie trzymał nic w rękach, nie celował do niej.

Teraz już nie wywarłoby to na niej wrażenia. Serce biło stabilnym rytmem, w głowie nie szalał tabun myśli. Była na swoim miejscu, skupiona i przytomna, gotowa rozdawać karty. David wzbudzał w niej brak zaufania, ale nie strach.

Zadarła podbródek.

— Nie potrzebuję pistoletu, żeby przerobić cię na dżem.

— Wiem, do czego jesteś zdolna — odparł już nieco poirytowany. — Nie przyszedłem tutaj prześcigać się w groźbach.

— Ja też nie. Na co czekasz?

— Destiny, bądźmy poważni. Jest środek nocy. W styczniu.

— W Kalifornii. Hipotermii się nie nabawisz. Poza tym morsowanie jest zdrowe. — Patrzyła na niego wyzywająco, ciekawa, ile prawdy było w jego słowach dotyczących żywiołów i znaków zodiaku. Ogień, tak? Chodziło tylko o temperaturę, czy woda mogła mu zaszkodzić? — Pokaż mi, na co gotowi są ludzie z odpowiednią dozą motywacji. Może mnie zainspirujesz.

Stał jeszcze chwilę nieruchomo, z odległości przypominając oświetlony pomnik pośród traw. Gdy w końcu się poruszył, Destiny przemknęło przez myśl, że da sobie spokój i odejdzie. Ale nie. Zrzucił płaszcz i zaczął stawiać pierwsze kroki na płyciźnie. Im bliżej podchodził, tym wyraźniej dostrzegała, jak wielkie brał hausty powietrza i jak mocno dygotał z zimna, zmuszając się do stawiania kolejnych.

Destiny czekała na niezbyt wielkiej głębokości, ale takiej, by nie musiała brodzić masywnym ogonem o mieliznę. Kiedy David do niej dotarł, woda sięgała mu powyżej łokci, a po wcześniej nienagannej postawie nie zostało ani śladu — garbił się i trząsł, próbując zatrzymać ciepło. Słyszała, jak dzwoniły mu zęby.

— Nie powiesz mi, że to nie są najciekawsze negocjacje, jakie prowadziłeś. — Uśmiechnęła się pojednawczo, trochę pod wrażeniem, że rzeczywiście tam wszedł, trochę czując wyrzuty, że go do tego nakłoniła.

Łypnął na nią spod byka, zaciskając usta. Postanowiła przejść do rzeczy — nie będzie tam siedział wiecznie, a w międzyczasie powinien być bardziej skłonny do konkretów, mniej do owijania w bawełnę.

— Wiem, że Chase kontaktował się z wami, zanim tu przyleciałam — zaczęła. — Dlaczego teraz nie porozmawiacie z nim bezpośrednio i nie przedstawicie swojej oferty? Pewnie doszlibyście do jakiegoś porozumienia, zamiast kombinować jak koń pod górę.

Nawet pod tak grubą warstwą dyskomfortu dostrzegła na jego twarzy przebłysk zdumienia.

— Dl-laczego uważasz, że zdra-radziłby Exodus?

— Czy właśnie tego poniekąd nie robi, trzymając mnie w ukryciu?

— Z-zabiliby go z-za ujawn-nienie nam inf-formacji.

Do tej pory tak skupiła się na tym, dlaczego pomysł ze szpiegowaniem był śmieszny i niemożliwy do zrealizowania, że nie zastanowiła się nad realnymi skutkami, jakie to mogłoby za sobą nieść, gdyby jakimś szczęśliwym trafem zdobyła odpowiedzi, których szukał David. Nawet jej nie wyznał, co właściwie chcieli osiągnąć.

— Aha, ale jak ujawni je syrena, która z nim mieszka i wie to wszystko od niego, to machną ręką? — odparowała, denerwując się, że wcześniej tego nie poruszył. — Jaki w ogóle macie plan? Co dokładnie zamierzacie?

Zamknął oczy na nieco przydługi moment. Destiny nie potrafiła wyjaśnić, co się właśnie stało, ani czy sobie tego nie ubzdurała, ale nawet ona poczuła, że wokół nich nagle zrobiło się znacznie chłodniej. David paradoksalnie... przestał drżeć. Opanowanie wymieszane z ulgą wróciło na jego twarz.

— Destiny, postawiłem sprawę jasno. Jutro mógłbym być z powrotem w Europie, gdybym zechciał. Zanim się obejrzysz, wrócisz do domu i nie będziesz się musiała oglądać za siebie. Obiecuję, że wszystkim zajmiemy się dopiero, jak już będziesz daleko stąd. Bezpieczna. To jak?

— Spierdalaj — powiedziała w swoim ojczystym języku. David uniósł brwi. — Co jest, jednak nie rozumiesz polskiego?

Nie zawahał się ani chwili.

— Polski rozumiem, twojej reakcji ani trochę.

Des zesztywniała, kompletnie się tego nie spodziewając. Przeczytać czyjś łamany polski na kartce to jedno, ale usłyszeć... Mówił z nieskazitelnym akcentem. Niemożliwe, żeby tak się go wyuczył.

— Brzmisz jak Polak!

— Bo nim jestem.

Wyrzuciła ręce w powietrze; opadły z głośnym chluśnięciem, co tylko go rozbawiło. Ile jeszcze niespodzianek chował w rękawie?

— Nie mogłeś tak od razu?!

David odwrócił się gwałtownie i wyciągnął szyję ku górze, wypatrując czegoś ponad drzewami. Des dopiero po chwili to usłyszała. Trzepotanie. Buczenie i szybki, urywany dźwięk. Jakiś ptak? Owad? Dźwięk narastał w zawrotnym tempie. Nadchodził z góry, z wysoka, szargał koronami drzew...

David szarpnął Destiny za przedramię i wciągnął pod wodę. Wbił palce w zgięcie łokcia, aż wykręciło jej żołądek. Oślepiło ją jasnoniebieskie światło. Ostry chłód rozlał się po całej ręce, jakby David wpompowywał ciekły azot prosto w żyły. Zimno postępowało dalej, przez barki, wzdłuż kręgosłupa, po sam czubek ogona. Zginie. Zmieniała się w posąg. Nie czuła już ręki, nie słyszała bicia serca, nie potrafiła się ruszyć. Nie istniała.

Jakimś sposobem zachowała coś na pozór okrutnej świadomości. Przez kilka straszliwych sekund — minut? — miała przed oczami wyłącznie ciemność. Nie panowała nad żadną cząstką własnego ciała, jakby zmieniła się w niebyt, a to przeraziło ją jeszcze bardziej.

W końcu wypłynęła na powierzchnię, co było jak wyskoczenie z rozpędzonej karuzeli. Świat się zachwiał, choć przecież nie miała ani stóp, ani gruntu pod nimi, by tracić równowagę. David krztusił się, kaszlał, z wysiłkiem łapał powietrze. Odgarnął mokre włosy z twarzy i przetarł oczy.

What the fuck was that?!, chciała wykrzyknąć, ale słowa stanęły jej w gardle. Żaden dźwięk nie opuścił ust.

— To Exodus — tłumaczył, wyczytując pytanie z jej oczu, gdy zdołał częściowo unormować oddech. — Mają kamery termowizyjne. Musiałem odebrać ci ciepło, żeby obniżyć temperaturę. Za chwilę powinnaś poczuć się lepiej.

Ruszył w kierunku brzegu. Odstępy między sekundami zdawały się trwać w nieskończoność, zanim Des zaczęła odzyskiwać czucie. Wciąż wstrząśnięta powoli podążyła za nim.

— Jesteś feniksem — wypowiedziała ochrypłym głosem. Bolała ją krtań, prawie jakby najadła się szeptuchy.

— Nie ma za co. — Pozbywał się ciężkiej, nieprzyjemnej wilgoci, wykorzystując pobraną energię. Ubranie parowało na nim jak po przyłożeniu gorącego żelazka. — Pierwsza przysługa gratis, za następną będę oczekiwał informacji.

— Nie będzie niczego „następnego".

Destiny brnęła na pobrzeże przez gęsty szlam. Ogon ciążył jej mocniej niż zwykle, w wiotkich ramionach brakowało sił, organizm wciąż wracał do normalności. Przecież tu nie ugrzęźnie! Podciągnęła się jak najbardziej na ląd i z trudem wykrzesała z siebie resztki mocy, żeby się osuszyć. Musiała wspomóc się swetrem. Wycisnęła wodę z włosów. Skrzela wtopiły się w szyję, błony zniknęły między palcami, łuski blakły, a śluz wsiąkł w skórę. Wiatr ciosał jej ludzkie, nagie ciało, tylko potęgując wewnętrzny chłód. Odzienie niewiele pomogło.

David wyjął coś ze swojej torby.

— Dziś rano wróciłem z Polski. Nie musisz mi wierzyć na słowo.

Wzięła od niego... gazetę. Kolorową. Zmrużyła oczy, obracając ją we właściwą stronę i tylko dzięki niekontrolowanemu kaszlowi zdławiła siarczyste przekleństwo.

To jest twój dowód? Czy ty mnie masz za idiotkę? — Spiorunowała go wzrokiem. — Wiesz co, dobra, nawet zakładając, że przeleciałeś pół świata, żeby kupić „Fakt", a nie, nie wiem, wziąłeś go od jakiegoś pasażera z LAX, to nic nie znaczy, BO ZA TOBĄ NIE WYSYŁAJĄ HELIKOPTERÓW, for fuck's sake!

Rzuciła mu szmatławiec pod nogi i odwróciła się na pięcie, gotowa wracać do chatki. Nie powinna była w ogóle tu przychodzić. Co za pajac. Co za marnotrawstwo czasu.

Wyrosła przed nią ściana ognia. Zatrzymała się, dostając żarem po oczach. Szybki krok w tył. Serce zabiło Des mocniej, zanim przypomniała sobie, kim była.

Stali w kręgu płomieni wznieconych na wysokość czubka jej głowy. Korony drzew falowały zdeformowane gorącym powietrzem, skóra piekła ją przez nagłą zmianę temperatury. Wewnątrz wciąż panował dojmujący chłód.

— O, nie — mruknęła bez entuzjazmu, wywracając oczami. — Ogień. I co ja teraz zrobię?

Korzystając z okazji, przeczesała włosy palcami, żeby szybciej wyschły.

David patrzył na nią chwilę, jakby na coś czekał. Oczy mu błyszczały, cienie tańczyły na policzkach i brodzie. Chyba nie myślał, że ją uwięził?

— Destiny. Feniksy mogą pobierać ciepło i transferować je w inne miejsce, ale nie potrafią wytwarzać ognia z niczego — tłumaczył coś, co jego zdaniem chyba powinna rozumieć, ale... co w takim razie próbował powiedzieć? Że wcale nie był feniksem? — Chyba że panują też nad powietrzem.

Jednym ruchem zdmuchnął cały pożar. Ruchem? Nawet nie drgnął. Wytworzył podmuch wiatru niewidzialnymi skrzydłami, tak silny, że Des upadła na spopieloną trawę.

Choć zapadła ciemność, przed oczami nadal majaczyły jej smugi światła. Zamrugała. Podniosła się, wspierając na cienkim pniu. Wirowało jej w głowie, nozdrza wypełniły się ostrym swędem dymu, żołądek podjechał do gardła. Nie. To nie było możliwe.

— Łączy nas więcej, niż myślisz.

— Jesteś M'innamorai? — spytała niemal bezgłośnie.

Pytanie przyszło Des z wysiłkiem. Pewnie dlatego, że już znała odpowiedź, tylko nie potrafiła jej zaakceptować. Emocje nie współgrały z tym, co powinna czuć. Przez tak wiele miesięcy była w swojej doli osamotniona, tak absolutnie, niesprawiedliwie sama, niejednokrotnie czując się jak odrażające dziwadło, jakby została zmuszona do stawienia czoła całemu światu bez choćby cienia nadziei na powodzenie, a teraz pojawił się on, znikąd, z powietrza — powinna się cieszyć? Czym? Tym, że miał na wyciągnięcie ręki coś, za co ona byłaby gotowa się pokroić? Że pewnie był od niej nie mniej niebezpieczny czy bezkarny, a mimo tego chodził wolno, latał między kontynentami, kiedy Des musiała się chować po lasach i pić truciznę, czekając na śmierć? Mylił się. Poza pochodzeniem nic ich nie łączyło.

— Wiesz, co to oznacza? Gdybyś spróbowała odejść, Buenaventura przestanie świecić, co natychmiast poinformuje Exodus, że jesteś poza obszarem. Ale jeśli ja zostanę na miejscu, kamień pozostanie aktywny, co pozwoli ci zyskać przewagę potrzebną do ucieczki.

Wyjął z torby teczkę i wysunął z niej kilka kartek papieru. Podał je Des, zanim zdążyła przetrawić jego słowa.

— I nie przeleciałem pół świata tylko po to, żeby kupić „Fakt".

Westchnęła ciężko, nie mogąc pozbyć się ogromnego ciężaru z piersi, ale wzięła od niego kartki.

Zdjęcie. Przedstawiało zaśnieżoną ulicę, sklep z szyldem... Krew odpłynęła Des z twarzy. „JAŚmin". Polski sklep. Przed oczami stanęły jej wspomnienia, kiedy to chodziła tam po mięso i słodycze podczas pobytu u angielskiej rodziny. Co to miało znaczyć? Czemu jej to pokazywał? Skąd o tym wiedział? Spojrzała na kolejną fotografię, zrobioną niedługo później, ale teraz ukazującą zbliżenie na dwójkę ludzi wychodzących z supermarketu.

Zacisnęła dłonie na papierze i zachłysnęła się powietrzem. To byli jej r o d z i c e.

— Nie zastałem ich w Warszawie, więc szukałem dalej. Wyjechali na święta do Lancasteru i nadal tam są. Bezpieczni. Na razie.

W jej żyłach zawrzało. Doskoczyła do Davida i pchnęła go z całej siły na ziemię.

— Będziesz mnie szantażował rodzicami, pojebie?!

— To nie jest szantaż! Chciałem ci tylko udowodnić...

Przywaliła pięścią w drzewo. Wrzasnęła. Cisnęła plecakiem i zgięła się w pół, a obrazy wirowały Des przed oczami, jakby była pijana. Zbyt głośno pulsowało jej w uszach, by mogła usłyszeć resztę jego wypowiedzi.

Osunęła się przy drzewie na trawę, opadła na nią niemal nieprzytomna z rozpaczy. Kiedy jednak podniosła wzrok, było w nim wszystko poza letargiem.

— Jeśli się dowiem, że coś im zrobiłeś... — cedziła przez zęby. — Jeśli się dowiem... utopię cię w twojej własnej krwi.

David podniósł się ostrożnie, usiadł i oparł o pień, zostawiając jej przestrzeń.

— Zrobiłem zdjęcia z odległości. Nawet mnie nie widzieli. Nie rozmawialiśmy. Exodus woli uniknąć ściągania tu twoich rodziców, ale gdy wszystko inne zawiedzie, ani przez chwilę nie wątpię, że się do tego posuną, żeby cię wywabić z ukrycia. Zawsze staramy się nie dopuszczać do ściągania M'innamorai z Europy, ale nie zatrzymamy twoich rodziców siłą, jeśli sami będą chcieli tu przylecieć.

— „Staracie się"? — warknęła. — Bardzo, kurwa, chwalebne. Gratuluję zajebiście wykonanej roboty.

Nikt nigdy się z nią nie skontaktował. Nikt jej nie uprzedził, nikt nawet nie próbował udaremnić jej udziału w wymianie. Gdzie wtedy byli?

David nie miał na to odpowiedzi. Podszedł do leżącego na trawie zdjęcia i położył coś na nim.

— Przemyśl to. Zniszcz ten kamień, jak będziesz chciała porozmawiać.

Kiedy się oddalił, uleciało z niej całe powietrze. Wsunęła niewielki, czarny kamyk do kieszeni i drżącymi dłońmi chwyciła zdjęcie. Zmusiła się do rozluźnienia palców, żeby nie przerwać papieru.

Oddychała ciężko, przyglądając się rodzicom. Aparat złapał ich wpół kroku, akurat gdy opuszczali sklep. Tata patrzył na jej mamę, a ta spoglądała w dół. Destiny wmawiała sobie, że nie wyglądali na przygnębionych, tylko zwyczajnie zamyślonych, a ojcu wcale nie przerzedziły się włosy, po prostu dawno go nie widziała i zapamiętała go nieco młodszym. Jak dobrze, że nie spędzili świąt sami i otoczyli się bliskimi.

Czy naprawdę uwierzyli, że Des odnalazła kuzynkę, postanowiła się do niej przyłączyć i zniknąć z powierzchni ziemi? Tak po prostu, bez słowa? Fakt, że mogli to chociaż brać pod uwagę, sprawił, że ból przetoczył się przez jej ciało. Jednocześnie żywiła taką nadzieję. Musiała. Niech myślą, że to tylko kolejny pomysł Julii, na który Destiny jak zwykle ślepo się zgodziła. Niech myślą, że to Julia zakazała jej kontaktu z rodzicami, aby ci nie donieśli rodzinie Rozkwitalskich o miejscu przebywania ich córki. Niech uwierzą we wszystko, co Exodus wcisnął im za pośrednictwem agencji i niech im nawet nie przyjdzie do głowy, by wsiadać w samolot.

Musiała zadać sobie to pytanie. Czy gdyby trafiła na najzwyklejszą w świecie wymianę, świecie bez Przeistoczonych i łowców, a Julia zgodziłaby się z nią spotkać pod tym właśnie warunkiem, czy Des by na to przystała? Z przerażeniem uprzytomniła sobie, że tak. Najprawdopodobniej tak. Kim ona była?

Łzy zaczęły wsiąkać w papier. Destiny mocno przycisnęła do siebie zdjęcie. Niemal czuła bijące z niego ciepło... bo zajęło się ogniem.

Desperacka próba ugaszenia go nie przyniosła rezultatu — było już za późno. Fotografia spłonęła, jej rodzice spłonęli, jedyne ich fizyczne zdjęcie, jakie ze sobą miała, zmieniło się w popiół w jej rękach.

— Hej! — wrzasnęła w las. David wciąż musiał być niedaleko, skoro zacierał ślady.

Nikt jej nie odpowiedział.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top