Rozdział 1

Słoneczne dni były rzadkością w tak opuszczonym przez Boga mieście, w jakim przyszło mu żyć. Z drugiej strony, czy ten marny ochłap, jaki został mu rzucony jak psu, można było nazwać życiem? On sam mocno w to powątpiewał, a inni mogliby mu jedynie przytaknąć i to bynajmniej nie z powodu żalu nad jego marnym życiem a z chęci pozbycia się go jak najprędzej.

Nienawidzono go, nie cierpiano, a w
miejscu, w którym się znalazł, wzbudzał strach. Oczywiście w chwilach, gdy przybywał gdzieś mówiąc dosadnie z polecenia zawodowego. Jako człowiek bez twarzy. Człowiek, którego właściwie wygląd nikogo nie zajmował. Świadomość kim był wystarczyła i choć nawet podobało mu się to lata temu, gdy zaczynał świetlaną karierę w swojej pracy, tak teraz budziło w nim to wręcz obrzydzenie i niechęć.
Strach w oczach ludzi przestał podobać mu się już dawno. W zasadzie teraz był tak naturalny, że zupełnie przestał zwracać na to jakąkolwiek uwagę.

Jako człowiek sam w sobie - zwykły i szary - również budził niepokój. Był rosły i krzepki. Wysoki ponad miarę i mocno zbudowany. Od takich wolano się trzymać z dala i sam się temu nie dziwił. Unikał patrzenia na siebie w lustrze. Unikał patrzenia na siebie w jakikolwiek inny sposób.

Teraz, siedząc na niewygodnym, drewnianym krześle rozmyślał nad wszystkim i nad niczym. Pomieszczenie, w jakim się znajdował, nie przepuszczało niemal żadnego słonecznego światła, którego i tak przeważnie nie było widać. Przez stare zbutwiałe, gdzieniegdzie zachodzące zielenią kamienie nie przechodził nawet jeden jego strumień. Nawet najmniejszy i ledwie widoczny. Nic... Nic co mogłoby polepszyć dzień, który był taki sam jak sto poprzednich.

Jego codzienność była jednakowa. Kilka egzekucji, wymierzonych chłost, obciętych kończyn i tortur, których również rzadko kiedy dano mu wybrać samemu. Nawet takiej najmniejszej namiastki przyjemności mu odebrano. A i dawno minęły czasy, gdy król żądał od niego, by zastosował na skazańcu coś wymyślnego.

Nabicie na pal wymagało zbyt wiele zachodu, a smród był po tym okropny. Ciągnięcie po ulicach końmi także nie wchodziło w grę, gdyż miasteczko było tak małe, że na palcach mógł wyliczyć, ile znajdowało się w nim domów i kto w jakim mieszkał. A i o konie ostatnimi czasy bywało trudno, bo przez nieznaną zarazę wszystkie padały jak muchy.

Westchnął głęboko, jakby te myśli napawały go olbrzymią zgryzotą i upił łyk piwa. Przynajmniej tego miał pod dostatkiem, gdyż jego niewielkie lokum znajdowało się niedaleko piwnic, w których beczek było aż nadto, a nikt nie śmiał odmówić komuś takiemu jak on. Nikt by nie był tak głupi, by ściągnąć na siebie gniew samego kata.

Ten dzień́ zdawał się nie różnić od poprzednich. Nawet wieszać wyjątkowo nie było kogo. Siedział więc znudzony, oparty o ścianę swojej kaźni, która znajdowała się za drewnianymi, przesiąkniętymi krwią drzwiami. Czuł się tu niemal jak w komórce. Kurniku dla kurczaków...

Te wiele lat temu wyobrażał sobie te prace zupełnie inaczej...

Już miał uznać, iż wystarczy tego siedzenia, że wszystkie sprawy, jakie mogły wydarzyć się tego dnia i wymagać jego interwencji, się zdarzyły lub zdarzą jutro, a on sam może w spokoju udać się na spoczynek. Uniósł już niemal dłoń by zgasić palącą na się na drewnianym stole świecę, gdy do jego uszu doszło poruszenie tuż przed wielkimi żelaznymi drzwiami. Ciężkimi tak, by żaden nędznik nie był w stanie uciec z jego rąk i próbować się wyswobodzić. Coś takiego jak dotąd nigdy się nie zdarzyło. I już zapewne nie zdarzy...

- Wejść! - krzyknął donośnie, dobrze wiedząc, że ludzie przed drzwiami zapewne rozważają, jak złapać za ciężką klamkę. Z trudnością im się udało i dostrzegł przed oczami najpierw jednego mężczyznę, a zaraz potem drugiego.

Ten pierwszy, gruby o cielsku jak u knura, był miastowym piekarzem.
Znał go dobrze. Jako jeden z nielicznych ostał się po pogłoskach o tym, iż do mąki dosypywany jest owies. Najuczciwszy z uczciwych... Swoje miał za uszami, lecz nie jemu było to sądzić. On wykonywał jedynie to, co mu zlecono. Rzadko miał okazję podejmować decyzje o ludzkich życiach samemu. Rzadko, nie oznaczało jednak nigdy. Nie raz sprawa była tak błacha lub tak oczywista, że nie chciano nawet kierować się z nią do sądu, który ostatecznie i tak zasadził by to, czego chcieli, tylko po dłuższym czasie. On sam, nie raz słyszał od króla, by zawracać głowę sądownictwu i jemu samemu tylko w poważniejszych przypadkach, takich jak morderstwo, rozbój czy zdradę. Ewentualnie wtedy, gdy dwoje sąsiadów nie mogło dojść do porozumienia, do kogo należy jabłko, które spadło na drugą stronę płotu.

Przeniósł wzrok na drugiego człowieka.

Drugi z przybyłych był mu mniej znany. Pracował zapewne na stażu u owego kucharza. Może był kimś z rodziny. Nieszczególnie urodziwy człek.

Już przygotowywał się mentalnie na kolejne narzekania, że ten temu coś zawinił, a tamten innego znieważył. W tem jednak wciągnęli do pomieszczenia kogoś jeszcze.

Chłopaka. Młodego wyrostka, o chuderlawym ciele, odzianego w dość przyzwoity strój jak na te czasy. Dzieciak wyglądał na przerażonego i co rusz próbował się wyrwać́ dwóm mężczyznom. Gdy dostrzegł nad sobą jego osobę, zaprzestał jednak wszelkiej szarpaniny. Skulił się jedynie, rozglądając przestraszonymi oczami dookoła.

- Czego? - zapytał odziany w czerń człowiek, przenosząc wzrok między mężczyznami a chłopcem.

Obaj chłopi skinęli mu głowami. Niemal się pokłonili, jakby był bóg wie kim, i nawzajem szturchali łokciami. W końcu odezwał się kucharz:

- Wybacz, panie, że zakłócamy twój spokój, jednak złapaliśmy tego przybłędę, gdy wykradał chleb! Gałgan sięgnął po cudze i jeszcze próbował uciekać, ale żeśmy go dogonili!

Ciekawe kto, bo ty ze swoimi gabarytami na pewno nie - pomyślał kat i omal się nie uśmiechnął na tę myśl. Szczęściem miał na sobie przykrywająca usta maskę. Jego tożsamość była tajemna, choć wielu wiedziało, że katem ich miasta jest nikt inny jak mieszkający w starym domu przy lesie Arnold Buker.

Skinął głową na znak, że rozumie i patrzył na nich wymownie, oczekując dalszych słów.

- Złodziejów tępię najbardziej, całą piekarnię mi obrócił do góry nogami, jak żeśmy go chcieli złapać. Ani imienia, ani nazwiska nie zdradził. Pewnie to jaka sierota lub uciekinier z domu - wycedził gniewnie grubas. - Już ja mu dam! - to mówiąc trzepnął dzieciaka po głowie tak, że ten niemal się zatoczył. Bynajmniej nie z siły jaką miał mężczyzna, a wiotkiego i słabego ciała.

- Idź więc do sądu. To nie sprawa dla moich rąk - wzruszył ramionami.

- Ależ panie. Wiecie jak jest. Trza długo czekać a i tak nakaże to, co sam byś zrobił. Nie ma co... Tylko dłuższa praca dla ciebie  panie...

Kat powoli pokiwał głową. Co jak co, było w tych słowach sporo racji.

- Czego żądasz? - zapytał, patrząc uważnie na chłopca.

- Za kradzież kara jest jedna; niech straci to, czym kradnie, a mu się na zawsze odechce.

Czyli śmierć́... Ucięcie jakiejkolwiek kończyny bez obecności dobrego medyka to właśnie oznaczała. A któż to widział leczyć złodziei...

Gdy tylko to rzekł, młokos zaczął się miotać jak szalony. Uniósł załzawione oczy na piekarza i patrząc na niego błagalnie, powiedział drżącym głosem:

- Błagam! Zlituj się nade mną! Nigdy więcej...! Ja już nigdy więcej...! - powiedział, pogrążając się już w zupełnym szlochu.

- Nigdy więcej! Nigdy więcej! Ja już znam to wasze nigdy więcej! Jutro zrobisz to samo, ino u kogo innego! Ja tego nie popuszczę! - krzyczał tymczasem piekarz, dając chłopcu parę kuksańców.

- Cisza! - rzekł donośnie kat i skinął głową – Zrobię, co należy. Więcej kradł nie będzie – dodał, po czym machnął dłonią, tym samym odprawiając nowo przybyłych. - Tylko spróbuj uciekać, a stracisz nie tylko ręce, a i nogi - wycedził do chłopca, który trząsł się zbyt mocno, by choćby myśleć o ucieczce.

- Dziękujemy ci, panie - ci rzekli, nim opuścili jego karcer.
Mężczyzna nie zdążył oderwać wzroku od drzwi, gdy chłopiec znalazł się skulony przy jego nogach.

- P-panie! - załkał żałośnie, unosząc na kata oczy. - Proszę, błagam! Nie rób mi tego! Nie skazuj na takie cierpienie! Okaż mi łaskę...!

Buker przeniósł na niego zimny wzrok. Teraz mógł bardziej się przyjrzeć małemu złodziejowi. Twarz miał umorusaną i brudną, jednak ładną. Jeszcze dziecięcą, niewinną. Oczy niebieskie mocniej niż niebo w tej zatęchłej dziurze, a włosy przydługie, opływające na policzki. Bardzo jasne, nieomal złote. Ładny był, co tu można było rzec.

- Prosisz o łaskę - rzekł niewzruszony jego błaganiem. - Choć sam sprowadziłeś na siebie ten los.

Chłopiec mocniej przylgnął do jego stóp, na klęczkach przysuwając się do niego jeszcze bliżej. Pokręcił intensywnie głową.

- Byłem głodny...! Byłem tak bardzo głodny! – zapłakał. - Chciałem tylko odrobinę! Chociaż okruchy - powiedział, niemal dławiąc się własnymi łzami. - Ale gdy dojrzałem, ile tam smakowitości i jaki zapach...! - spuścił oczy, trzęsąc się jak osika. - Przepraszam...!

- Co mi po twoich przeprosinach. Trzeba było przepraszać tego, kogo okradłeś. Co ci po moim wybaczeniu?

- Nie chciał słuchać...! Nie chciał... - pokręcił głową chłopak. - A ja naprawdę! Ja jeszcze nigdy...!

- Nigdy aż do dziś - rzekł kat i cofnął się dwa kroki. - Wstawaj, nie mam całej nocy. Łzy zachowaj na potem - rzekł twardo, choć sam przed sobą przyznał, iż kradzież chleba jest wyjątkowo drobnym przewinieniem w obliczu tak straszliwej kary.

Chłopiec pokręcił głową

- Nie... Nie, nie, nie, nie. Wszystko, ale nie to! Błagam cię, panie... Ulituj się - to mówiąc uniósł się na kolanach, składając dłonie jak do modlitwy.

Oczy miał mokre, a spojrzenie tak żałosne i przepełnione głupią nadzieją. Wydawało się jednak tak dziwnie szczere. Rzadko takie spotykał.

- Rodzice ci chleba nie dają? - zapytał jakby od niechcenia.

Mały złodziej pokręcił głową.

- Nie mam rodziców - powiedział, przecierając dłonią policzki.

- Hmmm - mężczyzna spojrzał na niego nieufnie. - Na ulicy nie żyjesz - uznał, przesuwając wzrokiem po jego ubraniu - Łżesz... A za kłamstwo - przysięgam jak tu stoję - dostaniesz porcję batów.

Dzieciak ubrany był za ładnie, jak na włóczęgę. Może i jego ubranie było poszarpane i brudne, nie były to jednak łachmany.

- Na Boga przysięgam, że nie kłamię, panie! Nie mam rodziców. Ja... - zaczął i przełknął ślinę. - Ja ...

- Mówże! - uniósł się z niecierpliwością. Zachowanie dzieciaka zaczynało działać mu na nerwy. Chciał iść do domu, położyć się spać i odpocząć. A przez tego małego chłystka nie mógł tego zrobić. To wystarczyło, by chętnie obił mu skórę.

- Ja nie jestem wolny, panie... - powiedział bardzo cicho. Szczęściem echo niosło się tutaj niemal jak w samych zamkowych lochach nieopodal. - Należę do Pana Samsona... Jestem jego...

- Niewolnikiem - dokończył kat.

To nieco komplikowało sprawę. Samsona znał i nie znosił go całym sobą. Człowiek ten był jednak majętny, a niewolników miał w bród jak wielu innych możnych w tym mieście i kraju. W przypadku gdy miało się do czynienia z niewolnikami, sprawy z nimi związane i ich przewinieniami należało wyjaśniać z ich panem. Podlegali oni w końcu pod inne prawo. Prawo mówiące, iż ich pan może z nimi zrobić, co zechce i jak zechce. Na cóż angażować w to kata. Majętni jak Samson mieli swoich nadzorców do takich spraw.

Chłopiec pokiwał głową i znów złączył przed sobą dłonie.

- Błagam cię, panie. Ja...

- Jesteś zbiegiem? Niewdzięczny niewolnik uciekł od pana i zaczął kraść? - zapytał z niechęcią.

Chłopiec zaszlochał i spuścił głowę.

- Tak, panie... Uciekłem, bo nie mogłem już dłużej znieść tego... Inni niewolnicy nie pozwalali mi jeść... Ani pić... - pokręcił głową. - Chciałem tylko się pożywić i wrócić, nim mój pan wróci z podróży...

Mężczyzna patrzył na dzieciaka przez chwilę. Wiedział, co powinien zrobić. Możliwości były w zasadzie dwie. Korzystne i niepodlegające konsekwencjom. Oficjalnie powinien teraz zamknąć zbiega, poczekać́ do rana i zaprowadzić przed oblicze króla, który to osobiście wydałby rozporządzenie, co dalej czynić. Z wolą władcy nikt sprzeczać się nie mógł. Nieważne jak możny.
Drugą opcją było również zamknięcie dzieciaka a następnie nakazanie poinformować jego Pana, gdzie jego niewolnik się znajduje. W obu przypadkach nie musiałby brudzić sobie rąk i opuścić wreszcie to podłe, śmierdzące od brudu i krwi miejsce.

- Spędzisz tu noc... Jutro nakażę wysłać wiadomość do twojego pana. On sam ukarze cię za to, czego się dopuściłeś. Nic tu po mojej robocie - zadecydował.

Sądził, że chłopiec odetchnie. Ten jednak obruszył się jeszcze bardziej.

- Za ucieczkę̨ i kradzież... mój pan mnie zabije - powiedział głosem tak przerażonym i pełnym napięcia, jakiego dawno, nawet jako kat nie słyszał.

- Twoja decyzja - wzruszył ramionami i potężną dłonią złapał go za ramię, unosząc do pozycji stojącej. Chłopak sięgał mu nawet nie do ramienia; był niski i mały.

- Proszę... Zabij mnie więc sam - powiedział cicho.

Te słowa zaskoczyły Bukera. Spodziewał raczej się ponownego błagania o łaskę niż prośby o śmierć́.

- Twój pan to zrobi. Ja nie mam takiego prawa.

- Nie dowie się, że tu byłem! Nie dostrzeże mojego zniknięcia, ale gdy dowie się, co zrobiłem, skaże mnie na gorsze rzeczy od śmierci. Zrobi mi coś... Coś tak okrutnego... - całe ciało dzieciaka zaczęło drżeć. - Błagam panie, zabij mnie! - ponownie padł na kolana, obejmując jego obite w skórę buty.

Te słowa nawet go rozbawiły. Dzieciak nie sądził chyba, że jego pan jest okrutniejszy niż on sam. Czyżby nie widział u kogo się znalazł? Właśnie prosił kata o szybką śmierć? Na nią nie mogli liczyć nawet ci skazani na ścięcie bez dostatecznia mu wcześniej dobrze wypchanej sakiewki z prośbą o naostrzenie topora.

- Głupi jesteś – stwierdził. - Nie tego człowieka prosisz o śmierć́, co powinieneś... - odparł. - Rusz się...!

- Będę ci służył! Najlepiej jak zdołam! Umiem szyć, sprzątać, myć podłogi i gotować...! Zrobię wszystko, potem mnie zabijesz, ale nie oddawaj mnie Panu Samsonowi...!

Już miał prychnąć i puścić mimo uszu słowa niewolnika u swoich stóp, gdy... Gdy do głowy doszła mu myśl, że być́ może nie jest to wcale tak głupie. Sam nie patrzył w lustro już zbyt długo. Nienawidził na siebie patrzeć. Nienawidził oczu, które bezkarnie dawały śmierć́ i widziały ją tak często. Jego dom popadał w ruinę, w czasie gdy on znęcał się nad innymi.
Czy więc wizja darmowego dzieciaka, który zająłby się tym wszystkim, była tak głupia...? Kto wiedział, że tutaj był? Piekarz i ten drugi... Jutro zapomną o istnieniu tego małego gałgana.

Stał i patrzył w oczy chłopakowi, dziwiąc się, że ten nie patrzy na niego ze strachem, a nadzieją. Przeważnie wszystkie spojrzenia, jakie spotykał na swojej drodze, były przesiąknięte lękiem.

- Mam uwierzyć na słowo złodziejowi? Zbiegowi? - zapytał od niechcenia. - Ono nic nie znaczy...

- Tak jak i ja... Nie masz, panie, nic do stracenia... - zapewnił, odsuwając się nieco. Siedział teraz na piętach, patrząc na niego w napięciu.

- Trzy dni. Tyle ci dam, byś́ dowiódł mi, ileś wart i co potrafisz. Jeśli mnie nie zadowolisz, wrócisz do pana i to co z tobą zrobi, będzie zależne od niego.

Na ustach chłopca pojawiła się ulga, a on sam padł niemal na twarz, dłonie układając przed sobą.

- Dziękuję ci, panie! Przysięgam, że nie zawiodę! - mówił ze wzruszeniem.

Kat nie odrzekł już nic na to, ignorując jego słowa. Palcami zgasił dwie palące się na stole świece i sięgnął po płaszcz. Narzucił go na siebie niedbale i ruszył w głąb pomieszczenia do drugich drzwi.

Chłopak śledził za nim wzrokiem. Poczuł, że oczekuje wyraźnego polecenia na to, co robić.

- Idziemy - rzucił tylko i złapał za klamkę.

Dzieciak w mgnieniu oka popędził za nim.

_________________________

A więc witajcie w nowej opowieści!
Zastanawiałam się czy wstawić wam to teraz, czy najpierw dokończyć opowiadanie i wstawiać w miarę regularnie całość. Pomyślałam jednak, że przyda wam się jakaś osłoda tak na zakończenie wakacji dla tych, którzy jeszcze chodzą do szkoły.

Książka nie będzie długa, ale na pewno będzie mieć ponad 10 rozdziałów. Zobaczymy jak się to rozwinie. Wena mi dopisuje i dobrze mi się to pisze, więc mam nadzieję, że i wam będzie się to dobrze czytało.

Oczywiście czekam na komentarze i wasze opinie.

Miłego dzionka ☀️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top