Ewakuacja część 5


Na niebie gwiazdy błyszczą, policzki mnie pieką, a oczy zachodzą łzami, ale jestem szczęśliwa. Czkam sobie od czasu do czasu i wycieram gila w rękaw. No istna błogość. Flaszeczka, szyneczka i ten tępy księżyc, który chłodem przyprósza okoliczne drzewa. Na zewnątrz grają tylko świerszcze. Zdarza się, że obok płotu przelezie jakiś zdechły skurwysyn i zasmrodzi atmosferę. Siedzę, siedzę cicho, ćmię peta i nie myślę o apokalipsie, a o tym, że rano będę miała kaca, ale teraz to jebał pies.

Dresio drzemie. Jest jak worek rzucony na stołek. Ręce zwisają mu po obu stronach, a głowę ma odchyloną do tyłu. Bulgocze przy tym i świszcze przez nos. Ten to dopiero będzie miał zajebistą pobudkę – myślę. – O ile się z tego nie spierdoli. – Chichoczę pod nosem. Już na głos, bo kto mi zabroni. Zostało sporo otwartego żarcia. Kładę dłoń w okolicy żołądka. Mam go tak wypchnięty, że mógłby robić za ciążę. Na szczęście nie mam w sobie płoda, a kiełbaskę, ciastka i tę wspaniałą czekoladę z okienkiem. Nie podzieliłam się! Jestem z tego dumna. Pożarłam w ukryciu, jakby to był ostatni posiłek w moim żyćku. A może nim jest? Podrapałam się po dupie.

Po mdłym światełku majaczącym w głębi korytarzyka wnoszę, że wujaszek właśnie oddaje się ceremoniałowi kładzenia do wyra. Sięgam po nieotwartą butelkę coli i drepczę do siebie. Jak to dumnie brzmi – „do siebie", jakby tu coś mojego było – warczę i rzucam się twarzą do materaca. Przez ułamek chwili podskakuję na jęczących sprężynach. Ten pomysł kosztuje mnie cofkę, więc turlam się na bok i zaczynam przełykać zbierającą się w ustach ślinę, jednocześnie po omacku szukając jakiegoś okrycia. Kocyk za daleko nie odpełzł, więc dosłownie w minutę staję się larwą i zasypiam.

No i się obudziłam, tak raniutko, skoro świt, jasna cholera. Nie dlatego, że znów dostałam słońcem w ryj, ale dlatego, że Gienio drze japę jak potępieniec. Nie chcę go słuchać, nie chciałam chyba niczego słyszeć, bo ból, jaki pulsuje w każdym nerwie, sprawia, że z rozkoszą wyrzygałabym go do wiadra. Jako takiego nie mam, więc zerwawszy się, w duchu modląc się o celność, otwieram okno i zwalniam spust, syfiąc parapet i kwiatki, które rosną pod nim. Przecieram usta. Kac jak był, tak był, ale to mój problem z teraźniejszości, nie?

– Co się tak drzesz, panie Gieniu – wypalam, wyłażąc z pokoju.

Wujcio kuca przy leżącym na wznak Dresie i potrząsa nim. A ta kupa mięsa co? Jajco, kurwa, jajco. Obraca się według woli chudych rąk i ani mu się śni drgnąć.

– Umarł, matko Marysieńko – zawodzi staruszek. – Umarł!

– Daj że spokój. – Ostentacyjnie wywracam oczami. – Nie umarł, a nawalony w trzy dupy. Przecież widać, że dycha.

– Nie, nie dycha, umarł. Sztywny cały.

– A zimny? – Lekarzyna wyłania się ze swoich pieleszy.

Wujaszek dotyka twarzy Michała najpierw ostrożnie, a potem już zdecydowanie, i chyba mu ulżyło.

– Ciepły, Boże, alem struchlał. Boże, żywy! – Ze świstem wypuszcza z płuc powietrze.

– No i spoczko. – Ziewam i zawijam się po colę, o której zapomniałam, a piękniła się na biureczku, cała taka oryginalnie zamknięta i pyszna, i z bąbelkami, i przeciw bełtowi nadciągającemu nieubłaganie.

Pssst zrobił korek, ja w tej wielkiej szczęśliwości wlewam w gardło jedną trzecią flaszki. Jakże kochałam ten stan. Po piciu kac, kupa, śniadanie, które jest jak przeszczep, i cola, zimna, orzeźwiająca... wspaniała. No, co oczywiste, ta jest ciepła i wydaje się obrzydliwie lepka, ale to napój bogów, który za każdym razem stawia mnie na nogi. Zapaliłabym.

Fajek w pokoju nie ma, więc zaczęłam węszyć w kuchni. Michał ma już otwarte, nie całkiem przytomne oczy. Wygląda jak nieprzegniły nieboszczyk. Chyba mnie nie widzi, albo udaje, że nie widzi. W każdym razie – chyba próbuje zakumać, co tu się odjebało. Na pewno! Po takim ochleju to każdy by chciał ogarnąć miejsce spoczynku.

– Te? – Trącam go butem.

– Eee, co, kurwa? – Czka i zasłania usta dłonią.

– Cuchniesz – wypalam i, rechocząc, oddalam się ze zdobyczą, w drzwiach zderzając z doktorkiem.

Zostaję zgromiona przez te piękne, lśniące, niebieskie oczyska. Pospiesznie udaję się przed dom, z lubością po drodze zaciągając cuchnącym dymem tanich fajek. Kaszlę głośno, a koło bramy zaraz pojawiła się blondwłosa menda, gulgocząc i się bujając.

– I co, paskudo – mówię do trupa. – Też zabalowałaś? Nie? A wyglądasz, jakbyś obaliła z tatuśkiem co najmniej baniak bimbru i tak ci mordę wykrzywiło, że zaraz szczękę z wrażenia stracisz. – Rechoczę pod nosem, przyglądając się drobnej postaci, które czepia się bramki.

Jej długie i szczupłe palce wpychają się pomiędzy zdobienia i krogulczo zaciskają na żelazie. Nie zwraca uwagi na to, że zdziera sobie skórę razem z mięśniami. Te zaś oblepiają wejście i skapują brunatną mazią wprost na szary bruk. Krzywię się, bo akurat zawiało, a kobieta znajdowała się w porządnym stadium rozkładu. Gnicie przebiegało szybko. Już wczoraj zauważyłam, że trupy rozpadały się podczas chodu. Jeden na moich oczach zgubił przedramię, fakt, ktoś mu je wcześniej naderwał, ale grawitacja zrobiła swoje. Lekarzyna jeszcze na lotnisku mówił prawdę, więc prostym tokiem myślenia, jak się gdzieś zabunkrujemy i przeczekamy, to zgniłki same wyzdychają. Od razu rozgramiam myśl. Przecież ludzkość nie wymrze od razu, więc... Cóż – wzdycham i dopalam. Panienka nie odpuszcza. Wije się przy bramce jak wyjęty z wody węgorz, którego rzuca się na piasek, aby pozbyć się z niego powłoki śluzu. Liczę, że tą tarantelą nie zwoła przyjaciół. Wracam do domu. Musimy się ogarnąć oraz obgadać kolejne kroki. Nie uśmiecha mi się siedzenie tu przez kolejne dni, a nawet tygodnie.

Artur gapi się w okno, a Gienio chlipie wodę ze szklanki. Tylko Michał nadal siedzi na glebie i wygląda, jakby miał bliskie spotkanie z tirem.

– Ty tak tu do popołudnia masz zamiar tkwić? – Opieram się o futrynę i zakładam ręce na piersi.

– Łeb mnie nakurwia – mamrocze. – Już rzygałem, nie chcę więcej.

– Nie trzeba było tyle w mordę lać. – Lekarzyna daje upust niezadowoleniu.

– Sam nie jesteś kryształowy. – Wywracam oczami.

– Ale pić umiem.

– No co ty? – dziwię się.

Wracam do Dresa:

– Idź wsadź łeb pod kran albo do wiadra z wodą, może ci ulży.

– Do wiadra już narzygałem.

– To rusz dupę do łazienki i się obmyj chociaż, bo walisz jak stary cap.

– Tak jest. – Unosi się niepewnie. – Biegnę, księżniczko. – Szczerzy do mnie zęby, na których widnieje paskudny żółty osad.

– Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a wsadzę ci maczetę w dupsko! – odgrażam się.

Gdy znika za drzwiami, Gienio ponownie upija łyk wody i niespodziewanie się odzywa:

– Przed bramką jest Katka. Nie wiem, jak długo tam stoi, ale chyba zaczyna zwoływać innych. Nie za często chcę patrzeć w okna, zbyt wiele rozpoznaję twarzy.

– Wiem. – Odrywam się od futryny i przysiadam obok. – Musimy się przejść na wiochy. Taki był plan. „Feniks", a potem rekonesans. Założę się, że znajdziemy kogoś żywego. To niemożliwe, by wszyscy dali się zeżreć! I kim, u licha, jest Katka? – Unoszę brew.

– To ta jasnowłosa dziewuszka – odpowiada ochryple. – Córka Jarka Wolnego. Biedaczek, po śmierci Grażyny wychowywał ją sam. Co za tragedia. Cały dom i gospodarstwo w rękach jednego chłopa. – Ciężko westchnął.

– Teraz to te rodzinne dramaty już chyba nikogo nie ruszają – konfrontuję.

– Musisz być taką pindą? – Artur gapi się na mnie pełen obrzydzenia.

– A ty musisz zawsze wjebać te swoje trzy grosze? Nie z tobą gadam.

– No co ty? – Robi minę z tych ironicznych, a ja chcę rozkwasić mu nos. I w sumie, gdyby nie był nam potrzebny, zostawiłabym w szczerym polu, niech go skurwysyny zeżrą.

– Michał zna tę, jak jej tam, Katkę? – Patrzę Gieniowi prosto w oczy.

– A znał, ale czy ja wiem, czy gadał? Dużo młodsza od niego była i miała, jak wy to nazywacie? Kręćka?

– Kręćka? – Marszczę czoło.

– No wiesz, Agnieszko, takiego bzika miała.

– A, okej. A jakiego? – żywo się interesuję.

– Bo ona to książek dużo czytała. Całą bibliotekę sobie z tego zrobiła. Nie było dnia, żeby listonosz jej czegoś nie przeniósł. A ona, zamiast lektury czytać, to obstawiała się jakimiś wymysłami. Teraz to ludzie pisać nie umieją. Nie jak Sienkiewicz czy Krasiński. Nikt już o Centkiewiczach nie pamięta ani o Mayu. To były książki, a nie jakieś tam fantastyki – ciągnie temat, ożywiony jak nigdy przedtem.

– I to ten kręciek? – dziwię się.

– A gdzie tam. Ona rekiny kolekcjonowała. Na wszystkim. Najświętsza Panienko, nawet ubrania miała w te głupie ryby. Jarek odpuścił, ale ludzie gadali, że pożytku z tego nie będzie i mu się dziecko zmarnowało. A teraz, o – wskazuje dłonią wyjście z budynku – teraz łazi pomiędzy trupami.

– A bo to mało ludzi kolekcjonuje głupoty? – Wzruszam ramionami. – Ja zbierałam noże. I zobacz, co ze mnie wyrosło – śmieję się. – Najzajebistsza laska we wsi!

Artur wciąga głośno powietrze nosem, ale szybko wraca do obserwowania tego, co się dzieje na zewnątrz.

Dres wkracza między nas wymyty i pachnący. Nie wiem, czym się oblał, ale zalatuje klasykiem, czyli męską wodą rodem z PRL-u o znamienitej nazwie „Brutal".

– No, ładny panie, teraz jesteś gotowy rwać suczki – szczebioczę, przybierając żartobliwy ton.

Odpowiada mi uśmiechem i zwala swe ciężkie cielsko na stołek obok.

– Jak już jesteśmy tu wszyscy – Artur nie umie powstrzymać mentorskiego tonu – to powinniśmy obgadać plan powrotu do Katowic.

– Najpierw wiochy! – bezceremonialnie wchodzę mu w słowo.

– Nie – zaprzecza. – Musimy jechać po szczepionkę! A przynajmniej sprawdzić, czy jest. Czy ktoś ocalał i kontynuował badania!

– Musimy sprawdzić domy, a przynajmniej większość! – syczę. – Na bank ktoś jeszcze żyje!

– Od kiedy to masz takie mięciutkie serduszko, panno wszystkowiedząca? – cedzi.

– A od wtedy, kiedy wyrzynałam ludzi na rozkaz jakiegoś zalanego tłuszczem dupka. Jestem żołnierzem, a może już zapomniałeś? Najpierw wiochy, a jak jesteś taki wyrywny, to sam wypierdalaj na Kato. Nikt cię tu nie trzyma – niemalże wrzeszczę.

– To może ja... – Michał odchrząkuje nieśmiało.

– No? Na wiochy najpierw, nie? – Próbuję na nim wymusić zgodę.

– Ja to bym jednak rzeczywiście poszedł ludzi poszukać. Im nas więcej w drodze do tego uniwersytetu, tym bezpieczniej, chyba – duka.

Zupełnie go nie poznaję, a może to kac morderca sprawia, że praca mózgu jakimś cudem mu się zlasowała i zamiast wesołka, zgrywa uber poważnego.

– Jesteście wszyscy po jednych pieniądzach! – Artur zakłada ręce na plecach. – Głosujemy. To jedyne i rozsądne posunięcie.

– O, ciup. To się teraz bawimy w demokrację? – odszczekuję i bujam się na stołku.

– W sumie. – Michał chrząka. – W sumie to okej. Jest nas czterech. Wynik będzie jednoznaczny. Albo i nie – ucina. – Jak mnie łeb nakurwia – dodaje na końcu.

– No dobra – Gienio przytakuje. – Głosujmy.

No i podnosimy te łapy do góry: ja, Michał i wujaszek. Lekarzyna zostaje sam ze swoim zerem. Widzimy, jak krew uderza mu na twarz. Tupiąc, zawija się z kuchni. Po chwili słyszymy, jak drzwi do pokoju trzaskają, a wstawione w nie ornamentowe szybki brzęczą niebezpiecznie.

– Jaki, kurwa, drażliwy. – Michał łapie się za głowę. – Królestwo za jakieś przeciwbólowe gówno.

– Dobra, dam ci, ale tylko w drodze wyjątku.

– Dawaj – niecierpliwi się. – Przekopiemy potem ludziom apteczki. Muszą w nich coś mieć.

– Dobra myśl – przytakuję. – Choć coś czuję, że nie pójdziemy w trójkę, a tylko we dwójkę. Księciunio się obraził.

– Srał go pies. Zaraz mu przejdzie. Znałem kiedyś takiego typa. Jak mu nie szło, to strzelał fochy. Beka była. Ale to równy koleś był. Tylko rozpieszczony. Pójdzie. A teraz dawaj ten Paracetamol lub coś tam skitrała.

Zawijam się po plecak. Siedziało w nim to, co udało mi się na szybko zebrać podczas buszowania po namiocie medycznym. Nie wzięłam wiele, ale były przeciwbólowe, kilka sztuk bandaży i jałowych gazików. Do tego kilka butelek zamkniętej wody i jakiś Ocetnisept.

Michał łapczywie połyka piguły. Teraz musi czekać na magię, albo i nie. Nikt nie powiedział, że zadziałają.

W skupieniu przyglądałam się maczecie. Jeszcze tylko tu ściereczką rach-ciach i zalśni. Chyba muszę przejść z tym do porządku dziennego. Szybko przywykam do nowego świata. Wlokące się za płotem kreatury nic a nic mnie nie wzruszają. Irytujący jest tylko ich smród. Ten słodkawy, wywracający bebechy odór, który jak raz poczujesz, to zostaje w pamięci na zawsze. I nieważne, na jakim pieprzonym końcu świata się znajdziesz, wystarczy jeden wdech i już wiesz, że coś tu zdechło.

Drzwi do pokoju, w którym pomieszkuje Artur, ktoś otwarł. Zerknęłam, zarazem upychając ostrze za paskiem tak, by samej sobie nie odciąć półdupka. Było pusto. Kieruję się do wyjścia. Na ganku czeka Michał. Opiera się o trzonek siekierki i beznamiętnie śledzi wzrokiem dziewczynę, która zdążyła już przecisnąć ręce przez bramki. Przez przeorane tkanki dostrzegam włókna mięśni i wiązadła. Gdzieniegdzie błyszczy kość, nadal różowawa, ale lśniąca i lepka od krwi. Wykrzywiam wargi. Jak tak dalej pójdzie, to ta franca do jutra się prześliźnie, po drugiej stronie zostawiając skórę, falki i cholera wie co jeszcze.

– Wujek gadał, że wiesz kto to – zaczepiam go.

– Taaa. – Pociąga energicznie nosem, a uwięziony w szparze gil gra świszcząco.

– I co?

– I nic. – Porusza ramionami. – Ubić trzeba.

– Tak bezpłciowo? – Przechylam się w jego stronę.

– Właśnie tak.

Odrywa siekierę od podłoża i z wolna schodzi po schodkach. Idę za nim. Chcę mu asekurować. Nie wiadomo, co te cholerstwa mogą odwalić. Może okazać się, że zawiasy nie wytrzymają i ci, którzy zebrali się za bezpieczną ścianą siatki, runą na nas i w chwilę staniemy się ich towarzyszami w gulgoczącej paradzie pojebów.

Bierze zamach, ale zatrzymuję broń dokładnie przed twarzą Katki. Trup gapi się na niego niewidzącymi trzeszczami i gulgocze po swojemu. Naderwana szczęka kołysze się w rytm spazmatycznych ruchów głową.

– Co się stało? – Zapobiegawczo wyjmuję maczetę zza pasa i unoszę.

– A nic. Zamyśliłem się tylko.

I trach. Ostrze wbija się w czoło drobnej kobiety. Coś chrupie. Dres odrywa ostrze od czaszki. Głowa opada jej na pierś, a ciało zamiera. Chwilę potem oddziela się od nadgniłych fragmentów i toczy się po ziemi.

– Czemu mnie nikt nie zawołał? – za plecami słyszę Artura.

– Boś głupi – odpowiadam zgodnie z prawdą.

– Idziemy? – Michał sprawdza, czy z siekierą wszystko okej.

– Nie. – Potrząsam głową. – Weźmy plecaki. Trzeba przejrzeć apteczki i...

– O, ktoś tu przyszedł rozum do głowy – lekarzyna naigruje się ze mnie.

– Do głowy to ja z wami dostanę. Oby tam był ktoś żywy i normalny! – Wywracam oczami. – No, już. Idźcie po te rzeczy. – Wspinam się na schody. – Bo do jutra nam zejdzie. Widzimy się za chwilę.

Kiedy wracam, czekają już na mnie. Wyposażam się jeszcze w dwa ostrza, tak na wszelki wypadek. Widzę, że Michał pomyślał o tym samym, tylko Artur nadal dzierży swój ulubiony nóż do mięsa. Zastanawiam się przez chwilę, skąd go wziął? Nieważne.

Za bramką, prócz Katki, która swoim murmurando zwabiła kilku zdechlaków, nie dostrzegliśmy żadnego znaku, który mówiłby, że ktoś jednak tu jest prócz nas.

Na trzy otwieram drzwiczki, a dwóch jełopów wyparza na ulicę, jakby im ktoś pięty podpalał. Miało to sens, bo zdechlaki zdrętwiały, a potem poczęły kroczyć w ich kierunku. Obracam się i ujmując maczetę w lewą rękę, zdzielam jednego przez łeb. Nie robię mu zbytniej krzywdy, ale odsunął się wystarczająco, bym mogła wyjść, zatrzaskując drzwi za sobą. Teraz przerzucam ostrze. Biorę zamach, powalam go na ziemię, dobijając. Unosząc się, dostrzegam dwóch z prawej, więc odskakuję i pozwalam im podejść. Balansuję na ugiętych kolanach, mając na uwadze nie tylko trupy, ale towarzyszy. Zdechlaki wloką się i zataczają. A ich kroki pozostawiają na ziemi mokre placki. Zwracam uwagę na to, że noszą pidżamy. Co za chujowa śmierć – myślę. Pierwszy pada od razu. Osuwa się na ziemię, po drodze zahaczając o siatkę, zaś drugi hardo próbuje go przekroczyć. Niezdanie podnosi kończyny w podartych, pasiastych gatkach. Niestety ryje w glebę, dokładnie przy moich stopach. Wystarczył jeden ruch, by go unieszkodliwić.

– Co tak ospale? – woła Michał pobudzony starciem z zombiakami.

– Udzielił mi się twój ból łba – marudzę, bo rzeczywiście coś mnie nadal ćmi w skroni.

– A widzisz. Srogie masz te paracetamole. Nic mnie już nie boli. – Uśmiecha się od ucha do ucha.

– To się ciesz. Najwyżej obrzygam ci buty.

– Ty kamaszków nie ruszaj, to zabytek jest. – Śmieje się.

– Taki sam zabytek jak ty. W którą stronę? – Strzepuję krew z ostrza.

– Tam. – Wskazuje najbliższy budynek. – Lecimy po kolei. Zobaczymy, ile nam to zajmie.

W domu jest pusto i duszno. Rozdzielamy się i na wszelki wypadek obłazimy kąty. Żywego ducha. Żadnych krwawych smug na futrynach, żadnych porzuconych kanarków czy kotków. Za to sterylna, niemalże toksyczna czystość. O tym, że ktoś tu w ogóle mieszkał, świadczy psujące się żarcie oraz porozrzucane ciuchy i kosmetyki. Przysiadam na skórzanej kanapie i biorę do ręki magazyn „Elle". Kartkuję i odkładam na miejsce. Czuję się tu jak intruz. Wzrokiem szukam roślin. Przecież ludzie lubią kwiatki. Znajduję tylko sztuczne dziwolągi rodem z IKEA i kilka obrazków, na których ktoś nabazgrolił wiechcie w wazonach. Cieszę się, że właściciele jakimś cudem uciekli, a mimo to nie wyobrażałam sobie życia w takich warunkach, szczególnie że minimalizm jakoś nie jest mi obcy. Wokół słyszę kroki. Przeszukują pomieszczenia. Muszę zrobić dokładnie to samo, więc z oporami zabieram się do roboty. Z kuchni biorę tylko to, co pozostawili. Szafki nie zostało ogołocone do zera, więc pakuję herbatę, kawę, pół kilograma cukru. Jakieś zioła i makarony. Oglądam także szuflady z przyborami kuchennymi. Mieli naprawdę porządne noże, więc częstuję się kilkoma. Michał dosłownie zgarnia całą apteczkę, a Artur znajduje kilka porządnych par butów i ubrań, które pasują na niego i o dziwo... na mnie. Nie muszę już zakładać kuzyneczkowych stylóweczek mejd in ruski bazar. Ale polóweczki Ralpha Laurena i z Bossa, no szał pał, jak babcię kocham. Dobra, wujcia Gienia kocham. Jestem ukontentowana, jak unurzana w błocie świnia.

– To co, gdzie teraz? – Poprawiam włosy.

– No, teraz to po drodze mamy ludzi od wyburzania kominów. – Wzrusza ramionami. – Ale w drugą stronę, cóż, jest stary bar i piekarnia. Wybierajcie.

– Bar i piekarnia brzmi dobrze. Tylko po cholerę mamy się kręcić jak szpaki w piździe? – wypalam. – Idziemy oblecieć ten warsztat, firmę, cokolwiek to jest. Może stoją tam jakieś samochody i mają benzynę. Przyda się w drodze do Kato. – Porozumiewawczo mrugam do doktorka.

– To jest plan. – Artur rozpromienia się na dźwięk tych słów.

– To idziemy – aprobuję.

– Jak chcesz benzynę, to niedaleko jest Orlen, ale to tam. – Pokazuje dłonią. – Trzeba w stronę baru i piekarni. Mijaliśmy.

– Ciemno było. Nie pamiętam.

– No tak. Idziemy, Aga, rusz się – pogania.

Wychodzimy na zewnątrz. Robi się duszno. Tak okropnie ciężko. Czuję, jak ta niepojęta atmosfera osiada mi w okolicy klatki piersiowej. I chyba nie tylko ja tego doznaję. Michał w moment robi się mokry, a doktorek czerwony na twarzy. Nasłuchujemy. Gdzieś daleko szarżuje burza. Odgłosy grzmotów wypełniają powietrze wraz z nieuchronną ulewą, która nadchodzi. Nie wiem, czy musimy się spieszyć, ale lepiej, jakbyśmy zdążyli.

Obok przedsiębiorstwa rzeczywiście stoi samochód. Ciężarowy gruchot, który chyba jeździ, ale cholera go wie. Na podwórku panuje totalny rozgardiasz, choć przy bliższym przyjrzeniu się, to i w tym chaosie jest jakaś pokrętna logika. Nadal nie spotykamy żywej duszy, trupa, niczego. Tęsknie wodzę wzrokiem po ziemi w nadziei dostrzeżenia choć szczura, ale i te jakby czmychnęły przed tym, co nadciąga.

– W sumie to mogliśmy iść w drugą stronę jednak. – Michał zatrzymuje się w pół kroku.

– Co jak co, ale po tobie to się inteligencji nikt nie spodziewał – oznajmiam, zaglądając jednocześnie do szoferki. – Trudno. Nie biadol. Jutro pójdziemy.

– Ale trzyma ci się cięty humor – fuka urażony.

– No, dziś tak, bo mnie nadal głowa boli. – Odwracam się do niego. – Ale i tak cię lubię. Będę pilnowała twojej dupci. Chodź. Zobaczymy, co mają w środku. Artur, do nogi! – wrzeszczę.

W odpowiedzi dostaję soczystego fucka.

Warsztat spowija ciemność. Tak samo lepka, jak duszność, która wyciąga po nas swoje macki. Zalatuje smarami, narzędziami, ogólne pojętym syfem i kurzem. Zatrzymuję się i zaczynam węszyć, nie dlatego, że lubię tego typu wonie, ale cuchnie tu jeszcze czymś. Oko rejestruje cień. Spinam mięśnie i oplatuję palce na rękojeści przyjaciółeczki, pozostałym daję znać, by mieli się na baczności. Porozumiewawczo kiwają głowami i rozchodzą się w przeciwne strony. Wiem, że podobnie jak ja zwęszyli kłopoty.

Cień się wydłużał, a raz kurczył. Wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że o jego intensywności decyduje słońce, które jeszcze jako tako przebija się przez szarzyznę chmur i wpada do środka przez przykurzone szyby i teraz otwarte na oścież drzwi. Czuję, jak włosy na przedramionach unoszą się i opadają, jakby to, co się ukrywa, ziało przeraźliwą grozą. Zawsze bałam się tego, czego nie mogłam zobaczyć, poczuć i doznać, więc nieznane potęguje przykurcze nitkowatych mięśni umiejscowionych płytko pod skórą.

– Michał – szepczę w kierunku wielkoluda.

– No – odpowiada, utkwiwszy wzrok w kącie, w którym zniknął cień.

– Ty na nic nie patrz, jak coś, tylko wal.

– Tak jest, księżniczko.– Chichota dyskretnie pod nosem.

Już szykuję się, by zza paska wydobyć jeden z fancy noży i niedbale cisnąć w niego, oczywiście tak, by nie trafić, kiedy coś się nagle na mnie rzuca. Lecę razem z tym czymś najpierw na stół, a potem przetaczam się na ziemię, plecami zahaczając o szafkę z narzędziami. Piecze jak jasna cholera, ale szybko ogarniam i, robiąc unik, wykonuję półobrót w stronę wolnej przestrzeni. Nie jest jej tutaj zbyt wiele, ale dostatecznie, bym mogła się wywinąć od ciosu gumowego młotka, który z impetem trafia w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się moja głowa. Gorączkowo macałam po podłodze, szukając przyjaciółeczki, zapominam o tym, że pod ręką mam ostrza. Coś naraz się kotłuje, robi hałas i ciężar, który jeszcze przed chwilą mnie przygważdżał, teraz się oddala. Zrywam się i orientuję w sytuacji. Doktorek szamocze się z napastnikiem, który podobnie jak mnie, próbuje rąbnąć go młotkiem. Doskakuję do nich. Dres szarpie mnie za szałowy ciuszek i łapie mężczyznę za bluzę, przyciskając go do ściany. Cała trójka teraz wgapia się w chudą chłopinę o burzy rudych włosów i brodzie, która nosi znamiona spienionej śliny. Nie wiemy, czy jest zdrowym, trupem, a może mu po prostu odwaliło. Bo w sumie w tej sytuacji to każdemu mogłoby odwalić, nawet temu, który miałby nerwy ze stali.

– Trzeba go sprawdzić – mówi Artur, nerwowo przeczesując włosy grabiami palców.

Jest spocony, a żyłka na jego czole pulsuje szaleńczo.

– Wiem. – Podchodzę bliżej, bacznie przyglądając się facetowi. – Ktoś ty? – zagaduję.

Odpowiada mi cisza i wytrzeszcz gał koloru szare morze po burzy.

– Nie będziesz gadał? – Michał robi markową minę z tych: problem masz?

Odpowiada mu cisza i taki sam przerażony wzrok. Chyba zabraliśmy się za to od dupy strony.

– No to może inaczej – wzdycham. – Puść go. Pogadamy.

Dres lustruje mnie niedowierzająco, ale luzuje chwyt, zarazem zaciska pięść na trzonku wielkiej siekiery.

– Jestem Agnieszka – zaczynam. – Ci tam to Michał i Artur. Artur jest lekarzem. Jeśli coś ci się stało, to pomożemy.

– No chyba cię pojebało, księżniczko – słyszę.

– Nie pojebało. – Walę go w łeb, ale i zauważyłam, że schwytany nieco się uspokaja. Chyba pojmuje, że żaden nie ma zamiaru skonsumować go w formie, patrząc na posturę, raczej marnego posiłku.

– Myślałem... myślałem, że tu wlazły. Chowam się tu od kilku dni – mamrocze pod nosem.

– Ano wleźliśmy jedynie my. Po coś się na Agę rzucał? – Michał nie odpuszcza.

– Bom myślał, że przyszliście mnie zabić.

– A po co mielibyśmy to robić? – dziwię się.

– Bo ludzie się teraz zabijają za byle gówno. – Mruga energicznie.

Kładę ręce na biodrach.

– Serio gadasz? – pytam zbita z tropu.

– Tak. Od strony zapory szła grupa. Uciekłem im. Po drodze zarżnęli kilka osób. Nie wiem, dlaczego. Jak to zobaczyłem, uciekłem.

– Ciekawe. – Wymieniam spojrzenia z kumplami. – Po co?

– Może o żarcie albo o inne dobra. Leki na przykład lub inne niezbędne sprawy typu woda. – Artur próbuje objąć myślą to, co pada z ust gościa, który nie zdążył się jeszcze przedstawić.

– No okej, to miałoby sens, ale... – Zatrzymuję się na chwilę. – Przecież nie ma aż tak źle. – Chyba się okłamuję. – Przy odrobinie wysiłku i współpracy da się skołować to i tamto. Trzeba tylko pilnować dup, by zdechlaki się do nich nie dobrały. Tak – macham ręką – mamy pojebaną sytuację, ale nie ma sytuacji bez wyjścia, kurwa! – Gotuję się w środku.

– My to wiemy, ale wiesz – Artur znów się odzywa. – Teraz panuje anarchia. Najprawdopodobniej nie ma już nic, prócz tych, którzy jakimś cudem ocaleli, albo mieli cholerne szczęście. Nie mamy dostępu do danych, wojska nie widziałem od czasu lotniska i rozpierdolu Katowic. Telewizja i radio nie działają. Internetu też nie ma. Telefony milczą. Jesteśmy jak w cholernym średniowieczu.

– Dzięki, że mi przypominasz – odpowiadam wcale nieuspokojona. Ale zaraz przenoszę zainteresowanie na rudego: – Nazywasz się jakoś, czy mam ci mówić „wiewiór"?

– Dawid – bąka. – Dawid Janeczek.

– A skąd jesteś? – dociekam.

– Z Bażantów.

– To niedaleko, choć z buta z czterdzieści minut jak nic. Mało luda stamtąd znam – dopowiada Dres.

– Miałeś bliższą styczność z trupami? – zaczyna lekarzyna. – Podrapał cię któryś, ugryzł? I jaką masz grupę krwi? Wiesz?

– Po co te spytki? – denerwuje się Dawid. Jego oczy znowu przybierają wyraz okrągłych, przerażonych spodków.

– Informacyjnie. Nie podniecaj się – mówię od niechcenia.

– Nikt mnie nie ugryzł i nie podrapał. Grupy krwi nie znam. Jestem okazem zdrowia. Nie pamiętam, kiedy miałem nawet katar.

– I spoczko. – Kiwam głową. – Zabierajmy się stąd. Zaraz jebnie deszczem, a ja nienawidzę moknąć.

– Mogę iść z wami? – pyta nieśmiało.

Kątem oka zauważam dyskretne acz nieaprobujące skinienie lekarzyny, który próbuje coś mi pokazać. Pewnie coś zwietrzył, więc warto jest się upewnić.

– Trzymaj go – wypalam nagle.

Michał łapie rudego za ramiona.

– Dobrze, doktorku, baw się dobrze.

Artur bezceremonialnie podnosi bluzę mężczyzny. Pomimo tego, że ten się wyrywa, ogląda jego klatkę piersiową, a potem plecy. Dopiero podwinięcie rękawów obnaża szramy na prawym przedramieniu. Wokół nich zbiera się podbita krwią sinizna, a znaczna puchlina wyraźnie mówi, że nie uszkodził się płotem czy innym krzakiem.

– A było tak pięknie – marudzi pod nosem i każe go puścić. – Nie mogę pozwolić, byś z nami poszedł. Nie znasz swojej grupy krwi, nie mam pewności, czy przypadkiem nocą się nie przemienisz i zeżresz nas we śnie.

– A co ma grupa krwi wspólnego z przemianą? – sapie i obciąga rękaw.

– Z tym, że łażące zdechlaki mają plusa, a reszta minusa, czyli ci, którzy pomimo ugryzienia lub zadrapania umierają naprawdę. Taki tam chichot genetyczny. Już chyba łatwiej tego nie umiem powiedzieć – klaruje Artur.

– Chujnia straszna. – Dawid marszczy czoło. – A tak w ogóle, to skąd ty to wiesz?

– Za dużo gadasz. – Uderzam go w ramię. – Nie pójdziesz z nami. Postanowione.

– I tak mnie tu zostawicie?

– A czemu nie – oznajmiam.

– Umrę. A jak tamci przyjdą, to co?

– No nic. Najpewniej będziesz już trupem. Nieważne jakim. Będziesz trupem i tyle. – Do rozmowy włącza się Dres. – Tak czy siak, nie licz na nas. My ci nie pomożemy. Za duże ryzyko.

Kładę plecak na ziemi i wyjmuję z niego paczkę makaronu oraz opakowanie herbaty. Tyle mogę mu dać. Wyrywa mi je z rąk i wychodzi z budynku. Żadnego dziękuję czy pocałujcie mnie w dupę. Patrzymy po sobie.

Niczego tu nie ma, prócz rozklekotanego wozu, który być może jeździł, a być może rdzewiał sobie od nie wiadomo jak dawna.

– Walnąć go w łeb? – proponuje Michał.

– Moim zdaniem jest niegroźny. Śmierdzi mi tylko akcja z tymi kolesiami. Ja bym była ostrożna. Trzeba zasłaniać okna, ukryć ciężarówkę i wystawić wartę, tak na wszelki wypadek – dopowiadam od razu.

Postanowiliśmy wrócić. Niebo szarzeje jeszcze mocniej, a wiatr zamiata paprochy z bruku, kręcąc wiry pośrodku placyku. Ostrożnie wychodzimy na ulicę. W oddali smętnie majaczą zwłoki. Nie pojedyncze sztuki, jakie widywaliśmy, a cała chmara. Upiorny pochód zajmuje połowę drogi do domu wujcia Gienia. Musimy obrać inną trasę.

– Skąd się ich tyle nabrało? – szepczę skonsternowana.

– Zewsząd – opowiada Artur. – Ludzie umierają, przemieniają się i...

– ... i łażą stadami – dokańcza Dres. – Tędy. Zajdziemy od tyłu. Po co się cisnąć.

– Taaa. – Poprawiam plecak. – Chodźmy.

Przełazimy przez kamienny płot, który chyba pamięta czasy obalenia muru berlińskiego, i ukrywając się w cieniu owocowych drzewek, gęsiego ruszamy do domku wujaszka. W oddali widzimy pojedyncze sztuki zdechlaków, które jakby wiedzione instynktem, ciągną prosto w kierunku tych, którzy snuli się środkiem Targowej. Bezpieczna ochrona zieleni się kończy i jesteśmy jak na tacy. Jakby ktoś siedział na dachu w wycelowaną w nas lufą, na bank nie potrzebowałby snajperki. Ale teraz nie myślę o żywych, a o martwych. Tej cuchnącej zbieraninie, która kroczy ku nam.

Niebo przecina błyskawica. Jak na komendę się zatrzymujemy, i nie tylko my, ale trupy również. Zaraz grzmot oznajmia, że trzeba zagęszczać ruchy. Biegniemy. Oddech świszcze w gardłach. Po drodze zdejmujemy kilku sztywnych. Zaczynam powątpiewać w bezpieczeństwo naszego lokum. Chybotliwy płot, trochę żywopłotu i stalowa, stara bramka, która pęknie nieuchronnie pod ciężarem gnijących ciał. Musieliśmy zachowywać się cicho. Buty jednak szurają o piach. Wyobrażałam sobie, że dźwięk ten ściąga na nas setki niewidzących oczu. Że wabi ich do nas. Wyprzedziłam Dresa i wspięłam się na płot.

– A ciebie co wzięło? – Pomaga mi przeleźć.

– Mam złe przeczucia. – Zeskakuję na ziemię z drugiej strony.

– Pospiesz się, Artur – cedzę i energicznie machając ręką, przewojuję go bliżej.

– Idę przecież! – warczy.

Zza rogu wyłania się wielki typ. Chłop w kraciastej koszuli i podartych jeansach. Uwalany krwią od stóp do głów. Wyglądający jak żywcem wyrwany z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną. W jednej ręce trzyma tasak do mięsa, a w drugiej sporej wielkości młot. Zamieramy, a zimny dreszcz przelewa się nam przez grzbiety. Nie wiem, czy dałabym mu radę, czy Artur z Michałem daliby mu radę. Najpewniej nawet nie zdążyłabym przeskoczyć przez tę cholerną siatkę.

– O, kurwa – wyrywa mi się.

– Kurwa? – słyszymy. – Nigdzie nie widzę.

– Eee, co? – jęczę zdezorientowana.

– Mieszkacie tu? – zagaja naprędce.

– Tak... jakby. – Dres przybiera pozycję do ataku.

– Chill, gościu – powstrzymuje go nieznajomy. – Przełaźcie przez ten płot, no, już, bo zaraz będzie gorąco...

Ciąg dalszy nastąpi... chyba :3.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top