Ewakuacja część 4


Ewakuacja 4

Nudzę się! Ja pierdolę, jak się nudzę! Do dupy z tymi szachami. Podpieram brodę na wierzchu dłoni i ziewam raz za razem. Michał wgapia się w pionki. Mam wrażenie, że zaraz mu mózg eksploduje, taki jest skupiony. Gienio popija domowe winko, które różowi mu policzki, tylko Artura i Jagody nie widać. Nadal siedzą w pokoiku. Nie wiem, czy wypada się tam przejść. Z jednej strony ten plan miałby szanse na powodzenie, z drugiej, kurde, młoda to tykająca bomba.

Zmęczona grą zgarniam pionki, które z klekotem rozsypują się wokół. Opieram się o szafkę i ciężko wzdycham.

– No, cożeś zrobiła?! – Michał prycha i próbuje na nowo wszystko poukładać. – Kurwa, zjebałaś! Nie wiem, jak to było.

– Olej. – Wywracam oczami i wgapiam się we flaszkę jasnego płynu, z którego regularnie dolewa sobie wujaszek. – Panie Gieniu – rzucam od niechcenia. – Więcej pan tego ma? – Wskazuję na trunek.

Staruszek wychyla się zza oparcia i toczy oczami to na mnie, to na alkohol.

– Ekhem – chrząka.

Nie wiem czy to coś znaczy, ale posyłam mu minę z tych: no? Tak czy nie?

– W piwnicy, za regałem.

– No! – Michał się zrywa. Chyba przeszła mu złość po niedokończonej partyjce. – Walniemy se kilka głębszych przed snem. – Dorzuca radośnie i już drałuje w kierunku kuchni, a gęba mu się przy tym śmieje, jakby tam ktoś skarby wszelakie poukrywał.

– Po co tam leziesz? – pytam?

– No, po flaszki i wężyk, i inne takie. Chodź.

Gienio chyba nie pała entuzjazmem. Właśnie osuszą mu baniak, który pewnie skrzętnie kitrał przed cioteczką.

Odbieram szkiełka od rozentuzjazmowanego osiłka, który teraz wpycha sobie korki do kabzy. Po czym dajemy się wchłonąć nieprzeniknionej czerni piwniczki. Od razu czuję tę obmierzłą stęchliznę, grzybnię i wilgoć. Do tego wizualizuję kosmate, pokraczne pająki, które w nieprzeniknionych ciemnościach czyhają na moje łydki.

– Ciemno jak w dupie. – Słyszę. – Weź no to potrzymaj. – Wciska mi wężyk.

– W zęby go wsadzę – mruczę, ale pozwalam dołożyć sobie prawie nic nie ważący gumowy balast.

Wraca zaraz. Ukontentowany jak świnia po porządnym wypróżnieniu.

– Grubszej nie było? – reaguję na świecę, w sumie gromnicę. Jest pożółkła i przypomina te komunijne, tylko brakuje tandetnych nalepek.

– Lubisz grube, wiedziałem – parska śmiechem.

– Już tak sobie nie wmawiaj, parówo ty – rechoczę pod nosem.

Michał idzie przodem. Drobię kroczki, pobrzękując butelkami. Chwilę potem odbijam się od wielkich pleców i jedna flaszka uderza o beton. Na szczęście nie roztrzaskuje się tylko toczy kółeczko i zamiera, kiedy uderza bokiem o nogę stołu.

– Kobieto, ty patrz, gdzie leziesz – fuka.

– A ty informuj, jak masz zamiar się nagle zatrzymać. Ja się tu skupiam, by niczego nie potłuc.

– No właśnie widzę – odgryza się. – Dobra, zostaw. Tam. – Wskazuje regał zmajstrowany ze starej meblościanki na wysoki połysk. – Widzisz tę górę szmat? – przyświeca. Nic nie widzę: – Sprytny – śmieje się. – Wystaje tylko czubek rurki fermentacyjnej.

– Za ciemno. – Wychylam się. – Serio.

Dresio podchodzi do parapetu i kapie woskiem, po czym przymocowuje na nim świecę. Płomień się chybocze, ale jest widniej. Rozkładam butelki i wracam po tę, którą upuściłam, Michał zaś rozgrzebuje gałgany i oczom ukazuje się ogromny balon, do połowy opróżniony, a jakże, za to raduje, bo jest w połowie pełny. Ja jebię, ale jestem optymistką.

– Ile to może mieć? – zagaduje entuzjastycznie.

– A z dwadzieścia pięć jak nic – odpowiada i zaczyna przy nim majstrować.

– Litrów, tak mniemam? Nie znam się na robieniu wina.

– No, litów, litrów. Wujaszek miał większe, ale cioteczka się kiedyś wkurwiła i mu je rozjebała. Jaka draka była, połowa wsi darła łacha z tego.

– No to jak żeś zaczął, to skończ. – Naciskam, by opowiedział.

Siada więc, zakłada łapy pod pachę i głupio się krzywi. Płomień zniekształca jego cień, teraz wygląda jak wielki gnom z książeczek dla dzieci.

– No bo wujaszek to taki pijus trochę, ale wiesz, chłop ma dobre serce, tylko czasem golnąć musi. Sady tu są, więc można winko machnąć. Kurde, ze wszystkiego w sumie można. Tak wstępem, nie? No i pojechał kiedyś na jakiś targ staroci, chuj wie gdzie, już nie pamiętam. No i capnął tam kolesia, co sprzedawał balony, no, na wino takie. – Pokazuje pojemnik. – A było ich chyba z pięć. Czaisz, różne pojemności. Gieniowi tak się oczy do tego zaświeciły, że przejebał pół emerytury na to szkło. Wrócił do domu cały happy. Jak to cioteczka uwidziała, to tak się wkurwiła, że ją pół wiochy słyszało. Próbował jej wyperswadować, że swojskie będzie i można w zimie chlapnąć do kolacyjki. To ta podniosła jeszcze większy wrzask, że i z niej alkoholiczkę chce zrobić. No i potrzaskała mu te baniaki. Zdołał złapać ten i wynieść do sąsiada. Ale wiesz, to nie koniec. Ona nienawidzi tej sutereny. Chryste, jak musiała tu schodzić, to od razu waliła zdrowaśkę. Podobno ktoś ją za dziecka w piwnicy zatrzasnął i siedziała tak chyba pół dnia. No i zostało, kumasz? Wujaszek sprytny chłop, bo każdy alkoholik cwany w swej dziedzinie, znalazł kąt taki, do którego żoneczka nigdy nie zaglądała i przysmyczył to szkiełko. Od tego czasu tajniacko winko sobie robi. Taka to historia.

– Ale ona się nie pokapowała? – pytam zafrapowana, ubawiona po pachy.

– Pewnie pokapowała, ale wiesz, nie? Mądra baba dupy o głupoty nie zawraca, szczególnie że jak się postarzał to pije, ale mało, tak na smak. – Pokiwał głową.

– No, to ma sens – kwituję.

– No – burczy pod nosem, zaraz w powietrzu roznosi się głośne plum.

Michał trzyma gumową nasadkę i wtyka nochal do szyjki gąsiora.

– O matko, o matko, jak to daje – ekscytuje się. – Weź no, sama niuchnij. Ambrozja!

Robię, co każe. Rzeczywiście alkohol jest mocny jak jasna cholera.

– Z czego to? – zagajam, ponownie zaciągając się aromatem.

– Chuj wie. – Wzrusza ramionami. – On wymyśla mieszanki. To jest jasne, może gruszki i białe porzeczki. Nieważne. Byleby kopało, nie?

– W sumie. Teraz to mi wszystko jedno, byle zalać mordę i iść spać. – Wzdycham.

– Zalejesz. Daj tego wężyka. Ściągniemy.

Uwijamy się. Pięć flaszek stoi na ziemi, a my jeszcze po łyczku z gąsiorka tak na jedną, potem na drugą nóżkę. Od razu dostajemy pijackiego nastroju. Chichoczę, kiedy wspinamy się po schodkach.

Gienio zazdrośnie oblukuje to, co żeśmy mu odlali. Myślał pewnie, że tak kulturatywnie, jedna butelczyna, a tu trafiły się ochlaptusy, które nie dość, że utoczyły tyle, to jeszcze chlipnęły sobie na drogę. Kręci głową.

– Dolać panu? – Czkam i potrząsam napitkiem.

– Mam swoje – burczy.

– To ja. – Pociągam nosem. – To ja zaniosem im jednom. W sensie doktorkowi i Jagódce, zaniosem. – Celowo przekręcam słowa, wielce zadowolona ze swojej kreatywności.

Michał macha na odchodne, kiedy znikam za drzwiami.

Ptaszyny nadal są od siebie oddalone. Artur czyta w kącie, mocno pochylony w kierunku świecy, a kobieta okryta peerelowskim kocem w granatową kratkę, drzemie na leżance. Jeszcze żyje. Pod powiekami dostrzegam ruch gałek ocznych. Chyba śni i jest to bardzo intensywny majak. Stawiam szkło na stoliku. Artur dorywa się od lektury, ja zaś zezuję na okładkę i widzę jeźdźca na koniu. Chyba dorwał stare wydanie Karola Maya.

– Po co to? – pyta i zagina róg kartki.

– Tak na humorek. – Szczerzę się jak ubzdryngolona wiewiórka.

– No, tobie humorku już więcej nie trzeba. – Sięga po to, co przywlokłam.

– Tego nigdy za wiele – kontruję. – Z rana idziemy do „Feniksa". Trzeba skołować żarcie i... – Czkam. – I obczaić czy ktoś jeszcze tu gdzieś się uchował. W sensie żywy, nie sztywny. – Czuję, jak zaczyna mi się niebezpiecznie kręcić w głowie.

Kurwa, czy aby nie chrzczone to wino? – dumam.

– No dobrze. Jak coś to i ja pójdę. Nic tu po mnie. – Wzrusza ramionami. Zaraz dodaje cicho: – Jak do rana się nie wyjaśni to ją tu zamknę. W drzwiach jest zamek. Muszę tylko znaleźć klucz.

– Wujaszek pewnie wie, gdzie jest. Przyda się ktoś do pilnowania tyłów.

– Dokładnie. Gieniek z wami nie pójdzie. Za stary jest. Nie chcę myśleć co dalej. – Chowa twarz w dłoniach.

Mrugam kilkakrotnie, bo jego zachowanie jest zaskakujące.

– Maruderów jakich jak my – zaczynam monolog. – Musi być o wiele więcej. Wbrew pozorom ludzie nie są głupi. Bo patrz, taki staruszek, a wyczaił, że jak się ukryje na dachu, to go nie dorwą. Trupy się nie wspinają, więc pewnie siedzą gdzieś na stryszkach albo pięterkach zabarykadowani meblami. Trzeba połazić po wiochach i się rozeznać.

– Trzeba wrócić do Katowic na ŚLAM – przerywa. – Jak dobrze pamiętam, tamtejsza ekipa pracowała nad szczepionką. A nawet jeśli jej nie skończyli, to musiała pozostać jakaś dokumentacja.

– I myślisz, że w swym nieograniczonym i nieposkromionym geniuszu jesteś w stanie sam ją stworzyć? Dobre sobie. – Wywracam oczami. – Gościu, ty realistą bądź, a nie bujaj na chmurze.

– Jestem realistą – sapie.

– A ja myślę, że chcesz nas wpuścić w łapy tych cholernych chodzących trupów. Mamy być przynętą, byś mógł zgrywać wybawiciela ze strzykawką. Zajmij się wpierw ocalałymi, a o wyskokach pomyśl później. Nie trzeba nam teraz głupiego bohaterstwa. – Ślina pstrzy mi brodę.

– Wiesz co? – Pociąga sążnisty łyk. – Spierdalaj.

Trzaskam drzwiami na odchodne. Niech się pałuje. Za kogo on się uważa? Za Boga objawionego? Żałuję gestu dobrej woli, mogłam wino osuszyć sama.

– I jak tam? – Michał wlepia we mnie szklące się oczy.

– Młoda śpi, a debil wymyśla jakieś głupoty. – Nadal jestem wkurwiona.

– Co gadał?

– Że trzeba do Kato wracać, na uczelnię, tak sądzę, bo ŚLAM to chyba Śląska Akademia Medyczna. Niby pracowali tam nad szczepionką. Ubzdurał sobie, że sfinalizuje badania.

Dres parska śmiechem, a Gienio pociąga nosem. Uroczo, zaiste.

– Tyle? – Wyciera usta w przedramię.

– No, tyle. Jak mu powiedziałam, że ma się puknąć w czółko, to kazał mi spierdalać.

– Tak mu powiedziałaś? – Włącza się wujaszek.

– No, coś w ten deseń. Pleplałam jeszcze coś o żywych.

– Ta... – Staruszek wzdycha. – Taaa – powtarza. – Idźcie już do wyra, bo od rana trza jakiś plan zmajstrować. To, co żeśmy zaprawili, na długo nie styknie. Macie taki apetyt, że w tydzień szafka będzie pusta – marudzi.

– Gęby mieliście dwie. – Michał wsadza łapska za pasek spodni. – Teraz jest o cztery sztuki więcej.

– Więc musicie iść z rana na wiochy.

– Wujek, najpierw to my obskoczymy „Feniksa". Przez drogę i lokal. Weźmiemy, co się da.

– To ja... to ja się ogarnę i idę spać – rzucam przez ramię i tarabanię się do pokoiku.

W misce stoi woda, a obok kostka mydła. Jej zapach przypomina coś, co zdążyło już dawno zjełczeć, ale nadal się pieni. Pochylam się nad lutrem cieczy i obmywam dokładnie. Powstały żur wylewam przez okno wprost na kolorowe, kwitnące zielsko. Po chwili zaczynam się drapać. Jeszcze mi pokrzywka potrzebna – mruczę w myślach i ładuję się do łóżka. Co jak co, ale wujaszkowe procenty wprawiają w dobry nastrój. Przypominam sobie misje w Iraku, balangi i kule, które świszczą nad głową, poligon w Polsce, błocko i ropuchy. O, Chryste, ale one były wielkie. Tęsknię za minionym, tęsknię za matką, która zmarła pięć lat temu, a która non stop powtarzała, żebym nie przeginała, bo mi bokiem wyjdzie. No i co? Tak nawywijałam, że teraz ganiam za chodzącymi trupami. Świat zwariował.

Zasypiam. Kołdra przyjemnie otula. Głowa sukcesywnie zapada się we wgłębieniu puchowej poduszki. Tik-tak robi zegar nakręcany na kluczyk, drzewa szumią... kundle drą japę...

Wrzask. Ktoś przetacza się przez przedpokój. Potrącane przedmioty głucho uderzają o podłogę. Rwetes.

Wyrywam z ciepłych pieleszy, porywam broń i w samej bieliźnie gnam na ratunek. Zatrzymuję się w pół kroku, widząc Artura uwalonego krwią i Jagodę rozciągnięta na parkiecie. Pomimo mroku oczy rejestrują galimatias, jaki poczynili, oraz fakt, że dziewczyna już nie należy do żywych. Tupot stóp odrywa mnie od scenki.

Michał z siekierą w łapach zamarł właśnie w połowie drogi.

– Co, do kurwy – krzyczy.

– Już nic. – Blondas ściera zacieki z twarzy.

– Jasna cholera – sapie osiłek. – Aleś mi stracha napędził. Myślałem, że się ktoś do chaty wpierdolił.

Oddycham z ulgą. Choć wolałabym, by dziewczyna tak po prostu umarła, a nie ewoluowała w charczący zewłok. Kucam obok i zamykam jej oczy. Nie robię tego pierwszy raz, ale uczucie obojętności, które mi zawsze towarzyszy, teraz jest jak lodowata struga, która przelewa się przez kręgosłup. Zostałam ja na trzech chłopa. Cztery odmienne charaktery, które albo nauczą się ze sobą współpracować, abo pozabijają się przy pierwszej lepszej okazji.

– Rano – mruczę. – Rano ją zakopiemy. Michał – zwracam się do dresa. – Choć no tu. Zaniesiemy ją do piwnicy.

– Dobra. – Artur wciska się w gadkę. – Idź spać. Weźmiemy ją.

– Jak chcecie. – Obojętne kto to zrobi.

Zamykam drzwi. Szuranie i taszczenie przebija się przez ściany. Zamykam oczy i stoję tak jeszcze przez niepoliczalną ilość oddechów. W końcu padam na leżankę twarzą do materaca. Nos ugina się przy uderzeniu. Nie mogę zasnąć. Nawet puch okrycia nie koi stanu, w którym się znalazłam. Dryfuję myślą w kierunku mieszkania w katowickiej kamienicy. Do czarnej kawy i brudnych okien, obsranych parapetów oraz garów w zlewie. Do tego, co zamierzchłe, ale bezpieczne.

Świt różowi niebo. Obracam się na bok i podziwiam ruch drzew szarpanych wiatrem. Listki drgają, a przez konary leniwie przebija się nowy dzień. Przedziwny nastrój na szczęście mnie opuścił. Naciągam pstre ciuchy Luizki. Reszta jest ujebana. Będę musiała pochylić się nad praniem.

W kuchni jest pusto. Woda kapie z kranu rytmicznym kap, kap. Nalewam szklankę i opieram łokcie o stół. Kontempluję ciszę, ale jaka to jest cisza! Chyba nigdy takiej nie zaznałam. Otulająca niczym miękki pled. Nie słyszę charakterystycznego brzęczenia elektroniki, rozgardiaszu, który przenika przez niedomknięte okna. Trącej się o asfalt oponowej gumy, stukotu obcasików śpieszącej do pracy, pisków dzieci, pokrzykiwań i rozmów... Niezmącony bezruch włażący w pory skóry, przerażający swą prostotą... Martwy!

Odrywam się od myśli, kiedy Michał wtacza się do pomieszczenia, ziewając przy tym donośnie, eksponując całą powierzchnię aparatu gębowego.

– Zasłoniłbyś paszczę – witam go uprzejmie.

Zatrzymuje się i wsadza palec do nosa.

Przewracam oczami i wracam do podziwiania widoków.

– Ty tu sama? – Znów drą mu się usta.

– Tak, nie spałam za dobrze, więc pomyślałam, że posiedzę i podumam.

– I wykminiłaś coś? – Drapie się po boku.

– Nie – wzdycham. – Nic mądrego nie przyszło do łba, a ty?

– Prócz tego, że muszę umyć siekierę i rozwalić to, co się po drodze nawinie, to też nie za bardzo.

– Czyli przed nami urocza improwizacja. A tak w ogóle, to ty wiesz jak ten „Feniks" wygląda w środku? – zagajam i wypijam to, co sobie nalałam przed kilkoma minutami.

– Cóż. – Sadza dupsko na krześle i splata dłonie na blacie. – Wygląda jak każda wiejska knajpa. Duża sala ze stolikami, jest także coś w rodzaju baru. Za nim kuchnia, ale nie wiem, co w niej. Chyba jest też szatnia. Tak, na początku, ale mała.

– Dobra, ogarniam. Chyba potrafię to sobie wyobra...

Wkracza Artur, więc przerywam dyplomatycznie, by nie stracił za dużo z tego, o czym gadamy.

– Dobry. – Wyciąga się. – O czym rozmawiacie?

– O tym, co dziś mamy zaplanowane – burczę. Nie lubię typa.

– A co z Jagodą? – gapi się na dresa.

– A co ma być? W ogrodzie jeszcze jest sporo miejsca – odpowiada.

– No to. – Uderzam dłońmi w boki. – To zjedzmy coś, by nie paść na pysk. Zbierzmy graty i do roboty!

– Ładna bluzeczka. Podkreśla kolor twoich oczu. – Artur natrząsa się z mojego ubioru koloru turkusowy shit.

– Spierdalaj, cieciu – parskam.

On jednak się śmieje w drodze do szafki, w której wujaszek przetrzymuje słoiki.

– A Gienio nadal śpi? – Sięgam po marnowaną paprykę.

Michał wzrusza ramionami, co chyba ma oznaczać, że nie ma pojęcia.

No i jemy. Ciamkamy, chlipiemy i plujemy przyprawami. Wyjmujemy między zębów kulki gorczycy, krzywimy się na zalewę, ale opróżniamy trzy słoiki marynat. Brzuchy bolą od octu, a dziąsła i język szczypią. Jednakże nikt nie narzeka, mimo że przebrzmiewają w nas echa tęsknoty za świeżym pieczywem, kakałkiem, czy paróweczką z musztardą. Królestwo za coś, co nie jest w słoju. Niestety, uszczuplone zapasy gospodarza przybytku zmuszają nas do eskapady w dzikie rejony niezbadanych ostępów. – Czytała Krystyna Czubówna.

Przenoszę wzrok na drzwi. Gienio pojawia się na schodkach. Jego oczy wodzą po podłodze, na której widnieją brudne smugi. Przystaje i podąża ich śladem. Jełopy zamiast wziąć nieboszczkę na ręce, taszczyli ją, jakby była workiem kartofli. Dostrzegam w nim obojętność. Aż mnie trzepie na samą myśl, że mógł tak szybko zobojętnieć.

– A jednak – zagaja i wgapia się w resztki śniadania, które walają się po ceracie.

– Tak. – Doktorek zakłada nogę na nogę. – Liczyłem na to, że po prostu odejdzie spokojnie.

– Długo to trwało? – Wujaszek mości się w fotelu stojącym obok lodówki.

– Nie. Właśnie w tym sęk, że nie – odpowiada mu. – Nie zdążyłem jej... ekhem... unieszkodliwić.

– A może się zdrzemnąłeś i przegapiłeś przemianę? – burczę, bawiąc się widelcem. – Co?

– Może, nie pamiętam. – Wzrusza ramionami. – W każdym razie już po wszystkim.

– No tak. Co to teraz? Idziemy? – mówię spokojnie, zaś w duchu pożądam zapachu porannego powietrza.

– Skoczę na górę – oznajmia Michał i śmiga po schodkach, jakby był leciutkim motylkiem.

– To Agniesia idzie po przyjaciółeczkę – gadam pod nosem. – Spotkamy się przed bramką. – Patrzę lekarzynie w błękitne oczyska.

Ty chuju, mógłbyś być brzydszy – burczę w myślach.

Chłód poranka jest przyjemny, mimo że wiaterek sprawia, iż zaczynam mieć gęsią skórkę. Na szczęście sweter, który porwałam z szafy cioteczki jest ciepły, mimo że szorstki. Odwiązuję gryzącego brzydala z bioder i zakładam. Czuję, jakby mi ktoś papierem ściernym jeździł po skórze. Okropieństwo. Jak ludzie mogą coś takiego nosić?! Prycham i czekam.

Michał pojawia się u szczytu schodków i jak marynarz przykłada bok dłoni do czoła, obracając się w każdą stronę. Chyba wypatruje sztywniaków albo się zgrywa. Cholera go wie. Trochę to śmieszne. Zza jego pleców wyrasta Artur, który wymijając dresa, trąca go ramieniem tak, że osiłek przerywa i marszczy czoło. Chyba żadne się z lekarzyną nie dogada. Facet ewidentnie ma ego pod chmury.

– I jak? – krzyczę do łysola.

W odpowiedzi kręci głową. Spoko. Nie ma sztywnych.

Przełazimy przez drogę. Baczymy na tyły, boki i samochody, za którymi mogłyby czaić się niechciane kreatury. Budynek restauracji jest żółciutki, odznacza się na tle ściany zieleni, w którą go wkomponowano. Nie wygląda na obszerny. Chcę załatwić to szybko, najlepiej bez ofiar, wiadomo.

Bramka, krzaczek, podjazd... Czy aby nie za gładko? Pocę się jak mysz. Każdy pilnuje cudzej dupy. Ja pierdolę, jak cicho! Na szczęście niezbyt długo. Drewniane patio, jeśli tak mogłabym nazwać to, co prowadzi do wejścia, jęczy pod ciężkimi buciorami. Deski uginają się, a spomiędzy szczelin wyłażą szczypawki. Szybko nalazło owadów. Wystarczyło raptem kilka dni bezruchu, a już się cisną.

Klamka nie reaguje. Napieram mocniej, ale ani nie drgnie.

– Zamknięte – cedzę.

– Jebać to! – Michał wchodzi przede mnie. – Zaraz będzie otwarte i sprzedaje drzwiom solidnego kopa, robiąc przy tym tumult, który spotęgowany wszechobecnym zamarciem niesie się po okolicy.

– A może klucz jest pod wycieraczką? – chichoczę. – Sprawdzimy okna? Hałasem ściągniesz te cholerstwa. Nie rób już tak!

– To ja obejdę budynek – oznajmia lekarzyna.

Dresio analizuje zawiasy i zamek, nie powiem, wygląda przy tym profesjonalnie, jak utyty hydraulik, który seksownie wypina się spod zlewu.

– Czy nie powinnam iść z nim? – zastanawiam się na głos.

– Nie, ogarnie. Jak coś to przecież potrafi szybko biegać, nie? – kontruje.

– Bo ja wiem? – Wzruszam ramionami.

Zostawiam osiłka i schodzę z pomostu. Mam Artura w zasięgu wzroku. Lekarzyna, oddalony o kilkanaście kroków, mocuje się z okienkiem, które chyba jest otwarte, ale niedostatecznie byśmy mogli przez nie wleźć. Nadal nie ma tych, których powinniśmy się obawiać... a nie. Stop. Widzę kilku.

– Artur – wołam. – Artur! Do cholery!

Odwraca się i ściąga brwi. Jego mina mówi: Czego znów ode mnie chcesz?

Pokazuję palcem to, co nadciąga.

– Rusz się! Już! – Ściskam maczetę. – Michał! Zostaw to i chodź tu!

Dres sięga po opartą o ścianę siekierkę i rozochocony równa. Artur zaś porzuca czynność i przesuwa się ku nam.

Chybocząca banda przystaje. Zachowują się jak ogary, które podjęły trop. Zdaje się, że węszą. Analizują skład powietrza, smakują gnijącymi językami, przełykają jego ochłapy, pobudzając przy tym martwą tkankę mózgu.

– Niesamowite – szepczę. – Czy wy też to widzicie?

– Tak. – Artur zerka na sporej wielkości, kuchenny nóż. – Tak działa ten wirus właśnie.

– Co ty nie powiesz? – Pociągam nosem. – Coś jeszcze? A, nie, czekaj, no ty zdecydowanie za dużo wiesz, wiesz? Czegoś nam nie mówisz. – Nie odwracam uwagi od umarlaków.

– Wiele nie wiesz. – Odchodzi nieco na bok. – Może jak będziesz grzeczna to ci opowiem – mruczy i puszcza mi oko.

Nie kumam, kurwa, nie kumam, o co mu chodzi!

– Dobra – wtrąca Misiek. – Trzeba je złapać w kleszcze, wiecie, obejść i załatwić, ale po cichu. Tak, wiecie, nie, żeby inne się zlazły. – Z dumą przedstawia plan działania.

– Jakbyś się tak nie tłukł, pewnie by nie przylazły. – Obieram przeciwną do lekarzyny.

– Ja na środek, no zajebiście. – Dres stawia nos na kwintę.

– Nie marudź – gadam rozbawiona tym, co mu zaraz oznajmię. – Twoja glaca tak lśni, że jesteś jakoby ta latarnia na bezmiarze oceanu. – Wybucham rechotliwie.

O dziwo, Artur przyłącza się do tej karuzeli śmiechu.

Według zamierzeń okrążamy ich. Wokół rosną krzaki. Dwa porzucone samochody stoją obrócone do nas bokami. Otwarte kabiny noszą ślady walki. Kluczyki nadal znajdują się w stacyjkach. Zerkam od niechcenia. Kątem oka dostrzegam dziecięcy fotelik zalany brunatną już krwią. Resztki tkanki obsiadają muchy, a porzucona z boku szmaciana lalka ma naderwaną rękę. Guzikowe oko smętnie zwisa na niebieskiej nitce. Wzdrygam się.

Trupy charczą, mlaszczą i bulgoczą. Jebane, ludzkie indyki – myślę i moja skóra silniej przylega do rękojeści broni.

Michał zatrzymuje się i zaczyna pląsać. Nie wiem, czy robi sobie jaja z pogrzebu, czy może chce ściągnąć na siebie uwagę, byśmy niezauważeni mogli ich zaatakować. Artur puszcza mi oko i na ugiętych kolanach włazi w krzaczory, ja zaś czaję się za niebieską mazdą. Truposzki, liczę, liczę te cuchnące zewłoki, jakby to była ostatnia rzecz, której dokonam w życiu. Cztery. Cztery paskudy w potarganych łaszkach. Sinoniebieskie, oślizłe, które zamiast oczu mają ziejące jamy, miast nosów pustkę przeciętą linią kości, obwisłe wargi czerwienieją, jadły – jestem tego w stu procentach pewna. Więc to była wasza ostatnia wieczerza, skurwysyny!

Wyrywam się, krew krzepnie w żyłach, a ślina w ustach schnie. Dyszę. Wybieram ofiarę. Postawną kobietę o szerokich barkach, odzianą w kraciastą sukienkę, podartą w okolicy biustu. Niebieskawy sutek spoziera na mnie. Mrugam kilkakrotnie i wykonuję zamach. Trafiam trupo-babkę w bark. Odskakuję. Odsłonięta tkanka ukazuje chrząstkę oraz więzadła. Broczy brunatną farbą, która musuje pod wpływem powietrza. Obracam się i tym razem za cel obieram kark. Maczeta przecina głuche powietrze, ptaszki cierkają, muchy pożywiają się resztkami dzieciaka, głowa toczy się po bruku. Świat wiruje...

Lekarzyna zagłębia nóż w skroni facecika w koszulce sygnowanej marką Calvin Klein. Ostrze wchodzi do połowy. Wyrywa je z głośnym mlaśnięciem, w ostatniej chwili uchodząc zachłannym łapom staruszki.

Michał szarżuje siekierą, jednym ciosem powala babcię i rani ostatniego z delikwentów. Sekundy migają jak migawka w aparacie cyk, cyk, cyk... koniec!

Otwieram oczy. Leżę na trawie, czuję zapach wilgotnej ziemi i zmiażdżonych źdźbeł. Nade mną dwie pary źrenic mrugają wielce zszokowane. Ciało mi drży. Zdrętwiałe ręce i nogi gryzą mrowiem ukąszeń, jakby krew próbowała odnaleźć drogę do tkanek. Łapie pojedyncze oddechy. Na klatce piersiowej tkwi ciężar, który nie pozwala głęboko zaczerpnąć powietrza. W skroniach dudnienie. Co, do kurwy? – myślę i toczę załzawionymi oczami po bladych gębach. Pewnie moja równie niewyjściowa, ale ich bardziej, przynajmniej tym się pocieszam.

– No – burczy Michał. – O mało byś sobie ten głupi ryj rozwaliła. Dobrze, że mam refleks.

– Co się mnie tu odwaliło? – Zezuję na lekarzynę.

– Zemdlałaś – oznajmia i wyciąga ku mnie uwaloną dłoń.

Odtrącam ją.

– Weź, to obleśne. – Patrzy na palce i unosi brew, jakby nie kumał: – Sama wstanę.

– Dobra. – Toruje przejście.

Siadam. Obraz się rozmazuje, a ja otaczam ramionami kolana i balansuję na krawędzi ponownego osunięcia się w niebyt.

– Któryś mi wytłumaczy, bo zdurniałam – wypalam.

– Padłaś, ale cholera wie czemu. – Dresio wzrusza ramionami i cierpliwie czeka, aż się ogarnę.

– Pociemniało mi. Rozwaliliście zdechlaki? – Szukam ciał. Akurat jestem na poziomie gleby, więc chyba jest łatwiej.

– Ta, na luzaku. – Łysolek jest bardzo uradowany.

– Git – odzywam się już pewniej. – Czas ruszyć dupę. Michał, zobacz no ino, czy teren czysty. – Polecam i gramolę się na nogi. – Artur, ty weź mnie pilnuj, bo jak zaś fiknę to na pewno sobie gębę zaoram.

– Tak, tak. – Patrzy na towarzysza, który teraz przełazi przez zwłoki i ogarnia otoczenie.

– Czysto! – Woła i macha z niewielkiej odległości. – Chodźcie. Tu jest wejście na tyły.

– A co z tym uchylonym okienkiem? – Otrzepuję brudy z cud ubranka.

– Olej – odpowiada. – Jak nie wleziemy tamtędy to pójdę po łom. Innej opcji nie ma.

– Michał – śmieję się. – Ty to masz łeb pierwsza klasa!

– No, ba! – Szczerzy zęby.

Wlokę się za nim. Nadal mam kolana z waty, a pod czaszką huczy. Czuję, jak twarz zaczyna mrowić. Oby teraz migrena mnie nie powaliła. Masakra, jebana aura. Jeszcze tego mi potrzeba. Rzyganie i światłowstręt.

Artur sięga do klamki. Zamek zgrzyta... otwarte!

Jasna cholera! – krzyczę w myślach.

– Wchodzimy? – zagajam.

– Pewno. Tylko weź się przygotuj. – Dres szarpie drzwiczki, zarazem wyrywając je blondasowi.

Włazimy jeden za drugim, ale każdy patrzy w inną stronę. Węszymy, słychać tubalne pociąganie nosami. Śluzówka rzęzi w szczelinach. Cuchnie tu psującym się jedzeniem. Jak wtedy, kiedy w upalny dzień zapomni się schować do lodówki udka kurczaka czy pomidorową. To kwaśny, a jednocześnie słodkawy odór, który mimo że pachnie inaczej od łażących zwłok, jest równie ohydny.

Pierwsze pomieszczenie jest małe. Zwyczajny przedsionek, za którym kryje się kolejne przepierzenie. Tu są zlewy, gary i inne potrzebne do gotowania. Widzę drzwi, które prowadzą chyba do magazynu lub chłodni. Rozłazimy się. Tuptam przed siebie. Nie słyszę rzężenia ani szurania. Wszystko wydaje się pochłonięte w szarości i paskudnej woni, którą wydzielają psujące się resztki.

– Ło, kurwa. – Michał przystaje.

Cisnę do niego, gotowa na każdą ewentualność, Artur nas olewa. Przekopuje szafki. Przesuwane szkło brzęczy. Nie ogarniam, po co tam zagląda, skoro pomiędzy porcelaną nic do żarcia nie znajdzie, ale olał.

– Coś tam wypatrzył? – Równam krok i zastygam.

Przy metalowym stole siedzi na stołku blond włosa dama o sporej tuszy. Ramiona smętnie opadają wzdłuż korpusu. Poplamiony fartuch marszczy się na przysadzistych bokach. Napuchnięta powłoka przecieka i cuchnie. Zasłaniam usta i nos. Czekam, aż truchło rzuci się na nas. Ale nie. Zastygły posąg ciała nie zdradza oznak życia. Nic się w niej nie tli prócz azotu. Podchodzę więc ostrożnie. Maczeta drży w ręce. Twarz kobiety obryzgają mady. Kłębowisko białych larw biesiaduje w najlepsze. Żołądek kurczy mi się w paroksyzmie nagłych wymiotów. Słodkawy odór jest wszędzie. Założę się, że moje włosy właśnie się nim nasycają. Hamuję odruch pozbycia się treści lichego śniadania.

– Trzymaj! – Za plecami słyszę szuranie.

Obracam się i widzę Artura, który przewiązuje sobie twarz kuchenną szmatą.

Łapię to, co mi rzuca.

– Dzięki, wybawicielu! – odkrzykuję i robię dokładnie to samo co on.

Michał znajduje fartuch, drze go i teraz wygląda identyko jak my.

– Tej to chyba nie musimy częstować siekierką? – Pokazuje na babkę.

– Nie. – Szeleści czymś lekarzyna. – Miała, skubana, szczęście.

– Dobra – gadam z przejęciem. – Chyba tylko ją tu mamy. Do roboty, mości panowie. Czas na łowy! – Zacieram ręce.

– Tu są prześcieradła. – Macha materiałem Misiek. – Zrobię z niego wór. Kładę, o tu. – Wskazuje środek pomieszczenia. – Co fajnego to na niego – chichocze.

– Patrzcie, no – zagaduję. – Poeta, rymowanki jak z rękawa!

Buszujemy. Zaglądamy w każdy kąt. Chyba przechodzi mi to napięcie ściągające mięśnie. Relaksująca pogoń po kuchni, magazynie oraz gigantycznej, wymalowanej na piaskowo sali. Musiało tu kiedyś być pięknie – debatuję, kiedy lawiruję pomiędzy stolikami. Podobają mi się drapowane firany i girlandy światełek porozwieszanych pomiędzy stylizowanymi kolumienkami oraz sztuczne kwiaty w nie wkomponowane. Docieram także do wspominanej przez dresa niepozornej szatni, przy której dumnie stopi skórzana sofa. Padam na nią. Jest taka wygodna! Rozparta podziwiam mrowie drewnianych i białych latarenek, tylko kwiatów doniczkowych szkoda. Nie uschły jeszcze, ale ich liście smętnie spozierają ku posadzce. Żywię ochotę pobiegnięcia do kuchni, napełnienia pierwszego z brzegu garnka i poczęstowania roślin życiodajnym płynem, ale na co się to zda? I tak zdechną prędzej czy później. Zrezygnowana opieram potylicę o wezgłowie. Tu jest tak spokojnie. Odpływam.

– Ej. – Ktoś szarpie mnie za bluzkę. – Co ty odpierdalasz? – Michał krzywi paszczę.

– Nic. – Przecieram oczy. – Zdrzemnęłam się?

– Chrapałaś jak wujek po bimbrze!

– Borze zielony. – Zrywam się. – Głupoty gadasz, ja nie chrapie! – złoszczę się.

– Ta, jasne. – Wywraca oczami. – Chodź już!

W kuchni piętrzy się całkiem spora górka żarcia. Ślina wylewa się ze ślinianek. Połykam ją naprędce i ogarniam stosik pyszności.

– Ale się dziś nażremy! – gadam z przejęciem.

– I zalejemy mordy – dokańcza Michał. – Ty patrz co żeśmy wygrzebali! – Wskazuje na wódę, whisky i jakieś jajcoki.

– O, to dobry plan – zgadzam się bez dyskusji.

– To trzeba podzielić, obliczyć racje oraz wziąć poprawki na niesprzyjające okoliczności. Wódę, przynajmniej jedną połówkę, musimy mieć do dezynfekcji. Cholera wie, czy znajdziemy coś w aptekach. Myślę, że będą pierwszymi, dobra, drugimi miejscami, które szturmem wezmą ocalali – oznajmił poważnie Artur.

– Kretynie. – Dres puka się wymownie w czoło. – Nie bierzemy nawet ułamka tego, co jest w magazynie! Jeszcze tu wrócimy, nie bój żaby, gościu.

– Twoja pewność mnie przeraża. – Lekarzyna patrzy w sufit. Chyba chce nagadać łysolowi, ale znów nie wiem, co łazi pod tą strzechą słomianych kudłów: – Myślisz, że tu, na tych wiochach, tylko my żyjemy?

– No nie – dopowiada.

– No właśnie i pewnie w swej nieskończonej ignorancji sądziłeś, że tylko my, oświeceni, wpadliśmy na pomysł, by tu zajść! – prycha.

Stoję, gębę rozdziawiam, ale nie wydaję dźwięków.

– Ty weź się pohamuj, dobra? – Palec Michała celuje w lekarzynę, a czoło marszczy mu się gniewnie.

– I co? Pobijesz mnie?

– Pierdol się! – cedzi. – Jeszcze bym ci te żyrtki połamał.

– Zawsze możesz spróbować! – Odgradza się Artur i klęka przy prześcieradle, by zacząć je powoli związywać.

– Czekaj, pomogę. Misiu-pysiu-naburmuszony, zerknij no, czy aby nie ma za drzwiami przyjaciół, hę? – Posyłam mu uroczy uśmieszek, lewym okiem zezując na czekoladę z okienkiem. Będziesz moja, pyszny skurwysynu – myślę.

– Cudownie. Pusto, ptaszki ćwierkają, muszki bzyczą, a drzewka szumią. Widok jak z obrazka! Obrazka malarza uzależnionego od opium, który w sielskie widoczki wplótł zombiaki. Cóż za wspaniała perspektywa reszty mojego podłego żywota – myślę na głos.

– Już tak nie biadol – upomina mnie Michał. – Nażresz się to ci na jakiś czas przejdzie fizolofo... fizolo... no, kurwa, filozofowanie. Ja jebię! – Uderza otwartą dłonią w czoło.

– Cuś ci nie pykło. – Śmieję się w głos.

– Ta, tak samo jak i tobie życie mi nie pykło. – Zamyka bramkę.

– Skończcie już. – Wujaszek krzyczy w góry schodów prowadzących do „willi".

– Tak jest, proszę pana! – Macham mu radośnie.

To będzie wspaniały dzień. Na teraz koniec szarżowania – dumam. Jutro obejścia. Teraz czas się najebać.

Ciąg dalszy nastąpi... :)

Korekta: Patrycja Żurek

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top