Ewakuacja - część 3
Grafika: Joanna Sowińska
EWAKUACJA III
Patrzę, jak Michał nadal gapi się tępo w drabinkę, jakby ta miała mu coś powiedzieć. Tu i teraz. Dać kilka rad, czy sypnąć sprośnym żartem? Wciągam nosem powietrze i wypuszczam ustami. Miało to zafundować porządną dawkę tlenu, dostarczyło smród trupa. Przekraczam dwie nieszczęsne ofiary i dosięgam drogi wiodącej na dach. Klapa na górę jest zamknięta. W sumie się nie dziwię. Sama zatrzasnęłabym ją i jeszcze docisnęła kominem, jakby takowa potrzeba zaistniała. Wdrapuję się niemrawo na szczebelki. Próbuję naprzeć jedną ręką na właz, a drugą trzymać się drabinki, która pod wpływem ruchu zaczyna się niebezpiecznie chybotać. Musiałam wyglądać na nieźle skołowaną, gdyż słyszę, jak wielkolud rusza z miejsca. Niestabilne ustrojstwo nagle przestaje się pode mną trząść. Dres niedźwiedzimi łapami przytrzymuje jej boki. Teraz mogę użyć dwóch rąk, aby spróbować dostać się do uwięzionego wujaszka. Niestety, ani drgnie.
Przenoszę wzrok na asekurującego.
– Jak go zawołam to otworzy? Jak myślisz? – zagajam nieśmiało, dostrzegając jego zawilgocone łzami policzki.
– Jest taka możliwość – odpowiada od niechcenia i odwraca twarz.
Wiem, na co patrzy. Albo na kogo.
– Panie Gieniu! Jest pan tam? – pokrzykuję, ale niezbyt głośno. Obym nie musiała drzeć się na całą japę.
Odpowiada cisza, ale po chwili rezydujący na papie z wolna przesuwa się w naszą stronę.
Właz zgrzytnął, po czym rozwarł się na oścież, wpuszczając ożywczy powiew wieczornego powietrza. Połknęłam sporą ilość, ciesząc się ze smrodu krowiej kupy jak z lalki Barbie pod choinką.
– Michałku, to ty? – Głos wujka brzęczy w uszach.
– Tak. Chodź. Już jest bezpiecznie, nikt ci nie zagraża. – Głos mu mu drży.
Chyba nie chce już płakać. Zaciska szczęki i obserwuje, jak ukochany staruszek z pewnymi obawami wychyla głowę. Raczę go szczerym uśmiechem. Odpowiada zdziwioną miną. Szczebelek po szczebelku schodzę, tym sposobem torując mu przejście. Widzę, jak nestor niemrawo stawia stopy. Kiedy już ostatnia noga dotyka drewnianej podłogi, dociera do mnie, że ciała leżą raptem dwa lub trzy kroki od niego. Co gorsza nie wiem, jak wytłumaczyć dziadkowi, co uczyniliśmy z jego rodziną? Z drugiej zaś strony dobrze wszystko zrzucić na barki lekarzyny. On na pewno znajdzie rozwiązanie. Przełykam głośno ślinę i na wszelki wypadek wymyślam kilka zgrabnych zdań, które powinny rzucić nieco światła na to, co się teraz na tym ziemskim padole wyprawia. Tak przynajmniej sądzę.
Michał szeroko rozstawionymi ramionami, pociągając zapchanym nosem, obejmuje kruche ciało Gienia. Mogłabym przysiąc, że przytulany wydał z siebie cichy jęk. Tylko za cholerę nie wiem, czy to westchnienie ulgi, czy może ten wielki głąb właśnie połamał mu żebra. Cieszą się sobą. Szepczą, łykają łzy. Generalnie powitanie godne samców alfa – wzdycham. Odrywają się od siebie. Dopiero teraz wujaszek zauważa ciała leżące na podłodze. Zasłania dłonią usta.
– Coście najlepszego narobili? – sapie, przysuwając się do zwłok żony-zombie.
– Musieliśmy. – Michał mnie uprzedza.
Cały misterny plan poszedł się rypać. Dzięki, dresie – myślę.
– Mieliście tylko z nimi porozmawiać, a nie zabijać. – Wdowiec upada na kolana. Łapie starowinkę za żylastą, chłodną dłoń. – Moja ukochana. Skarbeczku mój złoty – zawodzi, bujając się to w przód, to w tył.
Nie jest to przyjemny widok. Odwracam głowę i wychodzę z korytarzyka. Opieram się o balustradę. Czekam na rozwój wydarzeń. Ależ bym zajarała. Normalnie królestwo za szluga. No ja pierdolę, ale kwas. Rozmawiają. Przez półmrok przebijają się pojedyncze słowa. Szlochy, czasem ruch. Mam wrażenie, że tkwię tam nie parę minut, a wieczność. Czas tka przed twarzą pajęczynę, która ciasno oplata moje już i tak wymęczone gnaty. W końcu dostrzegam zarysy sylwetek. Bez słowa idą na dół. Wywracam oczami i snuję się za nimi schodek po schodku.
Papierosa! Kurwa, no! – W myślach powtarzam jak zaklęcie. Nie potrafię niczego poczuć. Iskry współczucia ulotniły się tak szybko, jakby ich tam nigdy nie było. Jestem tu z tym swoim chłodem i nie wiem, czy jest mi z tym dobrze, czy raczej źle.
Schodki skrzypią. Śmierdzi trupem i zalegającym kurzem, chcę już stąd odejść. Choć na chwilę.
Michał prowadzi wujka do kuchni, a ja przeskakuję dwa ostatnie stopnie i biegnę do drzwi, by nie tylko wpuścić pozostałych, ale się uspokoić. Nienawidzę domów starych ludzi! Działają na mnie przytłaczająco, depresyjnie.
Na zewnątrz lekarzyna z panienką ze szkółki niedzielnej siedzą na ziemi i o czymś rozmawiają. Dziewczyna uśmiecha się i zalotnie zgarnia włosy za ucho. Kiedy staję przed nimi, sztywnieją i zrywają się na równe nogi, jakbym przerwała arcy uroczą pogawędkę lub, co gorsza, plotkowanko za pleckami.
– Co tu się odpierdala? – wypalam.
Gapią się jak na głąba, ale nie puszczają pary z gęby. Więc tak sobie wymieniamy spojrzenia.
Obracam się na pięcie i na odchodne rzucam przez ramię:
– Włazić, kochasie. Załatwiliśmy sprawę.
Z jadalni migocze światło. Kieruję tam kroki. Drzwi wejściowe zamykają się z cichym kliknięciem. Gołąbeczki albo weszły, albo nadal tkwią na zewnątrz. Kij im w oko. Stając w progu, widzę dresa, który ostrożnie stawia świece na małych talerzykach. Wujaszek siedzi przy stole i w milczeniu bawi się rogiem koszuli. Wszystko przypomina upiorną scenerię rodem z horroru klasy B. Tylko czekać, aż spod schodów wyłoni się klaun z siekierą i urządzi sobie bar micwę z naszymi głowami jako główną atrakcją imprezy.
– Wchodź! Co tak stoisz? – mówi Michał, który trzymając niezapaloną świecę, z wolna przesuwa się ku wujaszkowi, po czym stawia ją przed nim.
Starzec sięga do kieszeni i wyjmuje małe, niebieskie pudełeczko. Pociera zapałkę o draskę i zapala knot, po czym energicznie dusi płomień. W okamgnieniu pomieszczenie nasyca się żywicznym zapachem palonego drewna. Dres bawi się zapalniczką. Milczę, lecz zachłannie wdycham przyjemną woń. W końcu wchodzę do pomieszczenia, machinalnie szukając wzrokiem czegoś do konsumpcji. Głód wywierca w kiszkach coś na wzór czarnej dziury. Zjadłabym dosłownie wszystko.
– Panie Gieniu – zagajam grzecznie, nie wiedząc, czy aby nie popełniam gafy – Ma pan może coś do jedzenia?
Staruszek unosi palec i wskazuję na szafkę stojącą naprzeciw.
– Dziękuję – odpowiadam cicho.
Z wnętrza szafki zerkają sporej wielkości słoiki z kompotami, konserwowanymi warzywami oraz... smalec i peklowane mięso. Ślina zbiera się w ustach. Jakbym ich nie zamknęła, to pewnie wyglądałabym jak kreskówkowy Pluto. Zamarzyłam o takim słoju pełnym świńskiego sadła. I o chlebku. Smarowałabym tym chlebek. Ale nie chcę wyjść na chytrą, więc chyba zadowolę się ogórkami. W gruncie rzeczy one też dobre.
Lovelaski postanowiły dołączyć do biesiadników. Stawiam słój z ogórami na blacie, uśmiechając się szczerze do zielonych, rozkosznych kąsków.
– Otworzę ci. – Michał przybiega na ratunek jak książę na białym rumaku. Tylko smoka coś nie widać; a nie – jest. Chodzące na zewnątrz trupiaki z powodzeniem odegrałyby tę rólkę. Mogłabym je nawet podpalić, byłoby tak realistycznie...
Rozmarzyłam się, ale powracam do rzeczywistości, kiedy to lekarzyna i dziewuszka wygodnie lokują się przy stole. Zawisa między nami niezręczna cisza, przerywana westchnieniami wujaszka. Oglądający nas z pewnego dystansu zapewne pomyślałby, że należymy do jakiegoś tajnego kręgu milczków, miłośników świec i pikli.
Denko od słoja odskakuje z głośnym pyknięciem i dresio z miną, która mówi: zobacz, jaki jestem silny, podsuwa zielone przysmaki. Wyławiam zdobycz. Czuję, jak Jagoda przeszywa mnie wzrokiem. Szuram korniszonami w jej stronę. Rzuca się na nie niczym buldog na schab i wpycha do ust od razu dwie sztuki. No, kto by pomyślał, że te małe usteczka tyle pomieszczą? Delektuję się. Są wyborne, temu nie da się zaprzeczyć. Brak posiłków robi swoje. Percepcja smaku też jest wtedy zupełnie inna. Wszyscy już chrupią, nawet wujaszek. Chciałabym coś powiedzieć, sypnąć żartem o kupie, bo z tego zawsze jest beka, ale wyczuwam, że to ani nie ten czas, ani miejsce. Więc wyławiam ostatniego ogóra i drepczę do okna, bo cóż czynić, skoro zebrani wolą sobie pomilczeć, jak w piosence Starego Dobrego Małżeństwa? Jak to szło?
„Z tobą pomilczeć jakże jest ciekawie, kiedy siedzisz cała piękna przy swej(...)" swym słoiku z korniszonami. Taka wersja pasowałaby idealnie.
Za oknem wiele nie widać: drzewa, gęsty żywopłot, nasz samochód, spowita w mroku ulica, kilka zwłok kołyszących się tuż obok bramki i płotu, jakby wyczuły świeże mięsko, które właśnie pekluje się w sosie własnym.
Wracam do towarzystwa.
Doktorek chłepce zalewę ze szkiełka.
– No dobrze – mówię w końcu. – My tu tak jak myszy pod miotłą, a późno jest. Może tak do łóżeczka, a rano może bliżej się poznamy. Wie pan, takie pitu pitu nazywam się tak i tak, i jestem kimś tam. A potem obgadamy, co i jak? Panie Gieniu, pan przeciwko nic nie ma, żebyśmy tu przenocowali? – Patrzę na jegomościa z nadzieją, że w końcu coś z siebie wydusi.
Mężczyzna podnosi wzrok i wzdycha przeciągle, jakby chciał wyzionąć ducha; na szczęście pozostaje żywy, a z jego krtani nie wydobywa się rechot śmierci, jedynie zwyczajne w świecie słowa:
– Możecie. Znajdźcie sobie miejsce, gdzie wam się tam podoba – rzecze obojętnie, wstaje od stołu, by szurającym krokiem go obejść, wziąć jedną ze świec i poczłapać w kierunku schodków.
Znika nam z oczu, trzaskają drzwi któregoś z górnych pomieszczeń. Zostajemy sami, gapiąc się na siebie. Wzruszam ramionami i porywam światełko. Nie pytając nikogo o zgodę, postanawiam zrobić rundkę po ciemnym domu oraz znaleźć najlepszy kąt do spania, byle nie podłogę. Chcę łóżko, takie, które nie ma starych sprężyn, które wejdą w kręgosłup, ale przypuszczam, że w tej wiekowej rezydencji przyjdzie mi odpocząć na wersalce, razem z bandą roztoczy hodowanych od dekady.
Zrządzeniem losu trafiam na pokoik ukryty w głębi korytarza. Niewielkie pomieszczenie, które nawet znośnie pachnie. Na podłodze widzę sporej wielkości walizę, w części rozpakowaną. Reszta wyjętych rzeczy spoczywa albo w półotwartej szafie albo przewieszona jest na oparciu krzesła. Na stoliku zaś w rządku piętrzy się spora ilość kosmetyków. Domyślam się, że tu pomieszkiwała kuzyneczka Luizka. Przerażają mnie te stosy kolorowych mazideł. Chyba jestem z innej bajki, bo jedynymi rzeczami, jakie posiadałam z kategorii kolorówka, to: pomadka ochronna, tusz i czarna kredka – bogactwo. Przebiegam wzrokiem po ciuchach rozłożonych tam i owam. Wyglądają, jakby rozmiarem pasowały. Łapię pierwszą z brzegu koszulkę i przymierzam, przykładając do biustu. Za nic w świecie nie mogę zgadnąć koloru; wiem, że jest jasna i ma połyskujące świństwa. Zrywam swoją i wciskam się w zdobycz. Materiał opina aż za mocno. Pewnie to ten rodzaj bawełny, który ma domieszkę tych dziwnych, elastycznych włókien, ale pal licho. Spodnie też zdejmuję. Rozgrzebuję zasłane łóżko. Fajnie, wszystko mam pod ręką, czyściutkie i świeżo wyprane. Przykrywam się kołdrą pod sam nos i wpatruję w sufit. Widzę, jak drzewa rosnące na zewnątrz rzucają na niego rozdygotane cienie, które teraz tańczą w takt podmuchów wiatru. Nie wiem, kiedy zasypiam. Nie jest to sen twardy, raczej urywany. Śnią mi się trupy, strzały i krew. Budzę się co chwila.
Budzą mnie promienie słońca. Narzucam na głowę okrycie i marudzę, by sobie poszły świecić gdzieś indziej. Niestety, nie przestają. Siadam na skraju leżanki i przecieram twarz rękami. Czuję pod powiekami oraz w kącikach niezliczoną ilość piasku. Wydłubuję resztki, ziewam przeciągle, po czym wstaję i podchodzę do okna, by je uchylić. Stare zawiasy skrzypią złowieszczo. Na zewnątrz wszystko wygląda jakoś tak ładnie. Prócz nieszczęśników, którzy rozeszli się po ulicy. Błądzę po pokoju. Teraz wydaje się ciut większy. Bardzo babski, rzekłabym. Koszulka, którą mam na grzbiecie, zdradza swój prawdziwy kolor i jest... różowa z brokatowym motylkiem wyszytym na klacie. Fuj – gadam do siebie i zrzucam tandetne paskudztwo. Teraz stoję w samej bieliźnie, na środku ultra dziewczyńskiego lokum. Wiem, że najbardziej w świecie potrzeba mi teraz wody z mydłem, ale to za chwilę. Teraz muszę znaleźć coś czystego, w co wcisnę się z moim dupskiem. Przekopuję bez entuzjazmu to, co pozostało po kuzyneczce. Wszystko jest stajlisz, mejd in ruski bazar. Shit po całości – nie powiem. Odnajduję dżinsy. Najzwyklejsze, cud jakiś, i próbuję je założyć. Pasują. Idealna eMeczka, w sam raz na agniesiową pupcię. Jestem ukontentowana. Jeszcze proszę bluzeczkę w kolorze black i idę rwać samców – maczetą. Wzdycham. I kiedy już mam zrezygnować z poszukiwań... Cóż za szczęście. Na dnie walizy spoczywa sprany i wyświechtany czarny trykot, który ma na przodzie znak Punishera. Cudownie! Pewnie ta laska miała go po jakimś palancie – sentymentalna franca. Nie wnikam. Ważne, że będę wyglądać jak człowiek, a nie wypindrzona lafirynda. Ciuch ląduje na grzbiecie, a ja wiem, że to będzie mój dzień. A właśnie. Gdzie Agniesia posiała przyjaciółeczkę? – zadaję sobie pytanie i myślami biegam po domu. No tak. U góry została. Pewnie przy cioteczce leży. Biedaczyna. Muszę po nią iść. Samotna tam taka, bez mamusi.
Wciągam buciory i wychodzę. Dochodzą do mnie przytłumione rozmowy. Skuszona tymi dźwiękami, zmierzam w ich stronę. W kuchni spotykam Michała, o dziwo wymytego na glanc i ogolonego, doktorka równie czyściutkiego oraz wujaszka, który z apetytem pałaszuje czerstwą bułę z mielonką. Tylko ja taka usyfiona. Rany! Która to godzina już? Brawo, głupia kobieto, brawo! Pospałaś, księżniczko, nie ma co – gadam do siebie w myślach.
Wszystkie oczy kierują się na mnie.
– Wyspana? – Gienio zagaduje, przeżuwając malutki kawałek śniadania.
Przytakuję. Kogoś mi tu jednak brakuje do kółeczka wzajemnej adoracji.
– Gdzie nasza śliczna dziewuszka? – pytam sarkastycznie, nie żebym to coś polubiła.
Doktorek odrywa się od jakiego brukowca typu: „Fakt":
– Poszła do samochodu. Podobno coś zostawiła na pace.
– I puściliście ją samą? – cedzę. – Taaak?
– No, tak. – Gienio włącza się do rozmowy. – Artur mówił, że nic jej nie będzie, jak obróci tak na jednej nodze. Przecież to za bramą. Co może się stać?
Nabieram w usta powietrza i nie wiem, czy mam wybuchnąć, czy może przyjąć do wiadomości, że blond kochaś ma na imię Artur, bo przecież od początku nie kwapiłam się, aby zapytać jak się zwie.
– Tak, jest niebezpiecznie! Zdurnieliście wszyscy! – wrzeszczę.
Michał chyba pojął powagę, w okamgnieniu jego twarz tężeje i blednie. Przebiegam przez kuchnię i dopadam okna. Na zewnątrz słońce zalewa ulicę. Przypuszczam, że musiała wyjść, kiedy się ubierałam. Widzę uchyloną bramkę i kilka trupów zmierzających w stronę ciężarówki. Cudnie – myślę. Wytężam wzrok, szukając delikwentki, która postanowiła zagrać bohaterkę i sama wybrać się na eskapadę po „niewiadomoco". Nie dostrzegam jej. Za to moje oczy rejestrują marudera, który odłączył się od gromady i wtargnął na posesję. Burza kręconych, ufarbowanych na czerwono włosów, oświetlona porannym słońcem zdaje się płonąć, kiedy to kobiece monstrum krok za krokiem zmierza do naszego schronienia. Porusza się przy tym wyjątkowo szybko – świeżaczek.
Wybiegam z kuchni. Kilkoma susami pokonuję korytarzyk. Ku zdziwieniu stwór zdążył już doczłapać do progu. Ale... Drzwi wejściowe pozostawiono otwarte. Bezmyślna cipka! Skaczę do wejścia, by klapnąć jej nimi przed nosem. Zauważa mnie. Fuck! Nie zdążyłam! Zombiaczka wydaje gardłowy bulgot, który chyba oznacza rosnące zadowolenie. Nie sądzę, by te groteskowe stwory posiadały uczucia, ale ten najwyraźniej pokazuje, że rychło stanę się wybornym śniadaniem.
– Niedoczekanie twoje – warczę, robiąc krok w tył. Ostrożnie wysuwam rękę przed siebie, by chwycić poręcz. Jakaż jestem głupia, nie mam ze sobą maczety! Teraz muszę kombinować. Obliczam szanse. Tak pi razy oko. Powinnam zdążyć wbiec na górę, porwać broń i w połowie drogi zaciukać francę. Dam radę? Dam!
Dres chyba instruuje nestora, co zrobić, aby uniknąć konfrontacji z łażącym trupem.
Szept Artura przebija się przez gulgot:
– Poradzisz se, młoda?
Umarlak zatrzymuje się i poczyna węszyć.
Ja zaś spokojnie stawiam stopę na pierwszym stopniu.
– Taaa – odkrzykuję. – Zamknij tylko za nią, by więcej suk nie weszło.
I kolejny schodek.
Zwłoki chyboczą się w miejscu, chyba nie mogąc zdecydować, kto jest smaczniejszy.
Jeszcze jeden stopień.
– Spoko. Tylko niech lezie za tobą. Resztą się zajmę.
– Dobra – potwierdzam i tupię donośnie.
Kobieta w okamgnieniu wlepia we mnie niewidzące oczyska, wybierając potencjalną przegryzkę. Przyglądam się jej z ukosa. Musiała być niezłą sztuką. Nie umierała chyba również wyjątkowo długo. Bok jej szyi zdradza przyczynę zgonu. Ktoś porządnie wgryzł się w tętnicę i biedaczka zapewne wykrwawiła się na śmierć, by za sprawą pechowej grupy krwi wrócić do żywych. Właśnie przestąpiła kilka kroczków. Wbiegam na górę najszybciej, jak mogę. Bez przeszkód odnajduję broń. Omiatam podłogę. Nie ma cioteczki i Luizy. WTF! Wracam do ważniejszej, na tę chwilę, sprawy. Teraz trzeba zająć się głodną panienką.
Czerwonowłosy nieboszczyk zdołał pokonać połowę drogi. Szybka analiza. Ruszam. Najpierw spokojnie. Potem przeskakuję trzy stopnie, by szybciej znaleźć się na półpiętrze. Zombie wyszczerzyło ząbki i wyciąga ku mnie sine paluchy.
– Zdychaj! – wrzeszczę i zdzielam w łeb.
Struga ciemnej farby spływa jej po twarzy, lecz szczątki nie osuwają się na podłogę. Wręcz przeciwnie! Z miejsca wyrywają się z impetem, niemalże mnie przewracając. Łapię równowagę i – nie będąc dłużną – kopię z glana w kolano. Przyklęka. Wyszarpuję z rozczochranego łba przyjaciółeczkę i silnym ciosem wbijam ją w kark dokładnie tam, gdzie zombiaczka została ukąszona. Gulgocze niczym indyk. Trwa tak jeszcze kilka sekund. Opuszcza smętnie ramiona wzdłuż ciała i zwiesza głowę, niemalże dotykając brodą klatki piersiowej. Dopiero kiedy ostatni świst uchodzi z jej bladych warg, ryje jak długa, brudząc mi skrzeplinami nowiuśkie galotki.
– Niech cię szlag, suko! – Popycham zwłoki, a te przetaczają się na wznak, rozłożywszy szeroko ramiona. Chwilę stoję, patrząc na nieboszczkę. Nie wiem, czy jestem zła, czy może znowu odwaliłam kawał dobrej roboty, ratując resztę głąbów przed niechybną śmiercią! Głąby!
Zbiegam na dół. Drzwi zostały zamknięte. Wpadam do kuchni. Przy oknie stoi Gienio i gapi się na coś tak zaaferowany, że nie zauważa mojego nagłego wtargnięcia.
– Gdzie oni są? – sapię od progu.
– A tam. – Wskazuje ręką okno.
Domyślam się, że wyszli, aby znaleźć Jagódkę. Zgrzytam zębami i biegnę do wejścia. Sztywniaków nie ma w zasięgu wzroku, ale dwóch pacanów też nie. Czuję, jak krew zaczyna krążyć w żyłach coraz szybciej, a czoło zrasza pot. Czyżbym się przestraszyła? Ściskam ostrze i cicho kroczę do bramki. W duchu klnę na zielony żywopłot, który zasłania sporo ulicy. Jedyne, co do mnie dociera, to trzaski i szurania. Wychylam się więc i odważniej lustruję obszar. Zauważam ruch koło paki. Podbiegam do ciężarówki od strony maski i, przytuliwszy się niemal do niej, sunę z wolna ku bokowi. Widzę Michała, który siekierą dekapituje jakiegoś jegomościa i lekarzynę z kozikiem hardo mu asekurującego. Na ziemi zaś leży kilka dezaktywowanych sztywnych.
Wyłażę z ukrycia i kładę jedną rękę na biodrze, a drugą, uzbrojoną w maczetę, wysuwam ku nim, uśmiechając się od ucha do ucha:
– Zuch chłopaki. Zasłużyliście na wódkę – wypalam wesoło.
Patrzą na mnie i w sumie miny mają niezgorsze.
– Co się tak gapicie?
Michał wyciąga rękę. Nie wiem, co ten gest ma oznaczać, ale w odpowiedzi unoszę prawą brew.
– Chodź – wydobywa się z jego ust.
Omijam ciała i – nie tracąc kontaktu wzrokowego – podchodzę bliżej.
Dres obraca się do mnie bokiem, kładzie rękę na biodrze i podprowadza do tyłu samochodu, gdzie na pace siedzi umazana krwią, znana nam dziewuszka ze szkółki niedzielnej. Jestem bardziej zszokowana gestem gościa, aniżeli tym, że dziewczę ma pół gęby usmarowane posoką.
– A tobie co, głupia? – zagajam dosadnie, wiedząc, że jej wypad raczej do rozsądnych nie należał.
– Chciałam tylko wziąć torebkę – chlipie.
– A to ty jakąś torebkę miałaś?
– Tak – odpowiada i pociąga tubalnie nosem.
– To trzeba było powiedzieć, a nie wyłazić sama. Czyja ta krew? – burczę do niej.
– Moja – zaczyna szlochać. Ciężkie, wielkie łzy toczą się po uwalanych policzkach.
– Użarł cię który? – kontynuuję, wiedząc już, że nie będzie miała dobrego zakończenia.
W odpowiedzi słyszę przytaknięcie i jeszcze głośniejszy płacz.
– Noż, kurwa mać! – wrzeszczę.
– Już. Uspokój się. – Michał odciąga mnie od paki zdecydowanym chwytem pod pachę. Rzuca też siekierę na ziemię, by ta mu zbytnio nie ciążyła. Nie powiem, zacna jest.
– Puść mnie, tłusty dupku! – Miotam się. Czuję, jak wściekłość się przeze mnie przelewa.
– I co teraz? – gadam do blondasa, oswobodziwszy się z łap dresa.
Artur, kucając przy trupach, przetrzepuje im kieszenie.
– A bo ja wiem? – Sprawia wrażenie, jakby miał wszystko w dupie.
– Teraz będziemy czekać? Tak? – wołam do lekarzyny. – Ona wie, jaką ma grupę krwi?
– A czemu mnie pytasz? Mnie nic nie pogryzło – odpowiada szybko.
No tak. Przenoszę wzrok na Jagodę. Ta nadal lamentuje, ukrywając twarz w dłoniach.
– No to jaką masz tę grupę?
– N-n-n... ie wiem – jąka się.
– Cudownie. – Siadam na asfalcie. – Wspaniale. I co teraz? Michał. Masz jakieś pomysły? Prócz zaciukania jej na miejscu?
– Nieee – Jagoda jęczy głośno. – Nie zabijajcie mnie. Proszę.
– I tak umrze. – Artur podchodzi do nas, bawiąc się odznaką policyjną. – Za kilka godzin się dowiemy czy będzie sztywna, czy nabierze ochoty na mięsko.
– Nienawidzę cię! Po tym, co mi powiedziałeś! Jesteś dupkiem, wiesz?! – Panienka prycha, ale za chwilę jej twarz wykrzywia bolesny skurcz.
Toczę oczami na doktorka, potem na nią. No dobra. To ciekawe.
Michał wciska ręce z kieszenie i także wygląda na nieco zaskoczonego.
– Jagoda – mówię już spokojniej. – Co było takiego w tej torebce, żeś nie chciała naszej pomocy? Tylkoś sama po nią polazła?
– Telefon. Telefon – powtarza. – Chciałam zadzwonić do domu i powiedzieć, że jestem bezpieczna.
Mrugam kilkakrotnie, bo nie dowierzam. Przecież wszystko zdechło. Pewnie linie obsługujące operatorów również. Nawet prądu nie ma. Toż to któraś tam doba od wybuchu, a raczej rozniesienia epidemii, szerzącej się szybciej niż dżuma. Z tą różnicą, że chorzy na Czarną Śmierć nie gryźli pobratymców po łydkach.
– Jagoda – wydobywa się z moich ust. – Jagoda... – Nie wiem, co rzec więcej. Wzbiera we mnie złość. – Posiedzę z tobą. Złaź. – Wyciągam do niej rękę, zarazem wstając z ziemi. Wiem, że to powinnam zrobić, mając na uwadze, że przyjdzie mi skręcić jej kark. Nie lubię cholery, ale co począć.
– Nie. – Głos doktorka przebija się przez jej szlochanie.
No dobra – myślę sobie. Skoro chcesz.
Odsuwam się, by torować mu przejście. Artur wyciąga ku niej ramiona. Jagoda się waha, ale czyni podobnie. Blondas przygląda się jej badawczo. Dziewczyna wbija wzrok w asfalt.
Teraz widzę, gdzie ją sztywny poszarpał. Ma zakrwawiony bok i chyba bark, ale jest tyle czerwonych plam, że nie jestem w stanie niczego stwierdzić. Nim wciągam w płuca spory haust powietrza, Artur unosi dziewczynę w ramionach i opuszczają nas bez słowa. Znowuż mam wrażenie, że coś mnie ominęło. Chyba Michała też.
By przerwać narastającą ciszę, pytam o ciała z korytarzyka:
– Gdzie cioteczka i Luiza?
– W piwnicy. Zaniosłem je tam, kiedy wszyscy już spali. Nie chciałem, aby wujaszek rano je tak zastał. – Przetarł dłonią brudny policzek, po czym przejechał po nogawce spodni.
– To miłe z twojej strony. Może je pochowajmy? Na przykład w ogrodzie? – Pokazuję palcem dom.
– Nie lepiej na cmentarzu?
Wywracam oczami, jakbym usłyszała najdurniejszy w życiu kawał:
– Chłopie! Czy ty się słyszysz?
– No – chrząka.
– Myślisz, że to świetny pomysł, by tachać dwa trupy na cmentarz, gdzie wszędzie łażą zdechalki? Co?
– E, no w sumie... – zastanawia się.
– No właśnie, olbrzymie.
Tym razem on robi kwaśną minę, patrząc, jak pod nosem uśmiecham się z przekąsem.
– Chodź, zróbmy to, bo się zaraz zbierze kolejna porcyjka dusz do oddzielenia od ciała. – Kiwam wymownie głową w stronę ulicy, gdzie w oddali dostrzegam garstkę kołyszących się trupaszków.
– Dobra. – Obraca się na pięcie z zamiarem żwawego wkroczenia na posesję.
Niestety, zza ciężarówki wyłania się zbłąkana istota potrzebująca ukojenia. Michał robi momentalnie krok w tył i wydaje stłumiony jęk. Łapię go za fraki i przyciągam do siebie.
– Ali... Ali... Alic... O matko! – Słyszę zduszone jąkanie.
– Jaka zaś Alicja? – przyglądam się martwej.
Dres wyswobadza się i nie spuszczając wzroku z przybyłej, szybko schyla się po siekierę. Ja zaś kładę maczetę na ramieniu i czekam na wyjaśnienia. Śpieszyć się w sumie nie muszę, bo zbliżająca się ma jedną nogę nienaturalnie wygiętą, co sprawia, że porusza się w żółwim tempie. Za to zostawia za sobą poszarpaną wstęgę krwi, która plami asfalt wywleczoną częścią jelit, wylewających się kaskadą z wnętrza brzucha. Widoczki takie podziwiałam, oglądając horrory typu gore, teraz widzę, że rzeczywistość zaczyna się jawić równie malowniczo. Trzewia przytrzymywane krezami unoszą się z lekka przy każdym stąpnięciu. Nie mogę oderwać wzroku. Jestem zahipnotyzowana. Rudoblond włosy szarpie wietrzyk, a obnażone, pozbawione zebów usta kłapią zachłannie. Chyba pozwolę załatwić mu sprawę, chyba, bo wymowne milczenie, które znowu pomiędzy nami zawisło, daje do zrozumienia, że dresio mocno przeżywa widok zbliżającej się istoty.
– Chodziłem z nią. Ala była najtrafniejszą laską na wiochach. Każdy chciał ją zaliczyć.
– Toś teraz dowalił. – Przebieram paluchami po rękojeści.
– Ale tak było. – Pociąga nosem.
– Chlipać zaś będziesz?
– Nie. A idź, ty to chyba w życiu nikogo nie ruchałaś, w sumie, kto by cię tam chciał. Wrednaś w chuj.
– Ale jaka zajebista, nie? – Zaczynam chichotać. Naprawdę mnie to bawi.
– No w sumie...
Michał unosi broń i jednym ciosem wbija ją w twarz zewłoka. Ta zagłębia się w czaszkę dziewczyny z taką lekkością, jakby kroił masło. Drepczący kłopot robi głośne pac.
– I po sprawie – wzdycha. – Alicjo Podkowińska, cześć ci i chwała. – Salutuje nad trupem.
Ni cholerę nie wiem, po co to czyni, ale jest głupkowato. Robię dokładnie to samo, z tym wyjątkiem, że do salutu dokładam trzaśniecie butem o but.
– Dobra była – mówi wolno, opuszczając rękę. – Świetna w te klocki. Szkoda, że wolała Jurka, który i tak jej potem rogi walił.
– A po co te saluty? – zagajam.
– Bo to córka majora była.
– Aha. No to spoko.
Przekraczamy ciało. Michał wyjmuje siekierę z twarzoczaszki dawnej „przyjaciółki" i idziemy na posesję. Nie zapominamy zatrzasnąć bramki. O dziwo, po tej prozaicznej czynności spływa na nas uspokajające ciepło. Mam wrażenie, że powietrze tu jest lżejsze i mniej smrodliwe. Rzucam okiem na zabaweczkę dresa. Krew zabitej nie zdążyła jeszcze na niej porządnie zakrzepnąć. Skapuje powoli ciężkimi kroplami, malując na kostce brukowej upiorny ornament. Michał podąża za moim wzrokiem i zatrzymuje go na narzędziu. Po czym przykuca i wyciera je w trawę.
– Strasznie soczyste te france. Nie?
– No. To wygląda, jakby nadal w nich krążyły wszystkie płyny, tak jakby...
– Jakby nie byli tak do końca martwi... – dopowiada.
Patrzymy na siebie w ciszy. W głowie zaczyna się kłębić chmura myśli, która najprawdopodobniej nie da mi pospać przez najbliższe tygodnie. A co, jak ci wskrzeszeni nadal coś czują? Tylko nie potrafią mówić, bo wirus paraliżuje strony głosowe?
– Co się dzieje? – Jak przez mgłę słyszę głos faceta stojącego naprzeciw mnie.
– Myślę, cholera. I wcale mi się to nie podoba.
– Boli?
– Jak ci maznę w papę zaraz – rzucam na odchodne.
Jakimś cudem jednym słowem sprawił, że humor mi wrócił.
W domu panuje spokój. Drepczemy do kuchni, gdzie ostatnio siedział Gienio, ale staruszka nie ma. Dresio kładzie siekierę na stole i idzie na górę. Człapię za nim, po drodze przypominając sobie, że na półpięterku zostawiłam panienkę, która nadal tam sobie grzecznie leży. Przy ciele siedzi wujaszek i ogląda jakieś papierzyska. Zerkam z ukosa.
– Nazywała się Emilia Zaręba i była wnuczką Ryśka. Fajna dziewuszka. Pomocna taka.
– Przykro mi – odpowiadam cicho.
Staruszek podaje mi portfel, w którym widzę dowód, kilka zdjęć powtykanych za plastikowe, porysowane okienko i trochę drobnych, nie licząc karty płatniczej.
– Proszę. – Oddaję mu dokumenty. – Niech to pan jej w kieszeń wsadzi. Potem pomyślimy, co z nią zrobić. Gdzie doktorek z Jagodą?
– A, na dole. – Wskazuje pomieszczenie naprzeciw kuchni.
– Dzięki.
Schodzę. Michał ciężko zbiega na dół. Ręce ma czyste i twarz też. Pewnie gdzieś tam jest łazienka czy coś. Potem sprawdzę.
– Idziesz zobaczyć, co tam u nich? – Poprawia pasek u spodni.
– No tak. A ty?
– Nie. Poszukam jakiego szpadla, łopaty, no wiesz, coby zacząć dziury kopać.
– Oka, zorientuję się, tak oględnie, co u nich słychać i zaraz przyjdę. Weź od razu dwa, jak znajdziesz.
– Dobra.
Znika mi z oczu. A ja ciężko wzdycham. Wiem, że widok, który zastanę, może mnie nieco zbić z tropu. Poza tym, jak dobrze pojęłam, ta dwójka ma się srogo ku sobie, więc nie chciałabym wejść w nieodpowiednim momencie. Na przykład jak będą sobie słodziutko gruchać do uszka przedśmiertne pitu pitu.
Pukam, nie chcę wyjść na niekulturalną. Z głębi pokoju słyszę ciche: „Właź". Ręka zawisa nad klamką. Gdzieś tam w środku niepokój szarpie strunami nerwów. Aż dziw bierze, że jeszcze nie zaczęłam krzyczeć do ścian. Zazwyczaj piję, piję na umór tylko po to, by zabić w sobie strach. Teraz nie ma ani alkoholu, ani tanich fajek. Są trupy, niepewność i koniec tego, co mogłabym nazwać rzeczywistością. Przygodnego seksu nie liczę ani wypadu na browar ze znajomkami z oddziału. To nie to. Może dlatego doktorek i Jagoda tak mnie drażnią. Drażnią, bo pomimo tego shitu potrafili ze sobą porozmawiać, zbliżyć się. A ja? Zostałam sama, łudząc się, że gdzieś tam spotkam kogoś, kto spojrzy na mnie nie jak na Agnieszkę żołnierza i kompana do wódki, a kobietę, którą pokocha. Z tym wyjątkiem, że jedyne co mogę teraz zrobić, to sobie pomarzyć o normalności. Powoli łapię, że nigdy nie będzie tak jak dawniej.
Zbieram się na odwagę i w końcu naciskam klamkę. Wewnątrz panuje duchota, a powietrze wypełnia smród krzepnącej krwi. Jagoda leży na wersalce, przyciskając dłonią ręcznik do krwawiącego boku i patrzy na mnie zapuchniętymi oczami, zaś Artur stoi plecami do mnie przy oknie. Ręce ma wciśnięte w kieszenie spodni.
– Potrzebujecie czegoś? – wypalam. Tak naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
– Nie. – Dziewczyna odzywa się matowym głosem.
– To może wody ci dam?
– Nie chcę.
– To może posiedzę tu z tobą, a Artur odpocznie? – Próbuję być miła, nijak mi to wychodzi.
– Nie, poradzę sobie. On wie, co ma zrobić, kiedy już nadejdzie czas – mówi powoli i bardzo cicho.
– To może wszyscy tu z tobą posiedzimy, chyba raźniej będzie...
– Powiedziałam nie! Idź już sobie! – syczy.
Głos zawisa mi pomiędzy gardłem a wargami. Wycofuję się dwa kroki, ponownie kładąc roztrzęsioną dłoń na klamce.
– Dobrze. Nie będę przeszkadzać, ale jak coś, to my jesteśmy w ogrodzie. Musimy pochować cioteczkę i... – Nie kończę, bo blondas odwraca się nagle i przeszywa mnie nienawistnym wzrokiem spod jasnych brwi.
Uciekam w cholerę. Muszę nauczyć się współczucia. Muszę, bo inaczej kiepsko ze mną. W gardle mam Saharę, idę więc do kuchni, a tam zastaję wujaszka, który ucina sobie słodką drzemkę, zagłębiony w starym fotelu. Obok niego spoczywa na wpół wypita kawa z gruntem. Rozglądam się. Nie ma pieca, ale jest kuchenka gazowa na butlę. Można zatem coś upichcić. Tylko czy woda leci w kranach? Sięgam po szklankę stojącą na zlewie i odkręcam kurek. Bulgot w rurach daje nadzieję na ugaszenie pragnienia. Chwilę później pojawia się zimny ciek. Podstawiam naczynie i je napełniam. Opróżniam, chłepcząc duszkiem. Wypijam jeszcze trzy takie kubki. Nadal w ustach mam dziwny posmak, ale nie jest to już tak męcząca suchość jak jeszcze przed chwilą. Nie wiem, czy jest sens się szorować. I tak się zaraz spocę się przy kopaniu grobów. Matko, zostałam pierdolonym grabarzem. Chowam twarz w dłoniach i oddycham głęboko. Wdech nosem, wydech ustami i tak kilka razy.
Zbieram się w sobie i idę poszukać Michała. Znajduję go za domem. Przy płocie stoi umarlak i sapie. Dres zaś, nie zważając na niego, wywija łopatą aż miło. Pot perli mu się na czole i sporymi rzekami spływa na twarz.
Nie zauważa mojego przybycia. Znowu jestem niewidzialna.
– Jak głębokie będą te mogiły? Jak myślisz? – odzywam się nagle.
Wzdryga się na dźwięk mojego głosu.
– Kurwa, Aga. Ty tak ludzi nie strasz, bo ci kto kiedy w łeb zdzieli.
– Znowu żyjesz marzeniami, olbrzymie? – droczę się.
Każdy chyba ma w zanadrzu zestaw odzywek na każdą okazję. Mam i ja.
Opiera się rekami o trzon łopaty. Stoi tak przez chwilę, jakby zapomniał języka w gębie. Wygląda przy tym co najmniej atrakcyjnie. Aż mnie w gardle ściska. Muszę być nieźle wyposzczona, że napakowany typek jest mi miły dla oka, że się tak wyrażę.
– Oglądałaś kiedyś taki serial, jak mu tam leciało... a, wiem: „Sześć stóp pod ziemią"? – pada z jego ust.
– Eee, nie. A o czym to?
– O rodzinie, która miała zakład pogrzebowy.
– I co to ma wspólnego z kopaniem grobów? – Unoszę brew.
– A to, że grób powinien być głęboki na sześć stóp – odpowiada na wcześniej zadane pytanie.
– O cholerka, faktycznie. Tylko wiesz co, cwaniaku?
– No nie wiem, Agniesiu – cedzi pojedyncze słowa, widząc, jak zaczynam się wkurzać.
– Nie wiem, ile ma stopa, ciołku. – Strzelam babskiego focha, należy mu się.
– A to zależy – zaczyna się przekomarzać.
– I zaraz pewnie mi powiesz, co?
– Jak ładnie poprosisz, to mogę zrobić i inne rzeczy, a nie tylko mówić o stopach miar.
– Wykopiesz, na przykład, za mnie te dwa... trzy groby? – zawieszam nagle głos.
Michał poważnieje.
– Tam masz szpadel. – Pokazuje drzewo z opartym o pień narzędziem ogrodniczym. – Panienka sobie weźmie i dołączy do zabawy – mówi to takim tonem, że czuję się jak pensjonarka zagoniona do roboty. Nie potrafię odmówić. Spełniam prośbę i dołączam do dołującej czynności, dosłownie dołującej.
Ziemia jest twarda. Tylko z wierzchu idzie w miarę lekko. Potem natrafiamy na kamienie i korzenie, które spowalniają pracę. Jestem horrendalnie zmęczona. Ciało mam mokre. Orientuję się, że jeszcze dziś niczego nie jadłam. W sumie to od wczoraj za bardzo nie miałam nic w ustach, no dobrze, prócz nieszczęsnych korniszonów. Patrzę na Michała, który na chwilę przysiadł przy drzewie. On też jest nieźle umordowany.
– Może na dziś wystarczy? – pytam z nadzieją w głosie. – Mamy prawie dwie, całkiem głębokie dziury. Jutro dokończymy. W sumie to nigdzie nam się nie śpieszy. Nie śpieszy, prawda?
W odpowiedzi dostaję potwierdzające kiwnięcie głową.
– No to chodźmy. I zjedzmy coś. Jestem tak głodna, że poobgryzałabym ci te napakowane bicki.
– Chciałabyś. Są za piękne, by je ogryzać.
– Piękne? – dziwię się.
– No tak. Dwa lata na siłkę regularnie chodziłem, by takie sobie zrobić. Dzień w dzień, czaisz?
– A po co ci takie napakowane łapska, chudzinko?
– A dla satysfakcji. Gruby byłem.
– No tak, to wiele tłumaczy. Teraz schudniesz na tym wujkowym wikcie.
– Niech cię główka o to nie boli, maleńka. – Uśmiecha się. – Po drugiej stronie jest „Feniks", tam jest żarcia, a żarcia. Co ty na to, by rankiem zrobić wypad i zgarnąć co nieco dla siebie?
– O trupkach zapomniałeś?
– O nie. Ale ty zdolniacha jesteś. To i trupki niegroźne. To co? Idziemy jeść? – Patrzy mi w oczy.
– Mhm – odpowiadam i rzucam szpadlem o ziemię. Czas doprowadzić się do ładu.
Ciąg dalszy nastąpi... chyba.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top