Ewakuacja część 2
Grafika: Joanna Sowińska
EWAKUACJA II
Jak cudownie – myślę sobie. Cisza, spokój. Autostrada pusta, tylko czasem mijają nas jakieś samochody. Sporo ich też widzę porzuconych na poboczu. Czasem się zdarza, że jadący z przeciwka trąbią lub migają światłami. Nie wiem, czy te resztki człowieczeństwa chcą nas ostrzec, przywitać się, a może sprawdzić, czy za kierownicą siedzi żywy czy zdechlak. Choć przyznam, iż nie podejrzewałabym trupiaków o zdolność kierowania pojazdem. Oczywiście wkurza mnie cisza, jaka między nami panuje. Klekotanie silnika może i jest kojące, ale czasem warto by otworzyć do kogoś gębę, skoro dziwnym zrządzeniem losu jest nam dane trzymać się razem. Choć w sumie nie wiem, czy to takie luksusowe położenie. Lekarzyna tępo gapi się na mijane po drodze drzewa, dresio na pace milczy, zgarnięta skądś tam panna również do rozmownych nie należy. A pies wam mordy lizał – myślę i skupiam się na drodze.
Nim zdążyłam o tym pomyśleć, słyszę rąbanie w szybkę, która jest jakby oknem duszy na pakę. Oj, chyba mnie romantyzm poniósł. Zwalniam nieco i obracam głowę. Dres macha ręką, pewnie chce mi coś przekazać. No tak. Nawet jakby darł mordę, to bym go nie usłyszała. Warkot silnika by zagłuszył. Zatrzymuję samochód. Rozglądam się na wsze strony, po czym wyłażę z szoferki. Słyszę, że Michał robi dokładnie to samo. Tylko doktorek zostaje na miejscu.
– Coś chciał, kmiotku? – bąkam od niechcenia i spocone dłonie wycieram w boki nogawek spodni.
– W sumie – odzywa się nieśmiało. – W sumie to mam rodzinkę na Przeczycach.
– Ej – odpowiadam. – To całkiem spoko, bo jesteśmy na A1, mamy niedaleko.
– No to jedźmy tam. – Doktorek staje obok mnie, kładąc ręce na biodrach. – Co nam szkodzi?
– Nic nam nie szkodzi – potwierdzam entuzjastycznie. – Może będzie tam bimber. Urżnęłabym się jak dzika świnia. – Puszczam zawadiackie oczko w stronę lekarzyny. Ten jednak ma mnie w głębokim poważaniu.
Burak – chcę zamarudzić pod nosem, ale się powstrzymuję.
Gęba dresa wykrzywia się w chytrym uśmieszku. Pewnie i jemu ten pomysł się spodobał. W sumie to zastanawiam się czy do Przeczyc też dotarła zaraza. Może zastaniemy tam niczego nieświadomych ludzi, którzy będą na nas patrzeć jak na dziwolągi? Albo chyba jednak nie. Przecież mają radia i telewizory. Niewiedza to błogosławieństwo, brak truposzy także, ale akurat o nich nie chce mi się myśleć, mimo że ta zaraza rozłazi się jak plaga egipska lub coś w tym rodzaju.
Chcąc kontynuować uroczą pogawędkę, ponownie zwracam się do Michała:
– Pokażesz, gdzie mieszkają? Jaka to ulica?
– Targowa. Mieszkają zaraz naprzeciwko „Feniksa".
– Że czego? – pytam zaskoczona.
– No „Feniksa", to taka restauracja z całkiem dobrym żarciem.
– No to pojemy w razie czego – cieszę się.
Na dźwięk słowa żarcie moje kiszki dają znać, że trzeba by je czymś wypełnić.
– Ciotka ma spiżarnię wypełnioną po brzegi przetworami.
Tymi słowami koi moją duszę, a raczej żołądek. Od razu wizualizuję siebie siedzącą na podłodze i radośnie wyżerającą dżem ze słoika... paluchami, a jakże.
– Po jaką cholerę łazić do restauracji, skoro ma się swojskie? – ciągnę temat.
– O ile się ma. – Do moich uszu dociera cichy pomruk wydobywający się z gardła faceta w kitlu.
– Już nie biadol – ganię go. – Na bimber się krzywisz, na darmoszkę też. Mamy pieprzoną apokalipsę zombie, a ty mi tu wiecznie nos na kwintę.
– Nie mam nosa na kwintę – odszczekuje. – Wkurwia mnie tylko ten twój entuzjazm. Ja pierdolę, jak można być taką optymistką?! Wokół świat się rozpierdala, a ty myślisz o wódzie i żarciu! Może jeszcze byś coś przeleciała? Hę?
– No, ba! – cedzę przez zęby. – Najchętniej ciebie. – I puszczam mu oko.
Facet momentalnie się przymyka. Dresik rechocze i w sumie nie tylko on, bo jadąca z nim na pace kobieta również. Nie zauważyłam, kiedy wyszła z cienia i – wychylając się – jęła przysłuchiwać słownym przepychankom.
– Ja na siusiu. – W końcu powstrzymuje chichot i zeskakuje na ziemię.
– Tylko mi tam uważaj! – Michał wraża troskę, odprowadzając ją wzrokiem za krzaczek.
Chciałam po raz kolejny palnąć coś głupiego, ale gromowładny wzrok uczonego przydupasa skutecznie zahamował zakusy. Czekamy więc, aż panienka skorzysta z przywilejów i zbieramy się w dalszą drogę.
Dojeżdżamy.
Z daleka dostrzegam przelot w stronę Przeczyc. Nie jest jednak tak fajnie, jakbym tego chciała. Na poboczu i części zjazdu stoją dwa wojskowe samochody, a przynajmniej tak mi się wydaje. No za cholerę nie wiem, jakie. Oba prawie doszczętnie spalone. Wokół nich kołyszą się zmasakrowane zwłoki. Z daleka widzę, że to nadpalone ludzkie szczątki. Widzę też, że nadal z jednego z samochodów unosi się chmura sinawego dymu. Nie zastanawiam się nad przyczyną, ale zastanawiam się, czy te drepczące straszydełka zaczną do nas podchodzić, kiedy z wolna spróbuję wyminąć graty. Krzywię się i zwalniam. Trupy jednak mają mnie w głęboko poważaniu i próbują dobić się do jednej z szoferek, tej najmniej uszkodzonej, a może powinnam rzec, tej, w której jeszcze są szyby. Pewnie coś w niej albo pod nią utknęło. Próbuję dostrzec, co konkretnie. Odzywa się we mnie ta babska natura, której tak nie lubię – ciekawość.
Doktorek przeszywa mnie wzrokiem. Jego też ciekawi dziwne zamieszanie wokół ożywieńców.
Ponownie słyszę rąbanie w szybkę. Odwracam się jak poprzednio i widzę pyzatą mordę pasażera z paki. Ruchem ręki nakazuje wyłączenie silnika. Okazuje się, że dresik również lampi się na to co my, przylepiając okrągłe lico do szkiełka za moimi plecami.
Zatrzymuję się w bezpiecznej odległości. Czuję przeszywający wzrok blondasa, który w końcu nie wytrzymuje i odzywa się półgębkiem:
– Ocipiałaś?
– Do mnie mówisz? – Patrzę na lekarzynę, który chyba gada całkiem poważnie.
– No do ciebie, a do kogo? – odszczekuje, nie spuszczając oczu ze zgliszczy i pieczonych zombie kotłujących się przy samochodzie.
– Załatwimy ich, nie martw się, kochanie. – Posyłam mu ironiczny uśmieszek.
Gdyby mógł, a w sumie może, to prychnąłby niczym rozzłoszczona gimbusiara, której mama odmówiła nowego „ajfona".
Parkuję w bezpiecznej odległości. Gaszę grata i sięgam po maczetę. Z przykrością stwierdzam, że uwalana jest krwawym gównem lotniskowych ścierwojadów. No trudno. Na miejscu ją wyszoruję. Słyszę w międzyczasie, jak Michał gramoli się z na drogę. Podchodzi do moich drzwi i skinieniem głowy daje do zrozumienia, bym się pospieszyła. Dostrzegam, że w dłoni dzierży sporą siekierę. Czyżby zdobycz wprost z lotniska? Nie wnikam. Truposze nadal nie zwracają na nas uwagi. Jak zahipnotyzowane drapią paluchami pozbawionymi ciała nadpalony lakier ocalałej z pożaru szoferki, wydają przy tym gardłowe pomruki. Głośne murmurando sprawia, że drobne włoski rosnące na przedramionach jeżą mi się niczym sierść wściekłego kocura. Mam ochotę wrzasnąć: „Na pohybel skurwysynom!"* i ruszyć na nie, wyrzynając w pień, jak Moskale Niemców pod Stalingradem. Michał jednak jakimś cudem odgaduje zamiar i trąca moje ramię, pokazując palcem kilku maruderów stojących nieco dalej od zgliszczy. Nie wyglądają jak ich przyjaciele niedoli. Tych ogień nie dosięgnął. Zwłoki kołyszące się na boki przypominają upiorne zjawy z groteskowego horroru.
Nachyla się i z powagą szepcze mi do ucha:
– Najpierw tamci. Zajdziemy ich od tyłu. Potem dziabniemy resztę.
Mrugam kilkakrotnie, niemało zszokowana. A podobno to ja tu jestem od planowania. Po szybkim rekonesansie stwierdzam, że mięśniak ma rację. Ja pierdolę, pączek narodowy dowodzi akcją pod tytułem: „Ta pieczeń jeszcze się rusza". Wspinam się na palce i zerkam do szoferki. Doktorek garuje na miejscu. Podpiera brodę na ręce i tępo patrzy przed siebie. Coś czuję, że zaczyna mieć nas dosyć. No tak, zapomniałam, robię sobie jaja z pogrzebu. Wiem jednak, że jak będę śmiertelnie poważna, to prędzej czy później zwariuję. Wolę nie widzieć w drepczących umarłych mężów, żon, matek czy ciotek. Chcę traktować ich jak chore drapieżniki, które zamierzają każdego rozszarpać na kawałeczki.
Trzaskam drzwiami. Nieumyślnie. Klekot odwraca uwagę od nadpalonej szoferki i zgromadzone przed nią zwłoki gromadnie już suną w naszą stronę. Michał zaczyna mlaskać, choć w sumie nie wiem, po co to robi. Odwracam głowę i kątem oka dostrzegam jednego zdechlaka idącego wprost na dresa, przy czym ten go nie widzi, gdyż stoi odwrócony tyłem. Sztywny porusza się zaskakująco szybko. Jest dosłownie o kilka szurnięć stopami od niego. Wydaję zduszony krzyk. Dres jednak nie rozumie, o co mi chodzi i robi głupkowatą minę. Trwa to zaledwie kilka chwil. Odbijam się z prawej nogi i jednym susem omijam Michała. Nacieram na zwłoki maczetą, rozłupując czaszkę na dwoje. Wszystko widzę jak na zwolnionym filmie. Klatka po klatce. Adrenalina rozrywa mi żyły. Dyszę. Mało brakowało. Atakowany patrzy na mnie zwężonymi z zaskoczenia źrenicami. Kucam przy zabitym i pieczołowicie wycieram broń w mundur, który jeszcze kilka godzin temu należał do żywej istoty.
– Twój idealny plan chyba jednak szlag trafi. Zbieraj się – cedzę, unoszę się i ciągnę dresa za sobą wprost za ciężarówkę. – Okrążymy ich. Ja z lewej, ty z prawej. Jeden cios i odskakujesz. Pojąłeś?
Kiwa głową, lekko wychylając się zza samochodu. Idąc jego przykładem, robię dokładnie to samo. Wyglądamy jak animki z kreskówki: dwa łby wystające i gapiące się na widowisko przed nimi. Truposze doczłapały już do przodu naszej ciężarówki. Zatrzymały się i szczerząc ząbki poczynają węszyć. Wygląda to dość zabawnie. Choć nie wiem, dlaczego mnie to śmieszy. Kobieta schowana na pace nagle uchyla plandekę. Burza jasnozłotych włosów majaczy na tle burozielonego materiału. Kładę palec na ustach. Ruchem ręki każę się jej ukryć. Znika. Biorę głęboki oddech. Liczę w myślach do dziesięciu i obracając się na pięcie, biorę lewą stronę; Michał prawą. Mam krótszą drogę, ale liczę, że facet wykaże się większym sprytem. Niestety, miast wykonać dokładnie rozkaz, uczynił coś zgoła odmiennego. Wrócił, pocąc się przy tym obficie. Taksuję go spojrzeniem.
– Więcej – dyszy. – Więcej skurwysynów.
– Gdzie, do cholery? – wypalam.
– Tam. – Pokazuje stronę, w którą kazałam mu iść.
Migiem analizuję nasze położenie. Chyba jedynym rozsądnym wyjściem jest wskoczyć na pakę i wytłuc cholerstwo, wywijając osprzętem od góry. Tylko skąd te cholery przylazły? Nie ma czasu na zastanawianie się. Być może ukryły się w krzakach rosnących na poboczu? Któż to wie? Tylko po cholerę trupy bawiłyby się z nami w chowanego?
– Właź! – mówię półszeptem i odsuwam plandekę. – No już!
Michał mnie podsadza i ładuje się na samochód. Oboje szarpiemy się z burym materiałem. W tym też momencie zza rogu wyłania się pierwszy popalony trup. Wygląda obrzydliwe. Spod zwęglonych tkanek wyzierają sine ochłapy, pokryte jeszcze przed chwilą zwęglonymi skorupami. Nie ma twarzy, a raczej nosi to, co z niej zostało. Pożółkłe zęby zgrzytają, a z gardła wydobywa się gulgot – domyślam się, że z powodu płynu zebranego w płucach, ale ręki sobie za to nie dam uciąć. Wzbiera we mnie żal. To musiała być paskudna śmierć. Wychylam się i korzystając z tego, że jest sam, rozłupuję mu czaszkę. Ten widok chyba zapamiętam na zawsze. Nie dlatego, że jakoś dziwnie upadł. Miałam wrażenie, jakby odetchnął z ulgą, z wolna osuwając się na kolana. Potem runął na bok, przekręcił się, kończąc twarzą wrytą w asfalt. Czuję spojrzenie Michała. Jest dziwnie. Znów mam wrażenie, że wszystko dzieje się wolno, a czas robi sobie z nas niezłe jaja. Ale to tylko sekundy. Parszywe sekundy w pieprzonym kontinuum czasoprzestrzeni. Za sobą słyszę szuranie: pasażerka z naczepy instynktownie wciska się w najciemniejszy kąt. Zapewne kuli się otoczona mrokiem i modli się do Najświętszej Panienki, by ta dała jej siłę. A przynajmniej mi na taką wygląda. Jej strój kojarzę z pensjonarką lub panienką ze szkółki niedzielnej. Taki staroświecki i babciny, zupełnie niepodobny do tych, które noszą współczesne laski. Nie myślę o sobie, ja to wyjątek od reguły. Daj mi glany i jeansy, a zdobędę numer każdego napalonego samca w tym mieście. No dobra, przesadziłam...
Moja uwaga wraca do trupów. Wiem, że są coraz bliżej, czuję je. Cuchną spalonym mięsem, a bynajmniej nie jest to zapach z grilla u sąsiada. Rzężą i mlaszczą, jakby bez ustanku coś przeżuwały. Szurają nogami, aż dziw bierze, że poruszają się w pozycji pionowej. Wiedzie ich instynkt, to coś, co jeszcze pozostało w tych gnijących, pozbawionych wzroku głowach. Michał świdruje otoczenie. Chyba po raz pierwszy zaczyna się bać. A takim chojrakiem był jeszcze przed chwilą, no kto by pomyślał.
Pierwsze dwie sztuki umrzyków wychodzą z lewej strony. Unoszę ostrze broni i przygotowuje się do zadania ciosu. Przede mną sino-blada babka w poplamionej, różowej koszulce polo i niski facecik z pogryzioną twarzą. Ma z niej wyrwany spory ochłap wraz z mięśniem, który chybocze się przy każdym ruchu sztywnego. Obnażoną żuchwę szczerzy w groteskowym uśmieszku. Widok jeszcze jest do zniesienia, odór już raczej nie. Pozbawiam ich marnego życia. O ile ożywione ciała w jakikolwiek sposób żyją. Ich biologia chyba do końca zostanie dla mnie zagadką. Osuwają się bezładnie. Uwagę przykuwa kolejny, tym razem niemalże zwęglony trup. Ciężko określić, czy był kobietą, czy mężczyzną. Przesuwa się sztywno ku pojazdowi. Popalone ciało chrzęści. Mdli mnie. Widzę, jak dresik szykuje się do wbicia siekiery w jego kruchą czaszkę. Chcę zamknąć oczy, lecz nie potrafię. Trzask spękanej kości przeszywa uszy niczym sztylet. Po chwili dostrzegam szarą strukturę ugotowanego mózgu. Pada. Chyba nie jest aż tak źle. Nie wiem, ilu ich jeszcze zostało. Kiwam porozumiewawczo do Michała, by zachował czujność, a sama przechodzę przez pakę, by zerknąć przez okienko. Momentalnie oblewa mnie zimny pot. Kabina kierowcy jest... pusta. Natomiast lekarzyna, jak gdyby nigdy nic, szarpie się z klamką szoferki spalonego wozu. Palant! – syczę i jednym susem wracam do zdziwionego Michała.
– Wyszedł! – Staram się mówić najciszej jak to możliwe, choć w sumie nie wiem dlaczego tak robię.
– Co? – odburkuje, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
– No, piękniś zrobił sobie pieprzony spacer między zdechlakami. Bezmózgi palant jeden! – Tym razem mówię głośno. Mam w dupie, że mój głos wabi zombie łażące wokół samochodu.
– Gdzie polazł? – pyta, unosząc siekierę, gdyż kolejny maruder pojawił się właśnie w zasięgu jego ciosu. Łup! Nie żyje.
– A gdzie ma być?! – fukam. – Na zewnątrz. Bohatera zgrywa. Jak mi go ugryzą, to będę go tłukła, aż zrobię mielone! – Wściekam się i wywijam Bogu ducha winnemu dresowi maczetą przed nosem. – Ma żyć, do diaska!
– Po kiego licha tak nim się przejmujesz? – dziwi się.
– Bo to lekarz, ćwoku. Jaki ci co uwali rękę, to kto cię poskłada, poszyje i takie tam? Myślisz, że ja? Zapomnij.
– Zawsze możemy sobie znaleźć nowego, jak się stary zepsuje. – Puszcza mi oko.
Mam ochotę walnąć go przez ten gruby, dresiarski łeb, ale wolę mitrężyć energię na człapaczy, którzy ponownie pojawiają się w zasięgu wzroku. Szybko podchodzą i wyciągają obmierzłe łapska, próbując nas za wszelką cenę pochwycić. Współpracujemy, choć musimy uważać. Cwane są. Wystarczy chwila nieuwagi, a już cię ciągną. Czepiają się paluchami dosłownie wszystkiego: włosów, ubrań, ciała. Staram się śpieszyć. Wymierzać ciosy tak, by od razu padały, a nie szczerzyły częściowo rozłupane pyski. Czas mija. Przed ciężarówką leży już całkiem spory stosik ukatrupionych sztywnych. Patrzymy po sobie, jednocześnie nasłuchując zombie-podobnych dźwięków. Nie ma jednak ani szurania, ani kłapania, ani też tego cholernego murmurando, od którego cierpła skóra. Chyba jest czysto. Próbuję je policzyć. Jakieś piętnaście, może mniej. Piętnaście istot, które jeszcze kilka dni temu wiodły całkiem normalny żywot. Nadal nie mogę się z tym pogodzić, to zwyczajnie się nie dzieje. A ja się obudzę i będzie jak dawniej. Zeskakuję na trupy. Jest miękko, gumowato. Nieprzyjemnie. Szybko schodzę na asfalt i w te pędy gnam w stronę spalonych aut. Doktorka tam nie ma. Obiegam ciężarówki i sprawdzam możliwe opcje, zapewne gdzieś się oddalił. W otwartej szoferce siedzenia zaznaczone są krwawymi smugami. Wygląda to tak, jakby ktoś, uciekając przed wygłodniałymi zombie, schował się w środku i zatrzaskując drzwi rozdarł sobie jakąś część ciała. Nogę, rękę, bok... no, kurwa, nieistotne. Ta krew nie jest czarna, jest czerwona. Zatem ten ktoś żyje, prawdopodobnie. Kładę ręce na biodrach i ze zrezygnowaniem rozglądam się po okolicy. Nigdzie nie widzę sztywnych, widzę natomiast dresa, który pokazuje mi szoferkę, ale naszego samochodu. Obok niego stoi zapłakana dziewczyna, nasza pasażerka z przyczepy, i chlipie mu w rękaw wyjściowego dresu. Podnoszę oczy. Próbuje dostrzec to, na co wskazuje Michał. Szyba odbija promienie zachodzącego słońca. Muszę więc podejść. Kręcę głową z dezaprobatą. Naprawdę nie mam ochoty na kolejne starcie. A już tym bardziej z blond jegomościem w kitlu. Niestety, chyba mnie ono czeka. Podchodzę. Im bliżej naszego wozu, tym wyraźniej dostrzegam, że znajdują się w nim dwie osoby. Przystojniaczek, jak gdyby nigdy nic, bawi się niewielkim scyzorykiem, pewne zdobycznym, bo takiego nie miał, zaś obok niego siedzi szpakowaty jegomość, który nie zwracając na mnie uwagi, grzebie pokrwawionymi łapskami w plecaku, który wyniosłam z lotniska.
– Ej, ty tam – wypalam i przyglądam mu się podejrzliwie.
Facet podnosi wzrok i nasze spojrzenia się krzyżują. Ma jasnozielone oczy, kolorem przypominające błotniste, zarośnięte glonami bajoro. Unosi brew, ale się do mnie nie odzywa. Wraca do przekopywania tornistra.
– Do ciebie mówię – ponawiam odzywkę.
Chcę złapać go za fraki i wyszarpać z szoferki. Targają mną przeczucia, coś jest nie tak.
W końcu słyszę słabe, ale dosyć wyraźne słowa:
– Nie gorączkuj się, paniusiu.
Ja ci, kurwa, dam paniusiu, obwiesiu ty, już ja ci pokaże paniusię. Ruszam energicznie z miejsca, by wyszarpać kolesia z szoferki, i jestem już prawie przy nim, kiedy duża dłoń hamuje mnie. Odwracam się i jadowicie syczę na Michała, by się odchrzanił. On tylko kiwa głową. No dobra – myślę sobie i wstrzymuję konie.
– Ugryzł cię który? – warczę.
– Podrapał. – Słyszę.
Wymieniam porozumiewawcze spojrzenia z doktorkiem, który na te słowa przestaje bawić się nożykiem.
– Jaką masz grupę krwi? – Piękniś wypala mimochodem.
Facecik zerka to na mnie, to na doktorka. Pewnie za cholerę nie wie, o co mu chodzi. Nawet dzięki temu przestał kopać w naszych medycznych zapasach.
– A co to ma wspólnego z czymkolwiek? – wypala.
– Ma bardzo dużo – kontynuuje doktorek.
– Ale co? – Jegomość nie daje za wygraną.
– Ano to, że od zadrapania się zaraża to raz. Dwa to to, że od grupy krwi zależy czy się zmienisz, czy może zaraza cię wykończy, ale przemiany nie zaliczysz. Tak pokrótce, oczywiście.
– Czekaj, bo nie rozumiem. – Kładzie plecak na podłodze kabiny. – Co wy mi tu wciskacie?
– My? Ależ nic – odpowiadam i opieram się o bok samochodu.
Dres dochodzi do wniosku, że trzymanie reki na moim ramieniu jest już zbyteczne i odpuszcza. Rychło wczas. Zaczęłam się pocić od gorąca tej niedźwiedziej łapy. Czuję wieczorny chłód. Niebawem nastanie zmierzch.
– Pytamy tylko, jaką masz grupę krwi. Wbrew pozorom to istotne.
– Tylko że ja nadal nie łapię, no?
– Czyli nie wiesz, tak? – dopytuję.
– No nie, po co mi to wiedzieć. Teraz dajcie mi jakiś bandaż, bo mnie to cholerstwo piecze jak sam, no wiecie jak.
– Obawiam się, że nie mogę ci dać tego, czego chcesz – wypalam, nadal nie zmieniając pozycji.
– A to niby dlaczego? – Wgapia się we mnie.
– Ano dlatego, że sami możemy tego potrzebować, kiedyś tam. A ty? No cóż. Ty jesteś już zimny trup. To nie pomoże.
– Umrzesz. – Słyszę głos doktorka, który ponownie zaczął bawić się scyzorykiem.
– Przestańcie gadać głupoty, okej! Dajcie mi ten cholerny bandaż! – Głos zaczyna mu drżeć.
– To fakty – informuję oschle.
Dziwię się sama sobie. Po raz pierwszy powiedziałam człowiekowi, że wykituje. Nie pocieszyłam, nie mamiłam kolokwialnym stwierdzeniem: „Wszystko będzie dobrze." Zwyczajnie oznajmiłam, że za kilka godzin stanie się zimnym sztywnym, gnanym instynktem pożerania ciepłego ciała, lub też stanie się trupem, kolejnymi zwłokami walającymi się gdzieś na poboczu. Czyżby serce mi zlodowaciało? Nie. To niemożliwe. Przecież nie jestem taka. Mam uczucia... zawsze miałam.
Siwiejący pasażer robi dziwną minę i łapie się za bolące miejsce. Widzę, że jest blady, a wielkie krople potu perlą się na jego skroniach. Milczy i łypie raz na mnie, raz na siedzącego obok niego młodego mężczyznę z nożem.
– Kim jesteście? – pada kolejne pytanie. Tym razem twarz wyraża wyłącznie zdziwienie wymieszane z rosnącym niepokojem, który sprawia, że jego oczy zaczynają ciemnieć.
Lekarzyna nadal bawi się nożykiem. Słyszę, jak dzięki przepustowi sprężynowemu otwiera i zamyka scyzoryk. I tak w kółko. Dźwięk zaczyna irytować i w momencie, gdy próbuję upomnieć blondasa, ten niespodziewanie łapie za włosy niczego nie spodziewającego się przybysza i wbija mu ostrze w skroń. Wciągam w płuca spory haust powietrza i zamykam usta. Pewnie wyglądam jak wiewiórka z nadętymi policzkami i wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Mężczyzna nieruchomieje. Ciało pada czołem do przodu, wprost na wskaźniki, brudząc je krwią. Nie wierzę. Dosłownie mnie zatyka! Tym razem to ja chcę zadać pytanie: Kim jesteś? Jednak nic nie przechodzi przez gardło. Dosłownie. Nawet jęk. Natomiast słyszę za sobą zduszony pisk Michałowej towarzyszki, której dres momentalnie przysłania usta dłonią, by wrzaskiem nie zwabiła sztywnych.
W końcu udaje mi się wydusić:
– Kurna, coś ty zrobił?! – Czuję gardło wysuszone na wiór. Głos skrzeczy.
– Oszczędziłem mu cierpień. – Odwraca się. – Tak było dla niego najlepiej.
– Nie, to nie tak. – Kręcę głową.
– A jak? – Zaczyna wycierać ostrze upaprane krwią w koszulę trupa. – No jak? Miał tu się wić w boleściach, bo jesteś taka humanitarna? Bo uważasz, że tak lepiej? Dałem mu szybką śmierć. A teraz jedźmy już. Zszarzało. W nocy te cholery łażą szybciej.
Mrugam powiekami. Nie wiem, czy mam wywlec ciało na pobocze, a może władować się dupskiem, usiąść obok niego, odpalić silnik i bez słowa śmignąć do domu rodzinki.
– Zakopmy go chociaż. – Słyszę piskliwy głosik panienki.
Widzę, że nadal jest uczepiona ramienia dresa. Nawet w szarości wieczoru dostrzegam jej oczy, przypominające oczy królika. Załzawione, popuchnięte i czerwone. Do tego co chwila pociąga nosem, taktownie nie wycierając go w rękaw koszuli Michała.
– Dobrze – mówię cicho i wchodzę do szoferki, aby spróbować wytaszczyć ciało. Pojmuję, że nie zadałam sobie trudu, by spytać, jak się nazywa. Może w sumie to i dobrze. Trup jest ciężki, a doktorek nie pali się do pomocy. Jedynie gapi się tępo przed siebie, jakby w oddali chciał zobaczyć coś, co być może go pocieszy. Z pomocą przychodzi mi tamta dwójka. Wywlekamy go na pobocze. Dziewczyna kuca i odmawia modlitwę. Wiedziałam, że ma coś wspólnego ze szkółką niedzielną. Michał natomiast przekopuje kieszenie umarlaka. Znajduje w nich portfel, w którym są: karta płatnicza na dane Sebastian Czapliński i kilka drobnych, w tym jakaś dyszka oraz miedziaki. Spoczywaj w spokoju – myślę i rozglądam się za czymś, czym moglibyśmy kopać. Niestety, nic nie ma. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Chyba trzeba zrobić to, co uczyniliśmy z żołdakiem, kiedy kierowaliśmy się w stronę lotniskowej kwarantanny. Dokumenty na powrót lądują w kieszeni martwego. Wzdychamy i noga za nogą wracamy do wozu.
Odpalam silnik i wyjeżdżam na zjazd prowadzący w stronę Przeczyc. Nie rozmawiamy. Wisi pomiędzy nami ciężka chmura napięcia. Przewidujemy, że czekają na nas gorsze rzeczy aniżeli okazywanie łaski podrapanym lub ugryzionym. Odzywają się we mnie dawno skrywane emocje. Balansuję na krawędzi załamania i resztkami sił czepiam się rzeczywistości, która podpowiada, że przetrwają tylko ci najsilniejsi. Przypomina mi się książka z dzieciństwa. Napisał ją bodajże London, a nazywała się „Zew Krwi". Był w niej rozdział o tytule „Prawo pięści i kłów". Ta właśnie nazwa rozdziału mocno wbiła mi się w czaszkę. Nie pamiętam nawet, o czym autor pisał, natomiast zestawienie słów tak bardzo pasuje do obecnej sytuacji. Pięści to my, a kły to one. Zombie majaczące w oddali, czekające na moment nieuwagi.
Samochód z wolna toczy się po asfaltowej drodze. Raz na jakiś czas wpadamy w dziurę w jezdni. Nawet dobrze, bo zaczynam czuć, jak sen przykleja się do powiek. Ilość piasku zbierającego się w kącikach jest zatrważająca. Gdyby to się dało zetrzeć dłonią, byłoby spoko, ale to niemożliwe. Zmęczenie osiada na brzegach źrenic i nie jestem w stanie nad tym zapanować. Zmrok zapada. Staram się uważać. W światłach reflektorów dostrzegam biegające kundle oraz pojedyncze sztuki trupów, które odbijają się od boków szoferki. Za każdym razem, kiedy któryś w nas uderza, samochód trzęsie się przez moment, a we wstecznym lusterku widzę nierzadko rozbabrany kawał czerwonego mięsa. Z utęsknieniem czekam, aż dresio zastuka w szybkę i wskaże, że tu mamy się zatrzymać. Ten krótki kawałek drogi ciągnie się w nieskończoność. Jestem wściekle głodna, śpiąca i cuchnę. Domyślam się, że raczej z luksusu kąpieli nie skorzystam, ale być może wujaszek Michała użyczy mi choć koszulę i pozwoli się obmyć w misce z wodą. Byłabym mu niezmiernie zobowiązana. Lepiące palce napawają mnie obrzydzeniem.
Ostatni lekki zakręt, choć raczej słowo „zakręt" jest tu bardzo na wyrost. Słyszę, jak kolega z przyczepy tłucze pięścią w okienko. Zwalniam i się rozglądam. Tak, jest. Po jednej stronie dostrzegam restaurację, zaś po drugiej jednopiętrowy dom, który podobnie jak większość, spowija nie wróżąca nic dobrego ciemność. A miało być tak pięknie! Oj, tak... miało, ale wyszło jak zwykle. Włączam długie. Otwieram szybę i wychylam się przez okno. Wokół nas cisza. Jakiś pies szczeka w oddali, ale tylko on. Gaszę silnik. Niech się dzieje.
– No to wyłazimy. – Odwracam się do błękitnookiego.
– Ano. Czas rozprostować kości – odpowiada mi z uśmieszkiem na ustach i już go nie ma w szoferce.
Wzdycham i robię to samo. Nie zapominam o mojej przyjaciółce: zaciskam na niej dłoń, gotowa w każdej chwili do obrony.
Dres pomaga dziewczynie zejść. Panna jest roztrzęsiona. Do moich uszu docierają pojedyncze słowa otuchy. Michał coś mówi o wygodnym łóżku, ciszy i bezpieczeństwie. Słyszę też imię dziewczyny. Nazywa się Jagoda. No proszę. Nawet nie siliłam się, by ją o nie zapytać. Traktowałam bezosobowo. Z drugiej zaś strony to bezpieczne posunięcie. Osoby, których imion nie pamiętamy albo nie pytamy o nie, podobno długo nie zagrzewają miejsc w naszych sercach. Może zrobiłam podświadomie. Byłoby łatwiej, jakby jej się coś stało. Przypominam sobie dodatkowo, że doktorek to nadal blondas lub piękniś. On też jest dla mnie tylko ksywką. Czar pierwszego wrażenia zdołał się już dawno zatrzeć. Teraz jest dla mnie tylko kolesiem. Choć przyznaję sama przed sobą, że nie pogardziłabym intymnym tête-à-tête, czy jakkolwiek się to tam nazywa. Muszę się w końcu dowiedzieć, jak go ochrzciła rodzicielka. Chyba tak dla własnego komfortu.
– Chujowo. – Słyszę blisko głos Michała. – Ciemno. Myślisz, że jak krzyknę to wujaszek wyjdzie?
On chyba naprawdę nie wierzy w to, co właśnie powiedział – rozmyślam. Jego mina to potwierdza. Jest zmieszany. Być może nawet przerażony.
– Chodźmy. – Kładę mu rękę na ramieniu i próbuję się uśmiechnąć. Rozczulił mnie. Nie tylko dzięki jego nadopiekuńczości wobec Jagody, ale dostrzegam, że pod tą gruboskórnością kryje się całkiem porządny „Sebek".
– Dobra. Młoda. – Odwraca się do dziewczyny. – Ty jedź w środku. Pójdę przodem. Agnieszka, ty pilnuj tyłów. Gdzie ten cholerny lekarzyna? – Rozgląda się na boki.
– Jestem, jestem. – Słyszymy. – Odlać się byłem.
– Tylko uważaj, żeby ci jakiś sztywny pindola nie odgryzł. – Dres rechocze pod nosem.
Jagoda chyba też, bo zasłoniła przezornie ręką usta. Mogłabym przysiąc, że się zarumieniła. Orzeźwiające powietrze wdziera się do nozdrzy. Ziemisto-wilgotny zapach wymieszany z nikłym smrodkiem obornika. Śmierdzi mi to jak krowy.
Idziemy gęsiego. Furtka nie jest zamknięta. Pod naciskiem niedźwiedziej łapy Michała otwiera się lekko. Nie wydaje żadnego dźwięku, wujaszek zadbał o dobre naoliwienie zawiasów. Buty szurają o ziemię. To chyba jedyne odgłosy, jakie wydajemy. Uszami wyobraźni słyszę, jak któryś z nas puszcza głośnego, smrodliwego bąka. Chytry uśmieszek wypełza na moje popękane wargi. Na szczęście nikt z nas nie ma problemów gastrycznych. Szkoda, mogło by być zabawnie.
Kiedy jesteśmy w połowie drogi do drzwi wejściowych do budynku, słyszymy, że coś się dzieje nad naszymi głowami. Jakby jakiś ruch, ale jest on trudny do zidentyfikowania. Zadzieramy łby.
Michał mruży oczy i świdruje ciemność.
– Wujaszek, to ty? – odzywa się półgębkiem, w duchu pewnie mając nadzieję, że usłyszy odpowiedź twierdzącą.
Nadal otacza nas cisza.
– Nikogo nie ma, zdawało się nam – szepczę.
– Musi być! – syczy.
Wywracam oczami i wymijam go, mocniej zaciskając rękę na broni. Zaczynam się powoli skradać w stronę wejścia do „posiadłości".
– Wujaszek! – Dociera do mnie głośniejsze nawoływanie. – Wujek! To ja, Michał! Czy to ty!?
– Cichaj, durniu! – Odwracam się ku niemu, kładąc palec na ustach.
Widzę, że dziewczyna ponownie przywarła do dresa i gotowa jest w razie czego wskoczyć mu spanikowana na barana. Doktorek zaś rozgląda się spokojnie raz w prawo, raz w lewo, próbując w ciemnościach wypatrzyć zagrożenie. Na nasze szczęście nawet krzak nie zaszeleścił. Po chwili obraca się, idzie do furtki i delikatnie ją zamyka. Mechanizm nieznacznie trzaska, przerywając otaczającą nas głuchą ciszę. Zamieramy. Po raz kolejny słyszymy szuranie nad głowami. Tym razem jest wyraźniejsze.
Prostuję się i jestem gotowa do starcia.
– Michałek? To ty? To ty? Naprawdę? – Świdruje w uszach rozedrgany starczy głos, dobiegający z góry.
Patrzymy w jego stronę, powoli rozdziawiając gęby. W dosyć sporej odległości majaczy głowa na tle rozgwieżdżonego nieba. Dodam – głowa ta gada. Pewnie posiada też tułów, ale owego korpusu nie widzimy.
– Wujaszek Gienio! – Cieszy się dres i w te pędy gna ku drzwiom.
– Nie! – krzyczy głowa z dachu. – Nie, Michałku!
Dres zatrzymuje się i powraca na miejsce, z którego dobrze widać gadającą część wujka.
– A to czemu? – pyta.
– Ciotunia się pochorowała. Dziś rano wyglądała źle. W telewizorni gadali, że zaraza jest i ludzie zaczynają robić dziwne rzeczy. Przedwczoraj z Anglii przyjechała Luiza. Pamiętasz Luizę?
– Tak, tak. Pamiętam tą rudowłosą dzi... dziewczynkę.
– No i ona mówiła, że na lotnisku to pełno policji i lekarzy. Potem, że ktoś na nią wpadł i podrapał. Pokazała mi rękę. Michałku, w życiu tak spuchniętej łapy nie widziałem, jak kocham Najświętszą Panienkę.
– Wujek – przerwał mu dresio. – Czemu nie możemy wejść do domu?
– Bo w domu jest Luiza i cioteczka. Chciały mi zrobić krzywdę. Nie mogę w to uwierzyć. Wyobrażasz to sobie? Moja wnusia i żona chciały odgryźć mi ramię. Uciekłem na dach. Siedzę tu od południa. One stoją przy wejściu i nie dają mi zejść. Porozmawiaj z nimi. Może się uspokoją. Mnie nie słuchają.
Michał patrzy na mnie i na lekarzynę.
– Tak, wiem – wypalam i go mijam. – Tak: zrobim, co możem.
Wchodzę do budynku. Drzwi na szczęście nie są zamknięte. W powietrzu wyczuwam charakterystyczny zapaszek, jaki panuje w mieszkaniach starych ludzi. Słodko-mdły aromat kurzu, spoconego ciała i leków. Normalnie jak w domu opieki. Aksamitny mrok otula nas zewsząd. W głębi słyszę tykanie starego zegara. Będą niezłe jaja, jak ten grat okaże się takim, co ma kukułkę.
– Kuku, kuku, skurwycórki – gadam głośno nie zważając na to, że Michał coś prycha pod nosem. Chyba nie jest zadowolony. No co? Gorzej już chyba być nie może. Czuję, jak dres trąca mnie w ramię. Odwracam się. Oczy przyzwyczajają się do ciemności. Zaczynam wyraźniej dostrzegać domowe sprzęty. Spora ich część, na przykład stołki i kilka skorup naczyń, jest porozwalana po podłodze. Widzę również smugi krwi. Czarne pasma, które wyglądają, jakby ktoś umazanymi w posoce paluchami jeździł po gumolicie. Zaczynam powoli się oswajać z tego typu widokami. Wpajam sobie, że to już pierwszyzna. Być może dzięki temu akceptowanie obecnego stanu rzeczy powinno mi przychodzić łatwiej. No cóż. Irak to nie jest, ale pobojowisko owszem. Pyzata morda wskazuje ukryte w mroku drewniane schody, które prawdopodobnie prowadzą na pięterko. Wytarta farba na stopniach również poplamiona jest smugami czarnej, zakrzepłej krwi. Robimy kilka kroków i kiedy kładziemy stopy na nich, te wydają z siebie jęk suchego drewna. Mogłam się domyślić, że tak się stanie. Przecież w mojej kamienicy jest podobnie. Szczególnie gdy wracałam zalana z knajpy. Sąsiedzi słyszeli mozolnie wtaczanie się po stromiźnie, grzebanie przy zamku i trzaskanie starymi drzwiami. Piękne czasy, aż mi się sentymentalnie zrobiło. Teraz to sobie o tym mogę pomarzyć – szlag! Teraz to mogę jedynie powyżywać się na Bogu ducha winnych trupach.
Włazimy.
Przezornie trzymam się poręczy, mimochodem zerkając na ścianę upstrzoną różnego gatunku malowidłami niewiadomego pochodzenia. Krzywię się. Bohomazy tworzą pstry kobierzec, taki naścienny jak u ruskich. U szczytu schodów się zatrzymujemy. Teraz zaczynają do nas docierać typowe zombie-podobne dźwięki jak charczenie oraz charakterystyczne kłapanie szczękami. Dres dyszy, a raczej próbuje się uspokoić. Wychodzi mu to kiepsko. Po raz kolejny zobaczy, jak jego rodzina zostaje rozszarpana. Chcę zrobić to szybko i najmniej boleśnie. Nie chcę też, by w tym uczestniczył.
Odwracam się i łapię go za poły kurtki, po czym przyciskam do ściany. Czuję, że drży. Przystawiam mu usta do ucha i spokojnie instruuję:
– Osłaniasz mnie. Nie podchodzisz. Poradzę sobie. Ty bądź za mną. Dobrze?
– Dobrze – duka.
– Super. Chodźmy. Tylko po ciuchu. Gdzie ten właz?
Drżącą ręką wskazuje wąski korytarzyk po lewej. Super, że jest taki. Przycisnę jedną i drugą zombie-babkę. Potem tylko zdzielę w łeb i po kłopocie. Nie chcę marnować czasu.
Umarlaczki nadal stoją przy wąskiej drabince, prowadzącej na dach budynku. Przestępują z nogi na nogę, bulgocząc i mlaskając. Widzę, że kobiety różnią się posturą. Wiem, iż nie ma to raczej najmniejszego znaczenia. Większość trupów dysponuje podobną siłą i szybkością, choć niektóre, szczególnie te „świeższe", są szybsze. Te są świeże, więc może być zabawnie.
Robię krok. Deska w podłodze skrzypi pod glanem. Cudownie. Gówno z zasadzki. Truposzki obracają się jak na komendę i z wolna, powłócząc nogami, zbliżają się do nas. Wiem już, dlaczego dres chciał nazwać Luizę rudą dziwką. Dziewczyna ma sukowaty wyraz twarzy. Nawet po śmierci wygląda, jakby zaraz miała ci przyjebać z liścia tylko za to, że ośmieliłeś się na nią spojrzeć. Jej zupełnym przeciwieństwem jest cioteczka. Drobniutka staruszka o białych włosach. Gdyby nie wykrzywiona twarz, mogłabym przysiąc, że podeszłaby do mnie i po matczynemu uściskałaby na przywitanie. Szkoda mi Michała. Wiem, że cierpi. Słyszę za sobą, jak ciągnie nosem. Domyślam się, że płacze. Nie czekam dłużej. Odległość między mną a nimi zmniejsza się z sekundy na sekundę. Przestępuję krok i unoszę maczetę na wysokość czoła kuzyneczki. Po czym uderzam najmocniej jak potrafię. Ostrze wbija się w czaszkę dość głęboko, ale ta nie zamierza ustępować. Naciera na mnie z taką samą intensywnością, co jeszcze przed chwilą. Jestem w lekkim szoku, więc próbuję utrzymać ją na pewną odległość, tak, by jakimś cudem wyszarpać maczetę z jej rozłupanej głowy. Przez łepetynę przebiega złośliwa myśl, że pewnie Luizka nie posiada mózgu, skoro tak głęboko wbite ostrze w ogóle jej nie ruszyło. Szajs! Musiałam trafić centralnie w szczelinę pomiędzy półkulami. Co za, kurwa, niefart.
Na pomoc przychodzi dres. Nie wiem, jakim cudem zdołał się pozbierać, ale łapie kobietę za włosy i jednym szarpnięciem wyrywa z jej czaszki moją ukochaną przyjaciółeczkę. Trup chwieje się, skutecznie hamując ciotkę, która bez ustanku wyciąga ręce w naszą stronę. Paluchy ma zakrzywione niczym krogulcze szpony, cieszę się, że nie jest w stanie mnie dosięgnąć.
Ponownie wykonuję zamach, tym razem celując w kark. Niech się dzieje. Stępione narzędzie dociera do kręgów, ślizga się po nich, po czym odnajduje drogę do rdzenia. Kuzyneczka osuwa się na podłogę, ustępując pola cioteczce, która nie zważając na wnuczkę, przełazi przez jej ciało. I dzieje się coś zaskakującego. Michał odpycha mnie zdecydowanym ruchem i wyrywając maczetę, przesuwa się do przodu. Trwa to kilka chwil. Pewnie muszę zaufać tej łysej czaszce i pozwolić mu działać. Wiem, że sobie poradzi.
Wyciąga pięść i łapię staruszkę za materiał podomki. Zaczepiony trup nie zważając na przeszkodę wije się i charczy. Chłopakowi drga dolna warga. Bije się z myślami. A tu nie można czekać. Z trwogą śledzę chaotyczne ruchy rąk uwięzionej kobiety. W duchu modlę się, by go nie podrapała. Tak jakby zaczynało mi zależeć na tej grubej bule. Co ja wyprawiam? Dres się przełamuje i zamaszystym ciosem dekapituje wątle ciało. Po czym ostrożnie kładzie je na podłodze. Jest w tym coś rozczulającego. Wielki facet pochylający się nad truchłem skurczonej ze starości ciotki. Klęka i kuli się w sobie. Szerokimi ramionami wstrząsa spazm płaczu. Wylewa się z niego całymi potokami. Już nie zwraca na mnie uwagi. Daje upust emocjom. Nie kryje ich pod płaszczykiem dresiarskiej bucowatości.
Kucam przy nim i delikatnie kładę dłoń na szerokich plecach. Czuję pod opuszkami niewyobrażający gorąc. Podnosi wzrok i zgarnia mnie jednym ruchem, przyciąga do siebie i wtula wielki łeb w moje ramię, mocząc je łzami. Jestem sparaliżowana. Z jeden strony mam ochotę go przytulić, z drugiej zaś obawiam się chwili słabości. Nie boję się jego, raczej wzdrygam się sama przed sobą. Rzadko bywałam w takich sytuacjach, krępują mnie. Coraz mocniej chcę uciec. Niestety, nie jestem w stanie.
– Musimy zając się wujaszkiem – szepczę mu do ucha w nadziei, że zluzuje nieco uścisk.
Unosi głowę i pociąga kilkakrotnie pełnym nosem.
– Była mi jak druga matka – odpowiada. – Dbała o mnie, kiedy rodzona poszła w chuj. A teraz musiałem ją zabić. – Ponownie kilkakroć pociąga nosem. – Zabiłem najlepszą kobietę na świecie.
– Nie – odpowiadam ze spokojem. – To nie ty to zrobiłeś. To nie była ona. To tylko trup.
– Gadaj, co chcesz. Swoje wiem. – Powoli wstaje i kieruje wzrok ku drabince prowadzącej na dach.
– Musimy zdjąć wujka – kontynuuję. – Czas odpocząć i przy okazji wynieść ciała na zewnątrz. Jutro je pogrzebiemy. Chodź, Michał, miejmy to już za sobą.
Ciąg dalszy nastąpi... chyba ;p
*A. Sapkowski, „Chrzest Ognia".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top