Ewakuacja - część 1

Ewakuacja

Uch, moja głowa – stękam, podnosząc się z łóżka.

Za oknem szarzeje, jednak część horyzontu przesłania czerwona łuna. Co u licha? Zrywam się z posłania i podbiegam do okna. Niebo przecina kilka helikopterów, robią niewyobrażalny hałas.

Jak mogłam spać przy takim hałasie? – Zastanawiam się. No tak, śpię przecież jak kamień.

Rozglądam się nerwowo, przyciskając nos do szyby. Obrazy docierają do umysłu wolno, zbyt wolno, bym mogła je ogarnąć świadomością, która jeszcze wyciąga się rozkosznie w rozgrzanej ciałem pościeli. Otrzeźwienie przychodzi zaskakująco szybko. Czuję, jakby ktoś oblał mnie kubłem zimnej wody. Znów te dźwięki. Kładę dłonie na uszach, próbując ze wszystkich sił stłumić wrzask syren. Wyją wściekle. Mam wrażenie, że rozerwie mi bębenki! W głowie pojawia się myśl o rozpętaniu trzeciej wojny światowej... Przecież to niemożliwe. Komorowski nie jest tak głupi, by zadzierać z Ruskimi. A może jednak? Uwagę przykuwa coś jeszcze. Wojsko. Wszędzie wojsko. Mężczyźni w szarych mundurach, dzierżący karabiny i gestykulujący w dziwny sposób. Ludzie biegają w tę i we w tę tak chaotycznie, jakby im ktoś w tyłki powtykał rozżarzone pręty. Ścieram sen z oczu. O mało nie potykam się o próg, kiedy idę do łazienki. Aaa, jeszcze radio. Tak! Lubię słuchać audycji i wiadomości, gdy myję zęby. Cisza. Naciskam pstryczek. Światło się nie zapala, radio nie działa. Robię minę na wzór tych z Internetu, wyrażającą WTF. Na upartego maltretuję pstryczek. Nie dociera do mnie, że go nie ma – przecież zawsze było. Chyba że szczury przegryzły przewody albo złomiarze poczęstowali się kablem – zawsze to jakaś atrakcja. Myję te nieszczęsne zęby zimną wodą, bo prądu nie ma, to i woda nienagrzana. Nie znoszę takiej. Burczę pod nosem przekleństwa i jak widmo przedzieram się przez mieszkanie, szukając czystych ubrań. Zakładam, co popadnie. Muszę wyjść i dowiedzieć się, co się tam wyprawia, do cholery. Przezornie chowam krótki nóż w bucie, tak na wszelki wypadek. Zawsze to robię, gdy czeka mnie wyprawa w nieznane miejsce. Brzydki nawyk z wojska.

W korytarzu słyszę szuranie i drapanie. Kurczę, wielkie te szczury, a deratyzację mieliśmy pół roku temu. Zerkam przez judasza. Najpierw nie dowierzam i odsuwam ciekawskie oko od wizjera, by za sekundę znów je do niego przytknąć, świdrując otoczenie. Po korytarzyku kamienicy łazi człowiek. Sekundkę, chodzi dziwnie, nie widzę jego twarzy, jest zwrócony tyłem. Odbija się do drzwi sąsiada, słyszę tylko łup, łup, łup. Dłońmi znów przecieram powieki. Chyba za dużo tych filmów i seriali o chodzących trupach. Zerkam jeszcze raz i to, co dostrzegłam, się potwierdza. Przede mną chwieje się i potyka istota ubrana w podomkę ciotki Kryśki z ostatniego piętra. Niewyobrażalnie podartą i posklejaną ciemną substancją. W lot pojmuję, że musi to być krew. Cofam się przerażona, uderzając kolanem w szafkę. KURWA MAĆ! – wrzeszczę i przysiadam na tylnej części ciała. Zatykam sobie ręką usta, powtarzając w myślach, że zaraz się obudzę, a to, co widzę, to tylko sen. A teraz walnę się w drugie kolano, tak dla równowagi, i wszystko wróci do normy. Oddycham ciężko. Zaczynam czuć na plecach strugi potu. Przenikają mnie dreszcze. No dobra. Zbieram się z podłogi. Kolano pulsuje wciąż, przypominając mi, że jeszcze żyję. Skradam się do drzwi. Dla pewności znów zerkam przez judasza. Odskakuję, bo widok przyprawia o wywrócenie bebechów. Ciotka Kryśka to nie ciotka Kryśka, a raczej gapiące się w moje drzwi monstrum, z którego odpadają skrawki ciała. Na dokładkę cuchnie. Odór przełazi przez szczeliny w starych drzwiach i wdziera się w nozdrza z upierdliwością godną akwizytora. Rozsiada się wygodnie pod czaszką jak na wygodnej sofie. Dusi. Otrząsam się, kiedy słyszę znów kolejne łup, łup, łup. Tym razem ciało uderza w moje drzwi. Słyszę, jak paznokcie drapią lakier. Muszę stąd wyjść. Tylko którędy? Nie oknem. To drugie piętro, cholerne drugie piętro zapyziałej katowickiej kamienicy!

Podbiegam do okna. Z impetem otwieram je na oścież, stare szybki brzęczą w ramach.

– Ej! – wrzeszczę do ludzi na dole.

Nie słyszą. Ponawiam więc krzyk w nadziei, że do kogoś dotrą moje słowa. Na zewnątrz hałas jest ogromny, wołanie niknie w nim bez śladu. Wściekam się. Muszę stąd się wydostać. Widziałam na końcu ulicy kilka opancerzonych wozów oraz stłoczoną przy nich grupę. Radio, mam w komórce radio. Może coś nadają, może coś powiedzą, może to, co widzę, tak naprawdę nie istnieje, a trup drepczący po korytarzyku to nic innego jak maskarada na Halloween. Super, mam prawie całą baterię! Załączam. Coś trzeszczy i stęka. Tylko szumy. Chwila, coś jest. Przytykam telefon do ucha. Chyba złapałam falę, to nie radio. Do cholery jasnej. Słucham jednak dalej, trzęsę się coraz mocniej.

Zarażeni. – Słyszę. Uważajcie na nich! – Ktoś krzyczy: – Nie dajcie się ugryźć! Wszyscy umrzecie! Sierżancie!? – Trzaski i tak jeszcze przez dłuższą chwilę. Znów ten sam głos: – Kwarantanna! Cywile! Lotnisko! Tam już czekają! Śpieszcie się! Długo nie damy rady powstrzymywać sztywnych! Nie dajcie się... – Cisza, słyszę tylko zgrzyty.

No, kurna, nie jestem nad morzem, żeby się upajać szumem fal! Trzęsę telefonem, mimo że wiem, że to nic nie da. Czas zebrać się do kupy. Przetrząsam szafy. Gdzieś tu miałam maczetę. Dygocącymi rękami odsuwam pomniejsze noże. Do niczego mi się nie przydadzą – za małe, za miękkie. W końcu wyszarpuję z samego dołu upragnioną zdobycz. Przymocowuję przy pasie replikę francuskiego bagnetu i ujmuję w dłoń oręż, którą dostałam od znajomego podróżnika. Kiedyś mu szepnęłam, że marzę o tej broni.

Instynktownie robię kilka wymachów, by przywyknąć do nowej sytuacji. Ścinałam nią gałązki w lesie, a nie ludzkie głowy. Czuję adrenalinę, coraz mocniej krążącą w żyłach. Podchodzę do drzwi. Znów to łupu cup. No nie, to już irytujące. Sprawdzam szybko, czy na korytarzyku aby nie przybyło trupów. Oddycham z ulgą. Nadal ciotka w poplamionej podomce, z miazgą zamiast twarzy, szczerzy do mnie ząbki osadzone w czarnych dziąsłach. Rozkład postępuje błyskawicznie. Stoję jeszcze przez chwilę, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Nie wiem, czy tego chcę. Wyjść trzeba. Odjadą beze mnie, a ja tu utknę z cioteczką na wieczność. Kopniakiem otwieram drzwi. Trup odbija się od ściany, lecz nie upada. Warczy i wyciąga ku mnie cuchnące łapska. Jest powolny. Mam przewagę. Biorę zamach i wbijam ostrze w sam środek zgniłej głowy. Wchodzi jak w masło, lekko, nawet nie musiałam się zbytnio wysilać. Wyrywam narzędzie. Słyszę soczyste mlaśnięcie i dostrzegam kawałek mózgu przylepiony do ostrza. Fuj – krzywię się, kiedy próbuję go zrzucić. Uparty skrawek trzyma się jednak i nie daje za wygraną. Rozglądam się nerwowo wokół. Cicho. W końcu nachylam się nad zwłokami i wycieram maczetę w podomkę trupa. Czuję lepkość na palcach. Mam mdłości, chyba zwymiotuję. Nic nie jadłam. W żołądku kotłowanie. Postanawiam być twarda i dotrzeć każdym możliwym sposobem do konwoju stojącego u szczytu ulicy.

Zbiegam po skrzypiących schodkach. Swąd palonego drewna wibruje w przestrzeni. Dom po drugiej stronie płonie. Jęzory ognia liżą zażarcie mury. Fasada, niegdyś beżowa, pokryła się warstwą sadzy. Uderza we mnie żar. Widzę ludzi. Zmierzają w stronę konwoju. Ktoś krzyczy, inni machają rękami. Wyczuwam zachętę do podjęcia biegu. Coś w głowie szepce: odwróć się. Widok zwala z nóg. W moim kierunku wlecze się w grupa truposzy. Mlaszczą i charczą jak chorzy na gruźlicę. Idą noga za nogą, nie patrzą na nic. Węszą, obracając zdeformowane głowy ku żywym. Zaczynam biec. Chcę uciec, byle szybko. Marzę o czarnej kawie i fotelu. Może być do tego książka, nawet harlequina przeczytam! Tylko, do cholery, weźcie to obrzydlistwo ode mnie jak najdalej! Docieram zdyszana do konwoju. Przestraszony żołnierz patrzy to na mnie, to na maczetę uwalaną czerwoną mazią.

– Tak, zatłukłam jednego po drodze – wypalam.

Świdruje mnie wzrokiem, sprawdzając, czy nie mam żadnych zadrapań lub ugryzień.

– Nic mi nie jest – dyszę.

– Kwarantanna. – Pokazuje ciężarówkę, na której siedzi kilka osób.

Strzały przecinają powietrze. Grupa zdechlaków doczłapuje do żołnierzy. Szybko ich likwidują. Mężczyźni, którzy boją się równie mocno jak ja, pokazują wnętrze samochodu. Gramolę się na pakę. Czuję pod siedzeniem wibracje silnika rozklekotanego wojskowego Jelcza. Ruszamy. Jeszcze raz omiatam wzrokiem okolicę. Nikogo nie ma, prócz towarzyszy mojej podroży. Towarzystwo ukradkiem mi się przygląda Nie jestem wątłą dziewczyna, co to to nie. Mam silne ramiona i wysportowaną sylwetkę. Za to moja twarz..., no cóż. Przypomina buzię dojrzewającej dziewczyny. Piegowata, z zadartym nosem i wielkimi czarnymi oczami. Niektórzy faceci na to lecą, szkoda tylko, że ja na nich nie lecę. Grzebię po kieszeni spodni. Po chwili udaje mi się wyciągnąć gumkę do włosów. Zbieram niesforne kosmyki z twarzy, a resztę spinam w koński ogon. Utrapienie z tymi kudłami. Kiedyś je obetnę, kiedyś. Nie wiem, dokąd jedziemy, ale po cichu liczę, że powitają nas ciastem i wojskową grochówką. W sumie pomarzyć dobra rzecz. Płaszczę więc kanciasty tyłek i rozmyślam o jedzeniu. Ludzie, którzy ze mną jadą, milczą. Wyczuwam strach, wibruje i tworzy gęstą, lepką atmosferę. Mówiąc wprost, wieje koszmarną nudą. Postanawiam podziwiać widoki, ale i to po chwili mnie to nudzi. Klekotanie silnika usypia. Postanawiam się zdrzemnąć. Rzucam okiem na resztę i widzę, że nie tylko ja taka „odważna". Sen jak na złość nie przychodzi. W głębi na pace siedzi dwóch żołnierzy, głowy się im kiwają, śpią. Obok nich matka z trzyletnią na oko dziewczynką, łypiącą na wszystkich bardziej zaciekawionym niż przerażonym wzrokiem. Naprzeciw niej tkwi dresiarz, łysy jak ten facet z Mr. Propera. Aż mam ochotę zakrzyknąć, czy do polerowania czachy używa Cliffa, ale się powstrzymuję. Z doświadczenia wiem, że toto takie drażliwe bywa. Jest jeszcze starsze małżeństwo trzymające się za ręce, zaiste uroczy widok. Jegomość głaszcze żonę po dłoni uspokajająco. Kobieta chlipie i coś mamrocze pod nosem. Wiele nie słyszę, lecz docierają do mnie słowa pocieszenia stare jak świat: „Będzie dobrze, zobaczysz". Ta, jasne – myślę sobie. Chyba gorzej już być nie może. Wbijam wzrok w ziemię i tak nie mam nic lepszego do roboty. Za miastem nie ma już takiego chaosu. Przedarcie się przez ulice Katowic w sumie też nie było trudne. Raczej wszystko wygląda tak, jak przedtem. Bilbordy, markety, stacje benzynowe. O dziwo, nie ma ruchu, czasem samochody pojawiają się na autostradzie. To mnie właśnie dziwi; spodziewałam się niezliczonych trąbiących pojazdów i rozgorączkowanych kierowców, a tu nic. Cicho i głucho. Chwilę potem myśl. Po cholerę tłuczemy się na lotnisko? Nie lepiej wysadzić nas gdziekolwiek i zamknąć? Przeżyjemy albo powyrzynamy się, co za różnica. Kwarantannę można robić wszędzie. Wojsko zrobi swoje, ale nie, ubzdurali sobie lotnisko. Nie daje mi to spokoju. Moje doświadczenie aż krzyczy. Podnoszę więc dupsko i przepycham się na tyły. Jakoś nikt nie zwraca na mnie uwagi. Każdy zajęty jest sobą, no i dobrze. Przecież nie zgrywam bohaterki, tylko chcę pogadać, dowiedzieć się czegoś konkretnego. Szturcham żołnierza siedzącego po mojej lewej. Nic. Próbuję znowu w nadziei, że się obudzi. Nadal nie reaguje. Wkurzam się. Kobieta z dzieckiem patrzy na mnie jak na ufo, dresiarz drapie się za uchem. No ja pierdzielę, wy tak serio?

– Ej! Słyszycie mnie!? – krzyczę do ucha jednego z wojskowych. Nadal nic. Obaj już od samego wrzasku powinni dawno się obudzić. Towarzystwo przerywa ciche rozmowy i znowu lustruje mnie wzrokiem. Podejrzane. Odsuwam się o pół kroku, pochylam, by wydobyć ukryty w bucie nóż. Robię to instynktownie, nie mam pojęcia, dlaczego tak działam i w sumie mam to gdzieś. Teraz nie czas ma myśli egzystencjalne. Kobieta mocno przyciska dziecko. Mam wrażenie, że zaraz młodej gały wyskoczą z orbit. Czubem glana kopię delikatnie dresa i ruchem głowy wskazuję na śpiącego. O dziwo, załapał. Coś takiego znalazłam kogoś, kto ubezpieczy moje zgrabne tyły. Wciąż czuję narastający, dziwny niepokój. Muszę sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Dotykam łagodnie policzka śpiącego. Jest wilgotne. Ciężko mi określić czy ciepłe, czy zimne. Po prostu wilgotne. Jednak coś mi nie pasuje. Łapię delikwenta za mundur i popycham. Słyszę rodzaj bulgotu i z ust szeregowca zaczyna sączyć się jakaś maź. Słyszę pomiędzy stękaniami silnika, jak reszta bierze głęboki wdech.

Czas jakby się zatrzymał. Żołnierz pod wpływem nacisku opiera się bezwładnie o plandekę. Już wiem, że jest martwy. Precyzyjnym ciosem wbijam mu ostrze w skroń. Ciało nagle prostuje się, po czym niczym kukła osuwa na podłogę. Kobieta zasłania dziecku oczy i sama odwraca głowę. Dostrzegam wyraz obrzydzenia na jej bladej twarzy. Jeszcze jeden. Z nim się już nie patyczkuję: chwytam za włosy, ale ku mojemu zaskoczeniu facet się budzi i łapie mnie za nadgarstki. Kurde... zasnął. Zasnął, do cholery! Puszczam go. Już mam zamiar coś powiedzieć, kiedy ten zaczyna rąbać w tył szoferki. Zatrzymujemy się. Silnik cichnie. Otacza nas tylko półmrok cuchnący ropą i spalinami oraz wszystko to, co na zewnątrz.

– Co, do kurwy?! – Kierowca z wnętrza kabiny daje upust niezadowoleniu.

– Mamy sztywnego! – odkrzykuje szeregowiec.

Słyszymy otwierane po obu stronach drzwi i zaraz dostrzegamy dwóch jegomości o niezbyt inteligentnych wyrazach twarzy. Przypominają filmowych rzeźników. Przełykam ślinę i wyskakuję na asfalt, by zejść na pobocze i wytrzeć nóż uwalony krwią. Typy za cholerę mi się nie podobają. Mamusia zawsze powtarzała, że nie ocenia się ludzi po wyglądzie, a ja byłam dobrym dzieckiem i słuchałam. Zatem i tym razem nie oceniam. Stopują mnie, jakbym miała dać dyla. Tak, wiem... Kwarantanna, kurna!

– Co tam się, do cholery, stało!? – pyta niższy, drapiąc się po łysiejącej czaszce.

– A bo ja wiem? Pewnie podczas ostatniej akcji jakiś sztywny go ugryzł lub zadrapał, a ten się nie przyznał. Nie wiem. Ta go zaciukała. Spałem. Jej pytaj – wyjaśnia młodzik.

Wszystkie oczy znów wlepione we mnie, czuję się jak eksponat w jakimś pieprzonym muzeum. Stoję więc i czekam.

– Jak to spałeś? Miałeś ich pilnować!

– Do diabła! Całą noc wozimy ludzi, strzelamy do sztywnych, zmęczyłem się. Czego tu pilnować!?

Jestem bezpieczna, nie gapią się już. Może teraz uda się ich wyminąć. Dupa, zatrzymują mnie po raz kolejny. Wydobywam z siebie dźwięk niezadowolenia. Czuje lepkość krwi na palcach. Po chwili zaczynają wypytywać. Cudnie, tak bardzo lubię się uzewnętrzniać publicznie.

– Te, młoda – odezwał się wyższy, mający jeszcze nieco włosów na czubku głowy. – Skąd wiedziałaś, jak wyeliminować jednostkę?

– Tylko nie młoda, dobra? – odszczekuję. Patrzę im w oczy, nie mam na to ochoty, ale niech wiedzą, że nie jestem jakąś miękką cipką.

– Nie pyskuj tylko gadaj, kto cię nauczył likwidować sztywnych – wcina się niski łysol.

– Jak tak będziesz mielił jęzorem, to ci gówno powiem. Grzeczniej proszę. – Mam ochotę zasadzić kolesiowi soczystego kopa w jaja.

– Na grzeczności to już nieco za późno! – odgryza się.

Wzdycham. Po cholerę mam się wdawać w dyskusję z jakimś pół-mózgiem?

– Filmy oglądałam – rzucam sucharem.

– Tak? Śmieszne w chuj! Gadaj, skąd masz maczetę i nóż? Jeszcze mi powiesz, że pamiątka rodzinna, z posagu po babci. – Zaśmiał się ironicznie.

– Moje!

– Gdzie się szkoliłaś? – wypala, nie przestając świdrować mnie wzrokiem.

W końcu podnoszę oczy. Nasze spojrzenia krzyżują się, czuć iskrzenie. Wiem, jak polskie wojsko traktuje takich jak ja. Nazywają nas zdrajcami narodu, plugawym robactwem i wieloma różnymi epitetami związanymi z moją pracą, czy – jak to mówią – służbą dla Francji.

– W Legii Cudzoziemskiej – odpowiadam po chwili namysłu.

Zapadła cisza. Facet gapił się we mnie niczym w świętą figurę. Przestąpiłam więc z nogi na nogę, czekając na rozwój wydarzeń. Przezornie wzrokiem odszukałam mój sprzęt, tak na wszelki wypadek, gdybym musiała go użyć. A ten co? Ta pieprzona łajza uśmiechnął się, obnażając przy tym żółte zęby.

– Dobra robota – wypala i robi krok w moją stronę, zarazem wyciąga dłoń.

– Witaj w drużynie. Przyda się nam ktoś, kto ogarnia.

Gapię się na niego tępo. Pewnie wyglądam dosyć śmiesznie. Żadna tam filmowa poker face. Podaje mu rękę z lekkim ociąganiem. Wiem, że łapska lepią mi się od krwi dopiero co zlikwidowanego sztywnego.

Facet zerka na te moje czerwone paluchy i krzywi się z obrzydzeniem.

– Chyba to sobie jednak podarujmy.

Nie dziwię się mu. Sama bym sobie wtedy ręki nie podała.

Posyłam mu krzywy uśmieszek i zerkam od niechcenia na pustą jezdnię. Potem na pobocze. Jest cicho, tak wkurzająco cicho. Wymijam ich i idę na pobocze. Jakie to szczęście, że tuż obok płynie ściek. Cuchnąca woda kręci wiry zaraz przy brzegu. Wkładam w jej nurt upaprane ręce, potem nóż. Chwilę męczę się z zaschniętymi plamami. Wycieram je w spodnie. Kiedy wracam, żołdak wraz z tym wyższym taszczą ciało z samochodu. Rzucają je bezceremonialnie do rowu. Starsza pani wychyla się z wozu i drżącym głosem woła:

– Jak to tak? Bez szacunku, bez pochówku i księdza?

Patrzymy na nią, to na siebie i w sumie nie wiemy, co odpowiedzieć. Zmieszanie dostrzega jej małżonek, bo obejmuje ją drżącym ramieniem i coś szepcze do ucha. Kobieta wraca na miejsce, chowając twarz w dłoniach. Wiemy, że płacze. Robi mi się jakoś nieswojo, potem przykro. Chciałabym coś powiedzieć, ale co? Nigdy nie byłam dobrą pocieszycielką, może dlatego też nie miałam przyjaciółek. Moim najlepszym pocieszycielem jest Jack Daniels z lodem i paczką podłych, ruskich fajek. W sumie to bym sobie zajarała.

– Ej! – zaczepiam dresika.

Ten opiera brodę na pięści i zagląda mi prosto w oczy:

– Michał – wypala.

Na chwilę mnie przystopowało, po czym ogarnęłam fakt, że koleś się przedstawił. Teraz to chyba ja powinnam powiedzieć mu, jak mam na imię. Przełykam ślinę. Boże, Jezusicku kochany, jak ja nienawidzę swojego.

– Agnieszka, miło mi. Masz fajkę?

– Nie mam, nie palę – odpowiada.

– Serio?

– Serio.

– Zajebiście.

Siadam na ziemi i bawię się nożem. Czekam, aż kierowca i jego kompan skończą o czymś dyskutować. Wracają po chwili i ruchem ręki nakazują włazić znów na pakę. Jeden z nich bacznie mi się przygląda, ale kij z tym. Jarać mi się chce.

– Macie fajki?

– Masz! – Paczka frunie ku mnie. – Zbierajmy się stąd, bo jeszcze nas noc zastanie. Jak się ściemnia, to te kurwy robią się szybsze.

Unoszę brew, facet wie więcej, niż mogłam się spodziewać. Niższy daje mi zapalniczkę. Wskakuję na wóz i odpalam fajkę. Dres kiwa głową z dezaprobatą. Mam go gdzieś. Dziewczynka odrywa się od matki i piskliwym głosikiem informuje, że musi na siusiu. Teraz? Naprawdę? Nie mogła wcześniej? Dzieci... Zamiast ruszać z miejsca, czekamy. Mała nie ma ochoty wracać. Zachciewa się jej zbierać mlecze rosnące na poboczu. W głowie widzę scenę z „Epoki Lodowcowej", kiedy to dwa nosorożce, czy cholera wie co to było, zjadają właśnie te kwiatki. „Mleczyk, ostatni w tym sezonie", rany. Wróciły. Dziewczynka w małej piąstce trzyma główki żółtych kwiatków i wydaje się być najszczęśliwsza na Ziemi. Obie nieśpiesznie wdrapują się na pakę. Po chwili silnik znów warczy i stęka, gruchot zaczyna się toczyć po szarym asfalcie, a ja wyrzucam peta. Poznaję przesuwające się krajobrazy. Lotnisko jest już niedaleko, raptem może z piętnaście minut. Byłam na nim ze dwa razy w życiu. Preferowałam Okęcie. W sumie nie wiem dlaczego. Może dlatego, że w Warszawce mieszkało kilku moich dobrych znajomych, u których można było zaczepić się na kilka dni. Potem „Sen Pszczoły", jazz i zielsko. Na koniec jakiś nocny, bułka z pasztetem, do tego tanie chipsy i piwo. Zakończone urokliwym spacerem brzegiem Wisły. Tak, mój sen o Warszawie. Cholernie drogi sen.

Dojeżdżamy. Wokół masa samochodów. Większych, mniejszych. Wyglądają jak rozsypana mozaika. Stoją gdzie popadnie. Budynek lotniska jest ciemny. Nie pali się żadne światło. Cywile pewnie są w środku. Przeciskamy się wąską droga dojazdową, coraz bliżej miejsca docelowego. Bramki są otwarte, a szlabany uniesione. Chyba najbardziej podekscytowana tym wszystkim jest matka z dzieckiem. Zaskakująco cichym przez całą drogę.

W końcu wychodzimy z auta. Wita nas niewysoki, chuderlawy człeczyna w białym kitlu, ze stetoskopem uczepionym żylastej szyi. Towarzyszy mu dwóch osiłków w mundurach. Kierowca wymienia z nim kilka zdawkowych zdań, po czym z kolegą znika w szoferce i odjeżdża. Żadnego: no to cześć czy pocałujcie mnie w dupę. Zostajemy więc z cherlawym kolesiem i jego pieskami. Jakoś mnie to nie wzrusza. Postanawiam żwawo dołączyć do ludzi zamkniętych w terminalu. Nim robię kilka kroków, drogę zastawia mi wojskowy:

– Przejścia nie ma! – oznajmia ostrym tonem, pewnie mając nadzieję, że posłucham. Peszek, jestem niepokorną dziewczynką i robię, co chcę. Czuję jego wzrok na sobie, a konkretnie to na mojej maczecie, wciśniętej niedbale za pas.

– Dlaczego niby? – pytam.

Odpowiedzi udziela mi sam doktorek, który zdążył już ręką wskazać przeciwną stronę.

– Tam są zarażeni – oznajmia bardzo zmęczonym głosem.

– Czyli zamknęliście trupy w budynku portu lotniczego? – dziwię się.

– To trochę skomplikowane. – Kładzie ręce na biodrach. – Wiemy tylko, że to coś atakuje ludzi, którzy mają grupę krwi Rh plus. Jeśli macie krew o odczynniku ujemnym, możecie czuć się bezpieczni. No, chyba, że ktoś was zje. Rozumiecie, co mam na myśli?

Patrzę na gostka i nie dowierzam. Że co? Że jak mnie jakiś skurczybyk ugryzie, to mi nic nie będzie? Zadaję mu to pytanie, a ten mi się w gębę śmieje i każe iść we wskazaną przez niego stronę. No dobra, no to lezę za nim z całą resztą kółeczka wzajemnej adoracji. Tylko staruszkowie coś zostają w tyle. Na szczęście ich „tyły" ubezpieczają uzbrojeni żołdacy.

Dochodzimy na miejsce. Dostrzegamy dwa rzędy szarych, polowych namiotów. Kręcą się pomiędzy nimi cywile, służba mundurowa i medyczna. Mnie jednak najbardziej interesują fakty. Pytam więc lekarzynę, kto jest w stanie udzielić mi wyczerpujących informacji.

Ten kiwa głową:

– W swoim czasie. Teraz zapraszam do namiotu medycznego, tam was zbadają. Tam też może pani wypytać lekarza dyżurnego.

Brzmi uczciwie, nie mam nic przeciwko wbijaniu igieł w ciało. Pobieranie krwi to nic strasznego. Jednak widać nie dla wszystkich, bo dziecko zaczyna płakać i tulić się do matki, że nie chce piku. Ta próbuje jej coś tłumaczyć. Mała idzie w zaparte. Im bliżej namiotu, tym bardziej zaczyna się jej wyrywać. Patrzę na to z lekkim niepokojem. Cholera wie, gdzie smarkula pobiegnie, kiedy już zdoła się uwolnić z ramion matki. Jak pomyślałam, tak też się dzieje. Kilka kroków przed namiotem dziewczynce udaje się wyswobodzić i w te pędy zasuwa na małych nóżkach w stronę głównego budynku lotniska. Kobieta biegnie za nią, mała jednak jest szybsza. Skręca w lewo i wpada na wartownika. Ten łapie ją za kołnierz, ale i jemu się wyrywa, wbijając małe ząbki w nadgarstek. Znów jest wolna. Nie wytrzymuję i puszczam się za nią. Po drodze krzyczę na matkę, żeby została na miejscu, bo i tak nic nie poradzi. Cholera, znów się bawię w bohaterkę, co za gówno! Mała ma sporą przewagę, do tego prowadzi ją strach. Widziałam już takie przypadki. W duchu się cieszę, że nie mam dzieci, same z nimi utrapienia. Kiedy w końcu udaje mi się ją zatrzymać, musimy się zwijać, bowiem ku nam człapie kilku zdechlaków. Charczą dokładnie tak samo jak ciotka Kryśka, cuchnąc przy tym jeszcze koszmarniej. Chwytam dziecko pod pachę i biorę nogi za pas. Ta mnie gryzie i drapie, na szczęście tylko przez chwilę. Po chwili zaczyna przeraźliwie piszczeć. Dźwięk jej głosu przyciąga kolejnych zombiaków, na szczęście zamkniętych w gmachu. Teraz ich dostrzegam. Przyklejają się do szyby niczym monstrualne glonojady i tak prawie na całej długości. Wartownicy w mig dostrzegają zagrożenie. Trzymają broń w gotowości. Mijamy ich i wtedy zaczynają strzelać. Strzały są ciche, ledwo słyszę gwizdy. Odwracam głowę i widzę, że do karabinów przytwierdzono tłumiki. Sprytne bestie. Powietrze przecina tylko świst kul. Garstka sztywnych pada, a ja oddaję piszczącą latorośl zapłakanej matce. Ta przyciska dziecko do siebie, dygocąc na całym ciele. Wszystko dobrze się skończyło, tylko ja się spociłam. Całą scenę z zaciekawieniem ogląda starszy facet w mundurze. Pali długiego, cienkiego papierosa. Dym unosi się z jego ust, tworząc ładne chmurki. Generał.

Idę do namiotu, by dać się kłuć. Panuje tam całkiem przyjemna atmosfera. Jest kilka pielęgniarek i młody lekarz, w sumie całkiem przystojny. Siadam wygodnie i czekam na rozwój wydarzeń. Nie zagaduję, jak podejdę to wypytam ich o to i owo. Niska kobieta, okrągła niczym piłka, szykuje dla mnie strzykawkę. Przyglądam się jej. Teraz dostrzegam, że jest bez sił. Pracuje bez zbędnego gadania. Kiedy w końcu jest po wszystkim, podaje lekarzowi próbkę do analizy. Podchodzę i przyglądam się, jak robi wymaz i inne rzeczy z mojej krwi. Szybko się nudzę i zaczynam go wypytywać:

– O co chodzi z tą grupą krwi?

Podnosi na mnie wzrok, teraz zauważam, że ma piękne błękitne oczy.

– Osoby z ujemnym Rh są silniejsze, a przynajmniej odporniejsze na wirusa – odpowiada. – Ci, którzy mają dodatnie, szybko umierają po zetknięciu się bezpośrednio z zarażonymi. Nie wiemy, dlaczego tak się dzieje. Odkryliśmy to przypadkiem, dziwne.

– Czyli jak mnie jakiś dorwie, a mam Rh minus, a nie uda się mnie zabić to co? Przeżyję?

– Nie, nie przeżyjesz. Umrzesz. Wirus zabija w ciągu kilku godzin od ugryzienia lub zadrapania.

– Dobra, nie czaję. Skoro umrę, to po co te pierdolenie, że grupa krwi ujemna lepsza od dodatniej? – Wzruszam ramionami.

Doktorek wlepia we mnie te swoje śliczne oczęta i mówi:

– Nie przemienisz się. Umrzesz i będziesz trupem. Jeśli masz grupę krwi dodatnią, będziesz chodzących zdechlakiem. Ślepym i niemrawym, za to z dobrym słuchem, węchem oraz ogromną siłą w zgniłych łapskach. Kontynuować?

Przytakuję. Spogląda na mnie ze zdziwieniem:

– No dobrze. One mają swój metabolizm, w sumie nie wiemy, jak on działa. Epidemia rozszerza się stosunkowo szybko, więc to, co wiemy, to jedynie wynik pobieżnych obserwacji. Jeśli nie jedzą, stają się coraz wolniejsze, gniją szybko. Średnio na głodzie funkcjonują kilka tygodni, potem padają na ziemię i pełzają, w końcu nieruchomieją. Te, którym udało się podjeść, w dziwny sposób się regenerują, jakby odzyskują siły. Procesy rozkładu też posuwają się u nich inaczej. Coś na wzór zatrzymania się, oczywiście do czasu, bo jak nie będzie delikwent jadł, to stanie się kolejnym zgniłkiem. Te bestie mają coś na wzór instynktu przetrwania. Cały czas szukają mięsa, ale musi być świeże, niekoniecznie ludzkie. Zeżrą dosłownie wszystko, co żyje. Tyle wiemy, usatysfakcjonowana?

Kiwam głową, że pojęłam ten bełkot. W sumie nie do końca rozumiem, ale kto by rozumiał? Rano obudziłam się i zbiegiem okoliczności zostałam wrzucona w wir dziwnych zdarzeń. Zdarzeń, które prawdopodobnie trwają od jakiegoś czasu. Stop. Coś mi tu nie gra. Mam przecież internet, słucham radia. Zerkam na przystojniaczka, unoszę brew, po czym wypalam:

– Czekaj, coś mi tu nie pasuje.

– Co takiego? – pyta.

– Mówisz o tym czymś, jakby działo się to od minimum kilku tygodni.

– Wiem – odpowiada.

– Racz mi wyjaśnić, skąd ta wiedza – upieram się.

– Prowadziłem badania nad tym wirusem.

– Badania? Jakie? Skąd to cholerstwo się wzięło?! Dlaczego wylazło poza laboratorium? Bo przypuszczam, że właśnie stamtąd wyszło.

– Powoli – przerywa mi. – Nie wolno mi zdradzać tajemnic państwowych. Mogę jedynie powiedzieć, że pracowaliśmy nad nową bronią biologiczną. – Rozgląda się, czy nikt nas nie podsłuchuje. – Tyle, że badania... Jakby to ująć, wymknęły się spod kontroli.

– Czyli co? Wyszły drzwiami?! – irytuję się.

– Ciszej Jest w tym nieco racji. Skradziono próbki z zakażoną krwią. Tu, na lotnisku, wojsko przechwyciło złodzieja.

– Co takiego zrobił?

– Zaraził kilka osób w drodze na lotnisko. Prawdopodobnie zakłuł igłą.

– Media milczały? Dlaczego? – pytam, dziwiąc się w duchu, że mi odpowiada.

– A co miały robić? – Unosi brew. – Wybuchłaby panika. Chciano to zatuszować. Zamknięto terminale. Rannych przewieziono do szpitali, martwych zapakowano do worków i umieszczono w chłodni na lotnisku, a ci... się przemienili. Zarażeni w centrum cywile zostali przewiezieni do placówek, zmarli, potem ożyli i się zaczęło. Trwało to raptem trzy doby. Teraz mamy ulice pełne chodzących, wiecznie głodnych zdechlaków oraz masę przestraszonych ludzi, którzy są smacznym kąskiem dla trupów. Pogryzieni przemieniają się, zasilają szeregi sztywnych i kółeczko się zamyka. To chciałaś wiedzieć? – Odwraca się, widocznie zdenerwowany i kontynuuje przerwaną pracę.

Patrzę nań z rosnącym zainteresowaniem. Wszystko robi z jakąś nieznaną mi elegancją. Otrząsam się. Zauważa moje dziwne zachowanie.

– W porządku? – pyta.

– Tak, tak... chyba jestem zmęczona. Nie, to nie to – poprawiam się. – Chyba jestem głodna. Tak, jestem głodna jak wilk.

Uśmiecha się do mnie.

– Też jestem głodny. W tych próbkach niczego nie widzę, czyli ok. Grupa ujemna.

– To prawda, ujemna. – Przytakuję, a w duchu myślę: teraz zaproś mnie na obiad, a będę twoim deserem. Dopiero po chwili docierają jego słowa:

– Kuchnię polową umieszczono w ostatnim namiocie po lewej stronie. Dają tam całkiem znośne żarcie, ale kawę paskudną. Proszę, tu są wyniki. Trzeba je zanieść generałowi, to ten stary wiecznie z papierosem w gębie.

– Domyśliłam się – wypalam. – Widziałam go chwilkę temu.

– Doskonale. Powodzenia.

Wstaje, omija mnie i podchodzi do jednej z pielęgniarek. Coś jej mówi, a ta znika z namiotu, by po chwili wrócić z kolejną osobą do przebadania. Tym razem to Michał alias „Dresik". No, czyli nici z deseru. Robię lekko skwaszoną minę i opuszczam namiot. Wodzę wzrokiem po okolicy i postanawiam odszukać generała. Znajduję go szybko, stoi dokładnie tam, gdzie przedtem, tylko tym razem pije kawę z metalowego kubka.

– Miałam to panu oddać. – Wyciągam wyniki badań w jego stronę.

Przyjmuje z lekkim ociąganiem, jakby zasadniczo mu to zwisało, czy jestem zdrowa, czy zakażona.

– Dziękuję – mówi i wciska papierzyska w kieszeń spodni.

– Nie przeczyta pan? – pytam.

– A po co? Żyjesz, tak? Stoisz, tak? To proszę sobie grzecznie znaleźć jakieś zajęcie, a nie plątać mi się pod nogami.

Osz ty dziadu – pomyślałam. Generał z dupy.

– Nie dostałam przydziału – wypalam, zaciskając przy tym pięści.

– Zobacz. – Pokazuje wolną ręką na rozstawione namioty. – Wybierz sobie któryś. W każdym jest wystarczająca ilość koców oraz śpiworów. Znajdź wolne miejsce. Jedzenie wydają tam, po lewej.

No dobrze, niech mu będzie. Najpierw zjem, potem pójdę spać.

– Ej! Zaczekaj!

Słyszę za sobą stukot obcasów.

Obracam się i widzę Michała, który biegnie w moją stronę. Odruchowo zerkam na jego stopy i od razu się krzywię. Nosi paskudne, brązowe mokasyny, że tego wcześnie nie zauważyłam. Serio? Takie buty do dresu, jeszcze na dokładkę podbite?

– Co ty masz za buty? – Pokazuję paluchem na jego stopy.

Staje i wlepia wzrok w swoje obuwie.

– Ojca są – tłumaczy. – Nie zdążyłem założyć adaśków. Kazali szybko się ewakuować, więc założyłem pierwsze z brzegu.

– Gdzie ojciec?

– Zeżarły go. Dopadła nas grupa przy drzwiach, jak wychodziliśmy.

Zauważam, jak drga mu dolna warga. Od faceta emanuje rozpacz i mam wrażenie, że zaraz zacznie płakać. Twardo jednak bierze się w garść.

– Przykro mi – bąkam pod nosem.

– Mnie też.

Naprędce zmieniam temat, nie lubię gadać o śmierci.

– Tam jest jadłodajnia. – Wskazuję ręką. – Zjedzmy coś, zanim one zjedzą nas. – Próbuję żartować. Wyszło kulawo, ale facet się uśmiechnął, więc to chyba dobrze.

– Tak, zjedzmy – odpowiada.

Przyszło mi spożyć posiłek z dresem, dresem smutasem w mokasynach. Rany boskie! Zamiast ciasteczka z namiotu medycznego mam pączka z narodowego.

Szybko zostajemy „obsłużeni". Pajda chleba z masłem, do tego zupa. Siwa kobieta pyta, czy chcemy coś do picia. Dres bierze kawę, a ja przezornie herbatę, która okazuje się słodzonym świństwem. Jestem spragniona. Jedzenie w sumie ujdzie. Michał narzeka, że mało. Pouczam go, iż teraz nie będzie jadał jak u mamy, schudnie biedaczyna. Dostałam w zamian za to kuksańca w żebra i zalotne skrzywienie warg, które chyba miało oznaczać: Mam cię na oku, maleńka... brr. Próbuję się pozbyć wielkoluda ze skutkiem raczej mizernym. Lezie za mną jak szczeniaczek. Zaczynam się śmiać, że chyba mam własnego bodyguarda. Znajdujemy w końcu wolne miejsca, na szczęście w bezpiecznej odległości od siebie. Nie będzie mi zawracał dupy. Nareszcie! Zawijam się w koc i kładę na pryczy. Nic się nie dzieje. Ludzie tłoczą się w namiocie, jakby te cienkie ściany miały ochronić ich od całego zła panującego na zewnątrz – boją się. Ja nie odczuwam strachu. Brałam udział w groźniejszych misjach, nauczyłam się zabijać bez mrugnięcia okiem. Unicestwianie sztywnych – jak widać – nie sprawia mi kłopotów. Z nimi jest nawet łatwiej. W tych monstrach wystarczy nie dostrzegać tego, że były to kiedyś żyjące jednostki. To nawet nie ludzie. W końcu udaje mi się zasnąć.

Chyba coś mi się śni, tak – na pewno mi się coś śni. Budzi mnie koszmarny hałas. W mgnieniu oka ogarniam sytuację. Unoszę się na łokciach i lustruję otoczenie. Części osób już nie ma w namiocie. Na miejscu zostali jedynie staruszkowie oraz matki z dziećmi. Siadam i zakładam buty. Rzeczy mam na miejscu. Nikomu nie chciało się mnie okraść. Cóż za porządni ludzie się trafili! Od niechcenia szukam wzrokiem Michała. Nie widzę go. Doprowadzam się do ładu. Nie mam pojęcia, co się, do cholery, dzieje, póki nie opuszczam lokum. Na zewnątrz wojsko tworzy coś na wzór kordonu i blokuje dostęp do prowizorycznego obozowiska. Naciera na nich spora grupa sztywnych. Nie wiem, skąd się wzięli. W oddali dostrzegam doktorka, który coś krzyczy do generała. Nie słyszę co, ale wiem, że muszę się czynnie włączyć do obrony.

Ujmuję w dłoń moją przyjaciółkę maczetę i powoli idę w kierunku żołnierzy. Po zaledwie kilku krokach czuję czyjąś dłoń na ramieniu. Odwracam się gwałtownie. Obok mnie stoi dresik, umazany krwią. Uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Szyba pękła – wypala.

– Co? Jaka szyba?

– Z terminalu. Sztywni tak napierdalali, że trzasnęła. Teraz wyłażą dziurą, a ci z przodu próbują ich wystrzelać. – Z ust nadal nie schodzi mu uśmieszek.

– Co cię tak cieszy? – pytam, nie spuszczając wzroku z radosnej podkówki malującej się na jego wielkiej gębie.

– Zajebałem kilku. Czaisz? Oni są tacy pierdołowaci, wystarczy mocniej jebnąć, a się przewracają. Potem wystarczy przywalić w łeb kamieniem.

– Pierdo... co? Nieważne. Doświadczenie, widzę, masz.

– Chodziło się na mecze, nie?

– Na ustawki chyba. Dobra, idę. – Macham na niego ręką. – Zobaczę, może do czegoś się nadam. Omijam go i podbiegam do kordonu. Jeden z żołnierzy odpycha mnie, krzycząc, że cywile mają się odsunąć i nie robić problemów. Ja ci dam cywila, żółtodziobie ty – pomyślałam i wcisnęłam się w szereg. Widzę, jak w naszą stronę wlecze się kilkunastu sztywnych. Charczą i sapią. Z ust sączy się brunatna maź. Ujmuję mocniej maczetę, po czym robię dwa kroki ku zdechlakom. Ktoś coś krzyczy. Biorę zamach i pierwsza głowa odpada od tułowia. Łatwo poszło. Kątem oka widzę, jak pozostałe trupy przesuwają się w naszym kierunku. Odwracam się do żołnierzy, jakby skrywających się za mną. Zaczynają łamać szyk, a tymczasem kolejna fala zgniłków wkracza w pole widzenia. Teraz rozprawiam się z pozostałą dwójką. Jeden z nich prawie zatapia cuchnące zębiska w moim przedramieniu. Dostaje jednak solidnego kopniaka i przewraca się, dobijam go. Próbuję dostrzec wyrwę. Niestety, nadal nie wiem, gdzie pękła ta cholerna szyba. Mam wrażenie, że zombie otaczają nas z każdej strony. Wojsko strzela już na oślep. Marnują naboje, ale co zrobić? Nie każdy trafiony trup pada. Panika wisi w powietrzu. Mnie też zaczyna się to udzielać, powoli ruszam do obozu. Niektórym martwiakom udało się przebić. Zombiaki włażą, gdzie popadnie. Ci, którzy wcześniej nie ratowali się ucieczką, zaczynają padać jak muchy.

Coś mnie tyka i postanawiam pobiec do centrum obozowiska. Poszukam Michała, może jeszcze żywego. Silny jest. Przydałoby się też zerknąć do namiotu medycznego. Żywy lekarz w takiej sytuacji jest cenniejszy od złota. Przebijam się, po drodze zabijam kilku sztywnych. Na moich oczach pięciu dopada pielęgniarkę i – uprzedziwszy jej okrzyk – pożerają jej twarz. Na ziemię spływa miazga skóry, mięśni i rozerwanych gałek ocznych. W sekundę wieniec jelit wylewa się z rozerwanego brzucha. Powietrze napełnia się smrodem gnijących zwłok i świeżej krwi. Odpycham sztywnego, dobijam go ciosem w głowę. Po chwili zauważam lekarzynę. Cieszę się, choć to dziwny rodzaj radości. Facet jest zielony ze strachu, ale stara się działać. Omiatam szybko otoczenie i niedaleko dostrzegam wóz. Popycham go w stronę ciężarówki i w ostatnim momencie uchylam się przed kolejnym atakiem. Szarpię drzwi szoferki. Otwarte, cóż za ulga.

– Właź! – krzyczę.

Słucha. Chwilę później siedzi na miejscu kierowcy. Zatrzaskuję drzwi.

– Siedź tam! – drę się. – Poszukam kogoś! Nie waż się ruszyć! Zaraz wracam!

Widzę, że się waha. Mam w dupie jego rozterki, ma być żywy. Wracam na pole walki. Cześć żołnierzy już nie żyje, a trupy łapczywie szarpią ich jeszcze ciepłe ciała. Gadziny przeżuwają głośno, wyrywając sobie nawzajem co smaczniejsze kąski. Wygląda to paskudnie.

Rozglądam się nerwowo. Szukam dresa, gdzieś ten obwieś musi być. Nie mam ochoty ratować wszystkich. Mój mózg zaczyna pracować na silnej dawce adrenaliny. Będę potrzebowała leków, wody i żarcia. Zauważam porzucony plecak. Wybornie, przyda się. Kucam przy nim i wyrzucam zawartość na podłogę. Wstając, czuję, jak ktoś łapie mnie za włosy i ląduje z impetem na plecach. Próbuję się wyswobodzić – bez rezultatu. Sztywny zbliża cuchnącą gębę do mojej twarzy, nie puszczając. Nachyla się i bulgocze płynem zebranym w płucach. Cholera, pieprzona chwila nieuwagi! Jedną ręką odpycham go od siebie, a drugą grzebię przy bucie. Po drodze zgubiłam sztylet. Klnę, próbując nie stracić twarzy... dosłownie. Monstrum jest coraz bliżej, widzę nad sobą na wpół zgniłą mordę, oczy ma białe jak u ślepca. Wygląda to co najmniej przerażająco. Nie wiem, czy nastał już ten czas, by zacząć się żarliwie modlić. Bez walki nie ustąpię. Szamoczę się i wyrywam. W końcu dosięgam noża. Niestety, wypada mi z rąk. Mam mokre palce od trupich śluzów i zakrzepłej krwi.

– Kurwa! – krzyczę. – Idź, zdechnij!

Oczywiście wrzaski nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Odpycham się i jednym szarpnięciem przekręcam na brzuch. O dziwo pomaga, sztywny nieco odpuszcza. Chyba mam szczęście, bo jest tylko jeden. Teraz mogę sięgnąć noża. Z ogromna ulgą zaciskam pięść na rękojeści i ostatkiem sił popycham trupa. Zachwiał się, ale nie upadł. Padam na niego całym ciężarem. Przygwożdżam ostrzem do ziemi. Koniec. Żyję. On już nie. Łapię w biegu plecak i gnam do namiotu medycznego.

Bałagan – sprzęt i pomoce medyczne leżą rozsypane na podłodze. Na szczęście tu nikogo nie ma. Zbieram pośpiesznie bandaże, gaziki i kilka buteleczek wody utlenionej. Znajduję też maść z antybiotykiem i parę opakowań paracetamolu. Niewiele, ale zawsze coś. Znów słyszę charakterystyczne charczenie. Za mną wyrasta jak spod ziemi potężny sztywny, odziany w kraciastą koszulę. Krew gotuje mi się w żyłach. Robię dwa kroki, potem potężny zamach i trup pada. Nawet nie zdążył dostatecznie blisko podejść. Chyba nabieram wprawy w eliminacji wroga. Kiedy opuszczam namiot, nadal się się rozglądam. Płonę nadzieją, że Michał wciąż żyje, choć po cichu zaczynam w to powątpiewać. Znów muszę przedzierać się do ciężarówki, lecz tym razem postanawiam pójść naokoło. Tak będzie bezpieczniej. W centrum obozowiska wrze. Jestem zmęczona i spragniona. Kręci mi się w głowie, boli skóra po wyrwanych kudłach. Samochód z doktorkiem stoi nieco na uboczu. Mam nadzieje, że ten nie wpadł na głupi pomysł i nie opuścił szoferki. Z daleka widzę, że jednak nadal tam tkwi. To dobrze. Rozsądne ciasteczko. Powolutku przesuwam się w kierunku ciężarówki. Drogę zastawia mi kilku zdechlaków. Robię uniki i ich wymijam. Nie mam sił, lecz i tak mnie nie dogonią. Za szybka jestem. W końcu docieram do wozu. Otwieram drzwi szoferki i wskakuję na miejsce pasażera. Mężczyzna patrzy na mnie z niedowierzaniem.

– Mam trochę opatrunków i paracetamol. – Pokazuję mu plecak. – No co? Myślałeś, że już nie wrócę?

Kiwa głową, potwierdzając, że właśnie tak myślał. Po czym stuka palcem w tył szoferki. Ściągam brwi i obracam się, aby zerknąć na tyły przez niewielką szybkę. I co widzę? Na pace siedzi dresik z jakąś kobietą.

– Szukałam cię, łajzo! – wypalam.

– Cieszy mnie to – odpowiada. – Jedźmy już, co? Tu za chwilę będzie gorąco.

– Taki mam zamiar. Doktorku, odpalaj.

Spogląda na mnie i znowu bez słowa wskazuje na stacyjkę. Nie ma kluczyka. Przecież to nie problem. Gmeram po schowkach i znajduję śrubokręt. Zamieniam się z nim miejscami i zaczynam majstrować przy kablach; widzę, jak z uwagą mi się przygląda:

– Kobieta wielu talentów – kwituje moje poczynania.

– Nawet nie wiesz, jak wielu. – Puszczam mu oko, jednocześnie łącząc dwa kabelki.

Silnik załapał. Możemy jechać. Zerkam na wskaźnik baku. Jest prawie pełny. Super. No to w drogę!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top