"A little hope is the one which still is beginning."

"I cannot stop this sickness taking over
It takes control and drags me into nowhere."

  Victor

     Zaczęło się od mało niepokojącego osłabienia i senności, ciągnącej się za mną uparcie niczym wszechobecny cień. Brałem to za zwykłe przemęczenie związane z natłokiem pracy, jaka spadła niespodziewanie lawiną, dlaczego miałbym brać to za coś poważnego? Jednak mimo wystarczającej ilości snu, odpowiedniego odżywiania zauważyłem u siebie zaburzenia koncentracji. Objawy pogłębiały się z dnia na dzień, a w mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka.

      Przez ilość obowiązków, która otaczała mnie ciasnym murem, nie potrafiłem znaleźć czasu na pójście do lekarza. W ten sposób mógłbym uspokoić kłębiące się nerwy, narastające warstwami głęboko w mojej świadomości. Niespodziewanie objawy ustąpiły na dłuższy czas, a złe samopoczucie uleciało niczym bańki mydlane.

       Wróciłem do normalnego trybu życia, z typowym dla mnie entuzjazmem małego dziecka, odrzucając na bok wszelkie zmartwienia, jakby w ogóle wcześnie nie istniały. Do momentu, aż pewnego dnia stojąc przed lustrem, po orzeźwiającym prysznicu zauważyłem mało widoczne sińce usiane na łopatkach. Ten cień obawy powrócił ze zdwojoną siłą, malując na mojej twarzy zmarszczki zaniepokojenia, w oczach zaś zaczął tańczyć strach.

       Mimo jątrzącego się we mnie lęku ruszyłem do lekarza, gdzie po szczegółowym opisaniu wszystkich objawów, zostałem wysłany na rutynowe badanie krwi. Z wyników badań można było stwierdzić zwykłą niedokrwistość, jednak nadal pozostawała kwestia pojawiających się sińców bez doznawania żadnego rodzaju urazów mechanicznych.

        I tak zostałem skierowany na badania cytogenetyczne, badające prawidłowości w strukturze i ilości chromosomów. Moment, kiedy usłyszałem, że nie posiadam części jednego z nich, był jak uderzenie obuchem w twarz. Naraz ogarnęły mnie poty i dreszcze, gdy uświadomiono mnie, że cierpię na zespół mielodysplastyczny - który brzmiał, jak wyrok śmierci.

      Wszystkie plany i marzenia, które kwitły w moim sercu, jak dzikie kwiaty na łące w jednej chwili zwiędły a ziemia, po której stąpałem, stała się całkowicie jałowa. Zacząłem widzieć świat w odcieniach szarości, jakby ktoś nagle strącił mi z nosa różowe okulary, dzięki którym rzeczywistość do tamtej pory wydawała się iście bajkowa.

      Domem stała się sala szpitalna, przepełniona zapachem leków i wykrochmalonej pościeli oraz natarczywym dźwiękiem działającej aparatury, rejestrującej coraz słabsze bicie serca, kurczowo trzymające się resztek nadziei. Nie miałem nikogo, kto mógłby wyciągnąć do mnie pomocną dłoń, jakby choroba przekreśliła wszelkie zawarte przyjaźnie, odcięła ode mnie normalne życie. 

      Każdego dnia oczekiwałem dobrych wieści związanych ze znalezieniem odpowiedniego dawcy szpiku, który mógłby wyrwać mnie ze szponów choroby, rozrastającej się agresywnie po moim organizmie, bez żadnego cienia litości. Czułem ją w żyłach, wgryzającą się we tkanki - wbijającą się setkami igieł w moje ciało.

      Czułem, że przyrastam do łóżka, staję się jego niewolnikiem, czekającym z każdym uderzeniem serca na śmierć, powoli jawiącej się jako wybawienie w cierpieniu. Dni mijały na bezcelowym patrzeniu się w okno, jakbym tam miał znaleźć jakiekolwiek pocieszenie, coś, co na nowo tchnęłoby we mnie życie. Jak tlenu potrzebowałem czyjeś bliskości, która odgoniła by czarne chmury, które kłębiły się nade mną.
   
     Ciężko było snuć plany na przyszłość, gdy czułem cuchnący oddech śmierci na karku, rechoczącej tuż przy uchu o tym, bym przestał walczyć i poddał się jej objęciom. Było to w jakimś sensie kuszące, wabiło umęczone ciało wraz z duszą, jednak gdzieś tam głęboko w sercu paliła się mała iskierka, jako czyste i niewinne pragnienie życia.

      Marzyłem o wyjściu z tej sali, której ściany wydawały się do mnie zbliżać, to poczucie odbierało mi oddech, jakbym nagle dostał ataku klaustrofobii, ściskającej serce niepojętym strachem i niepokojem. Wejście lekarza do pokoju nagle ucięło we mnie ten lęk, przynosząc zupełnie nowe obawy.

- Witaj, Victorze - wysoki mężczyzna o miłym wyrazie twarzy posłał ku mnie uspakajający uśmiech, jakby miało mnie to w jakiś sposób pocieszyć.

- Dzień dobry... - rzucam mimowolnie, nadal wpatrzony w nieskazitelnie czyste niebo za oknem.

    Ile bym dał, aby móc zatopić się w promieniach letniego słońca, grzejąc w nich swoją delikatną i bladą skórę. Ciało coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa, jeszcze kilka tygodni temu - tuż przed włączeniem chemii do mojego leczenia - pod czujnym okiem pielęgniarki spacerowałem po szpitalnym ogrodzie - nawet to stało się niemożliwym do zrobienia.

      Pragnienia, które rodziły się w cudownych przypływach nadziei, błyskawicznie były wyrwane mi z objęć, los brutalnie mnie z nich odzierał, nie zostawiając nic, czego mógłbym się uczepić. Byłem całkowicie nagi w przerażającej próżni, która wysysała ze mnie siły, zostawiała skulonego i bezbronnego. Stałem się mieszaniną uczuć i emocji, zmieniających się miejscami, jak w kalejdoskopie przyprawiających o zawrót głowy.

- Victorze? Victorze? - nagle do świadomości przebił się głos doktora, który musiał od dłuższej chwili coś do mnie mówić, a ja będąc zbyt otępiałym, nie słyszałem ani słowa.

- Tak? Słucham - starałem się być wyjątkowy grzeczny, darować sobie uszczypliwości.

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość - uśmiecha się szeroko, jakby nie mógł się doczekać przekazania dobrej nowiny.

- Tak? Jakiś nowy sposób leczenia..? - "... który jeszcze bardziej wyniszczy moje ciało" - dodaję w myślach.

- Nie, nie. Dostaliśmy informację o potencjalnym dawcy, badania wykazały zgodność tkankową.

      Moje oczy rozszerzają się w zaskoczeniu, serce przyspiesza niespodziewanie, co od razu rejestruje aparatura, dając o tym znak poprzez irytujący dźwięk, wdzierający się do uszu. Ciemnowłosy lekarz podchodzi bliżej, kładąc ciepłą dłoń na moim lekko wychudzonym ramieniu.

- Czekamy już tylko na szczegółowe wyniki badań dawcy, wszystko musi zostać dopięte na ostatni guzik. Z tego, co wiem, twój bliźniak genetyczny przebywa już w szpitalu, gdzie pobierają od niego komórki macierzyste.

- Boże... Nie wiem, co powiedzieć - wzruszenie ściska mi gardło, kiedy próbuję sobie wyobrazić osobę, która postanowiła uratować moje życie, nie mające większego znaczenia, spośród miliardy innych żyć - Ile będę czekać na przeszczep?

- Na dniach będziemy mieć wszystko, co niezbędne jest do zabiegu. Bądź silny, jak do tej pory Victorze, będę cię doglądać - przeczesuje moje liche resztki włosów, jakbym był małym chłopcem i pierwszy raz od dawna nie rodzi to we mnie irytacji.

      Znowu zostaję sam ze swoimi myślami, jednak rozkwita we mnie gorejący kwiat nadziei, otulający moje pokruszone serce ciepłem, którego łaknąłem od wielu dni liczonych nieprzerwanie w głowie. To uczucie niosło ze sobą zapach szczęścia, jakby nagle na nowo zrodziły się pogrzebane dotąd marzenia, ciemność kłębiąca się gęstą masą przede mną została przegnana - z jednym uderzeniem serca, starta w drobny pył niesiony przez wiatr w daleką i niezmierzoną przestrzeń.

     Próbuję sobie wyobrazić, jak wygląda mój bliźniak genetyczny. Czy jest kobietą, czy mężczyzną? Czy jest moim rówieśnikiem, kimś z kim mógłby dzielić swoje marzenia i pasję na nowo rodzącą się w sercu? Chciałbym zobaczyć oczy tej osoby, w których mieszkał mój anioł stróż, nagle odnaleziony w tłumie.

     Gdzieś tam odnalazła się osoba, która postanowiła mnie uratować, gdy moje nadzieje żałośnie umierały w agonii. Dni, które mijały mi na oczekiwaniu na zabieg, dłużyły się niemiłosiernie, liczyłem każde uderzenie wskazówek zegara, próbowałem zebrać myśli w całość.

       I tak oto nadszedł dzień zabiegu, strach mieszał się ze szczęściem, kiedy leżałem na łóżku zabiegowym. Powieki stawały się ciężkie, nagle ważące z kilka ton, czułem zanikającą świadomość i nadchodzącą ciemność, po której miały nadejść dni pełne szczęścia, rozświetlane promieniem nadziei.

***

"I need your help I can't fight this forever.
I know you're watching, I can feel you out there."

     Po zabiegu zapadłem w kilkudniową śpiączkę, która była efektem skumulowanego wycieńczenia organizmu oraz dokonanego przeszczepu. Przez kolejne tygodnie byłem pod stałą obserwacją lekarza, kontrolował czy zabieg okazał się skuteczny i czy doprowadzi do całkowitego uleczenia umęczonego organizmu. 

        Z dnia na dzień czułem powracające siły, zacząłem od spacerów w szpitalnym ogrodzie, gdzie wdychałem świeże powietrze, doceniając szansę, jaką podarował mi los, mimo iż wcześniej nie był dla mnie zbyt łaskawy. W momencie, gdy jesteśmy bliscy utracenia czegoś ważnego dla nas, rodzi się w nas panika, iż tego nie szanowaliśmy dostatecznie.

      Zacząłem w pełni cenić dane mi życie, jakby nie patrzeć narodziłem się na nowo za sprawą czyjegoś dobrego serca, które rwało się do pomocy innym. Rozmawiałem z lekarzem, czy jest szansa spotkać się moim dawcą, niemal prosiłem o taką możliwość, gdyż czułem w sobie silną potrzebę podziękowania temu człowiekowi osobiście.

     Moje prośby dotarły zarówno do lekarza jak i do Japonii, z której pochodził mój bliźniak genetyczny. Dzieliły nas setki kilometrów, jednak czułem, że w jakiś sposób nasze dusze połączyły się i pragnęły połączenia mimo dzielącej odległości.

     Czekałem na przyjazd mojego dawcy, dopiero na spotkaniu miałem poznać całkowicie jego tożsamość, a jak na razie przed oczyma jawił mi się obraz typowego Azjaty.

      Z racji tego, iż musiałem pobyć jeszcze kilka dni na obserwacji, miał mnie odwiedzić w szpitalu wraz z rodziną, która podobno również chciała mnie wesprzeć. Palce drgały mi niespokojnie w oczekiwaniu, oddech niespodziewanie przyspieszył w szalonej ekscytacji. Myśl o spotkaniu swojego wybawiciela, unosiła mnie ponad ziemię, daleko aż do błękitnego nieba.

- Victor - w sali pojawił się mój lekarz, który również był podekscytowany moim spotkaniem z dawcą, gdyż takie chwile były niezwykle wzruszające, dające człowiekowi wierzyć w dobro mieszkające w ludzkich sercach - Chciałbym ci przedstawić pana Katsukiego.

     Zza jego pleców wyłonił się anioł w ludzkiej skórze, który zstąpił z nieba, by uratować marną istotę, jaką się stałem przez ostatnie miesiące. Spojrzenie czekoladowych oczu wdarło się do mojego serca niczym burza, tworząc w nim istny chaos, w którym pragnąłem, jak szaleniec zatopić się, bez żadnych pytań, podążyć całkowicie na oślep. Kiedy patrzył na mnie nieśmiało spod wachlarza ciemnych rzęs, umierałem i rodziłem się na nowo, jakby padł na mnie promień cudownie uzdrawiającego światła. 

     Usiadłem na łóżku, oczekując, aż podejdzie bliżej. Lekarz i jego bliscy zniknęli aby zostawić nas samych i zapewnić namiastkę intymności. Pragnąłem być z nim sam na sam, z moim wybawcą, który wyniósł mnie z piekła wprost w objęcia nieba.

"We are one in the same oh
You take all of the pain away"

- Miło mi ciebie poznać, Victorze - uśmiechnął się do mnie nieśmiało - Jak się czujesz?

    Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, żadne słowa nie opuściło moich spierzchniętych ust, jedynie samotna łza nakreśliła ścieżkę wzdłuż mojego policzka. Brunet śledził wzrokiem jej drogę po bladej skórze, zatrzymując słoną kroplę ciepłym palcem tuż przy brodzie. Zamarłem.

- Nie płacz, już jest wszystko dobrze - jego obecność ogrzewała mnie, roztaczała niesamowitą aurę niepojętego dobra przenikającego moją duszę. 

     Dopiero wtedy uświadomiłem sobie w pełni  w jakiej samotności tkwiłem, będącej samym przedsionkiem śmierci. Uczucia skumulowały się we mnie, czekały na moment, gdy będą mogły wybuchnąć ze zdwojoną siłą.

- Dziękuję - wydukałem przez łzy, które zaczęły płynąć wartkim strumieniem, jakby zostały zerwane wszelkie tamy, powstrzymujące mój smutek głęboko, na samym dnie serca.

      Oparłem nagle strasznie ciężką głowę na jego piersi, mając nieprzerwanie na ustach słowa podziękowania, gdyż nie było mnie stać na nic innego. Wyrzucałem z siebie cały ból, przenikał mnie całego i godził w sam środek serca, czekającego na pocieszenie. W momencie, gdy położył dłoń na moich nadal zmarniałych przez chorobę włosach, przestałem się hamować.

     Wypłakałem każdą nieprzespaną od bólu noc, każde uderzenie tęsknoty odbierającej oddech, zaciskającej się ciasnym supłem na sercu. Wyrzuciłem strach, który zabijał we mnie ledwo tlące się marzenia i niepokój związany z tym, co przyniesie przyszłość, czy o poranku ponownie otworzę oczy, by wytoczyć nową rozgrywkę chorobie, która opuściła moje ciała, za sprawą tego delikatnego Japończyka, który, mimo iż mnie nie znał, pocieszał z całych sił.

      Nie wiem, ile czasu minęło. Ile potrzebuje go człowiek, który został złamany i na nowo złożony, niczym układanka z zakurzonych puzzli? Każdy ma własną miarę bólu, każdy inaczej będzie go odczuwać i przyjmować.

- Ciii - nucił cicho brunet do mojego ucha.


"Take me high and I'll sing oh
You make everything okay"   

       Jego aksamitny głos, koił moją duszę, wnosił do mojego świata upragniony spokój, otulający mnie, jak miękka kołderka. Sprawiał, że cały ból uchodził w zapomnienie, w jego miejsce  wszywając dobroć i promienie światła, które biło od niego, jak od anielskiej istoty.

- Nie musisz mi dziękować za coś, co sprawiło mi tyle radości - przeczesuje moje włosy zgrabnymi palcami.

- Jednak czuję, że muszę to ci w jakiś sposób wynagrodzić. Nie codziennie ratuje się komuś życie - protestuję.

- To prawda, ale nie robi się tego dla żadnych laurów - jest strasznie uparty, od pierwszego spotkania zaczynam go darzyć niespotykanie dużą sympatią.

- Proszę? - patrzę mu prosto w oczy, aż w końcu się peszy i spuszcza wzrok.

     Rumieniec ozdabia jego policzki, rozkwita czerwonymi, dorodnymi pąkami róż i stwierdzam, że nie ma cudowniejszego widoku niż ten.

- No dobrze - wzdychnął - Ale mam prawo się nie zgodzić, jeśli wymyślisz coś szalonego i zbyt ekstrawaganckiego.

- Na ile dni zatrzymałeś się w Petersburgu? - spytałem.

- Na tydzień.

- Za dwa dni wypiszą mnie do domu, co powiesz na obiad? - uśmiecham się prosząco, nie przejmując się faktem, że łzy nadal zdobią moje policzki.

- Niech będzie - w duchu skaczę z radości, jak małe dziecko, które właśnie dostało upragniony prezent.

- Zanim pójdziesz, zdradź mi swoje imię... - te słowa opuszczają moje usta, kiedy widzę, że w progu pojawia się, jak mniemam, jego matka - jej obecność wskazuje na koniec naszego przełomowego spotkania.

- Yuri - po raz ostatni posyła w moim kierunku cudownie ciepły uśmiech - O której cię wypiszą, przyjdę po ciebie i pomogę ze wszystkim?

- Po czternastej.

- W takim razie do zobaczenia, Victorze.

       Kiedy znika za progiem szpitalnego pokoju, upadam ciężko na poduszki, czując uśmiech malujący się na moich ustach, jakby co najmniej wygrał los na loterii. Przyszłość znowu zaczyna się jawić w pięknych, iście tęczowych barwach, odganiających smutne odcienie szarości. Zatapiam się w radości, przenikającej każdą komórkę mojego ciała.

***

      Punkt czternasta Yuri zjawił się w moim pokoju, gdzie pakowałem wszystkie osobiste rzeczy, jakie nagromadziłem w ciągu długich dni. Jak się okazało, przyjechał wynajętym samochodem, którym miał mi pomóc przewieźć rzeczy do mieszkania, znajdującego kilka przecznic dalej od szpitala.

        Czuliśmy się swobodnie ze swoim towarzystwie, to jakbyśmy nie tylko byli bliźniakami genetycznymi, a dwoma połówkami tej samej gwiazdy, które musiały przejść bardzo trudną, usianą przeszkodami drogę, by móc się spotkać. Rozmawiamy o swoich zainteresowaniach, jak się okazało, oboje całym sercem kochaliśmy łyżwiarstwo i piękno, które można wyrazić poprzez ruch oplatany dobraną muzyką.

       Rejestruję każdy jego uśmiech, delektuję się śmiechem, przynoszącym na myśl rozbrzmiewające na wietrze dzwoneczki. Wyłapuję swym wzrokiem, jak najwięcej szczegółowych, które składają się na jego osobę, każdy wydaje się niezmiernie fascynujący i niespotykany u innych ludzi, którzy przy nim tracili na znaczeniu, jakby przestawali całkowicie istnieć.

        Kiedy jesteśmy w mieszkaniu, staram się, jak najszybciej rozłożyć rzeczy i ruszyć do miejsca, gdzie zamierzałem zaprosić Yuuriego na obiecany obiad, w zanadrzu miałem również kilka innych pomysłów, które starałem się trzymać w tajemnicy.

      Yuuri wykazywał się niecodzienną dobrocią i pomocną ręką, dlatego już po dwudziestu minutach ruszyliśmy na ruchliwe ulice Petersburga. Zostawiliśmy samochód na jednym z parkingów, gdyż nie było sensu przeciskać się samochodem przez korki, kiedy nasz cel znajdował się zaledwie rzut beretem od mojego mieszkania.

        Wkroczyliśmy do przytulnej i kameralnej restauracji, która już u progu witała klienta zniewalającymi zapachami, uderzającymi w nozdrza. Zakręciła mi się łezka w oku - tak bardzo brakowało mi wypadów do tego miejsca, gdzie zamiast pikania aparatury, było słychać stukot sztućców i rozmowy zwyczajnych ludzi.

       Czas przy Yuurim płynął iście błyskawicznie, chciałem poznać, jak najbardziej jego pasje, zainteresowania, co sprawiało, że serce szybciej biło w ekscytacji i czemu oddawał się bez reszty. Słuchałem jego słów całkowicie oczarowany, smakując na nowo słodki smak radości, rozpływającej się pod językiem, jak czekolada.

        Kiedy minęła szesnasta, porwałem go na lody, które miały stanowić deser do obiadu. Nie musiałem go namawiać, w jego oczach paliły się iskierki niepohamowanego szczęścia, które dzieliliśmy między siebie.

     Przy nim czułem wolność, jakby wszystko, co trzymało moje pragnienia na uwięzi, opadło z głośnym łoskotem na ziemię, rozbijając się przy tym na kawałki. Żyłem chwilą, oddychałem nią i napawałem się jej pięknem, otwierałem swoje serce z ufnością na onieśmielającego bruneta.

     Kiedy zrobiło się ciemno - oboje ledwo to zarejestrowaliśmy -całkowicie tracąc poczucie czasu w swojej obecności, zaprowadziłem Yuuriego na punkt widokowy, z którego można było zobaczyć zjawiskowy widok Petersburga, rozświetlonego tysiącami świateł.

     Usiedliśmy na naruszonej zębem czasu ławeczce, na której wiele razy siadywałem samotnie, wpatrując się w przestrzeń, wierząc, że gdzieś tam jest ktoś, kto wniesie w moje życie miłość, która poprzestawia moje życie do góry nogami. Siedząc obok Yuuriego, zaczynam głęboko wierzyć w jej istnienie i przeznaczenia zapisanego na firmamencie.

      Nasze oczy spotykały się, w momencie, gdy gwiazdy błyszczały już nad naszymi głowami, rozświetlając delikatne oblicze bruneta, którym syciłem swoje wygłodniałe oczy, jakby po raz pierwszy widziały prawdziwe piękno. W przypływie odwagi złożyłem na jego słodkich ustach delikatny pocałunek, wkładając w niego rodzące się we mnie szczere i czyste uczucia, które leczyły mnie ze wszelkich ran, jakich doświadczyłem.

     Przybliżył się niespodziewanie do mnie, przez co pocałunek się pogłębił i w tej jednej chwili poczułem na języku smak wieczności, oplatanej światłem wprost z naszych dusz. Moje usta wypełniła słodycz, rozlewająca się po mnie dziką i niepohamowaną falą, zmywającej wszelki strach i niepokój. Całujemy się, aż do bólu, niemal dusimy w krótkim, wspólnie schwyconym oddechu. W ciemności wyczuwałem czerwień jego warg, mając zamknięte oczy, widziałem nieskończoność, niezmierzoną dal, zaś chwile stały się piękną melodią mającą barwę jego oczu, w których tańczyły ogniki powoli rodzącej się namiętności. Byłem tak nieopisanie szczęśliwy, iż miałem wrażenie, że staję się bezcielesnym bytem, odpływającym w dal, jak światło gwiazd po ciemnym niebie.

- Nie pozwolę ci odejść, zrobię wszystko, abyś przy nie został - te słowa opuszczają moje usta, kiedy tylko w końcu odrywamy się od siebie, lekko zasapani.

- Myślisz, że dobrowolnie, bym cię teraz opuścił? - oczy Yuuriego błyskają szczęściem.

       Zatapiamy się w sobie, chłoniemy smak wspólnej przyszłości na koniuszku języka. Miłość smakuje, jak jego usta i dźwięk czystego śmiechu, rozbrzmiewającego nieskończonym echem w mojej głowie. Spijamy ją niczym nektar dany przez bogów, upajamy się rodzącym między nami uczuciem, buchającym, jak świeżo rozpalony ogień w naszych sercach. Przy Yuurim zaczynam wierzyć, iż wszystko jest możliwe.  

  ***

*Starset - My demons

2896 <3

Jakże się cieszę z napisania tego shota, na początku ogarniał mnie straszny smutek, kiedy opisywałam chorobę Victora, zaś druga połowa wniosła wiele radości.

Shot jest wynikiem challeng'a od Dziabara z okazji Walentynek - Dzięki Tobie Słońce, ruszyłam z kopyta i dałam z siebie wszystko. 

Chciałam ukazać swoją wiarę w przeznaczenie oraz w to, iż wszystko jest możliwe, wszystko się może zdarzyć. Miłość może czekać na każdym kroku, może nas uzdrowić zarówno fizycznie, jak i psychicznie <3

Była to również okazja dla mnie, aby zmobilizować siebie do pisania, gdyż często tracę motywację.

Dziękuję za wszelkie wsparcie od mojej Wudziowej Rodzinki, kocham Was całym moim serduszkiem:

Bluemiss_96

WielmoznaRivaille

thekatherine97

minkeluster

TwojaStara-chan

WeronikaTompalska 

Moje Papieżaki <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top