Rozdział 13

Krążyliśmy po lesie już od ponad godziny, nawołując i wypatrując blondyna, ale było to jak szukanie igły w stogu siana.
Tyler nieobdarzony w nadnaturalną koordynację i pod wpływem alkoholu, co rusz potykał się o korzenie, ślizgał na trawie i kamieniach. Nie raz Shelley i ja musieliśmy ratować go przed upadkiem. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie strach o Thomasa, który z każdą chwilą stawał się coraz większy.
Niebo już całe pokryło się chmurami, które co jakiś czas przecinały fioletowo-różowe błyskawice i grzmoty zwiastujące nadchodzącą burzę. Tylko patrzeć, jak zacznie padać, a my nadal go nie odnaleźliśmy. Być może zgubił się i teraz błąka się po lesie, we wszechogarniającej ciemności, klucząc między ogromnymi drzewami, nie mając pojęcia, w którą stronę iść.
Ale ciemność nie była najgorsza. Najgorsze było to, że w lasach Lake Falls często podczas pełni można było spotkać jakiegoś wilkołaka, który nie potrafił nad sobą panować.

  – Thomas! – zawołałem na całe gardło. – Tommy! – powtórzyłem. Traciłem już nadzieję, a nienawiść do samego siebie zaczęła rozrywać mnie od środka. To był koniec, prawdziwy koniec. Pozostało mi jedynie mieć nadzieję, że nic mu się nie stało i jakoś da radę wrócić do domu. – To bez sensu. Jest już trzecia... – westchnąłem zrezygnowany, starając się trzymać w kupie, co było niesamowicie trudne.

  – Trzecia dwanaście – poprawił mnie Ty, podpierając się o drzewo.

  – A jego nigdzie nie ma – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na słowa przyjaciela. – Wracajmy – zadecydowałem.

   Nie było sensu ciągać ich po lesie. To ja nawaliłem, wyładowałem swój gniew na niewinnym Thomasie i to ja sam powinienem go szukać. Zresztą Tyler wyglądał na wyczerpanego podobnie jak Shelley, mimo że żadne z nich nie powiedziało tego głośno. Miałem najwspanialszych przyjaciół na świecie, a tymczasem wykorzystywałem ich na każdym kroku. Ruszyłem w drogę powrotną, nie odwracając się na nich i zacząłem przedzierać się przez zarośla. Po chwili faktycznie zaczęło padać, a wiatr, który jeszcze niedawno szumiał delikatnie między błyszczącymi, w świetle księżyca, liśćmi zaczął owiewać nasze ciała, potęgując uczucie chłodu wywołane przemoczonymi ubraniami. Nim dotarliśmy na parking, nie było na nas suchej nitki.

   Wszystkie samochody, które stały na nim wcześniej rozjechały się. Został jedynie mój Jeep i Toyota, którą jeździła moja przyjaciółka. Poczekałem chwilę, aż Shelley wraz z Tylerem opuścili parking, po czym zacząłem rozważać, czy wrócić do lasu i szukać dalej. Powinienem to zrobić, ale było to całkowicie bez sensu. Strach powoli zaczynał przeradzać się w złość, nie tylko na siebie, ale i na Thomasa, który zamiast pójść za mną, przepadł jak kamień w wodę.

  – Co ty ze mną robisz? – zapytałem, spoglądając w ciemność, którą rozjaśniały błyskawice. 

   Wsunąłem się za kierownicę i ukryłem twarz w dłoniach, które po chwili pokryły się szkarłatną cieczą – moimi łzami.
Byłem sam, więc mogłem pozwolić sobie na płacz. Mogłem pozwolić, aby krwawe łzy spływały po moich polikach, aby zeszło ze mnie, choć odrobinę emocji, które ciągle narastały. Ale... Nie mogłem siedzieć tak w nieskończoność. Wytarłem więc ręce o spodnie, tworząc na nich rdzawe smugi. Wcisnąłem sprzęgło i odpaliłem silnik, który załapał dopiero po chwili i wcisnąłem pedał gazu. Nie zwracałem uwagi na zasady bezpiecznej jazdy, było mi już całkowicie bez różnicy, co mogło się stać. Biłem się z własnymi myślami, które zaczynały mnie przerastać. Żałowałem, że wyciągnąłem Thomasa na to ognisko. Mogliśmy spędzić ten wieczór w domu, przed telewizorem opychając się chipsami i popcornem, trenując, albo całując w moim pokoju. Mogliśmy siedzieć w ogrodzie i patrzeć na księżyc, rozmawiać, albo jechać nad jezioro, gdzie zabrałem go pierwszego dnia, gdy go poznałem. Ale oczywiście musiałem postawić na swoim.
Czasu nie dało się cofnąć, a mi pozostało jedynie zadręczanie się i nadzieja, że nic mu się nie stało i jakimś cudem udało mu się dotrzeć do domu.

   Około piątej wjechałem na podjazd i ostrożnie wszedłem do środka. Było już całkowicie jasno, więc bez problemu, jak najciszej, wbiegłem po schodach i zamknąłem się w swoim pokoju. Wszedłem do łazienki i pierwsze co dostrzegłem, to swoje odbicie w lustrze. Poliki umazane krwią, podpuchnięte oczy, zaczerwieniony nos, jakbym płakał nie wiadomo ile, podczas gdy raptem uroniłem kilka łez.

  – Jak ty wyglądasz? – prychnąłem z wyraźnym grymasem do lustra, zrzuciłem ubrania i wszedłem pod prysznic, czekając, aż moje ciało odpręży się pod wpływem gorącej wody i mydła.

   Gdy znalazłem się w łóżku, nie zmrużyłem oczu. Leżałem na plecach, wlepiając wzrok w sufit i czekając, aż nadejdzie upragniony sen, ale nie nadszedł.
To też, gdy zegarek wskazał godzinę siódmą, zwlekłem się z łóżka, umyłem zęby, założyłem pierwsze lepsze dresowe spodnie, w których zazwyczaj chodziłem po domu i zszedłem na dół.

  – Już nie śpisz? – uśmiechnęła się moja mama i przewróciła naleśnika na patelni. Zawsze była rannym ptaszkiem. – W ogóle spałeś choć trochę? – spojrzała na mnie z troską. – DeeDee, skarbie...

  – Mamo – przerwałem jej, siadając na wysokim, kuchennym stołku. – Muszę z tobą porozmawiać – zacząłem, a w gardle poczułem gulę, jak w momencie, gdy zebrałem się na odwagę i wyznałem jej, że wolę chłopców.

   Chciałem mieć tę rozmowę już za sobą, bo jak miałem wytłumaczyć jej, że Thomas przepadł jak kamień w wodę?
"Mamo słuchaj, bo wydarłem się przez Dereka na Toma i on po prostu zniknął." Amba fatima był i go nima - jakby powiedział mój przyjaciel.

  – Pokłóciliście się? – zapytała, wytrącając mnie z rozmyśleń.

  – Co?

  – Ty i Thomas. Pokłóciliście się ze sobą? – wyjaśniła, przekrzywiając głowę.

  – Skąd...

  – Jakieś pół godziny temu zszedł tutaj – powiedziała i nałożyła mi na talerz naleśnika. – Przeprosił za to, że wrócił późno i powiedział, że idzie pobiegać.

   Wrócił.
   Kamień spadł mi z serca.
   Był bezpieczny.

  – O której? – zapytałem, zastanawiając się jak dotarł do domu.

  –  Koło trzeciej – wzruszyła ramionami. – Albo jakoś tak.

   Pokiwałem głową i zabrałem się za smarowanie naleśnika dżemem. Wreszcie mogłem odetchnąć z ulgą.

   – Aha, Dylan  – odezwała się po chwili już ciut poważniejszym tonem. – Powinieneś podziękować Shelley, za to, że podrzuciła Toma. To był twój obowiązek, nie jej. Ojciec nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział.

   Chwile zajęło, aż mój mózg przetrawił jej słowa. Powinienem podziękować Shelley? Za to, że go podwiozła? Ale ona go nie podwiozła! O trzeciej chodziła ze mną po lesie i szukała jego kościstej dupy! Więc kto? Koleżanka... Jakaś dziewczyna. Złość i chyba zazdrość zaczynała kiełkować w moim sercu, do tego miałem złe przeczucia.

   – Idę pobiegać!

   Wstałem z krzesła, dałem matce buziaka w polik i wybiegłem z kuchni.

  – A naleśniki?

  – Zjem, jak wrócę! – Zawołałem i zatrzasnąłem drzwi od pokoju. – A to padalec! Ja latałem po lesie, martwiłem się, a on spokojnie wrócił sobie do domu z jakąś dziewczyną!

   Szybko przebrałem się i po kilku minutach już biegłem co sił w nogach, dobrze znaną mi ścieżką między drzewami, rozchlapując kałuże i mocząc sobie przy tym nogawki. W tym momencie to było najmniej ważne. Liczyło się tylko spotkanie blondyna i wtedy właśnie on wybiegł z bocznej ścieżki wprost na mnie.
Stanąłem jak wryty, zaciskając zęby i pięści. Chłopak zatrzymał się zdyszany, po czym chciał przejść obok mnie bez słowa.
Tego było już za wiele! Szukałem go po lesie, odchodziłem od zmysłów, płakałem! A on jak gdyby nigdy nic, jakby mnie nie znał, chciał mnie wyminąć i wrócić do mojego domu?
Coś we mnie pękło.
Bez zastanowienia uniosłem zaciśniętą w pięść dłoń i przyłożyłem mu w szczękę, zaskakując go tym, nie bardziej niż siebie samego. Zrobił kilka kroków do tyłu, włosy opadły mu na czoło, przysłaniając czekoladowe oczy. Oparł się o drzewo i bez słowa spuścił wzrok, wbijając go w ziemię. Uniósł swoją bladą dłoń i zaczął rozcierać obolałe miejsce.

  – Coś ty sobie wyobrażał, idioto?! – warknąłem i resztkami sił powstrzymywałem się przed ponownym zdzieleniem go w tę śliczną mordę.

   Nie odezwał się.
   Dalej stał przyklejony plecami do drzewa z opuszczoną głową.
Miałem ochotę nim potrząsnąć, a jednocześnie chciałem wziąć go w ramiona i upewnić się, że jest prawdziwy, bezpieczny, jakby mój cios nie był tego dowodem.

   Wziąłem głęboki oddech i zbliżyłem się do chłopaka.

  – Przepraszam – wyszeptałem – Ja po prostu... Martwiłem się o ciebie.

    Podniosłem dłoń, chcąc unieść jego podbrudek i sprawdzić, czy swoim ciosem nie wyrządziłem mu większej krzywdy. Chciałem go delikatnie pocałować i jeszcze raz przeprosić. Chciałem... Ale chłopak złapał moją dłoń i odepchnął ją od siebie. Minął mnie i puścił się biegiem w stronę domu.

   Wszystko spieprzyłem.
   Znowu.

____________________________________

Hej, Bubusie!
Początek troche nudnawy, ale no cóż czasem i tak bywa :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top