Rozdział 29


   Ocknąłem się, gdy zapadał zmrok. Pojedyncze promienie zachodzącego słońca, wdzierały się do jaskini ledwo rozpraszając panujący w niej mrok. Nie miałem pojęcia, która dokładnie była godzina, a telefon leżący obok, rozładował się do zera. W ustach czułem suchość, a w czaszce irytujące pulsowanie, którego nawet nie dało nazwać się bólem.

   Powoli uniosłem się do siadu, podpierając na przyjemnie chłodnej, wilgotnej i nierównej ścianie, rozglądając się po wnętrzu. Co tak właściwie tu się wydarzyło? Ah no tak. Pieprzona Imogen. Pieprzony ja, który znowu jej zaufał. Czy ja kiedykolwiek zmądrzeję? Powoli zaczynałem już w to wątpić. Nie byliśmy przyjaciółmi. Już nie, a mimo to, gdzieś tam głęboko miałem nadzieję, że mnie nie wykiwa. Myliłem się.

   Chciałem stanąć na nogi, podpierając się na dłoniach, gdy poczułem nieprzyjemne pieczenie na wewnętrznej stronie nadgarstka. Nie przypominałem sobie, abym zranił się w tamtym miejscu. Zerknąłem na ranę, która otworzyła się pod wpływem mojego ciężaru, zdobiąc bladą skórę, czerwonymi strugami krwi. Była równym, dość głębokim cięciem ciągnącym się przez całą szerokość mojego nadgarstka.

   Imogen

   Dlaczego przecięła mój nadgarstek? Raczej nie chciała, abym wykrwawił się na śmierć, podcinając moje żyły. Zresztą, gdyby tego chciała, postarałaby się dużo bardziej. Jestem pewien, że w tej jej psychodelicznej główce aż roi się od pomysłów na zbrodnię doskonałą i na pewno jednym z nich nie jest zostawienie mnie w jaskini z taką raną. Więc, o co chodziło? Do czego była potrzebna jej moja krew?

   Obraz Willow uderzył w moją świadomość z siłą kuli wyburzającej stare budynki, roztrzaskując w mak resztki spokoju, jaki tlił się wewnątrz mnie.

   Spanikowany, chwyciłem swój rozładowany telefon, niezdarnie wpychając go do kieszeni moich spodni, po czym wypadłem na zewnątrz. Ślizgając się na wilgotnej ściółce, zbiegłem na ścieżkę, potykając się na ostrych kamieniach i ile sił w nogach pognałem w górę, w kierunku własnego domu, w którym przebywało dwóch obcych łowców. Musiałem działać szybko. Jeśli moja krew miała posłużyć Imogen do tego, o czym myślałem, nie miałem chwili do stracenia.
  
   Nim dobiegłem do ogrodu, zapadł zmrok. Wytężyłem swój wzrok, rozglądając się na wszystkie strony czy nikogo nie było obok domu. Przebiegłem w ciemności pod ścianę budynku, chwyciłem się rynny i choć zaskrzypiała niebezpiecznie, najsprawniej jak tylko potrafiłem, wspiąłem się do góry na sam dach. Jednak lata treningów nie poszły na marne. Przebiegłem po spadzistym dachu, wymachując rękami na wszystkie strony. Serio takiej gracji i sprytu pozazdrościłby mi nie jeden kot, a już z pewnością sam Chat Noir*. Prychnąłem pod nosem i w ostatniej chwili złapałem równowagę, ratując swoją dupę przed rozpłaszczeniem się na schodkach przed drzwiami wejściowymi.

   Gdy znalazłem się nad własnym pokojem, zawisłem na krawędzi, modląc się, aby i tym razem moje ciało nie próbowało mnie wyruchać i zrzucić na dół. Dlatego, gdy poczułem pod stopami parapet, odepchnąłem się od niego, podkulając nogi i  wskoczyłem do środka. Wylądowałem tyłkiem na podłodze, z czego nie byłem dumny, ale to nie był pokaz akrobatyki, więc miałem to głęboko w dupie. Bolącej dupie. Zebrałem się z podłogi i wbiegłem do łazienki, po drodze zrzucając ubrania. Wpadłem pod prysznic, odkręcając wodę. Sam nie wiedziałem, czy była zimna, czy gorąca. To się nie liczyło. Nie czułem tego. Liczył się czas, a niestety miałem go niewiele. Do tego musiałem wziąć prysznic, który był konieczny, ze względu na zaschniętą już krew,  pokrywającą dużą część mojego ciała. Po dwóch minutach dosłownie wyskoczyłem spod strumienia wody, co zaowocowało poślizgiem. Runąłem do tyłu, łapiąc się w ostatniej chwili umywalki, która była jednocześnie moim ratunkiem, jak i powodem okropnego cierpienia, bo coś chrupnęło w moim barku, a promieniujący ból rozszedł się po moim ciele. Zagryzłem polik aż do krwi i dźwignąłem się do góry. Nie miałem pojęcia, czy przyczyną braku mojej koordynacji był paraliżujący strach przed przemienieniem Willow przez Imogen, czy przez to, co było w krwi, którą podała mi była przyjaciółka.

   Najszybciej jak tylko mogłem, ubrałem na siebie pierwsze lepsze jeansy i szarą bluzę, którą rano rzuciłem na krzesło. Chwyciłem kluczyki do samochodu i portfel, ignorując okropny ból rozchodzący się od barku do ramienia, wspiąłem się na parapet. Wyskoczyłem na zewnątrz, podkulając nogi, aby bezpiecznie na nich wylądować. Jak się spodziewałem i tym razem moje wampirze umiejętności nie zadziałały tak, jak powinny. Owszem, wylądowałem na ugiętych nogach tak, jak miałem w planach, ale tylko po to, aby po chwili zachwiać się i runąć w różany krzew, którego kolce zaczęły boleśnie wbijać się w moje ciało, haratając twarz, szyję i dłonie. Najszybciej i najostrożniej, jak tylko byłem w stanie, wygramoliłem się na trawę. Nawet nie chciałem myśleć, co zrobi mi matka za połamanie tego cholernego krzaka, który tak pieczołowicie pielęgnowała.
  
   Pobiegłem do samochodu, trzaskając drzwiami. Przez chwile wydawało mi się, że za sobą słyszałem głos blondyna, wołający moje imię, ale musiało być to tylko przesłyszenie. Przynajmniej próbowałem to sobie wmówić. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, a moje maleństwo zamruczało, albo zawarczało - jak kto woli - po chwili. Dodałem gazu i ruszyłem z podjezdu, zjeżdżając w dół zbocza ostro skręcając kierownicą na każdym zakręcie i modląc się, aby jeep nie wypadł z drogi, uderzając w pierwsze lepsze drzewo. Martwy nie pomogę Willow.

   Każda zmiany biegu, kończyła się promieniującym bólem, o którym usilnie próbowałem zapomnieć. Problem jednak był taki, że nie potrafiłem, gdy przy każdym, najmniejszym ruchu coś jakby wbijało lodowy szpikulec w mój bark, ciągnąc go przez ramię, aż do łokcia.

  – Nie bądź dzieciuchem, Dylan! – upomniałem siebie z zaciśniętymi zębami, zaciskając jeszcze mocniej dłonie na kierownicy. Nic nie mogło mnie teraz rozpraszać. – Dasz radę!

   Jeszcze bardziej docisnąłem pedał gazu, skupiając się na drodze. Nie mogłem pozwolić na to, aby coś przeszkodziło mi w dotarciu do kliniki, w której przebywała Willow. Ryzyko tego, że Imogen już tam była, było zbyt wielkie.

   Po kilkudziesięciu minutach wjechałem na plac przed kliniką. Nie bawiłem się we wjeżdżanie na parking. Zwyczajnie nie miałem na to czasu. Wypadłem z auta jak oparzony, zostawiając je na podjeździe i pobiegłem w stronę budynku. Szarpnąłem za drzwi, które pod naporem moich mięśni stanęły otworem. Nie zwracając uwagi na młodą pielęgniarkę w recepcji, puściłem się biegiem przez jasno oświetlony korytarz. Kobieta krzyczała coś o godzinach odwiedzin, ale każde jej słowo puszczałem mimo uszu. Liczyła się tylko Willow i to, że Imogen chciała zmienić ją w potwora takiego, jakim byłem ja.

   Dopadłem do drzwi, po czym naparłem na nie z całej siły, wpadając do środka. W pomieszczeniu panował mrok rozświetlany jedynie blaskiem z ekranów medycznej aparatury. Jednak doskonale dało dostrzec się nieprzytomną dziewczynę pogrążoną w głębokim śnie, z którego wybudzić mogła ją jedynie mieszanka krwi wampirów, którzy jako ostatni pożywiali się nią.

    Podbiegłem do łóżka, sprawdzając, czy wszystko było z nią w porządku, choć przecież wiedziałem, że Imogen nie przywróciłaby jej tutaj. To byłoby zbyt niebezpieczne zarówno dla nich dwóch, jak i dla całego personelu i pacjentów. Imogen była szalona, ale na szczęście nie do tego stopnia.

   Ogromny kamień spadł z mojego serca. Cholernie bałem się tego, że nie zdążę na czas, a zamiast Willow zastanę puste łóżko.

  – Nie zbliżaj się do niej! – Ryknął jakoś mężczyzna za mną. Jak mogłem się domyślać, był to ochroniarz. – Odwróć się i odsuń pod ścianę!

   Potulnie wykonałem polecenie mężczyzny, stając przodem do ochroniarza, który celował do mnie z pistoletu. Żyła na jego szyi zaczęła pulsować pod wpływem gniewu. Wystarczyłoby odpowiednio szybko zbliżyć się do niego i wbić w nią kły, aby mężczyzna upadł bezwładnie na ziemię, powoli otaczając się kałużą własnej krwi. Nie, Boże! Odpędziłem od siebie tę myśl tak samo szybko, jak wpadła do mojej głowy. Powinienem się raczej skupić na sytuacji, w jakiej aktualnie się znalazłem. Włamałem się do bezbronnej pacjentki, która nie mogła nawet wołać o pomoc, moje dłonie były całe w zadrapaniach od cholernych kolców. Moja twarz pewnie wcale nie wyglądała lepiej. Oddałbym w tej chwili nerkę za lusterko, żeby zobaczyć, jakim jestem skończonym ofermą i frajerem. No, i celował do mnie dwumetrowy mężczyzna, który za młodu chyba nosił szafy na czwarte piętro. Czego mogłem się spodziewać po wtargnięciu do jednej z najlepszych klinik w okolicy? Na pewno nie fanfarów, kwiatów i czerwonego dywanu.

  – To nie tak, jak pan myśli – uniosłem ręce do góry, próbując na poczekaniu wymyślić jakąś bajkę, którą mógłby kupić, choć bazując na mojej wiedzy z filmów i książek tacy jak on nie kupują takich bajek. Ale co zaszkodzi spróbować? – Ja...

  – Zamknij się ćpunie i pod ścianę! – Warknął. Spojrzałem na niego zdziwiony i mentalnie zacząłem zbierać z podłogi własną szczękę. Czy ja naprawdę wyglądałem mu na ćpuna? Może i byłem uzależniony od krwi, ale ciągle nie czyniło mnie to ćpunem. Jednak mimo wszystko nie miałem zamiaru dzielić się z nim moim małym fetyszem. Obawiam się, że zabrzmiałoby to dużo gorzej niż przyznania się do ćpania.

  – Nie jestem ćpunem – odparłem, siląc się na to, aby w moim głosie nie było słychać zdenerwowania. Przesunąłem się pod ścianę, odsuwając tym samym od łóżka Willow, przy którym nadal stały moje niezapominajki.

  – W takim razie jesteś zboczeńcem! – Jego ochrypły, przepalony głos trzeszczał niemiło pośród czterech ścian, w których, jak dotąd jedynym dźwiękiem było pikanie aparatury medycznej i cichy oddech mojej przyjaciółki.

  – Jeszcze lepiej – mruknąłem pod nosem. – Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku z moją dziewczyną – odezwałem się już głośniej, jednak po minie mężczyzny wnioskowałem, że wcale tego nie kupił. Nie był głupi, a przynajmniej nie na tyle, aby łyknąć taką bzdurę.

   Szybkim i sprężystym krokiem podszedł do mnie, cały czas trzymając mnie na muszce. Chwycił za moje ramię, szarpiąc do przodu, a ból ponownie rozszedł się po moim ciele. Syknąłem i zagryzłem poliki, idąc potulnie obok mężczyzny. Uwolnienie się wcale nie byłoby takie trudne. Może i mężczyzna był barczysty i z pewnością bardzo silny, ale ja też mogłem pochwalić się siłą, zwinnością i latami treningów. Okey, może i to coś, co było w tamtej krwi, jakoś na mnie wpływało, ale proszę,  nie aż na tyle, abym nie mógł zwiać. Wystarczyło wbić mu łokieć w brzuch, szarpnąć się do przodu i pobiec. Dziecinnie proste, ale nie chciałem pogarszać swojej i tak już beznadziejnej sytuacji. Włamałem się do pokoju córki szanowanego lekarza i burmistrza Lake Falls. To nie mogło przejść bez echa, mimo że pan Dunbar wiedział o naszej przyjaźni. Więc wolałem zagryźć poliki i spokojnie dać poprowadzić się do kantorka ochrony. Wysłuchać pogadanki, a następnie zrobić maślane oczy i zapewnić mężczyznę o mojej miłości do dziewczyny. Może tym razem będę bardziej przekonujący? Miałem nadzieje, że ujdzie mi to płazem i będę mógł jechać do Imogen, a następnie ją zabić. Panem Dunbarem zajmę się później. Nie, oczywiście jego nie zabiję.

  – Właź! – warknął ochroniarz, wpychając mnie do niewielkiego, ciemnego pomieszczenia. Z tym warczeniem przypominał raczej monstrualnego pitbula niż człowieka. W kantorku nie pachniało zbyt ładnie jak na renomowaną klinikę. Sam nie wiem, czego się spodziewałem, ale jestem pewien, że nie przeszło mi przez głowę, że zastanę tu nadgryzioną tortillę i odkręconą pepsi. Widocznie przeszkodziłem w kolacji. To by wyjaśniało wściekłość ochroniarza. Mogłem w sumie to zrozumieć, mi też się nie przeszkadza w prawdziwym jedzeniu. Nie, żeby ktoś chciał. To w końcu parszywy widok, ale jednak. Tak czy siak, gdy mężczyzna zatrzasnął drzwi i zapalił światło, a mój wzrok się wyostrzył, moim oczom ukazał się jeszcze większy burdel niż na biurku, ale nie taki z fantazji nastolatków, tonący w fioletowo-różowym pluszu, a skąpo ubrane panie kusiły zakłuciem w kajdanki, a jeśli już o kajdankach mowa... Mężczyzna usadził mnie na krześle, po czym skuł moje ręce, szarpnął znów do góry i zaczął grzebać w moich kieszeniach. Nie tak wyobrażałem sobie moje pierwsze zakłucie w kajdanki. Zdecydowanie wolałbym, żeby na miejscu tego faceta był Thomas i serio nie przeszkadzałoby mi to, gdyby to on tak głęboko wpychał ręce w moje kieszenie, ale teraz? Czułem się obrzydliwie. Żeby to był jeszcze jakiś seksowny ochroniarz, z którego mógłbym zedrzeć ten śmieszny mundurek, pchnąć go na biurko i no. Ale nie, to musiał być łysiejący gościu przed pięćdziesiątką ze zdecydowanym nadmiarem w okolicach brzucha.

  - Niech mnie pan nie maca z łaski swojej! – syknąłem, gdy jego ręce zaczęły sprawdzać moje przednie kieszenie, ale mężczyzna nijak na to nie zareagował. Po chwili na biurku wylądowały moje kluczyki do samochodu, kilka dolarów, telefon, portfel i gumy miętowe, które oceniając po wyglądzie, pamiętały kilka prań. – Wie pan kim ja w ogóle jestem? – może to go trochę nastraszy?

  – Mam to w nosie smarkaczu – mruknął, otwierając mój portfel. Jednak niezbyt go to wystraszyło. Wyciągnął moje prawo jazdy, przyglądając mu się uważnie, po czym spojrzał na mnie i znów na moje zdjęcie. – O'Brien – wypluł moje nazwisko z pogardą, rzucając dokument na biurko – Jaki ojciec taki bachor – mruknął, a ja zmrużyłem oczy, jednak zanim zdążyłem otworzyć usta, mężczyzna kontynułował. – Tak, wiem już, kim jesteś główniarzu i wiesz, co teraz zrobię?

    Zadzwonisz do mojego ojca? Zapytałem w myślach. Pewnie tak. Sądząc po tym, z jakim uczuciem wymówił moje nazwisko... Musiał go znać. No nie, jęknąłem w duchu. Dopiero co się z nim "pogodziłem" a już odstawiłem przedstawienie godne samego Shakespeare'a.  Swoją drogą on też był gejem. Nie, wróć bi. Tak czy siak, lubił chłopców, jak ja, choć nie wiem, jakie miało to znaczenie w tej chwili. Albo do reszty zgłupiałem, albo rzeczywiście byłem naćpany aż do tego stopnia.

  – Wypuści mnie pan? – starałem się skupić na tym, co właśnie się działo, odpychając myśli od seksownego Laurie Davidsona, grającego Williama Shakespeare'a w dość słabym serialu. Chyba jednak nie do końca wyparowało mi z krwioobiegu to cholerstwo od Imogen. Tak, wolałem to zrzucić na nią, niż na własne wariactwo. Tak było prościej, a ja lubiłem prosto. – Ja sobie spokojnie pojadę do domu – podsunąłem, starając się jakoś załagodzić sytuację – Rodzice pewnie się martwią. Zapomnijmy o...

– Siedź cicho! – warknął, wchodząc mi w słowo i jakżeby inaczej zadzwonił na policję. I co gorsza, po mojego ojca.

   Nie długo musiałem czekać na przyjazd panów w mundurach, a wraz z nimi w całej swej wspaniałości i okazałości samego Stephena O'Briena, z którego emanowała wręcz namacalna złość, dająca się kroić nożem. O wyglądzie, jak chmura gradowa już nawet nie zamierzałem wspominać.

  – Dylan – przemówił spokojnie, nie dając dojść do głosu dwóm umundurowanym mężczyznom. Chłód w jego głosie przeszedł po moim kręgosłupie, drażniąc moje nerwy. Wiedziałem, że mimo wszystko nie zrobi mi krzywdy, ale sama jego postawa wzbudzała niewyjaśniony strach i respekt, co dało się dostrzec na twarzach zgromadzonych. No, prócz ochroniarza. On zerkał na mojego ojca z kpiną. – To był jeden z twoich dziecinnych zakładów, tak? – zmierzył mnie wzrokiem tak złowieszczym, że gdyby mógł nim zabijać, już bym nie żył. Był nawet gorszy od wzroku Skowyjca. Tylko sekundy dzieliły mnie od runięcia na ziemię i turlania się po niej. Może wtedy puściliby mnie wolno? A może zamknęliby w psychiatryku? Jednak stan czystości podłogi, skutecznie mnie przed tym powstrzymywał. – Zapytałem cię o coś synu.

  – Tak, tato. – skłamałem, spuszczając wzrok. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że on także o tym wiedział, a jedyne co próbował zrobić, to mnie kryć. – Przepraszam.
 

____________________________________

*Chat Noir - Czarny kot z Biedronki i Czarnego Kota ❤ ktoś też to ogląda? 😄

Hej Bubusie!
Jak obiecałam, rozdział jest! Nieźle się bawiłam pisząc Dylana niezdarę 😂

Miłego tygodnia kochani i do następnego (miejmy nadzieję) w sobotę 😘💞

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top