healer
Rozdział szósty pragnie was powitać i zachęcić do wszechstronnego endżojowania w trakcie jego lektury :D
*************
(POV Loki)
Okazało się, że odnotowano kolejną ofiarę Zarazy i dlatego matka udała się do gabinetu uzdrowiciela, jednocześnie każąc przekazać strażnikowi informację o tym, że my również mamy tam się udać.
To, co ujrzałem w gabinecie medyka było jednym z najstraszniejszych i najbardziej przygnębiających widoków w moim dotychczasowych życiu.
Sześć łóżek było zajętych, z czego tylko na jednym leżąca postać była odkryta.
Pięć nienaturalnych zgonów dzieci w ciągu tygodnia...
No tak.
Uzdrowiciel pochylał się nad drobną, na oko czteroletnią dziewczynką, która niesamowicie blada leżała na jednym z łóżek. Z tyłu, pod ścianą stali kobieta i mężczyzna - jej rodzice.
Gdy tylko zostałem dostrzeżony na twarzach rodziców dziecka pojawiła się nadzieja.
Nadzieja, ta nikła nić, trzymająca ludzi w niepewności, ale i wierze w to, że nieważne, że ta choroba, czy rana jest śmiertelna. Co z tego, że inni umierali. Nasze dziecko przecież przeżyje. Ono nie może umrzeć. Nam się to nie może przytrafić. Nie nam, nam nie może. Przecież nasze dziecko jest takie inne, takie wyjątkowe.
Jednak nie nieśmiertelne.
- Synu, mógłbyś spróbować jej pomóc?
Posłałem matce wściekłe spojrzenie. Dlaczego miałbym cokolwiek dla kogokolwiek robić? Nie miałem z tym nic wspólnego. Ludzie czasami umierają i bardzo mi przykro, ale tak już jest.
- Matko - zwróciłem się do niej cicho, jednocześnie odwracając głowę, by żadne słowo nie uciekło w niepożądaną stronę.
- Loki, liczą na ciebie - szepnęła matka przerywając mi.
Dlaczego na mnie?! Co ja mogłem zrobić? Byłem tylko magiem, czarownikiem... Owszem, potężnym, ale nie byłem medykiem! I jeśli miałbym być szczery to nie obchodziło mnie to czy to dziecko umrze, czy nie. Przyznaję - jako drugi w kolejce do tronu powinienem pomagać poddanym, tudzież ich wspierać. Nie miałem nic do pomocy, ale nie miałem obowiązku wykorzystywać moich jakże cennych umiejętności do ratowania nieznajomego mi bachora!
Ujrzałem jednak ostre, a jednocześnie błagalne spojrzenie matki i koniec końców postanowiłem jednak zrobić co w mojej mocy. Podszedłem do łóżka, klęknąłem przy drobnej dziewczynce i przyłożyłem dłonie do skroni dziecka. Gdy jej dotknąłem syknęła. Od zawsze miałem nienaturalnie zimne dłonie, a temperatura ciała dziewczynki przekroczyła już śmiertelną. Na pierwszy rzut oka było wiadome, że dla dziecka nie było ratunku. Nawet jeśli nie zabiłaby jej ta tajemnicza Zaraza, dziewczynka umrze od gorączki. I to wkrótce. Już teraz była nieprzytomna, zatem jej odejście pozostawało kwestią kilkudziesięciu minut.
Mimo to spróbowałem. Zamknąłem oczy i wszedłem do jej umysłu. To był błąd.
Mózg ulegał zniszczeniu, płonął. Wszystkie połączenia zrywały się tak, że nie mogłem odczytać żadnego wspomnienia ani nawet pojedynczej myśli. Nie to było jednak najgorsze. Zobaczyłem to coś co najprawdopodobniej było odpowiedzialne za chorobę. Była to obca energia, nie pochodząca z naszego świata. Miała podobną gęstość do tej, jaką miała słynna Etera, wykorzystywana dawno temu przez Mroczne Elfy. Tyle, że ta siła, która niszczyła ciało dziewczynki była mroczniejsza... zupełnie jakby ciemność oraz wszystkie lęki, koszmary i potwory, którymi straszyła mnie w młodości piastunka przybrały formę energii. To było przerażające i ohydne.
Odsunąłem się od dziecka, spojrzałem na jej rodziców i pokręciłem głową.
- Przepraszam.
Kilka minut później na sali znajdowało się sześć zakrytych łóżek.
***
- Matko, co to było?!
Siedzieliśmy w gabinecie ojca i nareszcie nadszedł czas na zadawanie nurtujących nas pytań.
- Widziałeś ciała! To jakaś zaraza. W ciągu tygodnia zaatakowała i zgładziła szóstkę niewinnych dzieci pochodzących z mieszanych rodzin.
- Mieszanych? - zainteresował się Thor.
- Tak - Frigga pokiwała głową. - W rodzinie ofiar zawsze tylko jeden rodzic był z pochodzenia czystym Asgardczykiem.
Opadłem na obity skórą fotel i ukryłem twarz w dłoniach. Byłem zmęczony.
- To nie jest zwykła zaraza.
- A co to według ciebie jest?
- Sam do końca nie wiem - odparłem i zamilknąłem na chwilę, nie będąc do końca pewnym tego, co chciałem dalej mówić. - To coś co nas przerasta. Coś niewątpliwie mrocznego. Gdy to poczułem miałem wrażenie jakby wszystkie moje najskrytsze lęki przybrały postać ciemności... Nie umiem tego wyjaśnić.
Thor prychnął.
- Jak to: twoje najskrytsze lęki przybrały postać ciemności?!
Zerwałem się na równe nogi i byłbym przyłożył bratu, gdyby nie Sygin, która złapała mnie za rękę szepcząc ostrzegawczo:
- Loki! Uspokój się!
- Przepraszam - lekkim szarpnięciem uwolniłem dłoń, a następnie zwróciłem się w stronę brata. - Tak, Thorze. Dokładnie tak to odebrałem.
- Wiesz może co to może być? - na twarzy matki dostrzegłem zaniepokojenie
Pokręciłem przecząco głową ale na przekór gestowi powiedziałem:
- Wydało mi się, że ta Zaraza to... Miała bardzo podobną strukturę do Etery używanej przez...
- Mroczne Elfy.
- Jest jeszcze coś. Podczas przesłuchania Gelma'ara w jego umyśle wyczułem coś podobnego, tylko że wtedy nie wydało mi się to ważne i...
- Uważasz, że elf przed śmiercią zdołał zrealizować jakiś niecny plan polegający na rozprzestrzenieniu zarazy, która wybiłaby mieszańców?
- W tym momencie nie jestem pewny niczego.
- A ja jestem pewien jednego: nie możemy pozwolić dalej umierać niewinnym dzieciom! - Thor włączył się do rozmowy i posłał mi spojrzenie, w którym widać było skruchę za drwinę.
- Masz rację. Porozmawiamy o tym jutro rano. Teraz idźcie spać, jest już późno.
***
Znowu staliśmy pod komnatą Sygin. Miałem wrażenie, że niebo jest jaśniejsze niż być powinno, ale w końcu nie wiedziałem ile czasu spędziliśmy w ogrodzie, w szpitalu i na rozmowie.
- To tym razem to dobranoc jest tak na poważnie?
Uśmiechnąłem się. Nie przyznałbym się do tego, ale o niczym nie marzyłem w tamtej chwili bardziej niż o chłodnej pościeli i śnie. Używanie magii zawsze wiązało się z utratą energii, a ten dzień wyczerpał mnie bardziej niż zdawałem sobie z tego sprawę.
- Tak, mam nadzieję. Do zobaczenia jutro, piękna - wypowiedziawszy te słowa pochyliłem się lekko i pocałowałem Sygin.
- Do jutra.
Gdy za dziewczyną zamknęły się drzwi ruszyłem korytarzem w kierunku swojej komnaty. Nie uszedłem jednak pięciu kroków, gdyż usłyszałem przeraźliwy krzyk i odgłos upadania.
Całe zmęczenie gdzieś uleciało, gdy niecałą minutę później klęczałem w komnacie Sygin, trzymając ją nieprzytomną w ramionach i wołając straże.
*************
Ależ mam wyszczerz mordy gdy uświadamiam sobie co właśnie zrobiłam z waszymi serduszkami!
Może i rozdział krótki ale niestety i tak bywa w życiu.
Całuski od Lokatego :****
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top