Rozdział 4

Xavier

Obudziłem się przez promienie słońca, wpadające do hotelowego pokoju przez duże okna, sięgające od sufitu do ziemi. Spojrzałem na zegar, który leżał na szafce nocnej i wskazywał: 12:34. Dawno nie spałem tak długo. Ostatnio coraz częściej budziły mnie koszmary, które okazywały się głupimi wspomnieniami.

Wyszedłem z łóżka i poszedłem wziąć szybki prysznic. W apartamencie grasował niezły hałas, a to wszystko dlatego, że dziś miał odbyć się mój koncert, zamykający trasę. Nigdy nie rozumiałem dlaczego chciałem kończyć trasę w tym miejscu. Ciągle coś mnie tu ciągnęło, a ja nie potrafiłem dowiedzieć się co.

Teraz zostawaliśmy tu na dłużej niż tydzień, więc miałem masę czasu by coś sobie przypomnieć. Mój pierwszy punkt odwiedzin to była plaża. Ubrałem się w czarne jeansy i białą luźną koszulkę. Na nadgarstek założyłem swój srebrny zegarek, a na głowę czarną czapkę z daszkiem. Opuściłem pokój, zabierając z łóżka telefon i kluczyki od motocykla, tak na wszelki wypadek.

— A ty gdzie? — Dotarł do mnie głos Ellie.

Obejrzałem się za siebie i zauważyłem, że kobieta siedziała przy podłużnym stole z laptopem i kawą w dłoni. Naprzeciwko niej siedział Evan, który ze skupieniem majstrował coś w swoim laptopie. Rudowłosa nie spuszczała ze mnie swojego ostrego spojrzenia.

— Wychodzę.

Odłożyła filiżankę na stół i rozchyliła wargi, a jej duże zielone oczy rozszerzyły się do rozmiaru piłeczki golfowej. Chwyciłem za klamkę od drzwi.

— Ty sobie żartujesz? Masz koncert o dziewiętnastej!

— No właśnie, o dziewiętnastej. Do tej godziny mam czas dla siebie, czyż nie? — Prychnąłem z wyrzutem.

Otworzyłem z impetem drzwi i opuściłem apartament. Ta kobieta irytowała mnie ostatnio jeszcze bardziej niż zwykle. Nie miałem pojęcia dlaczego.

Ellie od zawsze matkowała i była tą najrozsądniejszą z mojej ekipy, ale nigdy, przenigdy nie podnosiła mi ciśnienia tak zbędnymi tekstami. Mimo, że często moje humory były zależne od jej słów, ale zawsze starałem się trzymać to w sobie. Ostatnio wszystko w moim życiu wyglądało inaczej.

Wyszedłem na zewnątrz gdzie od razu dopadło mnie niesamowite ciepło. Zapomniałem już jak dobrze mieszkało mi się w Panama City, a nie w całych Stanach. Nie zaplanowałem swojego wyjścia i nie wziąłem pod uwagę tego, że wszędzie mogą mnie dopaść fani.

Zniżyłem czapeczkę jeszcze bardziej, tak aby nie było widać mojej twarzy. Gdybym szedł z ochroniarzami, byłoby to bardziej podejrzane.

Przeszedłem przez pasy, nie podnosząc głowy i skierowałem się prosto na plażę. Nie wiedziałem skąd znam drogę. Zdawało się, że ona po prostu była wryta w mojej głowie i nic nie zdołałoby jej stamtąd zlikwidować.

Zdecydowałem się podnieść daszek czapki, dopiero gdy moje buty niemalże stykały się z oceanem. Spojrzałem przed siebie.

Jasne błękitne niebo bez żadnej chmurki prezentowało się nienagannie, stykając się z błękitnym oceanem. Błękitnym. Coś wpadło do mojej głowy ale znów z niej szybko uleciało. Nie zdążyłam zatrzymać tego wspomnienia na dłużej.

Zamknąłem oczy. Tuż w czerni, którą widziałem pokazała mi się para oczu. Miały błękitny kolor. Zupełnie tak jasny jak tafla oceanu. Taki niespotykany. Inny. Wyjątkowy. Znajomy.

Otworzyłem oczy, by znów spojrzeć w ocean. Tym razem poczułem tylko ból. Tak jakby bolał mnie widok tego co mam przed sobą. Jakby stało się tu coś bolesnego. W mojej głowie znów zaszumiało, jednak tym razem widziałem oczy pełne bólu.

Nie zrozumiałem całego przekazu ale wiedziałem, że za wszelką cenę muszę się dowiedzieć tego, co umknęło mojej pamięci.

Włożyłem czapeczkę z powrotem na głowę i przysłoniłem jak najbardziej twarz. Wyszedłem z plaży, ostatni raz zerkając na rozciągający się za mną ocean. Wyszedłem na ścieżkę, przy której było mnóstwo kawiarni, lodziarni, restauracji i salonów gier. W tym miejscu również poczułem wspomnienie. Zupełnie tak jakbym kiedyś już tutaj szedł.

Wszedłem do najbliższej kawiarni. Była niebieska, a ramy okien pozostały białe. Wystrój w środku przypominał niebo. Ten odcień błękitu, był zupełnie taki sam, jak kolor oczu, który pojawił się w mojej głowie. Nieskazitelny, czysty, piękny, a jednocześnie posiadający bagaż bólu, cierpienia i zła.

— Poproszę brownie — powiedziałem do ekspedientki, która z szerokim uśmiechem mnie przywitała.

Położyłem banknot na blat i wziąłem talerz ze swoim zamówieniem. Zająłem stolik w rogu kawiarni i rozglądałem się wokół przez duże okna. Miasto wyglądało pusto. Był prawie koniec czerwca, a to wiązało się z tym, że większość dzieciaków, jak i tych starszych ma wolne.

Wziąłem kęs mojego ciasta i zasunąłem za ucho, opadające kosmyki moich ciemnych włosów. Kątem oka zauważyłem, że przy moim stole pojawiły się jakieś sylwetki. Więcej nie zdołałem już zjeść.

— Możemy zdjęcie, proszę pana? — Spytały dwie nastolatki, których wyraz twarzy przypominał strach.

Czy ja byłem straszny?

— Jasne i jestem Xavier, nie proszę pana.

Dziewczyny zachichotały. Wstałem z krzesła i wygładziłem moją białą koszulkę. Objąłem ramieniem jedną z fanek, a druga zrobiła zdjęcie. Po chwili tą samą szopkę odegrałem z drugą.

— Dziękujemy! Będziemy dziś na koncercie! — Krzyknęły chórem na odchodne.

Uśmiechnąłem się do nich i wróciłem do zjedzenia swojego brownie, które znów przypomniało mi o czymś, co sprawiło delikatne ukłucie w okolicach serca.

***

— Przez twoje spacerki, nie zdążymy! — Wrzeszczała znowu Ellie.

Uszy mi już pękały, a byłem w apartamencie dopiero pięć minut. Fakt, zasiedziałem się trochę na zewnątrz ale potrzebowałem tego. Musiałem ostudzić emocje, które trzymały mnie od rana z powodu koncertu.

— Okres masz, że tak drzesz się na wszystkich? — Rzuciłem, chowając dłonie do kieszeni moich jeansów.

Blada na ogół cera mojej pracownicy, stała się ciemniejsza niż odcień jej ciemnych rudych włosów. Żyłka na czole pulsowała niebezpiecznie, a jej szczupłe dłonie zaciśnięte były w pięści. Przegiąłem, ale czy się tym przejmowałem? Ani trochę.

— Co się z tobą ostatnio, kurwa, dzieję?!

— Ze mną? A może to z tobą jest coś nie tak?!

Ellie spojrzała na mnie wrogo, przełykając ślinę. Miałem jej serdecznie dość. Przekraczała wszelkie granicę, które powinny być dla niej świętością. Cała reszta ekipy stała w bezruchu po różnych kątach apartamentu. Wszyscy obserwowali naszą sprzeczkę i nikt nie ważył się nam przerywać.

Napiętą atmosferę, która powstała, można było ciąć tępym nożem.

Gdy żadne z nas już się nie odezwało, szybkim krokiem ruszyłem do pokoju. Opadłem na łóżko, zrzucając moją czapkę gdzieś w kąt pokoju. Zamiast wyruszyć na koncert w spokojnym nastroju, pójdę i wszystko zjebię, bo Ellie musiała się na kimś wyżyć. Ostatnio coraz częściej robiła to na mnie.

Drzwi pokoju otworzyły się i wszedł przez nie Michael. Jak zwykle nie zapukał.

— Wyj...

— Nie będę ci prawił morałów, ani mówił, że przesadziłeś, bo wiesz o tym. Chce powiedzieć, że jest osiemnasta i musimy jechać. — Wydusił na jednym wydechu. — Jesteś dupkiem, ale czy to nowość? Ellie w szczególności powinna o tym wiedzieć.

Skinąłem głową i podniosłem się z łóżka. Z pokoju wyszedłem od razu za Michaelem, ani razu nie zerkając na Ellie. Mój koncert nie był wart zniszczenia przez nią. Wyszliśmy wszyscy z apartamentu, a później z hotelu, przed którym stały trzy Range Rovery.

Miałem słabość do tych samochodów, dlatego chciałem, aby to właśnie one podwoziły mnie na każdy koncert. Zająłem miejsce przy oknie, tak jak miałem to w zwyczaju. Rzuciłem okiem na resztę osób, które miały jechać ze mną i zauważyłem tylko Williama i Michaela. Ellie nie pojechała ze mną, tak jak zawsze.

Poniekąd cieszyłem się, że nie ma jej tutaj, a z drugiej strony czułem się dziwnie, bo to ona zawsze pięćset razy powtórzyła, że wszystko będzie dobrze. Teraz musiałem liczyć tylko i wyłącznie na siebie.

Podjechaliśmy pod sporej wielkości arenę w samym centrum miasta. Na zewnątrz nie stało wiele osób, co oznaczało, że większość jest już w środku. Zacząłem się stresować. Zawsze właśnie w tym mieście byłem zestresowany. Było to dla mnie cholernie dziwne i niezrozumiałe.

Czarny Range Rover podjechał pod samo wejście dla personelu. Wszedłem do środka tuż za Williamem, który musiał ogarnąć wszystkie sprawy opłat. Josh rozmawiał z kimś przez telefon, a Michael ciągle coś do mnie gadał ale nic nie słyszałem.

Zostałem wciągnięty do garderoby gdzie czekała moja stylistka. Trzymała w dłoni wieszak z całym czarnym kompletem, który miał białe szewki. Wyglądał całkiem w porządku.

Zostawiłem na sobie białą koszulkę, na nogi wciągnąłem czarne spodnie z białymi szewkami, a na wszystko zarzuciłem zupełnie taką samą kurtkę. Byłem wdzięczny, że Addie zaprojektowała też czapkę z daszkiem, w tym samym stylu co spodnie i kurtka. Zawsze wychodząc na scenę w czapce dostawałem nagłej pewności siebie.

— Eric! Gdzie jest, kurwa, Eric? — Krzyknął rozwścieczony Josh, rozglądając się po holu. — Za pięć minut masz wejść na scenę, a ty nawet nie masz słuchawek. Kurwa mać!

Mężczyzna ubrany w czarne spodnie i tego samego koloru koszulkę, właśnie zbiegł po trzech schodkach. Okulary, które miał na nosie były kompletnie przekrzywione, a jego pofarbowane na biało włosy, były powykręcane w każdą stronę świata.

— Jestem. — Powiedział spokojnie i zabrał się za podłączanie mi słuchawek.

— No Ares Bóg piękności zaszczycił nas swoją obecnością! Ruchy nieogarze! — Wrzasnął Josh, wymachując rękoma.

Ten dzień był naprawdę koszmarny. Wszyscy na siebie wrzeszczeli i budowali niepotrzebne napięcie. Denerwowało mnie to, a jednocześnie sam w tym wszystkim miałem swój udział.

— Gotowi? Czy wszyscy są gotowi?! — Krzyknął znowu mój manager.

Cała ekipa skinęła głowami, a ja dostałem do ręki mikrofon. Przełknąłem ciężko ślinę, wziąłem głęboki oddech i popatrzyłem w stronę Ellie. Kobieta patrzyła prosto na mnie. Uśmiechnęła się niemrawo i pokazała kciuki w górę. Byłem gotowy do wyjścia.

Przeszedłem trzy schodki i energicznie wpadłem na scenę, gdzie od razu dopadły mnie głośne krzyki, piski i oklaski. Uśmiechnąłem się na nagły przypływ adrenaliny. Kochałem to uczucie.

— Cześć Panama City! — Krzyknąłem, podbiegając pod sam koniec sceny. Zbiłem piątki z tymi co byli najbliżej bramek. — Gotowi na rozpierdziel?! — Krzyknąłem, wystawiając mikrofon w ich stronę. Tłum głośno zawył "tak". — Nie słyszałem — prychnąłem, a tłum zawył jeszcze głośniej.

Odsunąłem się od końca sceny i próbowałem się skupić, co teraz. W słuchawce nie rozbrzmiewały żadne głosy. Głucha cisza.

— Dobra więc, aby tradycji stało się zadość, zapraszam kogoś do pierwszej piosenki — odparłem, rozglądając się wśród tłumu. Wybieranie kogoś do pierwszej piosenki, było dla mnie tradycją. Lubiłem to uczucie gdy ktoś był obok. Rozejrzałem się po pierwszych kilku rzędach. — Chodź. — Wskazałem palcem brunetkę, która była wyraźnie zaskoczona tą propozycją.

Wpuszczona przez ochroniarzy na scenę, od razu skierowała się w moją stronę. Trzymałem już drugi mikrofon, który po chwili dałem w jej dłonie. Gdy uniosła na mnie wzrok, wiedziałem, że oczy, które pojawiły się w mojej głowie, należały do niej. Byłem tego pewien.

— Jak masz na imię? — Spytałem, patrząc wciąż w jej oczy, których odcień był hipnotyzujący.

Uśmiech z jej warg spłynął drastycznie, a błękitne oczy pełne szczęścia, zamieniły się w otchłań smutku, żalu i cierpienia. Nie wiedziałem dlaczego tak było. Spuściła wzrok.

— Claire.

#ED

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top