Rozdział 21
Claire
Minęły dwa tygodnie od urodzin Jacka, festynu w sierocińcu, ucieczki mojej mamy i mojego powiedzenia "tak". Nie, Xavier mi się nie oświadczył, ale zaproponował abym pojechała z nim w trasę koncertową po całych stanach. Nie myślałam ani chwili nad odpowiedzią, bo znałam ją już za nim zdążył się mnie o coś zapytać.
Te dwa tygodnie były bolesne, pracowite i ciekawe. Coraz częściej zjawiałam się w sierocińcu, bo odkąd dowiedziałam się o warunkach w jakich żył brat Xavier'a poczułam, że jestem tym dzieciakom potrzebna jeszcze bardziej. Prawdę mówiąc przesiadywałam tam prawie cały czas. Grałam w karty, bawiłam się lalkami i samochodzikami, rysowałam, uczyłam ich czytać, gotowałam, piekłam z nimi babeczki i bawiłam się w chowanego. I nigdy nie czułam się tak szczęśliwa, jak w chwili, gdy słyszałam ich śmiech.
Bo tylko tak mogłam im dodać wsparcia i dać trochę miłości. Bo te dzieciaki w szczególności na nią zasługiwały.
Niestety mój czas z Xavierem był mocno ograniczony, bo chłopak skupił się na ostatnich próbach i przygotowaniach do trzymiesięcznej trasy koncertowej, na którą jadę razem z nim. Ekscytacja sięgała zenitu od momentu, gdy tylko dowiedziałam się, że będę mogła odwiedzić każdy zakątek USA wraz z chłopakiem, którego kochałam ponad życie.
Z każdym kolejnym dniem upewniałam się, że to jest ten właściwy mężczyzna, codziennie coraz bardziej czułam, że moje uczucie co do niego staję się silniejsze i nic nigdy nie będzie w stanie sprawić, że ulegnie zmianie. Bo teraz byłam już pewna, że moje serce w całości należy do niego.
Jeszcze do niedawna mnie i Xavier'a łączyła cienka linka, która podtrzymywała nasze dziwne i skomplikowane uczucia. Jednak teraz byłam pewna, że ta linka stała się liną. Grubą, niezniszczalną liną, której nic nie pokona. Łączyło nas coś silnego, coś co większość obcych osób nawet nie zrozumie. Darzyliśmy się specyficznym uczuciem, które rozumieliśmy tylko my.
To uczucie było po prostu takie nasze. Tylko nasze.
Otworzyłam powieki od razu, gdy do pokoju wpadły pierwsze promienie lipcowego, prawie sierpniowego słońca. Czas leciał mi nieubłaganie szybko, a co za tym szło - stawałam się coraz starsza, dojrzalsza i odpowiedzialniejsza. Właśnie tego dnia dwadzieścia lat temu wyszłam na świat z donośnym rykiem, który echem niósł się po szpitalnych ścianach.
Dwudzieste urodziny. Wow. Można myśleć, że są to urodziny jak urodziny i nic w nich specjalnego, ale w tych akurat jest. Jedynka z przodu zmienia mi się na dwójkę i nie jestem już nastolatką. Teraz jestem - mentalnie pięciolatkiem ukrytym w ciele dwudziestoletniej kobiety. Wciąż nie dociera do mnie to, że przeżyłam na tym świecie dwadzieścia lat. Abstrakcja.
Z szerokim uśmiechem na ustach, wstałam z łóżka i ruszam do łazienki wziąć orzeźwiający prysznic. Chłodna woda orzeźwiła moje ciało i zbudziła zaspane mięśnie. Ubrałam na siebie białą sukienkę w niebieskie różyczki z bufiastymi krótkimi rękawkami, które opadały mi na ramiona. Moje obojczyki były idealnie uwydatnione przez kwadratowy dekolt. Sukienka sięgała mi do kostek, a do uda sięgało rozcięcie. Czułam się jak księżniczka wyjęta prosto z bajki Disneya.
Na nogi wciągnęłam moje białe Conversy, a całość oblałam moim malinowo waniliowym perfum, który - jak wcześniej podejrzewałam - był kompletną zapachową obsesją Xavier'a. Rzęsy podkręciłam zalotką i potraktowałam je tuszem, policzki podkreśliłam bronzerem i dodałam delikatnego różu, a brwi wyczesałam szczoteczką. Włosom pozwoliłam swobodnie opaść na ramiona.
Zadowolona i szczęśliwa zbiegłam po schodach na parter.
— Sto lat, sto lat, niech żyje żyje nam, niech żyję nam! A kto? Moja najpiękniejsza córeczka! — krzyknął mój tata, wyskakując zza rogu z tortem w ręku. Uśmiech mimowolnie wpłynął na moje wargi. — Wesołych dwudziestych urodzin, kochanie — wyszeptał, wystawiając w moją stronę tort z odpalonymi dwudziestoma małymi świeczkami.
Zebrałam dech w piersiach, pomyślałam życzenie i mocno dmuchnęłam. Przytuliłam się do mojego taty i w głowie przypomniałam sobie każde swoje poprzednie urodziny. Te, gdy obudziłam się rano i na dole czekał na mnie wielki karton, z którego wyskoczył tata z całym zestawem Pet Shopów. Moje siódme urodziny, w które obudziłam się przez wystrzelone konfetti w moim pokoju. Albo te, w które wbiegłam do toalety i dowiedziałam się, że dostałam okres, a później cały dzień tata jeździł ze mną do sklepów i kupował mi co tylko zamarzyłam. Lub te, w które obudziłam się i wiedziałam, że tego dnia nie będę już tą samą dziewczyną. Moje osiemnaste urodziny, które świętowałam w Anglii, bo moim marzeniem było polecieć tam. Albo te, w które zostałam obudzona tortem czekoladowym, który przez niezdarność mojego taty spadł prosto na moją twarz.
Każde urodziny były idealne, jednak w każde brakowało w nie pewnej osoby. Zawsze byłam tylko ja i tata. Nigdy nie było z nami mamy. W te również jej zabrakło, jednak teraz nie byłam już zdziwiona. Jej nieobecność stała się dla mnie normą, a jedyne co mogłoby mnie zaskoczyć to, że nagle by tutaj przyszła.
— Dziękuję, że jesteś tato — wyszeptałam, całując mężczyznę w policzek.
Wypowiedzenie tych słów było dla mnie w tej chwili koniecznością. Bo przez cały ten czas, gdy on przy mnie dzielnie trwał, ani razu mu za to nie podziękowałam. Zawsze tylko ja użalałam się nad sobą, nie wiedząc, że tata może przezywać to samo, tylko zwyczajnie to ukrywa pod warstwą wielu masek. Bo czasami bywa prościej, schować się pod maską, mówiącą, że wszystko jest w porządku.
A ludzie zostali zaprogramowani tak, aby zawsze iść na łatwiznę. Nie lubimy robić sobie pod górkę. Gdy mamy zbudowany prosty chodnik prowadzący do sklepu, a drogą po trawie jest nam zdecydowanie szybciej, wybierzemy drogę po trawie. To nie wynika z naszego braku czasu, jednak z tego, że życie jest zbyt ciężkie, a my musimy je sobie ułatwić. W każdej sferze życia.
— Zawsze będę, córeczko — odparł, mocniej przyciągając mnie do siebie. — Zawsze.
Poczułam, że te słowa są obietnicą. Mimo, że wiedziałam, że on nigdy mnie nie zostawi, to te słowa tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że chociaż jeden rodzic mi się udał.
— To co? Jemy! — zarządził mój tata, podnosząc tort, który wciąż - o dziwo - nie spadł mu z ręki.
Pokiwałam bezsilnie głową i uśmiechnęłam się pod nosem. Usiadłam przy blacie tuż obok mojego taty i sięgnęłam łyżeczkę, którą skierował w moją stronę. Naszą tradycją było coroczne jedzenie tortu prosto z pudełka, małymi łyżeczkami z wygrawerowanym kucykiem na końcu łyżeczki. Mimo, że oboje byliśmy dorosłymi ludźmi, gdzieś na dnach naszych dusz, gnał umysł małego dzieciaka. Raz był widoczny bardziej, a raz staraliśmy się go ukrywać.
Jedzenie tortu i głośne śmiechy, które nam towarzyszyły, wspominając moje najmłodsze lata na Ziemi, przerwało nam trzykrotne dzwonienie do drzwi. Mój zdezorientowany tata wstał z westchnieniem od blatu i powolnym, leniwym krokiem ruszył do drzwi, aby sprawdzić kto nam przerywa w świętowaniu.
— To ty! No na szczęście, bo już miałem wyzywać, że ktoś mi niszczy dzień z córką, ale tobie mogę odpuścić!
Głos mojego taty rozniósł się po całym parterze, powodując moje zdezorientowanie. Obróciłam się w kierunku drzwi wejściowych i wszystkie moje obawy w jednej sekundzie zniknęły.
Z szerokim uśmiechem na przystojnej twarzy, przemierzał kolejne metry mojego domu chłopak, na którego przybycie skrycie liczyłam. Gdyby tego było mało w jego dłoni widniał wielki bukiet niebieskich, prawie, że błękitnych lilii, których zapach rozniósł się po całym pomieszczeniu. Gdy Xavier znalazł się bliżej mnie, zauważyłam, że pośród dużych kwiatów lilii widnieją białe, delikatne stokrotki.
Czułam jak rumieńce pochłonęły każdy skrawek mojej twarzy, a serce biło w tak szybkim tempie, że odbierałam wrażenie, jakby za chwilę chciało wyskoczyć z mojej klatki piersiowej. Wciąż chyba nie docierało do mnie, że tylko ten chłopak działał na mnie w ten właśnie sposób.
— Wszystkiego najpiękniejszego, ślicznotko — powiedział chłopak, rozkładając ramiona tak, abym mogła się w niego wtulić. — Mam nadzieję, że spełnisz wszystkie marzenia, bo zasługujesz na to jak nikt inny — wyszeptał do mojego ucha chłopak, a ja poczułam jak motyle przewracają się w moim brzuchu.
Oderwaliśmy się od siebie dopiero w chwili, gdy mój tata głośno odchrząknął, dając nam znać, że moglibyśmy już się od siebie odkleić. Nieco zawstydzona wyrwałam się z objęć Xavier'a i odebrałam od niego kwiaty, które podarował mi w prezencie.
Nie mogłam od nich oderwać oczu, bo przyciągały zarazem kolorem, jak i tym połączeniem lilii ze stokrotkami. Wszystko wyglądało tak delikatnie i... po prostu pięknie.
— Odnieś kwiaty i jedziemy — powiedział chłopak, chowając dłonie do kieszeni swoich czarnych długich jeansów. Ciekawe czy nie było mu gorąco.
— Hola hola — wtrącił się mój tata, podnosząc dłonie w geście buntu. Przewróciłam oczami. — Gdzie to się młodzi wybieracie?
— Niespodzianka, proszę pana.
— Jeszcze raz do mnie powiesz proszę pana, a niespodziankę dostaniesz, jak cię wywalę za drzwi — zakpił mój tata, a ja cicho zachichotałam. — Czuję się wtedy staro, okej?
Oboje wybuchliśmy śmiechem, a mój tata westchnął bezsilnie. Pokiwał głową abym poszła na górę, a ja w głowie odmawiałam już modlitwy aby Xavier nie palnął jakieś głupoty przy moim ojcu.
Odstawiłam kwiaty do szklanego wazonu, stojącego na parapecie i ostatni raz na nie spoglądając, uśmiechnęłam się pod nosem. Przejrzałam się w lustrze, aby ocenić swój wygląd i złapałam telefon z szafki. Ostatni raz psikając się perfumami, wyszłam z pokoju i zeszłam na dół, gdzie akurat mój tata kończył rozmowę z Xavierem. Jednak nie musiałam się niczym bać, bo oboje wydawali się bardzo roześmiani.
— Punkt dwudziesta w domu — zarządził mój tata, a ja już niechętnie na niego spojrzałam. — Nie patrz tak. Będziemy razem robić kolację. — Dodał mężczyzna, wzruszając ramionami, a Xavier go poparł kiwając głową. — Uważajcie na siebie dzieciaki.
— Oczywiście, proszę... Christopher. — Poprawił się brunet, spotykając się ze złowrogim spojrzeniem mojego taty.
Pokiwałam bezsilnie głową i w objęciach Xavier'a, opuściliśmy posesję mojego domu. Motocykl stał tuż przed furtką, a na nim ustawione były dwa kaski. Poczułam wibrację telefonu i od razu podsunęłam go pod nos z nikłą nadzieją, że być może mama dzwoniła mi złożyć życzenia. Jednak nic z tego. Powiadomienie było od...
od: Dustin:
Wszystkiego najlepszego, młoda ;* mam nadzieję, że miło spędzasz ten dzień!
Mimo, że nasze ostatnie spotkanie nie zakończyło się w przyjaznych warunkach, ucieszyłam się, że to nie spowodowało, aby Dustin o mnie zapomniał. Musiałam z nim porozmawiać, ale na pewno nie w najbliższym czasie, bo te trzy miesiące, miałam spędzić tylko i wyłącznie z Xavierem i tylko i wyłącznie podróżując po Stanach Zjednoczonych.
do: Dustin:
Dziękuję! :*
— Już? Pobaraszkowałaś?
— Co? O czym ty mówisz?
— Szczerzysz się do telefonu, jak nie wiem — prychnął Xavier, podając mi kask.
— Przepraszam bardzo, jesteś zazdrosny? — odparłam, opierając dłonie na biodrach.
— Ehe, od razu zazdrosny — mruknął.
— Zazdrość jest toksyczna, kolego.
— W takim razie jestem toksyczny, koleżanko — powiedział, dosadnie akcentując ostatnie słowo. — I co teraz z tym zrobisz?
— Zachowujesz się jak niewyżyty nastolatek.
— Wewnętrznie jestem niewyżytym nastolatkiem, a co z tym zrobisz?
— Zapisze cię na boks, żebyś się wyżył czy coś...
— Boże — westchnął, nagle się odwracając w moją stronę. Przyciągnął mnie za dłoń i spojrzał prosto w oczy. — Po prostu nie lubię się tobą dzielić, dobrze? — powiedział, a po chwili złożył na moich ustach przelotny pocałunek. — Już wystarczająco długo mnie nie było i ktoś inny cię miał.
Popatrzyłam na chłopaka spod byka.
— Nie miał?
— A ty kogoś miałeś?
— Czemu mi nie odpowiesz?
— Nie psujmy sobie dnia dobrze? Podejrzewam, że jeśli ja ci odpowiem, to będziesz tylko zły, a jeśli ty mi odpowiesz, będę smutna.
— W porządku, ale i tak moja niespodzianka poprawiłaby ci humor, ślicznotko — pstryknął mnie w nos, a następnie wziął kask z moich rąk i wsunął mi go na głowę.
Całą drogę pokonaliśmy w około dwadzieścia minut. Podjechaliśmy na plażę z kompletnie nieznanej mi strony. Ku mojemu zdziwieniu, nie było tutaj nikogo. Plaża była pusta, a jedyną oznaką, że ktoś był tutaj wcześniej, był rozwalony zamek z piasku i jedna rzucona łopatka.
Zeszliśmy z motocyklu i Xavier od razu złączył nasze dłonie, prowadząc nas w stronę horyzontu. Pomimo wczesnej godziny, słońce wyglądało jakby zachodziło. Zajrzałam na ekran telefonu, na którym widniała godzina szesnasta. Nieco zdezorientowana znów spojrzałam w niebo i wystraszyłam się, że być może nie zmieniłam jakieś strefy czasowej. Jednak w tej chwili czas był jedynym o czym nie chciałam myśleć.
Bo podobno, gdy spędzamy czas z kimś odpowiednim, godziny zamieniają się w sekundy. To utwierdziło mnie jeszcze bardziej, że Xavier jest tym odpowiednim.
#ED
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top