Rozdział 64

Mrowienie.

Zacisnęła usta, gdy zaczęła odnosić upiorne wrażenie, jakby coś po niej chodziło. Mrówki, całe stado mrówek zdawało się dreptać ciągiem po skórze. Wolała myśleć, że to niegroźne stawonogi oblegają jej ciało aniżeli obrzydliwe, włochate pająki.

Przygryzła wargi, odchyliła głowę i podparła ją o konstrukt ściany. Mimo zamkniętych oczu dojrzała przebłysk światła. Ktoś albo zapalił lampę albo rozświetlił pomieszczenie neotonem. Dobiegło do niej stwierdzenie, że znaleźli. Słyszała, jak mówili, że jest tu, po czym wszystko ucichło, jak ręką odjął.

Skonfundowana otworzyła oczy. Wrażenie zanurzania w wodzie, jakiego doznała przed momentem, minęło, ale dalej siedziała na podłodze, bynajmniej w cudzej piwnicy. Wokół nie gromadzili się strażnicy. Zamiast umundurowanych żołnierzy oglądała stoły i nałożone na nie krzesła. W powietrzu unosił się zapach pieczeni i taniego alkoholu zmieszany z wyszorowaną podłogą. Z trudem docierało do Jasmin, gdzie tak naprawdę się znalazła, a zielonego pojęcia nie miała, jak do tego doszło.

– Jaśnie półbogini? – Zza pleców dobiegł Jasmin zdumiony, kobiecy głos. Znała tę nutę, choć nie umiała przyporządkować nigdzie jej brzmienia. Obróciła głowę, po czym dźwignęła się i przyjęła pozycję stojącą. – Wszystko dobrze, półbogini?

Jasmin natychmiast rozpoznała kobietę, która zwracała się do niej przez pryzmat wyglądu jak do półboskiej istoty. Zlustrowała niewiastę. Kobiecina nic się nie zmieniła od ostatniego spotkania, choć zważywszy na okazałą posturę oraz stanowczy wyraz oblicza, bardziej zasługiwała na miano hetery.

– Taaa...

Zerknęła w stronę okien. Na zewnątrz nie dostrzegała chaosu, szalejących płomieni ani żołnierzy opętanych żądzą jej odszukania. Gdy kilku uzbrojonych mężczyzn przemknęło obok, zdążając w stronę zamku, Jasmin kucnęła. Skryła się za stołem i modliła, by mebel skutecznie ją przesłonił.

– Czy aby na pewno? – drążyła zaintrygowana gospodyni.

– Powiedzmy, że mogło być gorzej – zdawkowo uznała Jasmin, gdy udało się jej otrząsnąć z pierwszego szoku. Potrzebowała odnaleźć się w nowej sytuacji i ułożyć adekwatny do niej nowy plan działania. – Fakt, mogło być też lepiej, ale...

– Poszukują cię, pani.

– Flebber! – Do głównej sali, gdzie zwyczajowo podejmowano klientów, dziarsko wkroczył właściciel. Jego Jasmin również już znała. Ubiła z nim targu, a szczęśliwie pierścień wciąż tkwił na palcu, by spełnić rolę zapłaty. – O, jaśnie półbogini. Czy...? – Rozejrzał się wokół, gdy przystanął na widok jasnowłosej niewiasty. – To już?

– Powiedzmy – odparła. Małżeństwo spoglądnęło po sobie, aby ostatecznie skupić uwagę na gościu. – Macie może huriogona? – Schyliła głowę, gdy za oknem znów przebiegło kilku żołnierzy. Ich wzmożona aktywność w Wardamash nie umknęła uwadze pary, podobnie jak reakcje kucającej w ich gospodzie dziewczyny, która usiłowała zamaskować swą obecność w środku. – Nie będę ukrywać, że zależy mi na czasie.

– Mamy zadruna, pani – oznajmił mężczyzna. Sprawiał wrażenie niechętnego do użyczenia wierzchowca. Nie mogła się dziwić, jeśli stworzenie posiadało wartość, a w tym świecie ludzie wiedli wyjątkowo ciężki żywot. – Ale srebrny pierścień to trochę mało, by...

– Mam jeszcze jeden – wtrąciła szybko. Domyślała się, dokąd zmierza tok myślenia rozmówcy. – Ten jest z irdysu – podkreśliła.

Małżonkowie znów zerknęli po sobie. Jasmin nie wnikała, czy porozumiewali się mentalnie, czy znali się już na tyle dobrze, by bez użycia słów rozumieć wzajemnie swe myśli. Potrzebowała pomocy, a czas nieubłaganie umykał. Ten sam, który pramatka Takhva cudem wręczyła w dłonie swego wiernego dziecka, kiedy przeniosła Jasmin z piwnicy do gospody.

Pierwotnie zamierzała zatrzymać pierścień na dalszą część wojaży. Beltia wręczyła jej kosztowność z własnego skarbca. Oficjalnie obdarowała pierścieniem dziewczę w podzięce za wspólnie spędzone sympatyczne dni, dzięki czemu Orias ani Foras nie drążyli zanadto. Tymczasem Jasmin potrzebowała improwizować już na początku podróży, mimo że jeszcze nie opuściła Wardamash, a nie myślała już nawet o Delaryi bądź kolebce skrzydlatych władców niebios.

– Czy... Jaśnie półbogini, czy masz problemy? – spytała gospodyni, podchodząc bliżej.

Jasmin doceniała szczerość. Zadanie podobnego pytania osobie z kasty władców musiało wiele kosztować przeciętnego mieszkańca miasta, człowieka uzależnionego poniekąd od rządzących półbogów. Kaprysy Nieśmiertelnych decydowały o życiu bądź śmierci, skazywały na szczęście lub rozpacz.

Jasnowłosa spojrzała prosto w oczy Flebber, zgadywała, że to imię gospodyni. Zamrugała. Kobieta stojąca ponad nią w chwili obecnej posiadała władzę nad jej życiem. Mogła pomóc, ale mogła również wezwać straż i oddać w ręce półboskich sług. Foras z pewnością nie puściłby płazem ucieczki, nawet nieudanej.

– Ojciec chce wydać mnie za mąż za tyrana i mordercę – rzekła szybko. – Nie mogę go przyjąć ani patrzeć potem spokojnie, jak twardą ręką rządzi ludem.

Liczyła w duchu, że sposób wyartykułowania wypowiedzi nada słowom prawdziwego wydźwięku. Kłamała, lecz tylko częściowo. Orias był jej biologicznym ojcem, aczkolwiek uważał swego kuzyna za partię adekwatną na małżonka. Świadczyły o tym słowa władcy Kiarkatos, ich rozmowy, podteksty, a także rozliczne, drobne zachowania, które nie umknęły uwadze Jasmin. Nie zmieniało to wszystko faktu, iż posiadała wolną wolę i wciąż dzierżyła władzę nad własnym życiem, samodzielnie dokonywała wybory, za które w przyszłości mogła zapłacić słoną cenę.

Czekała na reakcję kobiety, na podjętą przez nią decyzję. Błagalnym wzrokiem słała nieme prośby o ratunek, choć w rzeczywistości to nie sugestie o małżeństwie z Forasem pchały ją dalej. Musiała dostać się do korzeni, uzyskać odpowiedzi na pytania i być może rozwikłać kłębiące się wokół zagadki. Na mapie Burns nie znalazła tylko dwóch interesujących ją miejsc. Terehapan i Delaryę. Miejsc, do których postanowiła dotrzeć za wszelką cenę.

– Nabhu, szykuj zadruna – nakazała przysadzista baba.

– Ale...

– Już! Dziewczynę trzeba ratować – zakomunikowała, kierując częściowo oblicze w stronę męża. Pojął, skinął głową i pognał drzwiami, którymi wszedł przed momentem. Gospodyni zwróciła się ponownie do Jasmin, lekki uśmiech nieznacznie złagodził twarz hetery. – Widziałam, żeś dobra i litościwa, kiedyś tu wtedy przyszła. Inny półbóg zażądałby tego, za co ty chciałaś płacić, jaśnie półbogini.

– Dziękuję.

– I nie dziękowałby – rzekła, kręcąc lekko głową. – No dalej, prędko. Gnaj na tyły, bo jeszcze któryś z tych matołów w blaszanych strojach wpadnie tu i...

– Flebber! – Jas poderwała się na proste nogi, lecz nie podbiegła do kobiety, która nieoczekiwanie zamilkła, zaciągając się powietrzem. Z ciała gospodyni wyłaniało się ostrze. Jasne oczy rozszerzyły się, z rozchylonych warg wypłynęła krew w ostatnich podrygach krztuszenia. Blondynka dojrzała za wywołaną postać w ciemnym, grubym płaszczu, miecz nieznajomej istoty przeszył niewieścią pierś. Martwe oblicze było ostatnim, co widziała Jasmin, zanim ostrze wysunęło się gładko, a zabita padła na ziemię bez tchu i odsłoniła postać swego mordercy. – Ty...

– Spokojnie – zabójca przemówił dźwięcznym, kobiecym głosem. W dodatku Jasmin była pewna, że już słyszała tę tonację. Cofnęła nogę, stanęła w wykroku. Nim pomyślała, w dłoni ściskała miecz odebrany zamordowanemu w górach Ungo żołnierzowi. Podjęła gardę. – Nic ci nie zrobię.

– Akurat – Burns burknęła opryskliwie. – Zamordowałaś bogu ducha winną kobietę i mam ci uwierzyć, że mi nic nie zrobisz?

– Ciebie nie skrzywdzę – zapewniła. Zrobiła krok w przód, ale kiedy Jas odsunęła się, by zachować dystans, zakapturzona postać stanęła w miejscu. – Boisz się mnie?

– Chyba mi się nie dziwisz? – odparła pytaniem na pytanie.

– Ach, racja. – Uniosła rękę, w której nie trzymała miecza. Złapała kaptur, tak jak uczyniła to Jasmin po przybyciu do Wardamash. Pamiętała, bo sytuacja choć wionęła paradoksem, zdawała się niezwykle podobna. – Jestem sprzymierzeńcem. – Błękitne oczy zrobiły się wielkie niczym spodki, co nie umknęło uwadze stojącej przed nią morderczyni, gdy zdjęła przesłaniający twarz materiał. Uśmiechnęła się, w gest włożyła tyle serdeczności, ile tylko potrafiła. – Widzisz? Nie musisz się mnie bać.

Krótką chwilę język młodszej z kobiet nie współpracował, stanął okoniem, podczas gdy zwyczajnie zabrakło Jasmin słów. Po prawdzie, pewna nie była, czy istniały adekwatne sformułowania, jakich mogłaby teraz użyć. Sądziła, iż wyłącznie wulgaryzmy winny poszybować w powietrze.

Znała kobietę skrytą pod płaszczem, a przynajmniej kojarzyła z widzenia, zaś wspomnienia z pobytu na zamku rodziców półboga, z którym przemierzała Przeklęty Las, wcale nie napawały dziewczyny spokojem. Patrzyła na tę, która od początku obserwowała ją z czujnością oraz z jawną niechęcią, zanim została pokonana przez walecznego harpia. Złociste, kręcone włosy pozbawione zostały ozdób, ale piwne oczy przeszywały Jasmin niezmiennie z uwagą.

– Ty... – wyszeptała niepewnie po chwili. – Ty...

– Jesteś w szoku, rozumiem. – Uczyniła krok ku Jasmin, lecz ta znów umknęła w tył. Zachowywała dystans, a gdyby nie trup leżący na podłodze, być może zastanawiałaby się, czemu właściwie nie ufała tej kobiecie. Tymczasem stała oko w oko z bezdusznym zabójcą o ślicznej buzi. – Masz do tego prawo, ale naprawdę cię nie skrzywdzę. Jesteś w końcu... moją bratanicą.

– Nie... nie... nie...

Ostatnie słowa złotowłosej uderzyły w świadomość Jasmin z mocą rozpędzonej komety. Siły od niej odstąpiły, nagle Burns zrobiło się słabo. Niby znała powiązania między Oriasem a tą niewiastą, ale gdy głośno padły pewne deklaracje, nabrały innego, dosadniejszego znaczenia. Spojrzała prosto w dwa bursztyny mieniące się serdecznym uczuciem w blasku lamp oświetlających neotonami pomieszczenie.

Jasmin posiadała świadomość, iż to Orias ją spłodził. Stojąca przed nią kobieta w płaszczu i z mieczem pokrytym ludzką krwią była natomiast jego siostrą. Samo to pozwalało wysnuć logiczny, spójny wniosek. Gdy dodatkowo Burns wzięła pod uwagę, że na imię nosiła tak samo jak Fro, która swoje otrzymała na cześć siostry wielkiej miłości ich matki, poczuła, jak wszystko wokół faluje.

– Jasminio...

– Nie jesteś moją ciotką! – oznajmienie nabrało mocy, podczas gdy boska cząstka w drżenie wprawiła podłogę. – Zamordowałaś bezbronną kobietę – oskarżyła, celując we Freję palcem. – Jesteś zwyczajnym zabójcą!

– Zabiłam ją, by cię chronić.

Freja nie pojmowała. Owszem, nie oczekiwała, że rzucą się sobie w ramiona, rzewnie zapłaczą i odtąd będą najbliższymi przyjaciółkami. Mimo to liczyła choć na krztynę zrozumienia, jeśli nie wdzięczności.

– Nie wmawiaj mi, że zrobiłaś to dla mnie!

Ściany zawibrowały, gospoda zatrzęsła się, a Jas wbiła srogie, prokuratorskie spojrzenie w sylwetkę odzianej w męskie ciuchy niewiasty. Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokciami przerwała ciągłość własnej skóry. Oddech dziewczęcia przyśpieszył, z wściekłości aż dygotała.

– Jasminio, pomówmy...

Freja nie dokończyła wypowiedzi, ponieważ musiała uchylić się przed uderzeniem mocy wypływającej z ciała Jasmin. Wiedziała, że bratanica aktualnie pozostawała osłabiona, nie dysponowała pełną potęgą po tym, jak ostatnio dokonała rzeczy niemal niemożliwych. Nie musiała zasiadać na zamku, by znać plotki. Jasnowłose dziewczę ożywiło żołnierza, wyszarpało jego duszę brutalnie z Karbos sprzed oblicza kholdara. Nikt nie dokonał czegoś podobnego, nawet jeśli wskrzeszony mężczyzna ledwo dyszał we własnym łożu.

Unik poprzedził kolejny. Jasmin zaszarżowała, machnęła mieczem, a świst przeciął powietrze niebezpiecznie blisko twarzy przeciwniczki. Uchyliła się, cofnęła na nogach. Musiała przyznać, aczkolwiek nie uczyniłaby tego otwarcie, iż bratanica zaskoczyła ją werwą oraz prędkością, ponieważ technikę posiadała niedoskonałą, pełną luk oraz chaotyczną.

Półbogini nawet nie sparowała cięcia, odpowiednim manewrem defensywnym wytrąciła oręż z rąk dziewczęcia. Miecz zabrzęczał pod jedną ze ścian gospody i spoczął na podłodze z dala od obu kobiet. Z przerażeniem błękitnooka odszukała broń tuż po tym, jak odskoczyła od ciotki na odległość dłuższą aniżeli wyciągnięcie ręki. Przezorność nakazywała wzmożoną ostrożność oraz czujność. Bez większej celowości Burns machnęła ręką, puściła falę uderzeniową w stronę morderczyni.

– No co ty? – Freja obejrzała się na półki. Butelki pękły, trunki kaskadą spłynęły z regałów. Ozdobne napitki miały przyciągać wzrok klientów, którzy zwykle przesiadywali w knajpie do późna, czasem opuszczali to miejsce nad ranem. Dziś gospoda również pękałaby w szwach, aczkolwiek właścicielami kierowały przesądy. W wigilię ostatniej pełni roku nie prowadzili interesu. Zamykali okres jedną nieczynną nocą, pozwalali zostać tylko nocującym podróżnikom. – Panuj nad... Jasmin!

Krzyk zdezorientowanej wojowniczki dobiegł zza pleców wywołanej blondynki, gdzie przeniosła się mocą boskiej cząstki. Ta natomiast zwróciła twarz w stronę drzwi. Nie spodziewała się wtargnięcia do środka żołnierzy, po prawdzie przybyli nie skupili jej uwagi. Może wtedy nie posłałaby kolejnych wiązek energii w Nieśmiertelną.

Żołnierze również nie oczekiwali podobnego ataku. Część w ostatnim momencie umknęła przed uderzeniem mocy, której Freja ponownie sprawnie uniknęła. Dwoje rozpadło się w pył, aczkolwiek nie to tkwiło Jasmin teraz w głowie.

– Jesteś zwykłą, pozbawioną honoru morderczynią! – zawyrokowała. Ręką machnęła w stronę, gdzie kobieta o krótkich, złotych puklach pojawiła się, a następnie zniknęła w mgnieniu oka. Szyby poleciały z okien. Eksplozja przykuła uwagę innych, podczas gdy Jasmin wykonała zamaszysty ruch drugą ręką. Działała instynktownie, intuicyjnie, ponieważ nie potrafiła w rzeczywistości korzystać z mocy, a gdy boska cząstka budziła się pod skórą dziewczęcia, zwykle działała samoczynnie. – Nie będziesz obwiniać mnie za swoje winy!

Jeśli tylko tak mogła sięgnąć przeciwniczki, zamierzała skorzystać z możliwości. Za cel honoru Jasmin postawiła sobie, by powstrzymać ciotkę. Flebber nie mogła być jedyną ofiarą, myśl ta krążyła w dziewczęcej podświadomości. Choć już rejestrowała brak sił oraz ból mięśni, z dłoni wypuszczała kolejne wiązki mocy.

– Uspokój się. Nie taki miałam zamiar! – przemówiła Freja, gdy wreszcie zdołała zniknąć z oczu bratanicy. Pojawiła się na ułamek sekundy, po czym znów rozmyła się w powietrzu, w ten sposób unikała ataków. – Nie chcę z tobą walczyć. Opanuj się! Inaczej...

– Będziesz musiała mnie zabić? – dokończyła myśl krewniaczki.

Jasmin nie odpuszczała. Jej wściekłość rosła, wola walki również, lecz moc niestety słabła. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że nie sięgnie tej samej olbrzymiej energii, której jeszcze niedawno nie potrafiła okiełznać, ale boska cząstka drzemiąca pod skórą, którą odziedziczyła po ojcu, dogorywała. Chwilowo dopadło ją poczucie wybrakowania, lecz gotowa była zawalczyć do ostatniego tchu jak na harpię przystało.

⭐⭐⭐

Twarz mokrą miał od łez i pierwszy raz w życiu pozwolił, by takim właśnie oglądały go poddane. Zgiął kark, nosem przesunął po czerwonych włosach opadających na jego przedramię, a na skroni ich właścicielki złożył krótki pocałunek. W ramionach chował cały swój świat, choć ten pachniał goryczą oraz żałością.

– Dlaczego? – spytał drżącym głosem. – Dlaczego to zrobiłaś?

Nie odpowiadała. Nie mogła. Niewieścią twarz dociskał do nagiego korpusu, na torsie czuł niewieści policzek. Kolejny raz ją pocałował, tym razem w głowę, pieszczotą zaznaczył kosmyki. Przymknął powieki. Mimo że całą noc rozważał, jak dać Adel przestrzeń i odgrodzić ją od siebie, teraz nie umiał bodajby spróbować wyobrazić sobie życia bez niej. Wybrał ją świadomie już przy ich pierwszym spotkaniu.

Nagą pierś zalewały łzy, ale nie przeszkadzało mu, gdy zanosiła się płaczem. Prawie spadła. Niewiele brakowało, a nie zdołałby sięgnąć swego przeznaczenia. Ostatnia szansa, sekunda, mrugnięcie okiem. Zacisnął palce na nadgarstku i pociągnął rudowłosą bezpiórą w tył, prosto na siebie, a później już tylko ją tulił, gdy razem klęczeli na kamiennej skarpie.

Płakała tak bardzo, jakby to jej świat runął w gruzy. Szloch wyrywający się z kobiecej krtani brzmiał torturą. Dłoń przesunął po zakręconych, falujących kosmykach. Czuł jej oddech, słyszał pełną żałości rozpacz.

– Ampto... – Zawyła mocniej. Skulił się nieznacznie, a płacz niszczył jego wewnętrzne ja. Nawet podczas sądzenia siostry nie czuł się tak podle. – Nie chciałem tego – wyznał. Słowa władcy docierały do Adel jak przez kotarę, niewiele rejestrowała, chociaż teoretycznie słyszała go wyraźnie. – Wybacz mi, że w ogóle do tego dopuściłem – szepnął łamiącym się głosem. Nie mówił wcale ciszej, nie dbał, czy słyszeli go inni. Ściszył głos, bo ponownie obniżył głowę, żeby kolejne komunikaty wyrzekać prosto do niewieściego ucha. – Ona nie jest... tobą. Liczysz się ty, tylko ty, Adel.

Płakała jeszcze długo, podczas gdy Dreon bez przerwy mówił. Każdym zdaniem usiłował przekonać ją, ile dla niego znaczyła w przeciwieństwie do Almare. Kompletnie nie przejmował się przy tym, że wojowniczka o popielatych skrzydłach słyszała niemal każde słowo. Nie poderwał się z miejsca ani nie pognał za rówieśniczką, gdy raniona wyborem swego varthaka odfrunęła. Ramionami otaczał wszystko, czego potrzebował do życia, do szczęścia. Dalsza wegetacja pozostawała odarta z sensu, jeśliby Adel go odrzuciła.

Promienie Urby spoczęły na skalnej półce, gdzie tkwili niezmiennie, zatopiły ich sylwetki w blasku brzasku. Wciąż wyczuwał wilgoć, lecz była już spokojniejsza. Mimo to nie przestał mówić, tulić, gładzić, a od czasu do czasu również całował. We włosy, w skroń, aż wreszcie docisnął dłoń do kobiecego policzka i naprowadził jej głowę ku górze. Nie złączył ich warg, zamiast tego scałował łzy, również te pozasychane.

Podczas gdy Dreon usiłował pokazać swej wybrance prawdę, dla niej zachowanie monarchy zdawało się nierzeczywiste. Momentami rozważała zapadnięcie w sen, innymi dopuszczała myśl, że gruchnęła w ziemię i trafiła do raju. Jednocześnie obalała co rusz własną teorię o niebie, gdyż ból w klatce wciąż był zbyt świeży.

Kiedy się podniósł, w oczach Adel wezbrały nowe łzy. Jak zawsze rano powietrze wypełniło wezwanie przed ołtarz. Kątem oka dostrzegła kierujące się pod posąd pramatki harpie, czuła ich spojrzenie na sobie. Dziś najmniejszej ochoty nie miała brać udziału w ceremoniałach, chociaż oczekiwała, iż zostanie zmuszona, by oddawać cześć Takhvie. Tymczasem Dreon wziął ją na ręce.

Błyskawicznie przywarła policzkiem do korpusu, nie protestowała, gdy ruszył. Zaskoczył ją, ponieważ kroki skierował w stronę zamku zamiast przed ołtarz Takhvy. Wniósł Adel do środka, a po chwili przekroczył próg sypialni. Trochę trwało nim do świadomości rudej dotarło, że usiadł na swoim kamiennym łóżku, sadzając ją sobie na kolanach.

– Błagam cię, zaklinam na pramatkę Takhvę, nigdy więcej tego nie rób – przemówił zbolałym tonem.

Mówił cicho, mimo to bez trudu wyłapała drżenie głosu mężczyzny. Był szczerze poruszony, chociaż w niektórych momentach przemykała przez głowę pozbawionej skrzydeł niewiasty obawa, iż zwyczajnie udawał.

– Ja...

Nie powiedziała nic więcej. Próbowała określić, co miała rzec. Poprzeć i zapewnić, że nie spróbuje zrobić tego ponownie? Przeprosić? Wytknąć jego pocałunek z Almare, który pchnął ją do zakończenia wszystkiego? Adel nie była nawet pewna, czy dysponowała prawem czynić mężczyźnie wyrzuty. Nie byli parą, w zasadzie posiadała trudność określić, kim dla siebie byli.

– Obiecaj mi – zażądał, choć nie brzmiał, jakby wydawał komendy. – Obiecaj mi na pramatkę Takhvę, że nigdy więcej nie rzucisz się z klifu.

– Po co? – wychrypiała. Podjęła walkę, ale nie poznawała własnego głosu. Dreon również dostrzegł różnicę, lecz nie skomentował wypaczenia. Dłonie zacisnęła w pięści, niewiele brakowało, by odepchnęła się od niego. Zawinił. – Nie musisz zawracać sobie dłużej mną głowy. Po prostu mnie wypuść. Jestem...

– Moja – dokończył, zaskakując wybrankę. Adel gwałtownie zaciągnęła się powietrzem, oddech boleśnie wtargnął głęboko w płuca. Oczekiwała wszystkiego poza tym jednym prostym wyznaniem. – Jesteś moja, Adel, a ja jestem głupcem.

– Jesteś królem – stwierdziła.

– Jedno nie wyklucza drugiego – uznał, uśmiechając się słabo. Nie tak dawno temu Emysei zakomunikowała mu dokładnie tę samą prawdę. Ujął między palce podbródek dziewczyny siedzącej na jego kolanach. Sprawił, że spojrzała mu prosto w oczy. Uwielbiał zieleń jej tęczówek. – Harpie to wojownicy, walczymy do końca, a mimo to prawie przegrałem starcie swojego życia.

– Nie przegrałeś.

– Nie przerywaj mi, ampto. – Skrzywiła się, nie umknęło to jego uwadze. – Skłamałem.

– Teraz to już chyba nic nie rozumiem – wyznała skonsternowana. Skłamał? Pytanie samoistnie przemknęło przez chaotyczny natłok myśli. Możliwości oszustwa posiadała wiele, więc nie umiała określić, w jakiej dokładnie sprawie zełgał. – Poza tym nie powinieneś być...?

– Takhva zrozumie – zakomunikował z nikłym uśmiechem, wchodząc bezceremonialnie w słowo rozmówczyni. Bez trudu pojmował, co sugerowała. Wierzył, że pramatka nie będzie miała mu za złe opuszczenie jednej dziękczynnej ceremonii. – Gdyby sama nie kierowała się sercem, nie istniałbym – rzekł z przekonaniem.

Odniósł się do legendy o pramatce Takhvie, o jej zdradzie wobec półbogów, ucieczce sprzed ołtarza i założenia osady wśród skał. Adel znała tę opowieść, nawet jeśli tylko pobieżnie. Słyszała kilkukrotnie, dlaczego skrzydlata zasłużyła sobie na tak olbrzymie uznanie wśród harpiego ludu. To były jej dzieci, potomkowie półbogini obdarowanej skrzydłami oraz darem latania.

– Dreon.

– Ampto...

– Proszę, nie nazywaj mnie tak – poprosiła błagalnie.

– Kiedy to właśnie względem tego cię okłamałem, ampto – zaakcentował ostatnie słowo. Grymas na twarzy Adel stał się jeszcze wyraźniejszy, gdy odgarnął w tył czerwone pukle. Rozchyliła wargi, a ponieważ nie padło spomiędzy nich żadne słowo, pojął, że uczyniła to bezwiednie. – Ampto to nie jakieś cholerne pozdrowienie.

– Więc...?

Przymknęła powieki. Miękkie wargi monarchy twardo przywarły do jej, jakby usiłował zmiażdżyć pocałunkiem dziewczę obejmowane ramieniem, a jednocześnie pieścił ją w chwalebnym uniesieniu. Chwilę trwało zaskoczenie, podczas którego bezpióra nie wykonała żadnego ruchu. Wraz z lekkim skubnięciem udzieliła niewerbalnej odpowiedzi, odwzajemniła pieszczotę.

Ten pocałunek był inny niż poprzedni. Tamten zdawał się nieistniejącą mrzonką, podczas gdy ten burzył mury realności, tworzył nową rzeczywistość. Całą sobą Adel rozróżniała koniec pewnego etapu w życiu, a także początek kolejnego. Niby dopiero co stanęła na starcie, a już dotarła do połowy maratonu.

Jęk samoczynnie opuścił krtań bezskrzydłej, Dreon zmienił pozycję. Plecy Adel przylgnęły do twardego łóżka, podczas gdy on ułożył się u góry. Palce wplotła w brązowe włosy, bez większego namysłu szarpnęła lekko gęste kosmyki. Kolejny stłumiony jęk rozbrzmiał między nimi, gdy językiem wdarł się do środka.

Podparł się na przedramieniu, by nie spocząć całym ciężarem ciała na Adel. Zdawała mu się drobna i krucha, a za nic nie chciał jej stracić, zwłaszcza teraz. Wysunął spod pleców rudowłosej wybranki rękę, przeniósł ją niżej i ulokował na złączeniu uda z pośladkiem przesłoniętym licho krótką spódniczką ze skóry. Automatycznie wyłapał nienaturalne napięcie mięśni, wyczuł zesztywnienie partnerki.

– Adel, mnie nie musisz się bać – wychrypiał.

Zdawała sobie sprawę, czemu zmieniła mu się barwa głosu. Rejestrowała pożądanie Dreona, twardość w kroczu przylegającą do bioder. Spuściła wzrok, gdy z westchnięciem wypuściła powietrze.

Chciała spełnić jego oczekiwania, samej zaznać mitycznej przyjemności, w jaką wierzyli wyznawcy romantycznej miłości, ale niechciane wspomnienia zalały ją od środka. Ból, pieczenie, niewygodę, prośby puszczane w eter i łzy nijak miały się do chwili obecnej, ale niestety sprawiały wrażenie równie prawdziwych, co spoczywający nad nią mężczyzna.

– To...

– Spokojnie. – Pogładził skórę, obniżył głowę i czołem przyparł do czoła. Miał świadomość, co spotkało Adel w przeszłości, a przynajmniej nikłe wyobrażenie minionych zdarzeń. Cmoknął w łagodnym pocałunku kobiece, napuchnięte lekko wargi. – Bylebyś tylko wiedziała, że nie jesteś mi obojętna, ampto.

Rozciągnęła usta w bladym uśmiechu. Wiedziała, czuła, ale słowa nie chciały przecisnąć się przez ściśniętą gardziel. Po kimś pokroju Dreona nie spodziewała się łagodności. Hamując i szanując granice Adel, harpi varthak wprawił ją w niemały szok, ale jednocześnie pozytywnie zaskoczył. Udowodnił, iż nie był tylko bezwzględnym wojownikiem, którego radowały strumienie lejącej się posoki ani okrutnym władcą mającym baczenie wyłącznie na swoich.

Odgarnęła brązowe włosy opadające na czoło harpia. Powaga wymalowana na twarzy dodawała ostrości jego męsko-chłopięcym rysom. Wnętrze dłoni docisnęła do policzka, pierwszy raz pozwoliła sobie podziwiać niezwykłe spojrzenie monarchy. Nie znała nikogo o takim kolorze oczu.

– Co tak naprawdę znaczy to słowo? – spytała. Mimo zapewnień Dreona czuła się źle, ponieważ swym strachem odmówiła być może czegoś wyjątkowego, magicznego. Postanowiła choć spróbować przekierować ich myśli, aczkolwiek wątpiła, by lżej przetrwał rozbudzone pożądanie. – Wiesz? Ampto?

Koniecznie chciała odwrócić uwagę Uskrzydlonego. Adel mogła mierzyć się z demonami, cudzymi, ponieważ własne wciąż zbyt mocno ją przerażały. Za nic nie przyznałaby głośno, że prócz rodzącego się w podbrzuszu pożądania poczuła przerażenie, a do tego ból towarzyszący tamtym zdarzeniom, zniesmaczenie oraz strach. Twarz Tamida ożyła na nowo w pamięci, jego arogancki uśmiech będący grymasem przekonania o własnej bezkarności.

– Ciężko to bezpośrednio przetłumaczyć – zaczął, a ona słyszała wciąż chrypkę znaczącą jego głos.

– Czyli jednak nie skłamałeś – stwierdziła. Posłał rudej nierozumiejące spojrzenie. Zielone oczy wbiła z uwagą w rozmówcę, opuszkami przesunęła wzdłuż ramienia, dłoń poprowadziła od barków po łokieć. – Z tym tłumaczeniem. Wtedy też tak mówiłeś.

– Tak, ale ampto nie jest pozdrowieniem. Naprawdę nie zauważyłaś, że mówię tak tylko do ciebie?

Spochmurniała. Dostrzegła wiele innych rzeczy dotyczących Dreona. Nie przepadał za mięsem polewanym sosem, wolał maczać w nim mięsiwo. Wodę pijał tylko przy pierwszym posiłku. Kreśląc symbole na płótnach, posługiwał się wyłącznie lewą ręką, chociaż w walce nie sprawiało mu to różnicy. I sypiał zwykle na krawędzi łoża, układał się na lewym boku tak, by skrzydła spoczywały swobodnie poza legowiskiem.

– Kiedy usłyszałam, że to pozdrowienie, jakoś... nie zastanawiałam się nad tym – przyznała niechętnie. – Myślałam, że traktujesz mnie tak jak inne harpie.

– Nigdy nie byłaś jak inne harpie – zapewnił. Pewność wypływająca z jego spojrzenia poruszyła strunę w duszy Adel, która aż do teraz tkwiła nieruchomo. – Jesteś moją... ampto.

Żywił nadzieję, że nie odepchnie go, jeśli złączy ponownie ich usta. Zamysł wprowadził w czyn. Smakowała pysznie i gdyby nie odruchowe zachowanie obronne, jakie prezentowała przy rosnącej intymności, pochłonąłby ją całą.

Wybaczcie długość rozdziału. 
Nie chciałam go już dodatkowo dzielić, zwłaszcza że przed dzisiejszymi poprawkami był... dużo krótszy ;) 

Kto się spodziewał takiego obrotu spraw?

Mam nadzieję, że się Wam podobało. 
Nieuchronnie zbliżamy się do końca kolejnego tomu. 

Mamy spotkanie Jasmin z Freją, ale Adel też rozmówiła się z Dreonem. 

Jeśli się Wam podobało, nie zapominajcie o gwiazdkach. 
Wszelkie komentarze mile widziane - pamiętajcie. 
To Wy decydujecie, co stanie się z tą historią, kochani. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top