Rozdział 56
Eliminowała możliwość, iż rozmawiała ze słynną wiedźmą Yaren. Oblicza władczyni podobnież nikt na oczy nie widział i szczerze mówiąc, Redsword wątpiła, by ta nagle postanowiła odmienić tradycję. Zresztą pamiętała wzmiankę o tatusiu, zakładała zatem, iż Agazan oraz Yaren byli rodzicami pomylonej władczyni uluków.
– Tylko zastosowałam środek adekwatny do celu. – Wzruszyła obojętnie ramionami, usta wykrzywiła w grymasie. – Uluk jest dziełem idealnym. Zawsze posłuszny, nigdy nie ma wątpliwości ani rozterek moralnych, nie trzeba go żywić, a co ważniejsze, można korzystać z jego usług, dopóki nie rozpadnie się ta nędzna powłoczka zwana ciałem – wyliczyła atuty głosem wyzbytym z jakichkolwiek emocji.
– Jesteś pierdolnięta – zawyrokowała czarnula.
– Coś czuję, że będziemy się świetnie bawić – uznała sekretnie.
Słowa bezimiennej brzmiały jak groźba. Em nie chciała za nic się nad nimi zastanawiać. Mocniej przywarła do ściany, jakby żołnierz próbował ją pochwycić, podczas gdy w rzeczywistości trwał w bezruchu. Ku własnej rozpaczy nie dostrzegała żadnej alternatywy na wygraną, na ucieczkę.
– Oszczędź ich – powiedziała.
Jedyną opcją na ratunek było poddanie się. Być może naiwnie, ale zostało wierzyć, że jakoś zdołają się z tego wykaraskać. Widziała przecież siebie w leśnej osadzie, wśród ludu mieszkającego w domkach na drzewach. To nie mogła być ułuda, skoro wcześniej nie miała pojęcia o świętym lesie Neorros ani o potomkach dawnych rebeliantów.
– Mogę dać ci słowo, że żywych dostarczę ich do twierdzy ojca – zakomunikowała po chwili udawanego namysłu.
Półbogini doskonale zdawała sobie sprawę, iż dopiero następnego dnia zaplanowano egzekucję. Ojciec chciał uczynić uroczystość z pojmania potomków pamiętnej rebelii, choć ona sama nie żyła w tamtych czasach. Nie istniała również, gdy po świecie grasował ich rzekomy wróg, lecz po prawdzie nie zaprzątała sobie tym głowy.
– Ojca... Twoim ojcem jest Agazan, prawda? – Em co prawda samodzielnie złożyła fakty, co niezwykle mocno ją cieszyło, ale potrzebowała jasnego potwierdzenia. Zdolność logicznego myślenia w warunkach pozbawionych racjonalności oraz zdroworozsądkowej oceny sytuacji była przydatna. – Ty musisz być zatem Volille.
Różowowłosa niewiasta przechyliła głowę. Mierzyła badawczo Em z ukosa. Po chwili pod nosem wymalował się nieco inny uśmiech, niż krwiożerczy grymas, jaki brunetka miała dotychczas okazję oglądać.
– Gołym okiem widać, że jesteś półboginią – zawyrokowała. Natychmiast dojrzała zdumienie wymalowane na obliczu rozmówczyni. – Cóż to? Mamusia nie przyznała się do romansu z istotą wyższej kategorii?
– Nie musiała – burknęła Redsword. – Znam ojca. Nie jest półbogiem, a i tak przewyższa was wszystkich – skłamała.
Jeśli miała być szczera, nie ceniła swego ojca zbyt wysoko. Był surowy, zakładając, że w ogóle był. Zawodowe obowiązki oraz aspiracje przedkładał ponad rodzinne wartości. Od lat tworzyli z matką związek ledwie na papierze, choć Em musiała przyznać, że przynajmniej jeszcze się nią interesował. Trzymał pieczę nad edukacją córek, a Lenie nawet załatwił stanowisko. Na swój ułomny sposób dbał o nie, mimo że nie zdobyłby tytułu ojca roku.
– Udasz się ze mną – obwieściła kobieta o ciemnoczerwonych oczach. – Jutro zasiądziesz przy mnie podczas widowiska.
– Jutro już mnie tu nie będzie.
– Nawet jeśli zdołasz umknąć... – podeszła bliżej, zagarniając przestrzeń – ...ja już jestem wokół ciebie. Już mi nie uciekniesz i nawet nie jesteś świadoma, jak daleko sięga moja władza.
Na moment zapadła cisza. Em kompletnie nie podobało się, że Volille mogła mieć rację. Zostali zagnani w kozi róg i zaszczuci. Zagryzła zęby, zacisnęła szczęki, ale podskórnie czuła, że czas pomachać białą flagą.
– Wycofaj żołnierzy.
Volille nic nie odrzekła, zamiast tego postawiła krok w tył. Omiotła spojrzeniem swych służących. Stojący na stopniach uluk przesunął się, stwarzając przejście. Pozostali także stanęli nagle w miejscu, jakby zamienili się w kamień.
Em zerknęła za siebie. Myes osunął się po ścianie, zostawiając za sobą smugę krwi, zaś Liga'am dopadła do niego. Przerażonym spojrzeniem przywarła do widzącej, a dłońmi do rany druha. Wieszczka przepraszająco pokręciła głową. Musieli ustąpić.
– Pójdziesz sama?
Półbogini nie kryła satysfakcji ze zdobycia trofeum, tak bowiem postrzegała Emily. Niezbyt wiedziała, czemu ojciec nakazał akurat ją zostawić przy życiu, ale nie wnikała w rozkazy, aczkolwiek tu mogła snuć domysły. Walki między półbogami pozostawały zakazane, a złamanie dekretu niosło srogie konsekwencje. Ostatecznie z żywą pojmaną Volille również mogła się zabawić wystarczająco dobrze.
Em skinęła, a następnie ruszyła z miejsca. Dotarła do schodów, spojrzała w dół. Kąciki ust poprowadziła ku górze w zadowoleniu. Istniał nikły procent szans na powodzenie planu, który znikąd rozbłysnął w jej głowie. Zeszła na stopień, później na następny. Stała nieco niżej od uluka, który wcześniej zamortyzował upadek na półpiętro.
– Wiesz, Volille? W moich stronach mamy takie powiedzenie – rzekła, słowa wypowiadała spokojnie. Mimo że półbogini nie przemówiła, była pewna, że uważnie słuchała, co miała do powiedzenia. – Nie chwal dnia przed zachodem.
– Co? Urba...
Volille nie dokończyła zdania, kiedy ostry ból rozniósł się nagle po ciele półbogini. Korpus powiodła do przodu, dłonie automatycznie uniosła ku sztyletowi, którego rękojeść wystawała z brzucha. Em wyszarpała go z pochwy mocowanej do pasa uluka i pierwszy raz w życiu ani odrobiny nie żałowała, że jej rękę coraz hojniej pokrywała krew.
⭐⭐⭐
Po dwakroć pilnowała słów opuszczających usta. Myśleć mogła wszystko, jej towarzysz nie czytał w myślach, lecz mowę cechować musiała rozwaga. Natrii kompletnie nie pasował aktualny obrót sprawy. Liczyła na zupełnie coś innego.
Wojna. Walące się mury, ciała martwych żołnierzy, a także truchła półbogów zaściełających zamkowe posadzki oraz miejskie ulice. Tego chciała, tego oczekiwała i na to czekała. Tymczasem wiedźmie doskwierało poczucie nieprzyjemnej porażki, odnosiła wrażenie wykorzystania. Bawiła zhalery niczym piastunka, choć jej zdaniem bestie nie potrzebowały wszystkich tych zabiegów, jakich wymagał Ghotom. Nie skarżyła się jednak, nie na głos.
Ryk rozniósł się po borze. Wciąż nie opuścili Przeklętego Lasu, ba, praktycznie nie oddalili się od dymiącego oparami kanionu. Zhalery może i były ogromne oraz potworne, ale jednocześnie słabe. Regeneracja siły po wynurzeniu się z odmętów ziemi, zdaniem wiedźmy, zajmowała im horrendalnie długo, podczas gdy od co najmniej kilku tid wciąż wierzyła, że wreszcie ruszą.
– Mogłabyś coś zaśpiewać – zasugerował pojawiający się znikąd Ghotom.
Kilkukrotnie zastanawiała się już, dokąd znikał i dlaczego. Miała nadzieję, że nie uczynił z niej prywatnej służącej swych potworów, a sam nie wybywał wypoczywać w Akhii. Niestety nawet gdyby miała rację, nie mogła się uskarżać. Władza posiadała cenę, a ona poświęciła już tak dużo, że jeszcze trochę nie sprawiało różnicy. Zagryzała zatem zęby i robiła, czego od niej oczekiwał.
– Dopiero co skończyłam – odrzekła. Nie kłamała. Odśpiewała piosnkę, kilka wersów, których słuchała jako dziecko jeszcze w rodzinnym domu. Aż dziwiło ją, że wciąż pamiętała tamtą melodię oraz słowa, skoro dobrowolnie oddała do kasacji całą masę wspomnień. – On zwyczajnie jest marudny.
– To ona, Shverna – poprawił ją z niezadowoleniem. Spojrzenie wiedźmy trwające ułamki sekund świadczyło o zdziwieniu. Dotychczas nie rozróżniała płci zhalerów, potwór wszak pozostawał potworem. Miał służyć swemu panu, z kolei ich pan wyraźnie odstawiał szopkę. Przez myśl Natrii przemknęła już nawet idea, że zwyczajnie weryfikował kolejny raz jej oddanie oraz lojalność. – Nie rozumiem twego zdumienia. To chyba logiczne, że każde stworzenie w Eserbert posiada parę.
Zastanowiła się. Nigdy wcześniej nie musiała brać pod uwagę, w jaki sposób mnożyły się monstra. Pierwsze orki ponoć powstały z gliny, gobliny pochodziły od ludzi, którzy skryli się w czeluściach ziemi, a potem dostosowali do warunków panujących w jaskiniach. Sądziła, że inne bestie po prostu stworzono, część z nich wymordowano, a ponieważ wbrew wszystkiemu populacje malały, zamiast się rozrastać, do głowy wiedźmy nie wpadło, że stworzenia te jeszcze kopulowały między sobą.
– Wybacz, ale z lichych wspomnień nie jestem w stanie określić, czy ktokolwiek w Lathio zaprzątał sobie głowę tym faktem – wyznała szczerze. – Nas uczono przetrwać, a mnie dodatkowo mordować twoje... dzieci.
Na własne szczęście Natria w porę zapanowała nad językiem. Obawiała się, że Ghotom zabiłby ją brutalnie na miejscu, gdyby głośno określiła jego ukochane stworzonka mianem potworów bądź maszkar. Mimo to zmrużył oczy, jakby usiłował prześwietlić, co naprawdę sądziła o jego dziele.
Gdyby miała postawić na całkowitą szczerość, posiadała stosunek mocno ambiwalentny względem dzieci Ghotoma. Jeśli te akurat nie usiłowały jej zniszczyć, zabić, zmiażdżyć, posiekać, pożreć ani pozbyć się w żaden inny kreatywny sposób, mogły sobie egzystować w spokoju gdzieś w Eserbert. Nigdy nie brała pod uwagę, że będzie doglądać tych szkarad, czyścić, karmić, a już tym bardziej śpiewać im.
Zhalery były niezwykle melodyjne, lecz one nie śpiewały. Ryczały, porykiwały oraz wydawały z krtani różne dziwne odgłosy, jakich Natria z niczym nie umiała utożsamić. Nie był to trel, nie był śpiew, nie chrząkały ani nie gulgotały. Odgłos, który od czasu do czasu wydawały, przywodził na myśl stukot, uderzenie bądź trzask. Już parokrotnie rozglądała się wokół w poszukiwaniu złamanej gałęzi, po czym orientowała się, że to tylko któremuś zhalerowi doskwierała czkawka. Opisać tego inaczej nie potrafiła.
Niemniej jednak ich nieumiejętność śpiewu nie zmieniała znaczącego faktu. Lubiły słuchać. Uspokajały się, gdy w powietrzu przebrzmiewała melodia. Wiedźma nie wygrywała, wyśpiewywała ją, a już to wystarczyło, by jakkolwiek zapanować nad monstrami, wkupić się w ich łaski, a może nawet częściowo zmanipulować. Odnosiła wrażenie, że dla kilku ulotnych nut robiły wszystko, czego się od nich oczekiwało. Zatem śpiewała, niechętnie, lecz robiła to dla świętego spokoju, bowiem wsłuchane zhalery niczego nie wymagały, a wręcz przysypiały.
– Bestialstwo – burknął. – Okrutnicy. – Podszedł bliżej zhalera, który okazał się samicą i poklepał stwora po masywnej łapie. Shverna zwróciła ku niemu łeb, przymrużyła oczy, czym wyrażała przyjemność płynącą z pieszczoty. – Jeszcze tylko trochę, maleńka – powiedział. – I powitasz nowy świat.
– O ile nie zginie w walce o tą obiecaną utopię – mruknęła racjonalnie Natria. Ghotom posłał jej mroczne spojrzenie, więc podeszła bliżej i również delikatnie sunąć zaczęła dłonią po chropowatej skórze olbrzymki. – Wiesz, że półbogowie to okrutnicy. I z pewnością się nie poddadzą na widok zhalera. Na pewno już szykują plany, jak skutecznie je... mordować – wyszeptała ostatnie słowo, mową niewerbalną wskazywała, że ściszyła głos w trosce o dobre samopoczucie zhalerki.
– Powiedz mi, moja droga, ileż to razy byłaś świadkiem śmierci zhalera.
– To, że ja tego nie widziałam, nie znaczy, że nigdy do tego nie doszło – odrzekła dyplomatycznie. Skrzywił się. – Nie chcę uchodzić za czarnowidzkę, najmroczniejszy, ale obawiam się, że w ich aktualnym stanie mogą być niezdolne, by stawić czoła półbogom.
Wiedział aż nazbyt dobrze, jak prawdziwe było to twierdzenie. We wspomnieniach z automatu zobaczył płonące zhalery, usłyszał ich pełen męczeńskiego cierpienia ryk błagający o pomoc. Jak niby miałby pozostać obojętnym na modlitwy o ratunek, a przynajmniej szybką śmierć kończącą katorgi. Oglądał ból w oczach swych dziadeczków, gdy płonęły ich potomstwa. Małe, młode zhalery nie wymagały wielu wysiłków, by pozbawić je życia. Pozostawały całkowicie bezbronne, a dodatkowo wyjątkowo ufne.
– Mają mnie.
– A oni złotowłosą – przypomniała.
Poniewczasie zorientowała się, jaką poczyniła wtopę. Grymas na twarzy rozmówcy wskazał, iż o wiele mocniej powinna panować nad słowami. W końcu istnienie tej dziewoi w Eserbert było jej wyłączną winą. Jeśliby nie dała się zaślepić żądzy zemsty i nie uwierzyła, że przemyślała wszelkie konsekwencje, nigdy nie sprowadziłaby tej trójki zza wymiaru. Obmyśliłaby inny plan na udręczenie Forasa.
Mimo chwilowego milczenia Lunar wierzyła, że miała szanse dostać się do niego poprzez córkę. Nie zakładała, że spotkało ją coś złego. Bardziej Natria sądziła, że to skutek odległości utrudniał ich komunikację, szczególnie że kryształ wiedźmy został w wieży, bowiem nie oczekiwała wydłużenia podróży, skoro planowali ruszać prosto do Eldrad. Ostatni kontakt ze swą służką zaliczyła, gdy ta wsiadała na statek płynący przez Śródmorze na kontynent Iposa.
– Jasmin Burns – orzekł tajemniczym tonem. Sprawiał wrażenie, jakby w pamięci odwzorowywał jej wygląd. – Jeśli się nie mylę, sama nie trafiła do Eserbert – wytknął. Zesztywniała. Ostatnie, na co miała ochotę, to bolesna kara. Podszedł bliżej, choć nie dzielił ich odległy dystans, raptem kilka kroków. – Nie obwiniam cię, Natrio. O dziwo, tak być musiało, aczkolwiek na twoim miejscu zacząłby przykładać się do treningów.
– Do treningów? – zdumiała się. Ostatni raz walczyła w Lathio, a po prawdzie to z nim w odmętach Przeklętego Lasu. Wtedy to martwe miejsce zwano Lasem Kurmuram, pamiętała doskonale, podobnie jak umiała przywołać wspomnienia starcia z masubem. Pokazowo uniosła dłoń, palce zgięła ku górze, a między nimi jarzyć zaczął się szary dym. – Mam magię. Walka wręcz to dużo słabszy oręż.
– Nie przypominam sobie, byś była podobną ignorantką – zawyrokował tonem zawiedzionego mentora. – Obiecałem ci władzę, ale nie otrzymasz jej, jeśli nadal będziesz wykazywać się głupotą.
– Racz mi przebaczyć, najmroczniejszy – odparła natychmiast oficjalnie.
– Magia – prychnął. – Półbogowie też mają magię. Ich boska moc jest na niej oparta. I spójrz, dokąd ich to doprowadziło.
– Przed twe niezadowolone oblicze – orzekła pewnie.
– Równie dobrze mógłbym zostawić ich samym sobie, dać nieograniczone możliwości. Sami doprowadziliby się na skraj upadku, ale... zbyt długo by to trwało – ocenił z nieukontentowaniem.
– Z całym szacunkiem, ale już żyli millenium w spokoju – stwierdziła.
– Pokój uczynił ich jeszcze słabszymi niż niegdyś – uznał. Natria nie odrywała wzroku od rozmówcy. Domyślił się, że czekała na rozwinięcie tematu. – Gdy Jasmin Burns zniknęła w toni, porzuciłem nędzne miasto nad cieśniną Barghada i ruszyłem ku innemu – powiadomił, myślami wrócił do tamtego dnia. – Powiedzmy, że miałbym szczęście, gdybym dotarł na miejsce. Czworo. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. – Podrapał się po szyi. – Ona chyba wyczekiwała potomka, bo jako jedyna w ogóle się nie zmieniła.
Wiedźma słuchała uważnie. Dotychczas Ghotom raczej nie dzielił się wspomnieniami tamtego dnia. Sądziła, że uważa go za swą osobistą porażkę, wszak został pokonany przez dziewoję, która z półbogami miała wspólnego jeszcze mniej od niej. Gdyby wykreślić zainteresowanie Forasa, Jasmin Burns w ich świecie byłaby nikim i najprawdopodobniej krążyłaby już po Karbos.
Nigdy wcześniej jednak nie połączyła tych dwóch istotnych faktów. Brzemienności Nieśmiertelnych i braku metamorfozy, a teraz nie mogłaby nawet przypomnieć sobie, czy rzeczywiście nigdy nie była świadkiem czegoś odmiennego. Wiele wspomnień przepadło bezpowrotnie, zatem musiała wierzyć rozmówcy na słowo. To jednak uchylało Natrii rąbka olbrzymiej tajemnicy, skoro dowiedziała się, że ciężarne półboginie pozbawione były boskiej mocy.
Ghotom z kolei wiedział, jak prezentowała się prawda. Sam podsunął Eremiel pomysł, by wspólnie wprowadzili ograniczenia swym córkom. Kochał je, zarówno Sari, jak i Neve, lecz brał pod uwagę, iż posiadały wolną wolę. Wraz z nią otrzymały prawo niezawisłego wyboru.
Mogły odwzajemniać ich rodzicielskie uczucia lub uznać za zbędnych oraz spróbować się ich pozbyć, z kolei po żadnym świecie nie powinny chodzić kreatury pozbawione słabości. Z kolei te drobne mankamenty ich córki przekazały swym dzieciom, by nie zaburzyć porządku wykreowanego świata.
– A reszta? – spytała zaintrygowana.
– Reszta przybrała te swoje śmieszne formy. Najmłodsza wśród nich również.
– Skąd twa pewność, że była słabsza od pozostałych? Dostrzegłeś ułomność w jej ruchach?
Wejrzał na towarzyszkę, jakby zapytywała o oczywistości. Cmoknął, a choć wyrażał nieukontentowanie, miał nadzieję, że interpelacja wynikała nie z braku wiedzy i zdolności racjonalnego myślenia. Pamiętał, że usunął jej pokaźną część wspomnień.
– Moc półbogów zostawia wyczuwalny ślad, Natrio – oznajmił. – Ona nie dysponowała nawet połową tego, co demonstrowali tamci dwaj, z trudem utrzymywała tarczę. Władała boską cząstką, więc nie była brzemienna, a skoro można wykluczyć oczekiwanie potomka, to...
– Była słaba – dokończyła myśl Ghotoma, gdy ten celowo uciął wypowiedź i pozwolił protegowanej wykazać się wiedzą.
Skinął w aprobacie. Dedukcja wiedźmy pozwoliła mu wierzyć, iż jednak nie wszystko przepadło, a jej zwoje mózgowe pracowały zgodnie z oczekiwaną normą. Ryk jednego ze zhalerów rozciął przestrzeń. Oboje obrócili głowy w stronę stwora spoczywającego na ziemi, który usiłował się podnieść. Pozostałe zhalery również zaczęły porykiwać, część wydawała z siebie trzaski, których Natria nie umiała nazwać.
– Pora karmienia – orzekł, gdy znów skrzyżował spojrzenie z Natrią.
Zacisnęła szczęki i wymusiła uśmiech. Domyślała się, co chciał powiedzieć. Miała zająć się dziećmi, dopilnować, aby solidnie się pożywiły. Szczęście w nieszczęściu, że zhalery w olbrzymim stopniu były roślinożerne i rzadko kiedy zjadały mięso, a oni tkwili w lesie.
Kolejny rozdział za nami, kochani.
Mam nadzieję, że podobał się Wam dzisiejszy klimat.
Co sądzicie o rozwoju sytuacji?
Emily podjęła słuszną decyzję?
A może jednak powinna zawalczyć do końca?
W Przeklętym Lesie dalej odpoczywają zhalery.
Uważacie, że Natria skutecznie zaopiekuje się zhalerami?
A co z resztą monstrów, które wciąż śpią gdzieś niewezwane?
Jeśli się Wam podobało - gwiazdkujcie.
Czekam też na Wasze komentarze, kochani.
Każda Wasza aktywność wiele dla mnie znaczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top