Rozdział 43
Jak każdego minionego ostatnio dnia tuż o poranku zeszła na dół. Kaptur przesłaniał jej oblicze, a ona zajęła stolik w strategicznym miejscu. Szyby zdawały się przykurzone, ale niebo też przybrało ciężkiego, burego koloru. Chmury zbierały się nad Wardamash, aczkolwiek nie wyczuwała tej przyciężkiej wilgoci zwiastującej deszcz.
Gospodarz ustawił przed nią kufel wypełniony po brzegi tanim piwem, po chwili obok wylądował też talerz z jadłem. Bokiem wychodziła już jej rzadka jajecznica, ale nie protestowała. Coś jeść musiała. Usiłowała pocieszyć się świadomością, iż Orias dotarł wczoraj do Wardamash. Wyczuła jego energię, Forasa również. Nie wyczuła jednak, by zniknęli. Inaczej machnęłaby ręką na tę podrzędną spelunę i dziś na łóżku zostałaby po niej tylko sakwa.
Sięgnęła po łopatkę, by nabrać jajek. Zanurzyła ją w posiłku, ale zanim wsunęła jedzenie do ust, dostrzegła zamieszanie na ulicy. Pięć. Tyle naliczyła huriogonów zmierzających do bramy. Przyjrzała się jeźdźcom i omal nie rozrzuciła przelewającego się śniadania na blat stolika. Omiotła ich jeszcze raz wzrokiem, lecz nie dojrzała brata.
Dech zaparło jej w piersi, gdy jeźdźcy przystanęli przy gospodzie. Serce zaczęło kołatać mocniej na widok zsiadającej ze zwierza jasnowłosej niewiasty. Opończa Kiarkatos osłaniała jej ramiona. Mówiła coś do swych towarzyszy, spoglądając w zachmurzone niebo, lecz Freja nie potrafiła rozróżnić poszczególnych komunikatów z ruchu warg, szczególnie że nie widziała całości wypowiedzi.
Foras też zszedł, ale wycofał się i oparł plecy o wierzchowca. Pierwszy raz Freja obserwowała, jak jej nienawykły do jazdy na masywnych zwierzętach kuzyn ujeżdża huriogona. Szybko pojęła, iż przybył w pośpiechu dzięki swym boskim mocom, a Asura, jego zadrun, została prawdopodobnie w Tiamiździe.
Jasmin wkroczyła do środka. Freja słyszała skrzypnięcie drzwi i ich trzaśnięcie. Poprawiła się na siedzisku, na wypadek spuściła mocniej głowę, choć kaptur maskował jej oblicze. Poczuła na sobie wzrok bratanicy, lecz chwila ta nie trwała długo. Uniosła spojrzenie, by móc pilnować jej kroków, które skierowała do lady.
– Jaśnie półbogini. – Z zaplecza wyłoniła się rozradowana gospodyni. Gospodarz też starał się sprawić jak najlepsze wrażenie. Odłożył ocierane kufle na ladę, wyprostował się i przyjął minę świadczącą o serdecznym uwielbieniu oraz całkowitym oddaniu. – Czymże zasłużylim sobie na twą wizytę, pani? Coś podać? Jadła i napitków u nas pod dostatkiem, dla twego orszaku też starczy – zapewniła.
Freja ścisnęła wargi. Tego właśnie próbowała uniknąć, zachowując swoją tożsamość w sekrecie. Obserwowała jednak uważnie, jak Jasmin mimo konieczności podeszła do lady i oparła się na niej tak, iż zamanifestowała dodatkowo wyeksponowany gorsetem biust. Niemal dostrzegła pracę serca właściciela, którego lubieżny wzrok na moment spoczął mimowolnie na walorach urody jej bratanicy. Już prawie wstała, prawie złapała oręż, kiedy głos Jasmin doprowadził ją do porządku. Nie mogła reagować, jeszcze nie.
– Jadła nam nie brak, trunków też nie. Wpadłam, by nieco się tu rozejrzeć.
– Jaśnie panienka chce się rozejrzeć... tu? – powtórzyła zdumiona kobieta o masywnym ciele. – Jaśnie półbogini wybaczy, ale tu nie ma co się rozglądać. Gospoda jak każda inna. Biedna, lecz radzimy sobie.
– Jakie macie opłaty?
– Opłaty? – zdumiony głos gospodarza poniósł się echem.
Zmarszczył brwi. Już nie podobała mu się rozmowa. Freja pojmowała. Każda konwersacja o pieniądzach zwykle kończyła się podwyżką. Półboskie skarbce przecież potrzebowały hojnych darczyńców, a za możliwość spokojnego prowadzenia biznesu też należała się skromna opłata.
– Miłościwa Beltia pobiera od nas ledwie dziesięcinę z utargu dziennego – oznajmiła nieco zagubiona gospodyni. – Jej łaskawość jest przeogromna i...
– A czy jesteście w stanie wycenić, ile to jest warte?
Freja zmarszczyła brwi, gdy coś wylądowało na blacie między dziewczyną a oblechem prowadzącym gospodę. Sięgnął po to, uniósł przed oczy. Pierścień mienił się nawet w dziennym świetle. Mężczyzna wymienił spojrzenia z zaszokowaną żoną.
– To nie nasze, jaśnie panienko – niemal wykrzyknęła przerażona, jakby Jasmin usiłowała oskarżyć ich o kradzież półboskiej własności.
– To prawda, nie nasze.
– Nie pytam czy wasze, tylko ile jest warte – przemówiła, dosadniej wyartykułowała słowa.
Małżonkowie ponownie zerknęli na siebie. Rozmyślali, zastanawiali się. Wreszcie kobieta skinęła głową, półbogini nie należało odmówić odpowiedzi nawet na tak dziwne i nietypowe pytanie. Ta z kolei czekała cierpliwie. Freja zerknęła przez okno. Foras nawet nie drgnął, ale po napięciu jego ciała domyślała się, że jeśli Jasmin zaraz nie opuści tego miejsca, wejdzie za nią. Znów przeniosła uwagę na zgromadzenie przy ladzie.
– Jakieś... pięćset esberów, lekko licząc, jaśnie nessa – zawyrokował mężczyzna. – Nie jestem rzecz jasna jubilerem, ale kruszec cienki. I z pewnością pierścień nie jest z irydu.
– Jest srebrny – powiedziała. – To coś zmienia?
Krótka wymiana spojrzeń. Gospodarz pokręcił głową, wyciągając pierścień ku odwiedzającej gospodę niewieście. Przejęła go, ale nie wsunęła na palec. Dziwne zachowanie wzbudziło podejrzliwość Freji.
– Srebro nie ma większej wartości – orzekł, imitując ton znawcy. – Gdyby był z irydu, to jego wartość przekraczałaby nawet i dwa tysiące esberów, ale tak... Dla jaśnie półbogini mógłbym go odkupić nawet za sześćset, choć najpewniej bym stracił.
– Dam wam go – stwierdziła, kupując zaintrygowanie obu gospodarzy. Odchyliła się, rozejrzała po pomieszczeniu, na chwilę zatrzymała wzrok na siedzącej w oddali Freji, po czym pochyliła się mocniej do obu rozmówców. – Wystarczy mi tylko drobna pomoc, gdy o nią poproszę.
– A czego to dokładnie sobie, jaśnie półbogini, życzy? – spytał podejrzliwie gospodarz.
Freja nastawiła uszu, mimo to nie słyszała wypowiedzi Jasmin. Podskórnie przeczuwała, że nie planowała nic dozwolonego. A może wręcz przeciwnie. Założenia jej planu nie łamały prawa, a tylko wykorzystywały możliwą lukę? Tego nasłuchująca niewiasta nie była pewna, a też żadne słowo do niej nie docierało. Obserwowała zatem reakcje rozmówców, ich zmarszczone twarze, wymalowaną na nich powagę, skupienie i nieme spoglądanie ku temu drugiemu.
Gospodarz wyprostował się, hetera obsługująca zwykle salę podparła pod boki. Nie podejmowali wątku, a Jas ani drgnęła. Rozmowa nie dobiegła więc końca, lecz Freja chciała wiedzieć, czego dotyczyła. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ci ludzie z powodzeniem braliby udział w szemranych interesach.
– I tyle? – spytał sceptycznie gospodarz.
– Tak, tyle. I pierścień będzie wasz. To chyba więcej niż dzienna dziesięcina, co?
Znów wymienili spojrzenia. Oferta brzmiała kusząco. Pierścień nawet bez wartości, który właściciel gospody wycenił na pięćset esberów pokrywał znacznie więcej niż dzień opłat. Lekko licząc, mogli pokryć nim cały okres pełni, może nawet ciut więcej. Freji coraz mniej podobał się ich układ, nawet jeśli wciąż nie pozostał zatwierdzony.
Kiedy jednak ze zbójeckim uśmiechem gospodarz przystanął na warunki umowy, a Jasmin uścisnęła im dłoń, nieco ich przy tym zaskakując, półbogini pojęła. Musiała zostać w gospodzie, pilnować w dwójnasób następnych czynów gospodarzy. Fakt, że blondynka już nie zostawiła wspomnianej zapłaty, zwiastował ich spotkanie. Jakoś pierścień musiała im przecież przekazać.
Jasmin wyszła. Zabrała ze sobą dwa bukłaki wypełnione piwem. Freja obserwowała, jak gospodarz uzupełniał skórzane pojemniki. Na pewno wlewał do nich piwo, na pewno zaraz po tym oba zakorkował starannie. Niczego nie dorzucił, niczego nie dodał. Mimo wszystko miała złe przeczucia.
Wyjrzała za okno. Patrzyła, jak towarzyszący im żołnierz przejął bukłaki, a Foras zagadywał dziewczę, być może rozpytywał, co robiła w środku tak długo. Po jego minie wnioskowała, że nie układało mu się z dziewczyną, co zdawało się potwierdzać jej zdawkowe zachowanie. Ostatecznie upewnił się tylko, że Jas wygodnie zajęła miejsce na wierzchowcu, wsiadł na swego huriogona i ruszyli. Ku bramie, poza Wardamash.
⭐⭐⭐
Do pewnych sytuacji nigdy nie powinno dojść. Adel powtarzała sobie to proste zdanie wielokrotnie. Robiła to także teraz, gdy próbowała udawać, że relacja między nią a Dreonem nie uległa zmianom. Fakt, nie unikała go, ale z drugiej strony nie zamierzała pozwolić, by między nimi ponownie doszło do niejednoznacznej sytuacji.
– Adel! – Odwróciła się. Po głosie poznała, kto ją wywoływał. Narusa wylądowała przed nią na skale w odległości może pięciu kroków. Choć nie została oficjalnie odwołana, mogła na moment opuścić bezskrzydłą. Nie stanowiła już zagrożenia, nie próbowała uciekać, a wszyscy mieszkańcy miasta doskonale wiedzieli, kim była. – Jak...?
– Jeśli zamierzasz wracać do mojej dyskusji z Fayrą, odpuść sobie.
Adel wyciągnęła przed siebie rękę, mową ciała nakazała milczenie. Harpia zrozumiała. Podeszła bliżej, na skraj klifu, gdzie strzeżona przez nią niewiasta uwielbiała przebywać i przysiadła. Nie musiała jej chronić, ale lubiła jej towarzystwo. Nogi rudzielca zwisały ze skały. Zrobiła to samo, zajęła miejsce na twardym podłożu, aczkolwiek ciało harpi przywykło do trudnych warunków życia w Terehapan.
– Rozmówiłaś się z Dreonem, prawda?
Adel zmierzyła harpię. W pierwszym odruchu przemknęło jej przez myśl, że już widziała, do czego o mały włos między nimi nie doszło. W drugim uznała to za niemożliwość. Nawet w tak szczelnie zamkniętej komunie plotki nie roznosiły się z aż taką prędkością. W dodatku prawie przyłapała ich Almare, czyli ostatnia osoba, która chciałaby jakkolwiek wiązać postać władcy z byle bezpiórą.
– Tak, rozmawiałam z nim o Altmor – potwierdziła, siląc się na opanowanie.
– Wiesz, że moje zachowanie i współsióstr wynika...
– Z jego rozkazów – dokończyła płynnie. Wyczuła niezręczność, z jaką rozmawiająca z nią wojowniczka werbalizowała komunikaty. – Tak, wiem, nie przejmuj się. Pewnie ma rację, robiąc to wszystko. Trudno zresztą kłócić się z władcą.
– Dreon jest kimś więcej niż tylko naszym varthakiem.
Rudowłosa nie zamierzała komentować, negować ani potwierdzać. Od samego początku zauważyła, że poddane Dreonowi harpie zwracają się do niego z szacunkiem w nader prosty sposób. Niby każdy mieszkaniec Terehapan wiedział, jak ważną funkcję pełnił, ale jednocześnie nikt go nie tytułował, nie kłaniał się przed nim ani nie cmokał w pierścień bądź inny symbol władzy.
Omiotła wzrokiem otoczenie. Stąd harpie krzątające się w dole wyglądały na jeszcze mniejsze niż z królewskiego tarasu. Mimo to umiała określić, co działo się na poziomie zwanym przez nią jako zerowy.
Przy ołtarzu szykowano kolejne ceremoniały. Część harpii skupiona po lewej, w pobliżu Altmor, splatała sieci, karbowała skóry, szykowała liny i obwiązywała narzędzia niezbędne do codziennych czynności. Na prawo głównie obrabiano oraz preparowano mięso, ale również przygotowywano spoczywające w koszach produkty, które nazbierano z upraw i innych miejsc, gdzie owoce, warzywa, zioła oraz zboża bogato obrodziły. Odniosła wrażenie, jakby mieszkanki skalnego miasta uwijały się dwakroć szybciej niż zwykle.
Podążyła za dźwiękiem muzyki. Na jednej ze skalnych półek siedział harp, który jeszcze niedawno śpiewał o jej wdziękach. Obok niego miejsce zajmowała niemal najmłodsza posiadaczka skrzydeł. Valesya liczyła dwadzieścia różanych pełni, lada moment miała osiągnąć wiek uważany przez harpię za dorosły. Adel widziała, jak wdzięczyła się do Yryde'a, jak wyginała ciało, by wyeksponować krągłość.
Bezwiednie rozciągnęła usta, kącik powiodła do góry. Widok barda w towarzystwie harpiej piękności nie wywołał w niej negatywnych uczuć, a wręcz mocno ucieszył, nawet jeśli dzieliła ich znaczna różnica wieku. Długowieczni Uskrzydleni nieco inaczej od ludzi podchodzili do kwestii związków, choć w tym temacie niewiele jeszcze wiedziała. Napotkanie pary w Terehapan stanowiło więcej niż łut szczęścia.
Valesya przypomniała Adel o Jasmin. Przyjaciółka lada moment miała kończyć dwadzieścia jeden lat, o ile już nie skończyła. Problem z przeniesieniem do Eserbert wiązał się z trudnością w ocenieniu, jak wiele czasu upłynęłoby na Ziemi. Mieliby koniec czerwca czy może początek sierpnia? Uśmiechnęła się blado. Tutaj nie miała nawet prezentu, który mogłaby wręczyć siostrze krwi, gdyby jakimś cudem doszło do ich spotkania.
– Nie martw się, pewnie za kilka dni będzie wyśpiewywał peany kolejnej.
Powiodła wzrokiem w bok. Całkiem zapomniała o obecności strażniczki. Chwyciła między zęby wargę. Miała nadzieję, że nie zarumieniła się, bo myślami nie krążyła wcale wokół Yryde'a, nawet jeśli przez moment rozważała, jak rozmnażały się harpie i czy łączyły się z ludźmi. Wszystkie przemyślenia przesłoniła postać przyjaciółki, tęsknota za nią oraz poczucie melancholii. Dla świętego spokoju przemilczała tę kwestię.
– Artyści przyciągają kobiety, to widać normalne – rozsądziła, by nie wzbudzić podejrzeń.
– I słusznie, że się nie przejmujesz. Wokół nie brakuje znacznie lepszych partii – zagadnęła Narusa.
Mimo że temat sprowadzono na mężczyzn, Narusa nie planowała zwracać uwagi siedzącej obok na któregokolwiek z nich. Byłoby dopiero, gdyby z jej winy varthea skupiła uwagę na kimś, kim nie powinna zanadto zaprzątać sobie głowy. Jej los został już prawie przypieczętowany, brakowało niewiele. Spojrzała w niebo i odetchnęła lekko. Wierzyła, że pramatka wreszcie uśmiechnie się do nich. Za kilka dni, tuż po pełni, przy następujących po niej ceremoniałach, przy nadchodzącym cyklu.
Sama już rejestrowała to przyjemne mrowienie w dole brzucha. Cykl zbliżał się wielkimi krokami. Mimo to jedno wiedziała na pewno. Nie zbliży się do więźnia. Będzie jedną z tych, które ruszą do wioski, mięsiwem omurożca i ciepłymi skórami zwierząt przekupią ludność.
Wiejskie rodziny były biedne, więc kobiety zwykle chętnie przystawały na kilka nocy z ich mężami, z kolei ci nie protestowali. Później mogli rozprawiać o brutalnych nalotach, o okrucieństwie i braku miłosierdzia. Nieco inaczej sprawy miały się z wybrankami harpich mężczyzn. Te trzeba było sprowadzić w Błędne Klify, by obserwować ewentualne wyniki starań. Do miasta mogły trafić tylko te, które udałoby się zapłodnić, ale one już nie wracały do ludzkich osad.
Cykl nie wszystkich nagradzał nowym życiem, ale każda harpia poddawała się instynktom. To był ich czas. Chwila, gdy świat sygnalizował swą energią, że pora rozpocząć nowe kręgi życia. Bez ograniczeń oddawali się wtedy cielesnym uciechom.
Starsze harpie, które umiały już rozpoznać poszczególne symptomy, działały z rozmysłem, bawiły się, wykorzystywały nadmierne pobudzenie seksualne, podczas gdy młodsze ogarniał żar. Zaślepiało je nieokiełznane pragnienie i pchało do spełnienia. Fizyczność, potrzeba bodźców i instynkt przejmowały kontrolę, nie liczyło się nic ponad spełnienie.
Młode harpie posiadały też znacznie większą szansę powodzenia, sprowadzenia na świat nowego życia, aczkolwiek okupowały sukces totalnym zamroczeniem. Gdyby nie stado i opieka starszyzny, oszalałyby z pożądania. Swe potrzeby spełniłyby z pierwszą dostępną pod ręką osobą lub grupą, ponieważ podczas pierwszych cykli liczyło się tylko zaspokojenie.
– Być może. Nie w głowie mi aktualnie romanse – zawyrokowała Adel.
Wstała. Otrzepała strój co z grubsza z kurzu. Narusa również się podniosła, ale nie wykonywała tych śmiesznych jej zdaniem czynności. Pył ziemny towarzyszył Uskrzydlonym na co dzień, przywykła do odrobiny kurzu. Pióra czyściła dokładnie zawsze przed spoczynkiem, częstokroć otrząsała skrzydła za dnia.
Ruszyła przed siebie. Znała ścieżkę, którą Adel wykorzystywała do wchodzenia na szczyt i schodzenia do miasta. Brak skrzydeł sprawiał, że radziła sobie odmiennie od nich, inaczej po prostu sfrunęłaby na dół. Narusa przystanęła przy zejściu, zaczekała chwilę, spoglądając w dół, ale nie zasłyszała kroków. Odwróciła się.
– Wszystko dobrze?
Adel prezentowała się inaczej niż ledwie przed momentem. Pobladła, dłonią częściowo przesłoniła twarz, rozmasowywała skroń. Kolorowe wici, nici przodków, oplotły jej nogi. Strażniczka dostrzegła, że sięgały łydek. Nabrała czujności, choć z wolą przodków nie umiałaby walczyć.
Odnotowała w pamięci, by rozmówić się z Emysei, której jednak dziś jeszcze nie odwiedziły. Fayra narozrabiała werbalnymi naciskami. Zdenerwowana Adel była zbyt rozbita, by skupić myśli na owocnej konwersacji, a ponoć kapłanka chciała pomówić o darze, który zamanifestowała, gdy leczyła Dreona. Moc uzdrawiania nie była powszechna w świecie zagarniętym przez półbogów, w Terehapan też nie.
– To nic – oceniła Adel. – Zmęczenie i...
Postawiła krok w tył. Wciąż przytrzymywały ją kolorowe linki. Narusa obserwowała czujnie dziewczę o rudych puklach, zaczęła rozważać podejście bliżej. Za dziewczyną znajdowała się już tylko krawędź i przepaść.
– Jeśli to nic, chodź ze mną – powiedziała spokojnie. Uważała na siłę głosu, jego barwę, ponieważ bała się doprowadzić do upadku. – Emysei na pewno ma coś na ból głowy. Na pewno... Adel!
Dziewczyna opuściła rękę i spojrzała prosto w oczy Narusy. Strażniczka dostrzegła w nich przestrach, jakby przodkowie przed czymś właśnie przestrzegli ich przyszłą vartheę. Intensywnie zielone tęczówki pobladły, jakby przesłoniła je mleczna mgła, a później Adel opuściła powieki.
Harpia była pewna, że nie straciła równowagi. Opadła w tył, co wyglądało na celowe poddanie się subtelnym ruchom powietrza. Zupełnie jakby chciała pofrunąć, układając się na plecach, choć brakowało jej skrzydeł. Nim Narusa oderwała stopy od podłoża, Adel już spadała ze skarpy.
Blondynka biegiem pokonała odległość dzielącą ją od krawędzi klifu i zanurkowała. Złożyła skrzydła na plecach, by szybciej opaść w dół. Strach wywołany widokiem bezwiednie szybującej ku ziemi Adel rozdarł ją. Miała chronić tę kobietę, a tymczasem kilka sekund dzieliło ją od uderzenia. Przyśpieszyła, ile tylko mogła, ale wciąż za mało, po czym z trudem wyhamowała, gdy Uskrzydlony o potężnych skrzydłach przeciął w poprzek powietrze. Widziała tylko pióra w różnych odcieniach szarości, nim złapał w locie spadające ciało.
Z sercem walącym przy krtani wylądowała. Tak szybko jak mogła, znalazła się przy Dreonie trzymającym na rękach dryfującą na granicy świadomości wybrankę. Adel wyglądała, jakby na zmianę traciła i odzyskiwała przytomność.
– Co się stało?
– Nie mam pojęcia – odparła szczerze. Brzmiał na wściekłego, ale również przejętego. Rozumiała. Już uznał ją swą vartheą. – Chciała zejść z klifu, a po chwili... osunęła się z niego w dół.
Warknął gardłowo, zaś dźwięk ten zdawał się Narusie obcy, zwierzęcy. Wzdrygnęła się, ale nie zamierzała chować głowy w piasek. Nawet jeśli Dreon miał ostatecznie skazać ją za niedopilnowanie obowiązków na Altmor i egzekucję w kolejną pełnię, gotowa była ponieść konsekwencje swego niedopatrzenia.
– Niech Emysei przyleci do zamku – nakazał.
Widział, jak skinęła głową. Poznał przejawy przejęcia u Narusy. Naprawdę nie pojmowała, a szczerze wątpił, by po wzorowej służbie nagle zagroziła Adel. Dbała o nią, a wiedział też o utarczkach z Almare. Gdy dziewczę na jego rękach zaczęło pojękiwać, zrozumiał, że nie może zwlekać. Takie odgłosy wydawali cierpiący, a ona dodatkowo emitowała ogromne ilości ciepła.
– Zostaw...
– Nie liczyłbym na to – oznajmił kategorycznie.
Dotarł do zamku, wkroczył w tunel prowadzący do pierwszej, przechodniej komnaty głównej. Lisana i pełniąca z nią wartę Admea natychmiast dostrzegły, kogo niósł. Rozstąpiły się, choć wcale nie blokowały przejścia, a brunetka o jasnoszarych skrzydłach ruszyła w ślad za nim.
– Czego potrzeba?
– Wody – rzucił przez ramię.
Parł przed siebie jak huragan. Ani przez moment nie myślał o bezpośredniości gwardzistki, która zwykle wykazywała się skrytą nieśmiałością. Ufał, że Lisana nie zamierzała się teraz narzucać, a jedynie pragnęła pomóc. Od początku widział, że darzyła Adel sympatią. Tylko dlatego nie zamierzał jej karać za opuszczenie stanowiska.
Błyskawicznie dotarł do komnaty. Swojej. Koniecznie chciał mieć Adel cały czas na oku. Jęczała i mamrotała coś na zmianę, połowy słów nie rozumiał. Pojął, że wcześniej prawdopodobnie wcale nie mówiła do niego. Ułożył rozdygotane ciało na łożu, pogładził jej czoło. Zagryzł zęby. Nie podobał mu się gorąc niewieściej skóry ani drgawki, a gdy uchyliła powieki, zmroziło go. Bielmo niemal całkowicie przesłoniło zieleń jej oczu.
– Co się stało?
Emysei wparowała do komnaty królewskiej bez oczekiwania na zaproszenie. W innych okolicznościach zrugałby ją, lecz nie teraz. Granie na zwłokę mogło przynieść opłakane skutki.
– Jest rozpalona – poinformował. – I jeszcze...
Nie dokończył, kiedy potok słów wypełnił przestrzeń.
– Przestań... Nie, nie... Zostaw...
– I ma majaki – oceniła Emysei. Rozłożyła zawartość torebeczki, którą nosiła zwykle przy sobie, na skalnym blacie wyżłobionym w pobliżu łoża. Sięgnęła po zioła, których nie rozpoznawał, ale darzył tę harpię pełnym zaufaniem. – Narusa mówiła, że nie straciła równowagi, tylko sama odchyliła się w tył, jakby chciała spaść.
Dreona zmroziło. Zamarł na moment, mięśnie mu zesztywniały, a kończyny odmówiły posłuszeństwa. Chciała spaść, dwa słowa obiły się od ścian jego czaszki, jakby miały ją zmiażdżyć. Gdy tylko odzyskał podstawową władzę nad własnym ciałem, pokręcił z niedowierzaniem głową. Absolutnie w to nie wierzył. Adel nie próbowałaby kończyć swojego życia, skoro dobrowolnie została z nim w skalnym mieście.
– Złapałem ją w locie, blisko ziemi – wyznał. Wolną ręką zaczesał w tył kosmyki, które przy aktualnym pochyleniu ciała uparcie zsuwały się mu na oczy. – Ale wtedy już zaczynała majaczyć.
– Jadła coś?
Emysei nie próżnowała. Oglądała wiercącą się Adel, zajrzała do jej buzi i pod przymknięte powieki. Dojrzał, jak zastygła na moment, zanim wróciła do rytmu pracy.
Poza nienaturalną ciepłotą ciała oraz zachowaniem adekwatnym do gorączki, nie dostrzegała groźnych symptomów, a bielmo uznała za chwilowe, zestawiając je z kolorowymi nićmi, jakimi przodkowie nawet w łożu varthaka chętnie oplatali jej ciało. Niby mogła więc wykluczyć truciznę, lecz wolała zyskać pewność. Toksyny dostawały się do organizmu także przez skórę.
– To samo co ja – powiadomił. Posłała mu sceptyczne spojrzenie, preparując w tym samym czasie okład, którym zamierzała zbić gorączkę. Kawałek materiału zanurzyła w słoiczku, gdzie trzymała mocno rozrzedzoną maść o niemal płynnej konsystencji, medykament z kwiatów yoneguzhu. – Od dawna jemy wspólne posiłki, Adel nie podjada. Narusa wiedziałaby, gdyby łamała reżim.
Harpie społeczeństwo posiadało twarde zasady oraz ściśle zorganizowany tryb życia. Każda czynność miała wyznaczoną dokładną porę, podobnie jak ceremoniały odprawiane przed monumentem pramatki Takhvy. Był czas na treningi oraz prace komunalne, jadali o równych, niezmiennych porach, wstawali i udawali się na spoczynek zgodnie z harmonogramem dnia narzuconym przez naturę.
Zapewnienie Dreona pozwoliło wykluczyć zielarce skonsumowanie toksyny. Nozdrza też zdawały się niezmienione. Usiłowała dopatrzeć się charakterystycznych plamek wokół nosa, ale zarówno skóra twarzy, jak i klatki piersiowej, którą odsłoniła poprzez wprawne rozcięcie ubioru sztyletem, pozostawała wolna od pęcherzy czy przebarwień. Żadnych plam oraz innych niepokojących symptomów.
– Nie... przestań... dam radę... dam...
Lisana wkroczyła do sypialni władcy. W dłoniach dzierżyła baniak wypełniony wodą wyłowioną prosto ze studni, stroskany wzrok skupiła na chorej. Zgodnie z niemym poleceniem zielarki ułożyła naczynie obok pokaźnego przybornika, po czym niechętnie wyszła wyproszona przez Dreona. Martwiła się o kobietę, którą zdążyła szczerze polubić.
– Mówiła ci ostatnio coś niepokojącego?
– Odwiodłem ją od zejścia do Altmor – poinformował. Chwycił dłoń majaczącej dziewczyny, ścisnął mocno, lecz ostrożnie zarazem, gestem próbował uziemić ją w miejscu, zakotwiczyć w rzeczywistości. – Wcześniej ponoć to samo zrobiła Fayra.
– To nie jest wynik oddziaływania...
– Nieee! – Adel krzykiem przerwała wypowiedź. Zaczęła się rzucać i wiercić na łożu, giąć i naprężać. Dreon przytrzymał ją mocniej, dłoń dociskał do mostka. Musiał unieruchomić kobietę. W oczekiwaniu wyjaśnień spojrzał na swą najlepszą uzdrowicielkę. Emysei też zdawała się zdezorientowana, podczas gdy dziewczyna wciąż krzyczała, jakby ktoś co rozczłonkowywał jej ciało. – Nie, nie, nie... ja... nie... nie mogę... nie umiem... Boli!
– Muszę ją otruć – zadecydowała kapłanka, kiedy z sekundy na sekundę stan dziewczęcia drastycznie się pogarszał.
Pominęła całkowicie kwestię wici. Nie powiedziała varthakowi o swych podejrzeniach. Przodkowie nawiedzali Adel, domagali się czegoś od niej. Niestety kapłance brakowało pomysłu, czego mogliby pragnąć od dziewczęcia, katując ją za odmowę bądź nieumiejętność stawienia czoła ich oczekiwaniom.
Dreon wiedział, że nie wszystkie praktyki Emysei zgodne były z naturą. Czasem należało działać odwrotnie, by oczyścić organizm bądź umysł, zresetować go. Zachowanie chorej nie zostawiło im możliwości, a alternatyw nie znał. W kwestii leczenia zdawał się na swą najlepszą uzdrowicielkę. Z ciężkim sercem wyraził zgodę, aczkolwiek zastrzegł, by później zwróciła mu tę kobietę. Varthea musiała żyć.
I tak oto, kochani, kolejny rozdział za nami.
Jak się Wam podobał?
Jakieś pomysły, co zaczęło nagle doskwierać Adel?
A może domyślacie się, za co Jas chce płacić srebrnym pierścionkiem?
Nie zapominajcie, proszę, o gwiazdkach, kochani.
To Wy macie wpływ na tę historię.
Dziękuję, że jesteście ze mną.
Wasza wsparcie jest naprawdę wspaniałe <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top