Rozdział 36

Adel celowo unikała Dreona jak tylko mogła, lecz nie zawsze było to proste bądź wykonalne. Wspólne posiłki stanowiły ten element dnia, kiedy w jadalni przebywała sam na sam z władcą. Czuła na sobie intensywne spojrzenie chmurnych oczu, ale uparcie nie odwzajemniała zainteresowania. Milczącego, ponieważ harp stał się wybitnie cichym kompanem.

Kręciła się po swojej sypialni po niemal nieprzespanej nocy. Dziś ledwie zmrużyła oczy. Chodziła od ściany do ściany, próbowała naszykować się mentalnie na wypełnienie porannych obrządków.

Podczas modłów oraz oddania czci pramatce Takhvie także skazana była na towarzystwo monarchy, który niezmiennie oczekiwał od niej aktywnego uczestnictwa. Za każdym razem wraz z nim oraz Almare podchodziła więc do ołtarza i kosztowała wpierw jadła, później miodu pitnego. Gdy tylko ceremoniał dobiegał końca, oddalała się prędko, byleby tylko nie doprowadzić do przykrej koegzystencji, szczególnie że Almare patrzyła na nią wilkiem od wydarzeń na polowaniu.

Dziś jednak wewnętrzny niepokój nie pozwalał Ziemiance opuścić komnaty, chociaż porządek dnia był z góry ściśle określony. Wiedziała, że lada moment należało wyściubić nos na zewnątrz i ponownie przebrnąć wpierw przez modły, a później posiłek. I chociaż Dreon słowem dotychczas nie odezwał się względem tamtej nieszczęsnej sytuacji, instynkt podpowiadał, iż jego milczenie wiecznie trwać nie będzie. Złączyła dłonie i wykręciła je nerwowo, starała się zapanować nad zdenerwowaniem, które tylko rosło.

Odwróciła się na dźwięk kroków. Nie zareagowałaby, gdyby mężczyzna zdążał ku komnacie głównej, przechodniej, w której w zasadzie toczyło się zamkowe życie, lecz on ewidentnie przystanął w przejściu do zajmowanej przez nią sypialni. Totalnie odmienny kierunek. Zaciągnęła się powietrzem rozdymającym płuca, gdy wreszcie skrzyżowała spojrzenie z monarchą.

Minę miał poważną, usta ściśnięte w wąską linię, a oczy jak zawsze przywodziły na myśl zachmurzone niebo. Co więcej, nie przywdział żadnego stroju prócz spodni, przez co manifestował bliznę ciągnącą się wzdłuż korpusu, w okolicy żeber. Już wcześniej jego ciało zdobiły stare, zgojone rany, lecz ta była szczególna. Zdaniem Adel inaczej należało postrzegać tak zwane łupy wojenne, inaczej symbol poświęcenia, którego po prawdzie wcale nie powinien dokonywać.

– Dreon? – szepnęła piskliwie.

Nie poznawała własnego głosu. Ze zdenerwowania napięła mięśnie, kiedy wszedł bez pytania do środka. Adel nigdy nie odpowiadało, że skalne kwatery oraz komnaty pozbawione były drzwi. Ponownie wygięła dłonie i struchlała. Obserwowała, jak podszedł do łoża, po czym bez krępacji zasiadł na wyrzeźbionym w skale meblu. Szeroko rozstawił nogi, oparł przedramiona na kolanach, przez co pochylił sylwetkę ku drżącej na całym ciele kobiecie.

– Dlaczego? – zapytał. Pozornie proste słowo zdawało się wcale do niej nie dotrzeć, jakby słyszała, ale nie usłyszała go tak naprawdę. Zamrugała, przełknęła ciężko, a Dreon z przerażającym spokojem pilnował, jak prędko drżały zielone tęczówki. – Dlaczego, Adel?

– Dla-dlaczego co?

– Dlaczego się mnie boisz?

Szczęka dziewczyny opadła niekontrolowanie. Nie spodziewała się takiego pytania. Zamrugała, potrzebowała chwili, by przetworzyć sens wypowiedzianych przez niego słów.

Sądziła, że swym milczeniem skrzydlaty monarcha okazywał dotychczas swoją niezadowoloną wściekłość. Przez nią otarł się przecież o śmierć, a ponad to postrzeliła go w udo, o czym świadczył opatrunek nałożony ponad kolanem i skryty pod nogawką. Nie widziała go, ale posiadała świadomość, że się tam znajdował. Jedyna rana, której mocą uzdrowienia nie uleczyła. Wtedy bowiem w nodze tkwiła strzała.

– Ja... – Objęła się ramionami. Tym razem patrzyła na Dreona, który nie krył się z własną obserwacją. Uważnie śledził każdy niewieści ruch. – Skąd pomysł, że się ciebie boję?

– Unikasz mnie. Nie rozmawiasz ze mną. Podczas posiłków nawet na mnie nie patrzysz, a wzrok wbijasz uparcie w talerz – wyliczył spokojnie. – Dziś nawet nie umiałaś spokojnie zasnąć. Nie rozumiem tylko, co takiego uczyniłem, że zasłużyłem sobie nagle na twój chłodny stosunek.

Adel rozłożyła na części pierwsze poszczególne komunikaty. Próbowała pojąć, jakim cudem przejawy jej pokuty Dreon odczytał jako obawę. Pokręciła niezamierzenie głową, gdy spuściła bezwolnie wzrok. Zacisnęła szczęki w reakcji na widok chyba największej blizny pokrywającej męskie ciało.

– To moja wina – powiedziała smętnie. Teraz to mimika mężczyzny wskazała brak zrozumienia, który dostrzegła prawie natychmiast. – Twoja blizna.

– Odstręcza cię?

– Co? Nie! Ja... – Zamknęła oczy, przesłoniła je na moment dłońmi, a kiedy zaczerpnęła głębokiego oddechu, by zapanować nad emocjami, policzyła spokojnie do dziesięciu. Opuściła ręce wzdłuż ciała, choć już po kilku sekundach na powrót wyginała palce. – Moje zachowanie nie jest wynikiem strachu, tylko... poczucia winy.

– Adel, nic złego nie zrobiłaś.

– Ale to moja wina. – Wskazała na niego ręką. – Gdyby nie ja...

– Nie żyłbym już pewnie – wszedł jej bezceremonialnie w słowo. Wstał. Przełknęła ciężko, lecz nie postawiła kroku w tył. Już prawie zapomniała, jaki ogromny się zdawał. Gdy prostował się, a jego mięśnie pracowały, zadzierała głowę do góry, jeśli chciała patrzeć w granatowe oczy. Zwłaszcza kiedy stał równie blisko, co teraz. – Ty naprawdę nie rozumiesz, że ocaliłaś mi życie?

– Najpierw je naraziłam.

– Sam rzuciłem się przed mangutę – zakomunikował tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie popchnęłaś mnie na tego zwierza. Co więcej, próbowałaś walczyć, chociaż ledwo trzymałaś łuk.

– Postrzeliłam cię w udo – oznajmiła przez zaciśnięte zęby.

– To moja ulubiona rana – rzekł z dumą.

– Nie mów tak – zbulwersowała się. – Przeze mnie prawie umarłeś, rozumiesz?

– Adel...

– Nie przerywaj mi! – krzyknęła sfrustrowana, celując w niego palcem. Nie przerywał. Nie próbowałby nawet, skoro wreszcie opuściła strefę własnego komfortu. Dojrzał oplatające kobiecą sylwetkę kolorowe nici. – I potraktuj to poważnie, do jasnej cholery. Kto by rządził, gdybyś tam umarł, co? Poddani cię potrzebują. Ciebie, nie twoich zwłok.

– Przy tobie nic mi nie grozi – odparł.

Adel opuściła ręce. Załamywał ją stosunek Dreona, lekkość, z jaką traktował poważny problem. Westchnęła z bezsilności. Liczyła, że potraktuje sprawę poważnie, jeśli wspomni jego lud, a także brak pretendenta do objęcia po nim tronu.

Natomiast Dreon nie miał powodu, by martwić się na zapas. Jego towarzyszka posiadała rzadką moc uzdrowieńczą. Ponadto ryzykowała własnym życiem, by uratować jego. Jeśli posiadał wcześniej jakiekolwiek wątpliwości, teraz wiedział na pewno, że nie pozwoliłaby mu umrzeć. Nie wskutek ran czy walki. Z nią u boku mógł odrzucić strach, przestać wreszcie bać się o swoich poddanych. Ona była rozwiązaniem na jego problemy oraz troski.

– Dreonie, nie możesz przedkładać moje życie nad twoje.

– Dlaczego nie?

– Bo... – Wszystkie sensowne, racjonalne argumenty nagle zniknęły z jej głowy. W myślach zapanowała pustka. Niby miała gotową odpowiedź, ale słowa nie spoczęły nawet na języku, nie wspominając już o czmychnięciu spomiędzy warg. – Jesteś królem, Dreonie. Twój lud cię potrzebuje. To poddanych masz chronić, a nie jakąś zwyczajną, ludzką kobietę.

– Dobrze.

– Co dobrze? – spytała zbita z tropu.

Uległość nie była mocną stroną harpia, a nawet wzbudzała uzasadnioną podejrzliwość. Bywał milczący, bywał gburowaty oraz arogancki, czasem wykazywał się nonszalancją. Ale uległość? Z nią w wydaniu Dreona Adel jeszcze się nie spotkała.

Obróciła nieznacznie głowę, spojrzeniem pilnowała mężczyzny. Powiedzieć, że nie podobało się jej zachowanie monarchy, stanowiło drobne niedopowiedzenie. Przygryzła wargę. Sądziła, że upór przejmie nad nim panowanie lub spróbuje zupełnie wymazać tamten incydent, w końcu związany był on z porażką wojownika. Tymczasem usłyszała ledwie proste dobrze, które burzyło poniekąd światopogląd Adel.

– Dobrze, nie będę chronić żadnych zwyczajnych, ludzkich kobiet – sprecyzował, akcentując poszczególne określenia. – Pasuje ci to?

– Jaki jest haczyk?

– Haczyk? – zdziwił się. – Na co nam haczyk?

Pojęła. Dreon rozumiał pytanie dosłownie i realnie rozważał zastosowania haka w rozmowie. Bezwolnie parsknęła śmiechem, kiedy wyobraziła sobie utożsamienie harpiego monarchy z bajkowym kapitanem Hakiem z Piotrusia Pana. 

Zmarszczył brwi skonfundowany jej niecodziennym zachowaniem. Wolał, kiedy nie łamała utartych schematów. Wtedy przynajmniej rozumiał. Opanowanie jej mowy ciała stanowiło dla niego w dalszym ciągu olbrzymi wysiłek, szczególnie kiedy śmiała się lub smuciła nieadekwatnie do sytuacji.

– Przepraszam – powiedziała, zbywając własną reakcję machnięciem ręką. – I skoro wyjaśniliśmy sobie ten... niefortunny wypadek... nie wracajmy do tego, proszę.

– Jestem za – stwierdził. – Miałem już dość twojego naburmuszenia.

– Wcale nie byłam naburmuszona – oburzyła się.

Dreon rozchylił wargi, Adel również, ale słowa poprzedził dźwięk wzywający na poranne modlitwy. Przed pomnikiem Takhvy zebrała się już większość osady. Dziewczyna tylko pokręciła głową. Przepuszczona gestem przez monarchę ruszyła pierwsza przed ołtarz, ale czuła jego obecność tuż za plecami. Dobrze nie opuściła jeszcze własnej komnaty, gdy dosłyszała ciche mruknięcie. Niemal potknęła się o własne nogi, kiedy zrozumiała rzeczone pod nosem harpia słowa.

Fakt, nie była zwyczajną, ludzką kobietą, aczkolwiek wcale nie musiał tego podkreślać.

⭐⭐⭐

Emily już nie zasnęła. Nie zdołała wymazać z pamięci koszmaru, zepchnąć go w odmęty zapomnienia. Ciągle postać skrzydlatej sprawiała wrażenie realnej, jakby stała obok. To właśnie zachowanie widzącej, chwilowa nadpobudliwość sprawiły, że Amentye zadecydowała ruszyć w dalszą drogę, by zbędnie nie przeciągać postoju.

Jechała zatem na grzbiecie zadruna w zamyśleniu. Zajmowała miejsce tuż przed Myesem, który pilnował jej w dwójnasób uważnie. Totalnie pogrążona w myślach nie zwróciła nawet uwagi na ramię otaczające ją w pasie ani wyjazd z lasu, który przemierzali kolejny dzień. Nie zareagowała również, gdy Myes zarzucił jej na głowę kaptur.

Zamrugała, zastanawiając się przez chwilę, na co właściwie patrzyła. Statek, a raczej barka unosiła się na wodzie, zaś drewniany, ciut przegnity trap nieszczególnie zachęcał do wejścia na pokład. Zerknęła po towarzyszach. Ich twarze prócz masek przesłaniały również kaptury.

– Co jest? – szepnęła do mężczyzny siedzącego za nią.

– Amentye załatwia przejazd – wyjaśnił rzeczowo.

Zerknęła na kobietę, która faktycznie dywagowała z jakimś typem. Stary marynarz wyglądał jak oprych spod ciemnej gwiazdy. Niechlujny zarost stanowił jego najdrobniejszy problem. Żuł coś, przez co nawet słuchając w ciszy mówiącej Kostury, ruszał szczęką, ale od czasu do czasu ukazywał pożółkłe zęby.

Ubiór również nosił poplamiony, ponaciągany, jakby koszulę i spodnie dostał w spadku po starszym, pokaźniej zbudowanym członku rodziny. Ewentualnie jakby kogoś ograbił z ciuchów. Brakowało klasycznej przepaski na oku i papugi lub innego pierzastego stwora, chociaż po przygodach z harpiami piór Emily miała powyżej uszu.

Nim się spostrzegła, przeanalizowała jego sylwetkę. Opasła, choć pojęcie przysadzistej pasowało lepiej do krępej postury. Nie był gruby, co to, to nie. Bardziej określić można było go jako ubitego. Marynarz należał do tych osób, o jakich mawiało się, że mają grube kości. Tkanka tłuszczowa nie pokrywała bowiem nadmiernie jego twarzy.

Dopiero teraz Em doszła do wniosku, że eserberdzcy mężczyźni prezentowali dwa typy urody. Chłopięcy o delikatnych, niemal niewieścich rysach bądź męski. Drudzy posiadali zwykle mocno zarysowane szczęki, niejednokrotnie kwadratowe, jakby służyły im one jeszcze do obgryzania mięsa bezpośrednio z kości, jak bywało to u jaskiniowców. 

Jednakże w porównaniu z kobietami ich profile prezentowały się prosto. Czoło i broda znajdowały się niemal w jednej linii, podczas gdy u kobiet czoło pozostawało nieznacznie cofnięte, a szczęka wysunięta. Widząca uważała, że dzięki temu sprawiały one wrażenie bardziej kształtnych, atrakcyjniejszych.

O wiele słabiej wieszczka skupiła się na obserwowaniu konwersacji. Nie trwała długo. Mowa ciała Amentye zdradzała, że nie ukontentował jej przebieg dyskusji, zaś marynarz prychnął lekceważąco i pokazowo rozłożył ręce. Kostura podeszła bliżej. Wszyscy członkowie ekipy prócz niej zasiadali w dalszym ciągu na zadrunach, a Em dodatkowo oparła się intuicyjnie plecami o korpus Myesa. Gdy zrozumiała, co uczyniła i odruchowo spróbowała wrócić do pozycji wyjściowej, przytrzymał ją przy sobie.

– Chce pięciu esberów – powiedziała bez zbędnych wstępów.

– Ostatnio wziął tylko trzy – Mancore wypomniał z niesmakiem.

– Ale teraz jest nas więcej – zauważył jego krewniak.

– Nie prosiłam się wcale...

– Siedź cicho – nakazał Myes, gdy Em z oburzeniem zajęła stanowisko.

Mówiła prawdę. Nie prosiła, by niespodziewanie pojawiali się w jej życiu i zabierali nie wiadomo dokąd ani dlaczego. Tymczasem siedzący za nią mężczyzna, który twarz przesłaniał niemalże pełną maską, z jednej strony wskazał obecność Emily jako problem, zaś z drugiej jasno kazał się nie mieszać. Zacisnęła szczeki, zazgrzytała zębami, co nie umknęło jego uwadze, gdyż subtelnie przesunął dłonią po brzuchu.

– Nie możemy zwyczajnie przejąć tej łajby? – fuknął Gethum. Niemalże sięgał już po swój topór. – To raptem kilku staruchów.

– Musimy działać po cichu, zapomniałeś już? – głos Amentye brzmiał stanowczo. – Weszłam z nim w układ, że różnicę pokryjemy kosztownościami.

– Dam pierścień – zaoferował starszy z braci. – Choć to chyba raczej ty powinieneś coś zaoferować, Myes.

– Mogę co najwyżej uciąć mu łeb, ale ma być spokój – burknął wskazany.

– Zaraz. Naprawdę nie macie forsy?

Em nie mieściło się w głowie, że podróżnicy urządzali naradę, by wskazać, kto odda fanty na rzecz przeprawy przez morze. W dodatku wątpliwym okrętem. W rzeczywistości rozważała, czy dopłyną do brzegu. Nie znała Morza Meyta, ale gdyby prócz statków dryfowały po nim góry lodowe, najpewniej stałaby się pasażerką dużo biedniejszej wersji Titanica. Jaki świat, taki transatlantyk, skwitowała w myślach, przez co ledwie zarejestrowała stonowany respons.

– Słuchaj Myesa i nie przejmuj się. To akurat nasz problem, by przedostać cię na drugi brzeg.

Brunetka zerknęła na statek. Przelotnie przesunęła spojrzeniem po porcie. W poblisku dostrzegała inne okręty, które bardziej zachęcały do wynajęcia. Skoro jednak Kosturzy dokonywali zrzutki, by popłynąć rozpadającą się łajbą, szczerze wątpiła, ażeby stać było ich na rejs tamtymi żaglowcami.

Nie minęła chwila, a już wjeżdżała z Meysem za plecami na pokład. Zaraz za nimi wjechał Mancore i Gethum, zaś Amentye otwierała kolejkę. Trap zakołysał się, przez co zadrun wydał z siebie kilka nerwowych chrypnięć. Blondyn ściągnął lejce, by łatwiej zapanować nad wierzchowcem. Gdy bezpiecznie dotarli na statek, Em odetchnęła z nieskrywaną ulgą. Pozostało jeszcze tylko nie zwymiotować podczas rejsu.

⭐⭐⭐

Orias zmiął w dłoni świstek pergaminu dostarczonego przed momentem przez gońca. Sam nie potrafił dokładnie określić, co czuł. Kosturzy. Tego jeszcze nie było, nie w Mangalo. Po prawdzie pewności nawet nie miał, gdzie siedzibę posiadał lud uważany powszechnie za wymarły.

Niedoszli niewolnicy. Buntownicy, którym udało się umknąć przed półboską karą za rebelię. Ci nie wypełniali swej służby wobec władców, nie pokutowali za swe przewinienia, a chociaż dawno nikt o Kosturach nie rozprawiał głośno i poniekąd odeszli oni do świata mitów, najwyraźniej zamierzali zamieszać we współczesnej historii. Określić tylko nie potrafił, dlaczego pojawili się nagle teraz ani czy współpracowali z Ghotomem. 

Dziwiło go jeszcze coś. Uprowadzili kobietę.

– Jaśnie miłościwy panie, czym mogę ci służyć?

Varloe wkroczył do komnaty swego monarchy, gdzie zwykle radzili. Przybył tak prędko, jak tylko było to możliwe. Gdy przekroczył próg i dojrzał twarz władcy, pojął, iż nie należało zbędnie go denerwować. Od jakiegoś czasu rządzący Kiarkatos zachowywał się dość nietypowo, ale również wykazywał nikłe miłosierdzie.

– Wyjaśnij mi, co dzieje się w Lenney – zażądał przesadnie spokojnym głosem wzburzony władca.

– Trwają prace związane z budową...

– Masz mnie za głupca, Varloe? – przerwał mu. Nie miał ochoty na gierki ani owijanie w bawełnę. Mijały dni, on czekał, a wieści o córce wciąż nie otrzymał żadnych. O Freji zresztą też nie, lecz intuicja podpowiadała, iż nie o nią winien się aktualnie martwić. Jakby nie patrzeć, siostrę miał dorosłą oraz obytą z warunkami panującymi w Eserbert, podczas gdy Jas nie znała podstaw. – Chyba mi nie wmówisz, żeś nie słyszał o pojawieniu się na naszych ziemiach Kosturów, co?

– Jaśnie panie, te postaci są...

– Mitem? Legendą? – znów mu przerwał. Kolejne pytania wyrzekał przez ciasno zaciśnięte szczęki. – Może jeszcze powiesz mi, że Ghotom też jest wymysłem bajarzy? To kto w takim razie twoim zdaniem, generale, rozpierdolił Wardamash?

– Podobnież...

– Chuja mnie obchodzi twoje podobnież! – wybuchnął. Biorąc pod uwagę, jak buzował we wnętrzu, długo powściągał emocje, a czynił to tylko dlatego, że obawiał się reakcji córki, gdyby zasłyszała, jakimż to był okrutnym władcą. – Skoro nie umiesz racjonalnie ani prawidłowo odpowiedzieć na żadne z zadanych pytań, to mi wyjaśnij, na Allocesa, jak to się stało, że jesteś generałem?

Pytał retorycznie, ponieważ znał odpowiedź. Varloe dotychczas nie zawodził, a w dodatku sam mianował go na stanowisko. Wcześniej bacznie patrzył mu na ręce, obserwował zachowania w różnych, nie zawsze typowych sytuacjach. Jako generał miał być nie tylko silny, ale też szybko myśleć i dawać przykład innym.

– Miłościwy panie, racz mi przebaczyć mą ostatnią ignorancję. – Varloe ukłonił się, pięść docisnął do symbolu zdobiącego pierś. – Natychmiast naprawię swe karygodne błędy.

– Teraz? – prychnął niezadowolony półbóg. – Skoro liścik dotarł do mnie, zakładam, że Kosturzy opuścili już tereny sfery.

– Nie znamy dokładnego kierunku ich migracji.

Varloe z trudem maskował zdenerwowanie. Dotychczas znał metody obchodzenia się z władcą, zresztą ten przypominał łagodnego barmata. Sam kiedyś trzymał jednego w domu. Odpowiednie podejście, a w tym kilka pieszczot sprawiało, że barmat chętnie koegzystował z właścicielem, jego rodziną oraz spraszanymi pod dach gośćmi. Ponadto nie wykazywał się agresją, choć od czasu do czasu prychał ostrzegawczo. Tymczasem Oriasowi chwilowo o wiele bliżej było do manguty.

– I nie widziano przypadkiem nikogo wzbudzającego podejrzenia w innych częściach naszych ziem?

Generał zastanowił się nad responsem. Fakt, słyszał doniesienie o niewielkiej grupie podróżującej na zadrunach. Ponoć twarze przesłaniali maskami, a odsłonięte części skóry farbowali. Rzekomo podróżowali głównie po zmierzchu, aczkolwiek dopiero po zachodzie słońca urządzili postój w ruinach. Podobnież nawet zapłacili zarządcy terenu, którego rolą było dopilnowanie prac związanych z renowacją starego zamku, za możliwość zajęcia jednego ze zniszczonych skrzydeł w spokoju.

Robotnicy nie stawali okoniem. Między nimi krążyły opowieści o smętnych nutach kołysanki wygrywanej wiatrem oraz dziwnych zjawiskach. Jeśli mogli odetchnąć od notorycznego przebywania w twierdzy Dreach-Tah, bez wnikania chętnie ustąpili.

– Aktualnie, mój panie, wszystkich podróżujących traktuje się z dystansem.

– Kupca nawet wieśniak rozróżni z powodzeniem – stwierdził monarcha. – Jednak ty próbujesz wmówić mi rzeczy niedorzeczne.

– Jaśnie panie...

– Varloe, nie mianowałem cię generałem, byś pławił się w przywilejach i bogactwie – zauważył ostro Orias. Na jego wykrzywionej grymasem twarzy pojawiły się zmarszczki, jakich normalnie nie dostrzegano. Ostatni czas odcisnął piętno na młodym półbogu. – W przeciągu tidy masz przygotować mi skrupulatny raport. I dowiedz się, ghyanna, co to była za kobieta – zakomenderował, serwując wulgaryzm, a pomiętą kartę rzucił w mężczyznę.

– Ko-kobieta? – Orias posłał żołnierzowi mordercze spojrzenie. Pominął już kwestię pobitego pułkownika znalezionego poza granicami Lenney. Chciał zrugać Varloe, kiedy do środka wpadł zdyszany strażnik pilnujący zwykle wjazdu na zamek. – Zajmę się tym, panie.

Oboje zwrócili się do nowoprzybyłego. Półbóg miał prawo go nawet zabić. Powód by się znalazł, choćby przerwanie w obradach z generałem czy wejście bez pukania. Tymczasem zacisnął tylko szczękę i zmrużył oczy, taksując posturę strażnika.

– Panie mój – wydyszał. Znacznie przyśpieszony oddech wskazywał, że gnał ponad swe możliwości. – Wieści. Z Wardamash.

Ciało Oriasa napięło się niczym struna. Nie skupił się jednak na kolejnych słowach, w których żołdak wspominał coś o posłańcu. Wzrok przeniósł na ciemnowłosego wojownika pojawiającego się znikąd w komnacie. On także sprawiał wrażenie poruszonego.

– Znaleźli ją – zakomunikował. – Jest...

– W Wardamash – dokończył, łącząc kropki.

Ostatni raz przesunął wzrokiem po obecnych przedstawicielach swego ludu. Wydał dyspozycje. Emisariuszowi nakazał przydzielić kwaterę, zezwolić na spoczynek, a także udzielić wszelkich podstawowych dóbr, jakich by zażądał. Jadła w Kiarkatos nie brakowało, trunków również nie, a nawet gdyby, Orias nie szczędziłby na kogoś, kto wlał w jego konające serce nową nadzieję.

Varloe również nakazał się przygotować do rozmowy. Kosturów nie należało ignorować, zwłaszcza jeśli faktycznie byli niebezpieczni. Potomkowie buntowników mogli pragnąć anarchii, przewrotu, a na to nie mógł pozwolić. Nie, kiedy jego córka miała znaleźć się w centrum uwagi. Zlecił też przygotowanie komnat, tych komnat, a następnie zniknął, rozpływając się w powietrzu zaraz za kuzynem.

Kolejny rozdział za nami, kochani. 
Jak widzicie, staram się nie zwalniać tempa. 
W końcu w Eserbert jest wiele spraw, którymi należy się zająć.

Poszczególne sceny są nieznacznie krótsze. 
Mam nadzieję, że nadaje to dynamiczności odpowiedniej do tej historii. 
Jednocześnie w różnych miejscach dzieją się przecież różne rzeczy. 

Zatem mamy wymianę zdań między Adel i Dreonem. 
Trochę oczyścili atmosferę między sobą.
Em wjechała na statek i płynie na inny kontynent.
Kto liczył na szybkie spotkanie całej trójki, chyba jeszcze musi poczekać ;) 
Oby tylko ta łajba nie zatonęła... 
Orias, jak widać, niemal wychodzi z siebie. 
Nie dość, że cały czas myśli o córce, to jeszcze na jego głowie lądują nowe problemy.
Ale i je rozważa pod kontem bezpieczeństwa córci. 

Dajcie znać w komentarzach, jak podobał się Wam rozwój sytuacji. 
A może macie jeszcze jakieś sugestie? 
Albo teorie spiskowe odnośnie dalszych wydarzeń...? 
Dzielcie się bez krępacji, wszystkie komentarze są mile widziane <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top