Rozdział 1
Cios. Cios. Cios.
Seria uderzeń niczym grad śnieżnych kul spadła na ćwiczebną kukłę. Trening czynił mistrza, a on za żadne skarby nie chciał kolejny raz dopuścić do podobnej sytuacji. Miał cel, pierwszy raz w życiu dążył do miejsca jasno wytyczonego linią finiszu. Absolutnie nie poddawał w wątpliwość, iż mogłoby mu się nie udać. Jeśliby przegrał przed dotarciem do mety, rzeczywiście nie byłby godzien upragnionej nagrody.
Knykcie zapiekły, gdy niefortunnie uderzył w kukłę. Krwawe przetarcia dłoni nie zniechęcały go, wręcz przeciwnie, dodawały motywacji. Bojowy wrzask wypełnił salę treningową. Już niemal całe kiarkatoskie koszary wiedziały, iż likwidował przeszkody. Gdyby mógł, bez wahania poddałby eksterminacji wszystkich istniejących wciąż na świecie Kosturów.
Demony upodobnione do ludzi odebrały mu szansę na szczęście. Zacisnął szczęki. Nieważne, że wciąż bolały go poszczególne mięśnie, niektóre partie ciała mogły nigdy nie wrócić do pełnej sprawności. Przymknął oczy, w duszy ujrzał uśmiech czarnowłosej istoty zesłanej mu przez samą wszechmatkę Eremiel. Nie mógł jej zawieść, jak zrobił to tamtego pamiętnego dnia, gdy pozwolił spuścić sobie łomot trójce przeciwników. Niegodni.
– Pułkowniku Aneyara. – Zaczesał przydługie kosmyki w tył. Od powrotu nawet nie zerkał w lustro, nie dbał o wygląd. Miał ważniejsze cele. Spojrzeniem powiódł w stronę wywołującego go mężczyzny. – Rozmawiałem z medykiem. Jego zdaniem możesz wrócić do przydziału, więc...
– Nie.
– ...jeszcze dziś... Co proszę?
Mężczyzna prezentujący na piersi granatowy diament, symbol miasta Kiarkatos, nie maskował zdumienia. Jego zielone oczy zwiększyły objętość. Nie oczekiwał sprzeciwu. Jako generał posiadał posłuch, a nawet pułkownicy zobowiązani byli wypełniać polecenia padające z jego ust.
Orvo wyprostował sylwetkę, tułów zwrócił w stronę przybyłego do sali treningowej. Zmierzył go stanowczym, bezkompromisowym spojrzeniem. Policzek mu drgnął w nerwowym tiku, a dłonie zacisnął w pięści. Postawą wyrażał własną opinię, ale świadom, przed kim stał, postanowił zwerbalizować swój pogląd.
– Powiedziałem nie – obwieścił spokojnie. Brew generała powiodła ku górze. – Nie zamierzam wracać do Lenney, mam inne zobowiązania.
– Pułkowniku, chyba pomyliłeś służbę wojskową z kobiecą posługą w lazarecie – uznał żołnierz wyższy rangą. Ręce splótł za plecami. Zamierzał prezencją onieśmielić podwładnego, którego już teraz mógłby zesłać do lochów. – Twoim obowiązkiem jest wykonywanie poleceń, a te brzmią nader jasno. Ruszasz do Lenney doglądać postępów budowy tamtejszej bazy i...
– Odnoszę wrażenie, generale Gerteron, że nie dosłyszałeś mojego responsu – stwierdził z przerażającym spokojem. – Żeby była jasność, nie wybieram się do Lenney ani z twego rozkazu, ani z niczyjego innego.
Lekki, arogancki uśmiech wypełznął na oblicze mężczyzny z granatowym symbolem na piersi. Sam fakt, że niższy rangą żołnierz odważył się zabrać głos, kiedy mówił, stanowił dla niego obrazę. Tymczasem stojący przed nim mężczyzna ośmielił się jawnie sprzeciwić rozkazom. Oczami wyobraźni generał widział już razy wymierzane za karę krnąbrnemu podwładnemu, który później dogorywać miał w wilgotnej, brudnej celi, czekając na powrót władcy.
– Żeby była jasność, pułkowniku... – zaczął celowo od zacytowania pierwszych słów wypowiedzi rozmówcy – ...to jest niesubordynacja, a chyba nie muszę głośno mówić, jaką karę przewidziano dla buntowników bądź dezerterów. Zatem, żeby nasz miłościwy władca nie zarzucił mi pochopności, jeszcze raz wydam ci rozkaz, żołnierzu, a ty pokornie go przyjmiesz, a następnie przystąpisz do wykonania. W przeciwnym wypadku...
– Nic mi nie zrobisz, generale – Orvo rzekł przekonany o własnej racji. – Nasz pan wyznaje prawo mediacji. Bez uprzedniej audiencji w komnatach miłościwego Oriasa absolutnie nic nie możesz mi uczynić.
– Mogę – oznajmił burkliwie.
W rzeczywistości generał posiadał świadomość prawa istniejącego w Kiarkatos. Orias bywał nieprzejednany i trudny w obyciu, aczkolwiek wsławił się wśród swego ludu jako władca litościwy oraz łagodny. Niejednokrotnie też nieprzewidywalny, kiedy podważał decyzje swych generałów i przyznawał rację pomniejszym ludziom. Pułkownik powołujący się na istnienie prawa mediacji doskonale wiedział, co czyni, a także jak powinien postąpić, aby osiągnąć własne zamierzenia.
– Tylko spróbuj, Varloe – rzekł ostrzegawczo.
Aneyara nie zamierzał się pieścić. Jego celem było odnalezienie oraz odzyskanie Em, zatem nie mógł wykazać słabości.
Tymczasem miał okazję usłyszeć od innych stacjonujących w tutejszych koszarach żołnierzy o ostatnim spięciu pomiędzy władcą a pierwszym generałem Kiarkatos. Nie dbał o to, iż poniekąd on sam był prowodyrem tej sytuacji. Zdaniem pułkownika to generał Varloe Gerteron nie dopełnił swych obowiązków, gdyż zignorował doniesienia ludności o zamaskowanych wędrowcach wzbudzających podejrzliwość wśród prostych mieszkańców okolicznych wsi.
Mężczyzna manifestujący granatowy diament na ubraniu nie odpowiedział. Z jego krtani dobiegł odgłos, jaki Orvo mógłby nazwać niezadowolonym warknięciem bądź burknięciem, sam do końca nie był pewien. Nie spuścił z oczu generała aż do chwili, gdy ten opuścił teren treningowy, a jedynymi towarzyszami stały się zniszczone od ciosów kukły.
🎶🎶🎶
Już dawno ciało odmówiło Wrenotowi posłuszeństwa. Większość unieruchomionych partii ścierpło do tego stopnia, iż praktycznie stracił czucie. Z jednej strony żałował. Tęsknie sięgał wspomnieniami do chwil, gdy cieszył się wśród ludu uznaniem, spełniał swe aspiracje, a na horyzoncie widniała perspektywa awansu zestawiona z jeszcze większym prestiżem społecznym. Z drugiej nie ubolewał nad brakiem czucia.
Rany w zależności od formy piekły, paliły, rwały lub bolały. Odkąd został powtórnie pojmany, nie szczędzono go, a drwiny oraz wyszydzanie stanowiły najlżejszą formę tortur stosowaną przez oprawców. Językiem przesunął po spierzchniętych wargach. Poprzednio przynajmniej dostawał regularnie wodę i żywność, teraz odnosił wrażenie, iż karmiono go resztkami, które ktoś łaskawie pamiętał od czasu do czasu znieść do przydzielonej mu celi.
– Jak się dziś ma nasza księżniczka?
Uniósł głowę. Była jedyną ruchomą częścią ciała, nad którą wciąż posiadał jakąś władzę. Ograniczoną, ale jednak. Ręce przypięte łańcuchami do ściany rozstawiono szeroko na całą rozpiętość. Ciężkie, grube kajdany obcierały wychudzone nadgarstki. Gotów był przysiąc na wszechmatkę, że lada moment będzie w stanie uciec, przeciskając dłonie przez pęta. Nogi z kolei umocowano do kamiennego podłoża, a dodatkowe zabezpieczenie stworzono z ustawionych po jego obu bokach menhirów.
Do środka mrocznej jamy, gdzie trafił po pochwyceniu, wkroczyła skrzydlata istota. Lekkie oświetlenie rozlewające się wokół, kiedy na jednej z kamiennych półek ułożyła niewielki neoton, pozwoliło mu lepiej zlustrować oblicze przybyłej. Zaraz za nią weszła strażniczka, którą znał już dość dobrze. Była autorką większości jego sińców, ran, obtarć oraz skaleczeń. Wrócił spojrzeniem do pierwszej.
Oszacował pobieżnie, iż nie równała się z nim wzrostem. Na oko była około pół stopy niższa, ale prezentowała się lepiej. Mocarna sylwetka świadczyła o regularnych, wyczerpujących treningach. Ciemnobrązowe włosy upięte z tyłu spływały na okrągłe ramiona odsłonięte przez skąpy top, który nosiła, zaś w jasnobrązowych oczach dojrzał zacięcie, jakiego dotychczas brakowało mu u katującej go Ashodii.
– Czyżbyście nie radziły sobie ze mną, że potrzeba was dziś więcej? – rzucił cynicznie.
Ani myślał się poddać, nie brał pod uwagę, by ulec. Jedyne, co zostało mu w obecnej sytuacji, to duma. Za wszelką cenę planował chronić honoru żołnierza. Mangalia hodowała na swej piersi twardych, bojowych wojowników, a on chwytał się tej dewizy niczym ostatniej deski ratunku dryfującej pośród zbałwanionych, spienionych wód morskich.
– Ash?
Odziana w zwierzęce skóry Uskrzydlona zignorowała pytanie rzucone przez więźnia. Mimo iż wymieniona Ash stała za plecami wojowniczki, a ona nie spuściła z oczu pochwyconego jakiś czas temu żołnierza, twarz częściowo skierowała w bok, by dostrzec sylwetkę współsiostry kątem oka.
– Nie wolno mi zostawiać nikogo sam na sam z więźniem – zakomunikowała swym stanowczym tonem, przemawiając w harpim dialekcie. – Rozkaz Dreona.
– Dreon wydał ten rozkaz, by mieć pewność, że na to robactwo nie natknie się nasza nowa... towarzyszka. – Ashodia zmarszczyła brwi. Wiedziała, jak powinni określać wybrankę varthaka, a ponadto przeczuwała, jakim mianem chciała nazwać vartheę stojąca przed nią skrzydlata siostra. – Zatem nie musisz się troszczyć. Obecnie trwa u boku naszego wspaniałego monarchy, a ja zapewniam cię, iż nie pozwolę wypełznąć stąd tej gnidzie na powierzchnię.
Wojowniczka o jasnoszarych skrzydłach i atletycznej budowie nie zdawała się przekonana deklaracjami padającymi w powietrzu. Monarcha wydał jej bezpośredni rozkaz, więc tego dotychczas pilnowała. Otaksowała Uskrzydloną, która zwykle nie witała w Altmor, podczas gdy Wrenot klął w duchu, iż niewiele pojmował.
– Zweryfikuję, czy dziś nasz gość otrzyma jadło – zadecydowała wreszcie. – Masz około dziesięciu tensów, nim powrócę z paszą lub bez niej, Almare.
Mężczyzna przyjrzał się jeszcze raz nieznajomej. Harpia o parze popielatych skrzydeł wreszcie otrzymała imię, tak przynajmniej sądził. Almare, powtórzył w myślach, pilnując czujnie każdego wykonywanego przez Uskrzydloną ruchu. Wolał skupiać się na niej, niż na alternatywie kolejnego dnia bez jadła. Już nawet przestało mu burczeć w brzuchu, co nie zmieniało faktu, iż chętnie przekąsiłby choć czerstwą pajdę.
– Zostaliśmy sami – zakomunikowała Uskrzydlona. Podeszła bliżej, kołysząc biodrami, jakby usiłowała go usidlić. Wrenot musiał przyznać, iż w porównaniu z muskularną Ashodią o typowo męskiej urodzie owa Almare prezentowała się wyjątkowo kobieco. – Szkoda, że mamy tak mało czasu.
Palcem zastukała w odsłoniętą pierś. Jeszcze zanim wpięto go w łańcuchy, został pozbawiony odzienia. Szybko przywyknął do chłodu wilgotnego więzienia, mimo że dalej ciało czasem przeszywał nieprzyjemny dreszcz. Teraz zarejestrował wyłącznie obrzydzenie.
– Czego chcesz, wyklęta brzegio?
Niemal wypluł pytanie, zaś obłąkańczy śmiech Almare rozbrzmiał między ścianami groty. Własne obserwacje pozostawił bez komentarza. Wolał się nie narażać dodatkowo.
– W innych okolicznościach być może bym się pogniewała – oznajmiła. Barwą głosu lawirowała niczym pierwszorzędna kurtyzana. Dłoń zsunęła niżej, jakby właśnie dopuszczała się intymnej pieszczoty. – Jednak teraz musze przyznać, iż nawet urocze z ciebie stworzenie.
Odgarnęła czarne włosy mężczyzny. Splątane strąki nie odstręczały jej tak, jak sądziła. Nie czynił tego również fakt, iż był człowiekiem. Ostatecznie regularnie zabawiała się z ludźmi, kiedy umysł przyćmiewał cykl i czysta żądza kierująca ku zaspokojeniu pierwotnych instynktów.
– Czego chcesz, wiedźmo? – ponowił pytanie.
Zachowanie nieznajomej harpii niepokoiło go. Wolał otrzymać kolejne razy bądź zasłyszeć szyderstwa. Przetrwałby bluźnierstwa wobec półbogów padające z plugawych ust skrzydlatych istot, ale kiedy nie miał świadomości, co zamierzała uczynić Almare, odczuwał prawdziwy, niezrozumiały lęk.
– Skąd pomysł, że muszę czegoś chcieć, wojowniku? – Głos kobiety ociekał niebezpieczną słodyczą. Intuicja radziła mu mieć się na baczności. Każda harpia, zgodnie z posiadaną przez niego wiedzą, nosiła przy sobie oręż, choć czasem broń zostawała skryta. Opuszkiem przejechała po policzku, a odchylenie głowy na niewiele się mu zdało. Przykuty nie mógł uciec. – Aczkolwiek czasu mamy raczej niewiele.
Almare klepnęła go w mięsień piersiowy. Syknął. Korpus zdobiły rozliczne cięcia powstałe podczas wymierzania mu batów za nieposkromiony język. Część z nich zdążyła się wygoić, ale głębsze rany wciąż pozostawiały wiele do życzenia. Jednego był niemal pewien, nie wdało się w nie zakażenie.
Wbrew pozorom harpie utrzymywały go przy życiu, by ostatecznie uczynić go ofiarą swych obrzędów. Tak przynajmniej wywnioskował z padających od Uskrzydlonych komunikatów. Nadal nie umiał stwierdzić, co dokładnie kryło się pod ich groźbami.
– Jeśli zamierzasz mnie bić, sądzę, że twa plugawa koleżanka...
Nie dokończył myśli. Głowa pułkownika odskoczyła w bok pod wpływem mocnego, prawego sierpowego. Charknął, gdy w ustach wyczuł rdzawy posmak, a następnie splunął. Kamienne podłoże przyozdobiła czerwień jego krwi.
– Lepiej byś uczynił, gdybyś tylko słuchał, niemądry, naiwny żołnierzu – rzekła. Wskazujący palec docisnęła do jego ust, nakazując ciszę. Miał milczeć. – Dokładnie tak. Bądź posłuszny jak twoja droga, rudowłosa przyjaciółeczka, to może...
– Adel? – jęknął. Dawno już nie widział wspomnianej kobiety, nie miał pewności, czy wciąż żyła. Odkąd powtórnie został pojmany i osadzony w dużo bardziej obskurnej celi, nie zeszła jeszcze się z nim zobaczyć. – Co jest z Adel? Coście jej uczynili, nędzne...?
– A mówiłam, byś milczał – oznajmiła, gdy obraz przed oczami spętanego wracał do normalności. Kolejny raz palcem zastukała w poranioną pierś, by następnie wzrokiem zsunąć niżej. Dojrzał, jak wymownie uniosła brew, choć nie wykazywał podniecenia. Twarz przysunęła bliżej, aczkolwiek zdecydowanie nie przymierzała się do złączenia ich warg. – Być może będziesz miał choć w połowie tyle szczęścia co ona. W końcu nie lada przywilejem jest zaspokajać władcę w łożu.
Ostatnie słowa wyszeptała mu wprost do ucha. Gorszej katorgi ani większej męczarni nie doznał przez cały pobyt w harpim więzieniu. W głowie odtworzył komunikat skrzydlatej niewiasty, a gdy dotarł do niego po raz kolejny sens jej słów, zacisnął szczęki tak mocno, iż zazgrzytał zębami. Prawie je sobie wyłamał, ale nie to stanowiło największy problem żołnierza.
Później było już tylko gorzej. Niespełna dziesięć tensów, tyle przebywał sam na sam z Almare, która wyniszczyła go psychicznie. Jej obleśne słowa wywoływały wizje, jakich słaby umysł nie potrafił odrzucić ani zignorować. Adel, której obiecał ochronę, była poniżana, torturowana i gwałcona przez bezwzględnego harpia, bo on się sprzeciwił i zdołał umknąć.
W dodatku nieskutecznie.
🎶🎶🎶
Nie wierzył. Gdyby nie widział tego na własne oczy, uznałby za kłamstwo. Kobieta w krysztale, poszukiwana, której opis recytował z pamięci i jego mała harpia stanowiły jedność. Niemal. Skrzydeł mimo wszystko nie dostrzegł, ale podobieństwo Jasmin Burns do Jasmin spotkanej przed laty na zamku miłościwego Oriasa wystarczyło, by wywołać mętlik w głowie Kippeia.
Zacisnął dłonie, kiedy palce trzymał splecione ze sobą. Oszołomiony siedział na murze przy wyłomie, jakiego wciąż nie naprawiono po ostatnim nalocie harpii. Nogi rozstawił szeroko, ręce podparł na kolanach, głowę trzymał pochyloną. Tak ponoć zwalczano ataki paniki, choć on nie oddychał ani głęboko, ani szybko. Kippei Vantos praktycznie wcale nie oddychał. Momentami nie potrafił nawet stwierdzić, czy oby na pewno w jego piersi wciąż biło serce.
– Wszystko dobrze?
Nie uniósł głowy, nie musiał. Natychmiast rozpoznał pytającego druha. Przełknął, językiem smagnął wyschnięte wargi, po czym niepewnie potaknął. Czuł, że należało wziąć się w garść. Bardrock przysiadł tuż obok, wyłapał kłamstwo przyjaciela i domyślił się, iż nie powinni rozmawiać głośno. Ktoś mógł ich usłyszeć.
– Ona... – zaczął niepewnie pułkownik. Dopiero teraz spojrzał na generała. Bardrock dojrzał drżące z emocji tęczówki przyjaciela. Żałował, że już wcześniej nie mógł do niego dołączyć, lecz musiał odeskortować boskie osobistości łącznie z uwięzionym w magicznym krysztale dziewczęciem. – To ona.
– Jesteś pewien?
Generał zmarszczył brwi. Nie wyrażał srogości a zdumienie. Kip nie musiał się rozwodzić, by odgadł, kogo ujrzał w więzieniu utworzonym przerażającą mocą Freji. Doskonale pamiętał o wielkiej miłości przyjaciela. Mała Jasmin, mała harpia.
– Absolutnie.
Bardrock rozejrzał się na boki. W zasięgu wzroku znajdowali się inni. Oni mogliby nie zrozumieć fascynacji harpią, skoro te wciąż zasilały szeregi ich wrogów.
– Ale... ona nie powinna być...? No wiesz. Harpią? – ściszył głos, wyrzekając ostatnie słowo.
– Powinna.
– Więc to nie ona – zawyrokował brunet. Pułkownik Vantos ponownie wbił wzrok w rozmówcę. Lepiej wiedział, kogo dojrzał. – Nie obraź się, Kip. Wiesz, żeś jest mi niczym brat – stwierdził cicho, by tylko kiarkatowski pułkownik go słyszał. – Ale stałem tuż obok kryształu, widziałem ją dokładnie i teraz, i zanim porwał ją władca skrzydlatych po... – urwał. Znał stosunek przyjaciela do harpii, nie chciał ich przy nim obrażać. Miłość życia Kippeia manifestowała ponoć wielkie, białe skrzydła. – Jasmin Burns to inna osoba, nawet jeśli wygląda zatrważająco podobnie.
– Nie podobnie, tylko identycznie – podkreślił stanowczo pułkownik.
– Więc gdzie skrzydła?
– Tego jeszcze nie wiem – przyznał. Wzrokiem powiódł przed siebie, zatrzymał go na nieokreślonym bliżej punkcie. – Ale na pewno się dowiem.
Bardrock skinął głową. Nic więcej nie zamierzał dodawać. Instynkt podpowiadał mu, że bez względu na zakazy, rady czy sprzeciwy Kippei postąpi po swojemu. Obaj działali w zgodzie z własnym sumieniem. Generał potraktował zatem komunikat przyjaciela jako przyrzeczenie, jedno z tych, których dopełnienie mogło kosztować życie.
Jak tam wrażenia po pierwszym rozdziale? Tęskniliście za tymi panami? Ciekawa jestem, czy dostrzegliście tutaj pewną prawidłowość.
Dajcie znać, jak się Wam podobał fragment.
Dziękuję, że jesteście ze mną 💜
I zapraszam Was na kolejny rozdział, który zgodnie z obietnicą niebawem wleci.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top