Wspomnienie 14, cz.2
Energia była wszystkim, czego było potrzeba do idealnego funkcjonowania Wszechświata. Pewnego dnia skumulowało jej się na tyle dużo, że podzieliła się na kilka mniejszych części poprzez wybuch. Ten natomiast sprawił, że w kosmosie pojawiło się życie. Planety, galaktyki, istoty. Te pochodzące bezpośrednio od Bezkresu miały przeogromną moc, władały wszystkimi atrybutami niezbędnymi do utrzymania harmonii i równowagi.
Kiedy zabrakło jednego – pojawiał się drugi, posiadający ten sam zestaw umiejętności. Jednak z czasem wytworzyły się w istotach cechy, ukształtowała świadomość, wolna wola. To ona pozwoliła się im zjednoczyć i żyć w symbiozie na wyspie, zwanej Deus Domus. Do czasu.
Chaos nie wiedziała o tym, bo całe eony trwała przy Bezkresie. Taka była wola Wszechświata i nie zamierzała się jej sprzeciwiać. Pchnął ją w stronę jej podobnych, czemu też się poddała bez zająknięcia. Wskazał istotę, która była kluczem do harmonii i również – bez gadania – sięgnęła po to, by wypełnić uczucie pustki, jaką wypełnił ją Wszechświat. Oddanie swojej duszy gniewnemu bóstwu było jej pierwszą, świadomą decyzją. W końcu mrowienie ustało niemal całkowicie.
Życie było wspaniałym artystą. Kreował fantastyczne istoty, niesamowicie piękne, delikatne i kruche niczym porcelana. Nie miały siły ani wzrostu, jakimi dysponowały bóstwa. Niektórymi kierowały żądze, których Sara nie rozumiała, ale nie widziała w nich nic, co skłoniłoby ją do myślenia o nich, jak o anomalii.
Jednak ludzie... Ludzie byli dla niej fenomenem. Nie posiadali kłów, którymi mogliby pić życiodajną krew. Nie zamieniali się w zwierzęta, by móc polować na pożywienie. Nie posiadali również skrzydeł, jak anioły, ani skrzeli, by poruszać się pod wodą bez skrępowania. Och, nie. Wyglądem nie odbiegali od bóstw, ale różnica była ogromna. Kreator odebrał im nieśmiertelność i lwią część esencji. Wystarczyło odrobinę zimna, by zginęli.
Międzyświat okazał się idealnym miejscem do obserwowania ich spokojnego jestestwa. Ludzkie chatki były niewielkie, drewniane, pokryte strzechą, ustawione wokół wykopanej studni, z której czerpali wodę. Dookoła wioski stało wysokie, drewniane ogrodzenie, zaostrzone na końcach. pomagały im konie, wszędzie biegały ptaki – kury, jak wyjaśnił jej Sebastian.
– Są piękni – wyszeptała, przyglądając się śniadej kobiecie, która prowadziła na sznurku krowę. Nie wiedziała na kogo tak naprawdę, powinna patrzeć.
– I słabi – prychnął Gniew. Sara spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Taka prawda! Giną codziennie, krwiopijcy atakują ich co wieczór.
– W takim razie trzeba rozwiązać ten problem.
– Próbowałem – westchnął zrezygnowany. – Nie mam pojęcia, jak ich... ulepszyć.
Sara wodziła wzrokiem za postawnym mężczyzną, który niósł na ramieniu kilka mieczy, zawiniętych w skórę. Czoło miał zmarszczone, po skroni spływał mu pot, co chwilę przecierał oczy. Ubranie również wykonane ze zwierzęcej skóry nie pomagało, kiedy wysoko na niebie jasno świeciło słońce.
– Może dać im odrobinę więcej esencji? – zastanawiała się głośno. – Wtedy ich życie stałoby się dużo łatwiejsze i byliby w stanie się bronić.
– Taaak, świetny pomysł – ironizował Dante, stał oparty o drzewo niedaleko nich. – Może jeszcze nauczmy ich, jak jej używać?
Sara i Sebastian spojrzeli po sobie. Ich myśli krążyły wokół siebie i bogini była pewna, że są takie same, nawet jeśli żadne z nich nie wypowiedziało nawet słowa. Kącik ust Gniewu uniósł się delikatnie ku górze. Dante zmarszczył brwi, wpatrując się w oblicze przyjaciela. Po chwili wyprostował się niczym struna.
– Nie myślicie chyba o tym poważnie, co? – zapytał ze słyszalną nutą przerażenia.
Sara posłała mu swój najbardziej uroczy uśmiech, jaki miała w arsenale. To było cudowne uczucie, zagiąć Dante po raz drugi w przeciągu jednego dnia.
⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆
Chaos zmarszczyła brwi, gdy dotarł do niej gwar z zewnątrz. Podniosła się z krzesła, odłożyła pędzle na podstawkę, po czym ruszyła ku przeszklonym drzwiom na taras. Tego dnia pogoda w Jorden rozpieszczała wszystkich; białe chmury leniwie przesuwały się po błękitnym niebie. Słońce wisiało wysoko, otulając czule wszystko dookoła. Wiatr wprawiał liście w ruch, szumiały spokojnie, śpiewając swoją cichą, wdzięczną melodię.
Sara wyszła na szeroki taras i stanęła przy kamiennej balustradzie. Uśmiechnęła się delikatnie, widząc mieniące się, kolorowe drobinki na wzburzonym morzu. Powiodła spojrzeniem dalej, czarny piasek kładł się gładko, równymi falami. Miała ochotę po nim przejść, poczuć pod stopami, czy chociaż w minimalnym stopniu był tak przyjemny, jak ten na Ziemi.
Pstryknęła palcami. Przymknęła powieki, żołądek zacisnął się, kiedy przenosiła się na dół. Delikatny, letni zefirek omiótł jej twarz, a nogi zatopiły się głęboko w drobinkach czerni. Poruszyła palcami u stóp. Piach przepłynął gładko po jej skórze. Zachichotała.
Niemal natychmiast zakryła dłonią usta, nie spodziewając się, że taki dźwięk kiedykolwiek się z nich wydobędzie. Wzięła głęboki wdech i rozejrzała się leniwie po plaży.
Podobało się jej w Jorden. Dopiero w tym miejscu poczuła, że żyje, że oddychanie nie wiąże się z nostalgią i tęsknotą, przestaje być bolesne i bezsensowne. Miała wrażenie, że urosła, stała się silniejsza, esencja oplatała ją niczym silne ramiona i niemal wzbijała ku niebu. Kochała czuć wiatr we włosach i ciepłe promienie słońca na twarzy, uwielbiała zapach zielonych liści i wilgotnej ziemi, kiedy przemierzała jordeńskie lasy. Odkrywanie tego miejsca napawało ją ekscytacją i podnieceniem, którego nie potrafiła określić.
Na pierwszy rzut oka miejsce, którym opiekował się Sebastian, wydawało się niesamowicie surowe, tak samo, jak właściciel. Ostre, strzeliste góry ostrzegały przed wykonaniem jakiegokolwiek niepożądanego ruchu. Woda w zatoce zawsze była niespokojna, obijała się złowrogo o klify, obiecując nieuchronną śmierć śmiałkom, którzy zdecydowaliby się stawić jej czoła. Gęste gaje wyróżniały się przejmującą ciszą, sprawiały, że gęsia skórka pojawiała się na całym ciele, gdy tylko próbowało się zajrzeć w ich mroczne wnętrze.
A później to wszystko nabierało kolorów i ożywało. Z każdym kolejnym dniem Chaos pojmowała, jak wiele oferowało Jorden i im więcej czasu tam spędzała, tym bardziej chciała odkryć to miejsce. Ono samo otwierało się przed nią, kusząc całym wachlarzem flory i fauny, jakiej do tej pory nie widziała.
Czuła spokój.
Ruszyła spacerowym krokiem brzegiem morza. Chłodna woda obmywała jej stopy, morska bryza muskała delikatnie twarz, zaciągnęła się orzeźwiającym zapachem i westchnęła rozczulona magią chwili. Nie spodziewała się, że zwykły spacer będzie sprawiał jej tyle przyjemności. Miała nadzieję, że wieczorową porą uda jej się wyciągnąć Sebastiana z jego gabinetu i razem przemierzą piaszczysty brzeg.
Wyczuła na skraju świadomości znajomą wiązkę zielonej esencji. Odwróciła się, jej usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Gniew przyglądał się bogini ze znacznej odległości, lecz była pewna, że uważnie śledzi każdy jej ruch. Ubrany jak zwykle w czarny mundur, odcinał się ostrą krawędzią od jasnego nieba.
Bez zastanowienia ruszyła w jego stronę. Sebastian przeczesał włosy palcami, by nie wpadały mu do oczu, po czym przechylił delikatnie głowę. Kącik jego ust uniósł się nieznacznie, gdy przyglądał się, jak Chaos walczy o każdy krok na piaszczystej plaży. Minęło kilka długich minut, zanim dotarła do mężczyzny i posłała mu szeroki uśmiech.
– Witaj. – Dygnęła nieznacznie. Sebastian uniósł brew.
– Co to było? – Założył ręce na piersi. Sara znów zachichotała, podobał jej się ten dźwięk. Wydawał się czysty, miał w sobie coś szczerego, czego nie potrafiła opisać.
– Niektóre Ewy tak właśnie się witają z innymi – wyjaśniła. Sebastian wbił w nią intensywne spojrzenie. Czuła, że na jej policzki wypełza nieśmiały rumieniec. – Podglądałam ich trochę.
– Nie wątpię. – Gniew wyciągnął rękę w jej stronę. Chwyciła za nią bez zastanowienia. – Pokażę ci coś.
Uniosła brew, ale powstrzymała się od komentarza. Im dalej morza byli, tym lepiej słyszała hałas, który oderwał ją od malowania. Szum fal tracił na sile, zastąpiła je szamotanina i gwar rozmów. Serce Sary zabiło mocniej. Zacisnęła palce na dłoni Sebastiana, już domyślała się, co było przyczyną harmidru, jednak nie chciała wyrywać się z przypuszczeniami. Musiała zobaczyć to na własne oczy.
Stanęli przy kamiennych schodach, prowadzących do pałacu Gniewu. Chaos otworzyła usta z zaskoczenia, gdy jej wzrok padł na grupę obładowanych przedmiotami ludzi. Rozmawiali między sobą podniesionymi głosami, na twarzach niektórych malowało się niedowierzanie, innych dopadła dezorientacja i lekkie zakłopotanie. Rzeczywiste głosy mieszały się z chaotycznymi myślami. Docierały do Sary czyste, niezmącone żadnymi barierami.
No tak – pomyślała. – Przecież ludzie nie potrafili stawiać barier.
Zerknęła na Sebastiana z ukosa. Obserwował ją uważnie, czekał na reakcję. Chaos domyślała się, co zaszło. Od wielu dni zarówno ona, jak i Gniew zastanawiali się, jak pomóc tworom Kreatora w starciu z innymi istotami, zamieszkującymi Jorden.
Rzeczywiście byli bezbronni; na krwiopijców i zmiennokształtnych nie działała żadna znana im broń i o ile te pierwsze stworzenia bały się słońca i płonęły w jego świetle jak pochodnia, tak zmiennokształtni wydawali się nie mieć żadnych wad. Jedynie ugodzenie prosto w serce przynosiło efek, lecz trafić w sam środek klatki piersiowej potężnego zwierzęcia, w przypadku śmiertelników, graniczyło z cudem.
– Pomyślałem, że dobrze będzie stworzyć wszystkim istotom miejsce, w którym nie będą musieli walczyć o przetrwanie – powiedział Sebastian. Pociągnął ją w stronę nowoprzybyłych. – No i łatwiej będzie prowadzić obserwacje tego, co robią z esencją.
– No tak – mruknęła. Oplotła dłońmi jego ramię. Spiął się delikatnie, jednak nie skomentował tego w żaden sposób. – Nie odpuściłbyś sobie kontroli.
– Nie za bardzo im ufam w tej kwestii.
Sara wiodła spojrzeniem po twarzach nieznajomych. Niektóre oblicza rozpoznała, inne były dla niej całkowicie nowe. Nie spodziewała się, że w Jorden mieszka aż tylu ludzi. Przezornie odsuwali się, kiedy bóstwa weszły między nich. Posyłali im niepewne spojrzenia, jakby obawiali się, że jeden zły ruch spotka się z niezadowoleniem. Chaos zmarszczyła brwi, widząc to wszystko.
– Boją się nas? – zadała pytanie, choć doskonale słyszała ich myśli i nie dostrzegła w nich ani krzty strachu.
– To raczej kwestia mocy – odparł. Szli w stronę drogi, która wiodła przez gęsty las. Tuż na skraju pracowało kilku krzepkich mężczyzn. – O ile ja nauczyłem się ją ukrywać wśród śmiertelnych, tak z ciebie wypływa całymi litrami.
– Och. – Zakryła dłonią usta. Właściwie to nie myślała o tym, by ukrywać pokłady swojej esencji. Przecież wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, kim była. Co prawda nie wchodziła w interakcję z ludźmi tak często, jak Sebastian, jednak nie sądziła, że jej energia mogłaby być przeszkodą w nawiązaniu relacji z nimi. Postanowiła nie rozwodzić się nad tym. Po prostu ukryła nadwyżki mocy wewnątrz siebie. Miała wrażenie, że ludzie wokół nagle brali większe wdechy. – Co oni robią?
– Budują. – Zatrzymali się niedaleko półnagiego młodzieńca. Kopał głęboki dół. Pot skleił mu włosy na czole, a jasna skóra błyszczała się w świetle letniego słońca. – Pozwoliłem im wznieść tu mur, odgradzający las od miasta.
– Miasta?
– Mhm. – Sebastian kiwnął głową. – Ostatnie kilka dni przysłuchiwałem się ich problemom. Kłopot stanowią głównie polowania, najwięcej ludzi ginie podczas nich. Dostęp do morza pozwoli im na połów ryb. Zatoka jest obfita w różne gatunki.
– Dbasz o nich – szepnęła, wpatrując się w jego profil. Gniew zerknął na nią jedynie przelotnie. Nie odpowiedział na jej słowa, ale wiedziała, że tak właśnie jest. Ciepło rozlało się po jej klatce piersiowej, a na usta wypłynął uśmiech.
– Lubisz ich obserwować – odparł w końcu. Odwrócił się plecami do ściany lasu i powiódł wzrokiem po gromadzących się ludziach. – Poza tym wierzę, że pod naszym nosem będą w stanie żyć w symbiozie z innymi.
Sara uniosła brew.
Naszym?
– Chcesz sprowadzić też inne istoty w to miejsce? – Nie dostawszy odpowiedzi na nieme pytanie, postanowiła zadać inne na głos.
– Tak. Czas trochę usystematyzować życie w Jorden. I wprowadzić odrobinę harmonii.
Bogini przygryzła dolną wargę. Doskonale wiedziała, do czego pił Gniew. I bardzo się jej to podobało. Nie powiedziała tego wprost ani razu, ale jej entuzjazm wobec istot zamieszkujących Jorden był widoczny gołym okiem. Z wypiekami na twarzy wyczekiwała chwil, kiedy Sebastian wybierał się do miasta ludzi. Zwykle obserwowała ich z Międzyświata, choć miała wrażenie, że im częściej ingerują w życie tych istot, tym lepiej im się powodzi. Domyślała się, że decyzja Gniewu o tym, by sprowadzić ludzi na jego prywatną ziemię, nie była podyktowana jedynie ich dobrem. Robił to przede wszystkim dla niej.
Widział progres w jej zachowaniu, w podejściu do życia i innych. Sama go widziała. Doskonale zdawała sobie sprawę z różnic między nią a resztą bóstw, z tego, że nie potrafiła zachowywać się swobodnie wśród równych sobie. W ludziach dostrzegła łagodność, szacunek całkowicie odmienny od tego, którego wymagał od niej Bezkres. Czułość nie wiązała się jedynie z cielesnymi uniesieniami, jak sądziła do tej pory. Sebastian jej to pokazywał, odkąd weszli ze sobą w głębszą relację, lecz dopiero poznanie ludzi pozwoliło jej to zrozumieć.
Wszystko było procesem tak jak tworzenie. Wymagało czasu, wytrwałości, odpowiedniego podejścia i pewnego rodzaju empatii, których pokłady Sara dopiero w sobie odkrywała. Emocje – coś, czego jej brakowało przez całe eony, zaczęły odnajdywać drogę do jej serca. Czasem czuła się przez to skonfundowana, innym razem całkowicie rozumiała mechanizmy, jakie zachodziły w jej głowie i odkrywała nagle, że ich potrzebowała.
Spojrzała na Sebastiana. Nawet nie zwróciła uwagi na mężczyznę, który podszedł do nich i zadał jakieś pytanie. Bóstwo spokojnie tłumaczyło mu, co należało zrobić. Głos miał chłodny, opanowany, lecz w jego tonie na próżno było szukać złości czy braku cierpliwości. Całym sobą dawał do zrozumienia, że jest po to, by im pomóc, nieważne jak błahy wydawał się problem.
Skóra zaczęła ją mrowić, lecz w taki przyjemny sposób. Sebastian był doskonały. Codziennie odkrywała w nim coś nowego, czego wcześniej się nawet nie spodziewała. Sądziła, że był taki, jak inne bóstwa; wyniosły, krnąbrny o niewielkim zainteresowaniu tym, co działo się na planecie, którą miał pod opieką. Okazało się zupełnie inaczej.
Mimo muru, jaki wokół siebie stawiał, był zdecydowanie bardziej ludzki, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Pokłady empatii, jakie w sobie nosił – nie do opisania, choć on sam nie chciał się do tego przyznać. Początkowo wydawało się jej, że to jedynie poczucie obowiązku, jednak odkąd znajdowała się w jego zamku, otrzymała więcej, niż się spodziewała.
Drobne gesty i spokój, z jakim wszystko jej tłumaczył, sprawiały, że uniosła się kilka centymetrów nad ziemią. Sposób, w jaki na nią patrzył, ledwo dostrzegalny uśmiech na jego ustach, gdy tłumaczyła mu coś z entuzjazmem, wywoływał na jej ciele przyjemne dreszcze, których nie potrafiła powstrzymać. Błogie ciepło w klatce piersiowej, gdy jej dotykał. Chciała to jakoś nazwać, nadać temu sens, lecz w tamtej chwili nie znała odpowiedniego słowa.
Przylgnęła do jego boku. Nagle poczuła, że potrzebuje, by otulił ją zapach palonego szafranu. Oplotła ręce ciasno wokół jego talii i zaciągnęła się przyjemną wonią. Sebastian bez grama protestu otoczył ją ramieniem. Niby od niechcenia, całkowicie przypadkiem musnął ustami czubek jej głowy, po czym powrócił do rozmowy ze śmiertelnikiem.
Tak naturalne, normalne, coś, na co nie zdobyłaby się na Wyspie Bogów. Bałaby się, że spotka się to z szokiem i zniesmaczeniem. Bóstwa się nie dotykały, nie przytulały. Wszystko, co się między nimi działo, pozostawało tajemnicą ukrytą za wysokimi drzwiami ich marmurowych komnat.
W Jorden nie było barier. Swoboda, jaka ją otaczała, napawała pewnego rodzaju spokojem. Chciała, by tak właśnie wyglądał wszechświat: by wszystkie istoty darzyły się szacunkiem, nie stawiały między sobą grubych linii i nie bały się ze sobą rozmawiać. Im więcej czasu spędzała na tej planecie, tym bardziej skłaniała się ku takim właśnie przemyśleniom. Sebastian stworzył świat, którego Bezkres oczekiwał od wszystkich bóstw. Ciężko pracował nad tym, by jego podopiecznym żyło się lepiej, nawet jeśli do tej pory wcale się nad tym nie zastanawiał.
– Zamilkłaś na długo. – Szept wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę i spojrzała w dwukolorowe tęczówki. – Coś nie tak?
– Nie. – Pokręciła głową. – Wszystko jest w porządku.
Powietrze wokół nich zadrżało delikatnie, obraz zawirował, ale Chaos nie poczuła charakterystycznych objawów towarzyszących teleportacji. Morska bryza wymieszana z zapachem palonego szafranu uderzyła w jej nozdrza, wiatr rozwiał jej włosy i na chwilę przysłoniły oblicze Sebastiana. Odgarnęła je niedbale jedną ręką, po czym posłała mu subtelny uśmiech.
Kącik ust bóstwa drgnął nieznacznie. Ujął jej twarz w obie ręce, kciukiem przejechał delikatnie po dolnej wardze. Po kręgosłupie Sary przebiegł przyjemny dreszcz.
– Przesadziłem? – Przechylił głowę do boku. Bogini zmarszczyła brwi w pytającym geście. – Przesadziłem, sprowadzając ich tutaj. Sądziłem, że się ucieszysz, jeśli będziesz mogła częściej z nimi przebywać...
– Co? Nie! – Położyła obie dłonie na jego torsie. – Dziękuję, że to zrobiłeś, choć uważam, że wcale nie byłam powodem podjęcia przez ciebie takiej decyzji.
Sebastian wzniósł oczy ku niebu. Chaos przygryzła dolną wargę, chcąc powstrzymać cisnący się na jej buzię uśmiech. Oczywiście, że Gniew nigdy by tego nie przyznał.
– Pasuje to do ciebie – szepnęła, po czym musnęła delikatnie jego usta. Mężczyzna zamruczał jedynie w odpowiedzi. – Pasuje do ciebie władza.
– Czyżby? – Nie czekał jednak na jej reakcję. Przyciągnął ją do siebie jeszcze bardziej, po czym wpił się mocno w wargi bogini. Zarzuciła mu ręce na szyję i oddała pocałunek, gotowa dać mu jeszcze więcej.
– Za sukcesem każdego faceta podobno zawsze stoi jakaś kobieta. – Usłyszeli. Odwrócili głowy w stronę głosu niemal w tym samym momencie. Dante stał oparty o filar, ręce trzymał w kieszeniach, a na ustach błąkał się zawadiacki uśmieszek. – Jesteście obrzydliwi. Już tego nie odzobaczę, ble!
Odbił się od kamiennej podpory i ruszył w ich stronę. Sebastian posłał bóstwu nienawistne spojrzenie, jego palce zacisnęły się mocniej na talii Chaosu. Ona jednak delikatnie pogładziła jego ramiona w uspokajającym geście, po czym odsunęła się nieznacznie.
– Cóż cię tu sprowadza, Dante? – zapytała, choć doskonale wiedziała, że Pan Umarłych w ostatnim czasie ograniczał swoje wizyty tylko do przekazania najistotniejszych informacji.
– To, co zwykle. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Przybyłem zjeść z wami obiad.
Obrzucił ich ostatnim, roziskrzonym spojrzeniem i tylko na ułamek sekundy zawiesił wzrok na dłużej na sylwetce Sebastiana, po czym wszedł do jadalni przez wysokie, szklane drzwi. Władca Gniewu spiął się znacznie, lecz nie odezwał się ani słowem.
Sara obserwowała, jak w milczeniu podąża za przyjacielem. Dziwne uczucie niepokoju zagościło w jej wnętrzu, lecz odpędziła od siebie tę emocję natychmiast. Nawet jeśli coś miało się zepsuć, nie chciała sobie wcześniej zaprzątać tym głowy. Chciała czuć się szczęśliwa jeszcze choćby jedną chwilę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top