Wspomnienie #10, cz.2
Pot spływał mu do oczu, w ustach czuł metaliczny posmak krwi. Bat smagał powietrze raz za razem, a całe ciało Sebastiana spinało się, kiedy spływała na niego kolejna fala bólu. Był pewny, że starł już wszystkie zęby, szczęka bolała go od zaciskania, ale twardo milczał. Nie zamierzał dać Kreatorowi satysfakcji i krzyczeć, ile sił miał w płucach.
Oddychał głęboko, kiedy Michael zdejmował diamentowe kajdany z jego nadgarstków. Podniósł się ociężale z cichym stęknięciem i na chwiejnych nogach ruszył do stołu, na którym zostawił golf i płaszcz. Skrzywił się, kiedy delikatny materiał ubrania przesunął się po poranionych plecach. Poprawił naramienniki płaszcza, a zanim wyszedł z sali tortur, dotarł do niego jadowity szept samego Kreatora:
– Nie zapominaj, o czym rozmawialiśmy.
– Już zapomniałem – mruknął, przewracając oczami i wyszedł, nim Życie zdołał jakkolwiek zareagować.
Kiedy wyszedł z katakumb, oparł się ramieniem o marmurowy filar i wziął głęboki wdech. Plecy piekły niemiłosiernie, a każdy ruch sprawiał niesamowity ból. Przetarł twarz dłonią i zmierzwił włosy. Wyprostował się, jak to miał w zwyczaju i ruszył ku wyjściu. Musiał odnaleźć Dante, inaczej będzie się goił tygodniami.
Korytarz wypełnił ostry zapach cynamonu, wymieszany z czymś nieprzyjemnym. Wyszedł zza rogu i zamarł na ułamek sekundy, kiedy ujrzał Sarę, a tuż za nią Abbadona, wbijającego w nią nienawistne spojrzenie. Dostrzegła go. Niemal natychmiast spuściła wzrok, a on skierował swój na to obrzydliwe anielisko. Abbadon zmarszczył brwi złowrogo i złapał za rękojeść miecza.
– Wszystko w porządku? – zapytał Sebastian, odwracając uwagę anioła od przechadzki po jego umyśle. Bariery miał niezłe, ale nie na tyle, by nie mógł się niepostrzeżenie tam dostać. Wycofał się natychmiast, kiedy zobaczył jego dłoń, chwytającą smukłą szyję Chaosu. Zacisnął ręce w pięści i był pewny, że jeżeli Sara zaraz mu nie odpowie, zatłucze tego dupka.
– Tak – szepnęła drżącym głosem.
Na pewno? – dopytywał, zaznaczając delikatnie swoją obecność na granicy świadomości bogini.
Nie.
Zdusił w sobie siarczyste przekleństwo, ale Anioł Zagłady chyba się przestraszył, bo niemal natychmiast zacisnął dłoń na klindze, gotowy do ataku. Sebastian miał ochotę uśmiechnąć się złośliwie, ale powstrzymał się resztkami sił. Ostatnie, czego potrzebował po spotkaniu z Michaelem to walka z innym skrzydlatym. Zamiast tego, wyciągnął rękę w jego stronę.
– Wezmę to – odezwał się prowokująco.
– Mam dostarczyć te rzeczy do ko...
– Już nie musisz. Zajmę się tym. Idź być dalej przydupasem Kreatora. – Cierpliwość Sebastiana powoli się wypalała. Zmęczenie również dawało o sobie znać, czuł, jak krew spływa mu po plecach.
Abbadon bez słowa oddał pakunek i ruszył przed siebie czym prędzej. Zahaczył o ramię Sary, a ona wzdrygnęła się, jakby przelał w ten ruch całe swoje niezadowolenie. Zamarła na moment, więc pochylił się nad jej uchem i wyszeptał:
– Prowadź, Saro.
Nie odezwała się ani słowem. Niemal widział, jak trybiki w jej głowie przesuwają się, wystawiła język i zmarszczyła brwi w ten uroczy sposób, który zauważył już wcześniej. Robiła tak, kiedy myślała nad czymś intensywnie. Wpatrywała się w jego profil prawie całą drogę, był pewny, że już zauważyła rany na jego szyi. Bolały.
Pchnęła drzwi do swojej komnaty i puściła go przodem. Rozejrzał się pospiesznie po pedantycznie czystym pomieszczeniu i dostrzegł idealne miejsce, w którym mogłaby malować. Zastanawiało go, od jak dawna to robi i dlaczego wcześniej nie zabrała sztalugi, ale sądząc po tym, co widział we wspomnieniu Abbadona, pożegnała Królestwo Niebieskie w niezbyt miłych okolicznościach.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się delikatnie, ale stalowe oczy pozostały smutne.
– Coś ci zrobił? – Napięcie tańczyło w jego wnętrzu. Jeżeli powie, że tak, to nie ręczy za swoje zachowanie. Wściekłość wpełzała powoli do umysłu Sebastiana, tracił ostrość widzenia.
– Nie. To ja zrobiłam coś jemu.
– Słusznie. – Odetchnął, kiedy zorientował się, że wstrzymuje powietrze.
Jej kształtna brew uniosła się, ale nie skomentowała jego jawnej niechęci do aniołów. Ruszyła wolnym krokiem ku niemu i wyciągnęła rękę. Sebastian wzdrygnął się. Obawiał się, że jeżeli go dotknie, to straci nad sobą panowanie i przytuli ją, a ostatnie czego chciał, to aby misternie układane przez tygodnie kostki domina, wywróciły się za jednym, krótkim, cielesnym kontaktem.
Intensywny zapach świerku i cynamonu przyciągał go jak magnes, a w połączeniu ze smutną, przygnębiającą aurą, która otaczała tego dnia Sarę, sprawiał, że miał ochotę stanąć na głowie, żeby tylko odzyskała humor. Wciąż widział, przed oczami, obraz tańczącej, szczęśliwej bogini i przysiągłby, że mógłby na nią patrzeć do końca swoich dni.
⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆
Biegł przed siebie, ile miał tylko sił w nogach. Śmiech Michaela odbijał się echem od sklepienia jego czaszki od dobrych kilku minut. W uszach mu szumiało, serce waliło, jak oszalałe. Wszystko wokół zniknęło, była tylko droga prowadząca do katakumb i wysokie, drewniane drzwi, za którymi działo się coś naprawdę złego.
Coś ścisnęło go w mostku. Przeklął się na wszystkie, znane mu, sposoby. Biegł zbyt wolno, ale nie chciał ryzykować przeniesienia się w zupełnie inne miejsce.
Słyszał nawoływania Dante, celowo je ignorował. Liczyła się w tej chwili każda sekunda, nie mógł pozwolić sobie na rozkojarzenie. Sara była w ogromnym niebezpieczeństwie, woń, która ostatnie tygodnie ciągnęła go w jej stronę, nikła w zastraszająco szybkim tempie, a jego samego ogarniał niesamowity ból.
Wpadł do sali tortur. Całkowicie zignorował Beatrycze, przywiązaną do krzesła. To, że była wybranką Dante, chroniło ją przed gniewem Kreatora. Przynajmniej w pewnym stopniu. Kątem oka dostrzegł przesiąknięte posoką, srebrne włosy i w tej samej chwili wpadł w furię.
Rzucił się na archanioła i powalił go na ziemię. Wściekły ryk wypełnił salę, kiedy pięść Sebastiana zderzyła się z wykrzywioną, w szaleńczym uśmiechu twarzą Michaela. Walił na oślep, w pewnej chwili krew zalała jego oczy i wszystko stało się czerwone. Książę nawet się nie bronił, leżał bezwładnie na ziemi i czekał, aż Sebastian opadnie z sił. Wpatrywał się w niego opuchniętym okiem, a w kąciku ust wciąż majaczył złowrogi uśmiech.
Ktoś złapał Gniew za ramiona i szarpnął do góry. Mężczyzna próbował wyrwać się z żelaznego uścisku, jednak przybysz odciągnął go siłą od archanioła.
– Kurwa, stary, już wystarczy! – wrzeszczał Dante wprost do ucha Sebastiana, kiedy ten wyrywał się i miotał.
Nic nie wystarczy! Powinien już dawno pozbawić życia tego przeklętego księciunia! Wiedział, czuł to w kościach, że prędzej czy później, nawet Sara padnie ofiarą tego popierdolonego psychopaty!
Przestał się rzucać, jego klatka piersiowa poruszała się tak szybko, że łapanie kolejnych oddechów stało się niemal udręką. Jednak zadziałało. Dante poluźnił uścisk, a Sebastian wyrwał się do przodu. Chwycił miecz, leżący obok nóg Michaela, obrócił ostrzem do dołu, po czym cisnął w brzuch mężczyzny, przebijając go tym samym na wylot.
Z płuc Michaela wyrwał się niekontrolowany, bolesny okrzyk. Konwulsja wstrząsnęła jego ciałem, a skrzydła uniosły się, nastroszone, jakby moc, umieszczona w mieczu, poraziła całe jego jestestwo.
– No kurwa, Sebastian... – jęknął Dante z rezygnacją w głosie, stanął obok przyjaciela i spojrzał w dół, na wijącego się pod nogami Gniewu archanioła. – Musiałeś?
– Musiał – niski głos Kreatora odbił się echem od ścian. Klasnął w dłonie raz, potem drugi i trzeci, by po chwili dźwięk przerodził się w pełnoprawny aplauz. Życie stanęło naprzeciwko Gniewu i zmierzyło go beznamiętnym, pustym spojrzeniem. – Doskonale, Sebastianie. Tego właśnie się po tobie spodziewałem.
Sebastian zacisnął szczęki, zęby zazgrzytały. Miał wrażenie, że zetrze je zaraz na proch. Nie mógł patrzeć na to bóstwo. Mimo że niewiele różnił się od Dante pod względem wyglądu, patrzenie na tego pajaca odbierało mu chęci do życia. Marzył o tym, by w końcu Panteon poszedł po rozum do głowy i poprowadził go ku diamentowej gilotynie.
– Zrób to jeszcze raz, a będziesz następny – warknął, po czym skierował się ku bogini Chaosu.
Wielka gula żółci kotłowała się w jego przełyku. Wodził wzrokiem po bezwładnym ciele, leżącym w ogromnej kałuży czerwonej posoki. Głębokie rany były wszędzie; na plecach, ramionach, szyi. Przeskakiwał z jednej na drugą, a potem – nie wierząc własnym oczom – zrobił to po raz kolejny.
Dwadzieścia siedem razów. Padł obok, na kolana i odgarnął włosy z twarzy Sary drżącą dłonią. Pęknięcie, ciągnące od połowy policzka aż po linię żuchwy, krwawiło obficie, spływało wprost do lekko rozchylonych ust. Towarzyszył temu szkarłatny bąbelek, pojawiający się przy każdym, płytkim oddechu.
Bał się jej dotknąć. Wydawało mu się, że jeżeli to zrobi, Sara rozpadnie się na setki drobniutkich kawałków i już nie wróci. Ból ściskał coraz bardziej klatkę piersiową Sebastiana, a z tyłu głowy czaił się tak potężny gniew, że tylko cud sprawiał, że jeszcze nie wybuchł. Wściekły, zielony ogień kotłował się pod skórą bóstwa i sekundy dzieliły go od tego, by uwolnił go całego i spopielił wszystko wokół.
Ciężka dłoń opadła na jego ramię.
– Zabieraj ją stąd, póki jeszcze żyje – powiedziała Kostucha stanowczo. Sebastian czuł, jak przeszywa go wzrokiem na wylot.
Jednak to pomogło. Otrząsnął się z marazmu. Najdelikatniej, jak potrafił, wsunął ręce pod bezwładne ciało. Z ust Sary wydobył się cichy, niemal niesłyszalny, jęk. Krew wsiąkała w jego ubranie, drażniła skórę, wgryzała się w pory, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że to wszystko stało się z jego winy. Przyciągnął Sarę do siebie, była taka zimna...
Błagam... Błagam, przeżyj to, a powiem ci o wszystkim.
Zmiął w ustach przekleństwo. Ostatni raz posłał w stronę Kreatora złowrogie spojrzenie, po czym pstryknął palcami i rozpłynął się w powietrzu.
⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆
Sara puściła dłoń Sebastiana, zanim kolejne wspomnienie zalało jej umysł. Oczy ją zapiekły, przymknęła powieki, by odpędzić od siebie łzy, ale ten ruch sprawił, że popłynęły po jej policzkach wąską stróżką. Och, gdyby tylko wiedziała... Czuła, że to nie przypadek.
Obserwował ją z daleka, stawał na głowie, by się nie zbliżyć, bo wiedział, że jeśli tylko Kreator zorientuje się, że Sebastianowi zaczyna zależeć na niej, to zrobi wszystko, by ją skrzywdzić, a jego złamać.
Spojrzała na bóstwo. Siedział przygarbiony i wpatrywał się w podłogę, między swoimi butami. Zielone nitki esencji płynęły leniwie, oplecione wokół jego ramion, jakby chciały uchronić go przed cierpieniem, które przeżywał na nowo. W tej właśnie chwili przeklinała swoją toporność emocjonalną.
– Dlatego uważam, że nie powinienem się do nikogo zbliżać – szepnął ochrypłym głosem, miała wrażenie, że walczy ze sobą, by na nią nie spojrzeć. – To źle się kończy. Nawet z tobą nie rozmawiałem.
– Nie. – Podpełzła do Sebastiana, rozplątała jego palce i wcisnęła się w miejsce między jego nogami. Wzięła twarz bóstwa w obie ręce i uniosła ku górze, by móc spojrzeć mu w oczy. – Nie, nie mów tak, proszę. To nie była twoja wina.
Oczy Sary znów się zaszkliły, tworząc barierę między nią a cierpiącym obliczem Gniewu. Zamrugała pospiesznie, liczyła na to, że odpędzi tym sposobem łzy, ale one płynęły bez ustanku. Poczuła na policzku chłodną dłoń. Sebastian otarł z niego kolejną łzę i uśmiechnął się smutno.
– Dziewięć dni – podsumował z westchnieniem. – Tyle czasu Dante i Beatrycze składali cię do kupy. Michael zmasakrował twoje ciało tak mocno, tylko dlatego, że Kreator chciał sprawdzić, czy jego podejrzenia są słuszne. Dziewięć. Dni.
Coś zakuło ją w mostku tak mocno, że aż się wzdrygnęła. Bezsilność i bezradność zawładnęły nią całą. Emocje ze wspomnienia Sebastiana wciąż kotłowały się pod sklepieniem czaszki Sary. Chciała, by o tym zapomniał, zastąpił je czymś, co sprawi, że strach nie będzie trzymał nad nim swoich złowrogich macek. Powinna wcześniej to zauważyć. Choć może tak naprawdę to widziała? Tylko nie przyjmowała tego do wiadomości, bo sam odgradzał się od niej grubym i wysokim murem.
– Przepraszam – szepnęła mu do ucha, kiedy objęła go mocno ramionami. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam...
Powtarzała to słowo tak długo, że zmieniło się w jeden, przeciągły szloch. Dłonie Sebastiana przesunęły się po jej plecach, by po chwili zamknąć ją w szczelnym uścisku. Zsunął się z szezlonga i przyciągnął do siebie tak bardzo, jakby bał się, że Sara zniknie, kiedy tylko rozluźni ramiona.
Trwali tak sama nie wiedziała, jak długo. Nie wiedziała też, kiedy przestała szlochać i zaczęła delektować się ciepłym, miodowo-ziemistym zapachem szafranu. Nie wiedziała, kiedy Sebastian oderwał usta od jej skroni i zdecydował się ją pocałować. Wpił się w wargi bogini tak łapczywie, jakby czekał na ten moment od eonów, jakby chciał przelać wszystkie emocje w tym jednym, nieśmiałym ruchu. Cały strach, żal, ból i uczucie, którego na tę chwilę nie był w stanie nazwać, bo nie wiedział, co czuł.
Więc rozchyliła je bardziej, by mógł tym gestem powiedzieć jej to, czego nie potrafił przekazać słowami. Badał ją leniwie, jak gdyby chciał utrwalić tę chwilę w pamięci. Smakował czymś słodkim, nawet nie próbowała odgadnąć. Po prostu delektowała się tym momentem; delikatnością i czułością, z jakimi przygryzał jej wargę, jak subtelnie przesuwał dłoń po jej ciele, by móc wpleść ją we włosy i przyciągnąć jeszcze bliżej, chłonąc jak najwięcej. Tym jak ich esencje mieszały się ze sobą w dzikim, chaotycznym tańcu i ciepłem, bijącym z jego ciała.
Czy możemy już wrócić? – Dotarło do niej jak przez mgłę. Sebastian chwiał się na krawędzi jej świadomości. – Chciałbym zrobić to naprawdę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top